GEJEREL Mniejszości seksualne w PRL-u - Krzysztof Tomasik - ebook

GEJEREL Mniejszości seksualne w PRL-u ebook

Krzysztof Tomasik

4,3

Opis

Czy Andrzej Wajda zamierzał zrobić film o homomiłosnej akcji pod Arsenałem? Kim był brat „Wampira z Zagłębia” i jaki miał wpływ na przebieg słynnego procesu z lat 70.? Dlaczego tak mało wciąż wiemy o akcjiHiacynt”? Gdzie są „różowe teczki”?

Dlaczego Barbara Skarga bała się lesbijek? Jak warszawska „Kultura” żartowała z HIV?

Do czego klucz kryją powieści sensacyjne z serii „Jamnik”? Książka Krzysztofa Tomasika to kopalnia wiedzy na temat homoseksualizmu w PRL i konstruowanych wokół niego opowieści. Autor wertuje reportaże, zapomnianą literaturę, akta spraw sądowych, wypowiedzi autorytetów i polityków, pamiętniki i listy. Śledzi ów niezbadany dotychczas dyskurs i daje nam wgląd w sprawy, o których nie pisali literaturoznawcy, historycy ani badaczki kultury.

O AUTORZE

Krzysztof Tomasik (1978) –publicysta, biografista, badacz polskiego homoseksualizmu. Autor

głośnej książki Homobiografie. Pisarki i pisarze polscy XIX i XX wieku (2008), redaktor zbioru

PRL-owskich reportaży Mulat w pegeerze (2011).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 507

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
1
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mstok77

Dobrze spędzony czas

Książka ciekawa, ale sporo by zyskała, gdyby autor zamieścił więcej relacji ludzi, którzy w tamtym okresie w Polsce żyli, bo to właśnie ich perspektywy byłam najbardziej ciekawa. Najbardziej smutna jest refleksja, że mentalnie większość Polaków nadal tkwi w PRL-u, bo przytoczone w książce stereotypowe postrzeganie społeczności LGBTQ+, a także ról, jakie pełnią kobiety i mężczyźni i co o tej kobiecości i męskości stanowi, w zasadzie się nie zmieniło.
00

Popularność




WSTĘPPOD SKÓRĄ „NORMALNOŚCI”

Z upodobaniem powtarza się, jak to niedawno aktor Jurek Karaszkiewicz wszedł do kawiarni ZLP na Krakowskim [Przedmieściu], stanął na środku, lekko się zachybotał i dramatycznym głosem zakrzyknął: „Pedały, powiedzcie, jak żyć”.

KRZYSZTOF MĘTRAK, DZIENNIK Z PAWLACZA (1975)

Anegdota zanotowana przez Krzysztofa Mętraka świetnie się nadaje na punkt wyjścia do rozważań, jak w PRL-u funkcjonował temat homoseksualności. Jest połowa lat 70., szczytowy okres rządów Edwarda Gierka. W notce Mętraka tylko heteroseksualny z założenia Karaszkiewicz (1936–2004) wymieniony jest z nazwiska; „pedały” ze Związku Literatów Polskich, do których się zwraca, są anonimową grupą. Zapewne liczną, gdyż właśnie wśród literatów jest najwięcej mężczyzn, o których „się wie”. Nie trzeba się długo zastanawiać: Iwaszkiewicz, Andrzejewski, Stryjkowski, Białoszewski… Karaszkiewicz jest aktorem, człowiekiem z innego środowiska, którego alkohol ośmielił do obnażenia nadreprezentacji homoseksualistów wśród pisarzy. Podobne myślenie musi być dość powszechne w elitarnych kręgach Warszawy, skoro historię powtarza się „z upodobaniem”. No i końcowy paradoks, fundamentalne pytanie „jak żyć?” zadawane właśnie homoseksualistom, co zapewne świadczy o desperacji aktora i ma dawać humorystyczny efekt.

Krzycząc „pedały”, Karaszkiewicz użył najpopularniejszego przez cały PRL określenia na osoby homoseksualne. Obraźliwe ostrze tego słowa już się nieco stępiło, dziś może mieć dla niektórych nawet vintage’owy urok. Wówczas jednak jako wyzwisko „pedał” królował i właśnie w ten sposób funkcjonował w świadomości społecznej. A reprezentacja „pedałów” w przestrzeni publicznej? Pojedyncze książki, kilka filmów z ciotowskimi epizodami, dobrze ukryte kluby dla wtajemniczonych, parę artykułów w specjalistycznych pismach na temat zboczeń płciowych i środowisk kryminogennych – wyobrażamy sobie, że tak to właśnie wyglądało, że dostrzegała to grupka najbardziej zainteresowanych, dla reszty było nieistotne. W lipcu 1980 roku Krystyna Kofta zapisała w swoim dzienniku: „Na Starym Mieście, na wątróbkach, w knajpie pedalskiej. Oficjalnie zwykła knajpa, ale rzeczywiście sporo przystojniaków kręcących tyłkami, że nasza Wiercidupka może się schować. Odpoczywam, a tym razem Taylor i Dru są na linii strzału, oni są obiektem spojrzenia, machania ręką, stawiania kolejek” (6 VII 1980). Tak to wyglądało z perspektywy heteroseksualnej pisarki, perspektywa samych osób homoseksualnych było zapewne nieco inna. Jak im się żyło? Różnie. Pisarz Grzegorz Musiał tak opisał jednego ze swoich znajomych w dzienniku: „Ciemnowłosy, wąsaty Marek, kiedyś chuligan, nawet kryminalista, dziś mąż, który «nienawidzi swej żony». Ojciec dwóch córeczek, które «kocha tylko przy wódce» i tylko wśród Drogich Nieznajomych, ku którym ma «niespożyty pociąg». – Nie mogę się z tym pogodzić, nie mogę, nienawidzę siebie – leje łzy. – To jest okropne, to jest… – zastanawia się chwilę i nagle zdumiewa nas precyzyjnym słowem – …to jest gorzkie. Okropnie gorzkie” (26 I 1982).

Może kluczem jest właśnie słowo „gorzki”? Gorzki fiolet – taki tytuł nosił najbardziej znany artykuł o homoseksualizmie opublikowany w PRL-u. Był rok 1981, a autorka to Barbara Pietkiewicz, publicystka „Polityki”. Jak pisał Paweł Kurpios, Gorzki fiolet szybko zyskał „w środowisku” status kultowego: „Wspomina się wręcz o tym, że co celniejsze fragmenty odczytywano na głos w trakcie specjalnie zorganizowanych sesji lektorskich”. Dlaczego to właśnie artykuł Pietkiewicz lepiej zapisał się w zbiorowej pamięci niż wcześniejszy o osiem lat tekst Tadeusza Gorgola Homoseksualizm a opinia z „Życia Literackiego”? Czy zdecydowała o tym siła i poczytność „Polityki” – czy też dopiero w 1981 roku polscy homoseksualiści byli gotowi na przyjęcie artykułu o sobie? Pod względem treści oba teksty są do siebie zaskakująco podobne: najpierw jest rys historyczny (Grecja!), potem przedstawienie sytuacji współczesnej, wreszcie apel o tolerancję i zastrzeżenie, aby nie dać homoseksualistom za dużo przywilejów. W obu homoseksualizm oznacza mężczyznę. Zarówno autor, jak i autorka rytualnie odcinają się od tematu, dbają, by nie przesadzać ze wsparciem. Jeden z ostatnich akapitów u Pietkiewicz brzmi: „Homoseksualiści domagają się specjalnych, chroniących ich ustaw, jak te, które uchwalono dla Murzynów i kobiet. Wraz z tolerancją rośnie sprzeciw społeczny wobec tych żądań. Tolerancja nie może oznaczać aprobaty ani przyznania specjalnych uprawnień”.

Na jakie „specjalne uprawnienia” mogli liczyć geje i lesbijki w roku wprowadzenia stanu wojennego? Nie jest tajemnicą, że przez cały PRL pociąg do osób tej samej płci był postrzegany przez pryzmat słabości, jako czynnik, który ułatwi złamanie i zwerbowanie danej osoby przez Służbę Bezpieczeństwa. Jedną z takich historii przytacza Grzegorz Musiał: „[Józio] opowiada o swym znajomym z Gdańska, lekarzu czy adwokacie, bardzo pięknym, o którym bezpieka wiedziała, że jest «taki». Przesłuchiwano go przez parę dni, po kilkanaście godzin dziennie – chcieli mieć przez niego «wejście w środowisko». Nic nie powiedział, nic nie podpisał, w nagrodę dali go do celi recydywistów, gdzie pięciu drabów gwałciło go jeden po drugim. Józio widział się z nim niedawno. Mówi: «To już jest zupełnie zrujnowany człowiek»” (5 II 1982). Historia tego i podobnych mu mężczyzn wciąż nie zainspirowała nikogo do szerszych badań na temat funkcjonowania osób homoseksualnych w PRL-u. Przyjęcie perspektywy skupiającej się na nienormatywności seksualnej wymusiłoby nieco inną opowieść o Polsce sprzed kilkudziesięciu lat niż ta obowiązująca, dobrze już znana, z banalnymi podziałami na PZPR i „Solidarność”, Wałęsę i Jaruzelskiego, walczący naród i uciskający go obóz władzy.

Chociaż każdego roku setki młodych ludzi rozpoczynają studia historyczne, temat homoseksualności w Polsce Ludowej wciąż nie doczekał się regularnych badań, choć okazji do zajęcia się tą kwestią nie brakowało. Nieistniejące już wydawnictwo Trio przez ponad dziesięć lat firmowało książkową serię „W krainie PRL”, która miała być alternatywą dla historii proponowanej przez IPN, spojrzeniem na tamten okres od strony społecznej. Tytułów ukazało się w sumie 63, monografii doczekała się syrenka, zanalizowano scenę rockową, ruch syjonistyczny, a nawet turystyczny, ale żadna z książek nie została poświęcona przemianom w dziedzinie seksualności, nie mówiąc już o mniejszościach seksualnych. Najlepiej pokazuje to horyzont myślowy polskich historyków, nawet tych liberalnych, niezwiązanych ze skrajną prawicą, pozornie dalekich od ideologii IPN-u.

Gdy brakuje faktów, wkracza fikcja. W efekcie pewna część młodych ludzi uważa, że życie homoseksualistów w PRL-u zostało wiernie opisane w Lubiewie Michała Witkowskiego. Także osoby żyjące w tamtej epoce mają problemy z podsumowaniem, czym była wszelka nienormatywność seksualna, często poprzestają na opisaniu pojedynczych anegdot, których byli świadkami bądź bohaterami. Jak dotąd chyba tylko Kindze Dunin udało się dotknąć istoty sprawy, gdy w autobiograficznym szkicu z Zadymy wspominała sytuację sprzed lat: „Homoseksualizm istniał i jednocześnie nie istniał. Kiedy dorastałam, zdarzało mi się to i owo z koleżankami. Jeden z moich pierwszych chłopaków wyznał mi, że przede mną kochał się w koledze z klasy. Inny kumpel znowu opowiadał, jak to nie mógł poradzić sobie z pewnymi sprawami, więc poszedł do seksuologa. Seksuolog spojrzał mu głęboko w oczy i zaprosił na weekend na Mazurach. Znałam bardzo samotnych mężczyzn, o których wiedziałam, że są homoseksualistami, oraz żonatych, o których powszechnie plotkowano, że wolą chłopców. […] Wszystkie te doświadczenia i informacje pojawiały się na chwilę i natychmiast znikały. Nie powodowały żadnej zmiany myślenia. Nie prowokowały do żadnych pytań. Książeczki o zboczeniach sobie, a życie sobie. Wszystko to też działo się gdzieś w ukryciu, pod skórą tak zwanej normalności. Dopiero dziś wiem, że emancypacja polega właśnie na ujawnianiu niejawnego, a ja dorosłam w czasach przedemancypacyjnych”.

Moim zadaniem było pozbierać „okruchy” o homoseksualizmie, które pojawiały się w PRL-u, nie układając się wówczas w żadną całość. Zobaczyć, w jaki sposób ten temat funkcjonował w przestrzeni publicznej, szczególnie w jej masowym wymiarze. Co można było przeczytać w popularnym czasopiśmie, wydawanych w ogromnych nakładach książkach, obejrzeć w kinie, usłyszeć przy okazji głośnego procesu sądowego. Okazuje się, że świadectw z epoki jest całkiem sporo, nienormatywność płciowa istniała zawsze, a problemem jest raczej sposób konstruowania pamięci historycznej, tego, co jest „ważne” i warte zapamiętania.

Historia homoseksualności zawsze będzie historią alternatywną. Przypominam ludzi, sytuacje, tytuły, które w większości zostały zupełnie zapomniane. Nie ma tu tradycyjnie rozumianej wielkiej polityki, nazwiska Gierka czy Gomułki pojawiają się na drugim lub trzecim planie. Wydarzenia takie jak czerwiec ’76 przedstawione są z perspektywy fałszywego „listu Andrzejewskiego” w obronie mniejszości seksualnych, epizodu wciąż mało znanego i nie dość zbadanego. Dotyczy to zresztą wielu historii zawartych w tej książce. Na własną monografię czeka choćby akcja „Hiacynt”, zorganizowana operacja przesłuchiwania i ewidencjowania mężczyzn, których masowo zatrzymywano w miejscach spotkań homoseksualistów.

Ważne jednak, aby nie ograniczać się tylko do wydarzeń mających bezpośredni związek z polityką, równie ważne są historie obyczajowe i życiorysy konkretnych osób. Jeśli uczynienie kogoś pierwowzorem postaci z książki lub filmu jest miarą bycia symbolem homoseksualności, to w latach 70. i 80. byli nimi tancerz Stanisław Szymański i aktor Jerzy Nasierowski – jeden uwieczniony w kryminale Heleny Sekuły, a drugi w komedii Wielka majówka Krzysztofa Rogulskiego. Na opisanie czekają także zapoczątkowane w latach 80. próby formowania się stowarzyszeń, na przykład Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego, któremu odmówiono prawa do rejestracji, a który współtworzyli późniejszy piosenkarz Sławomir Starosta i Waldemar Zboralski, nazywany „gejowskim Wałęsą”.

Polska Rzeczpospolita Ludowa formalnie istniała od 1952 do 1989 roku. Zbyt długo, by można było udawać, że tego okresu nie było i że dziś nie mamy już z nim nic wspólnego. Okazuje się, że w ówczesnych tekstach stykamy się z dobrze znaną opowieścią: homoseksualizm to zagraniczna moda, przed którą trzeba się bronić, bo silne lobby wymusza coraz większe przywileje. Wbrew pozorom ten dyskurs nie jest tworzony na bieżąco jako reakcja na zmieniającą się sytuację; powstał w latach 70. i 80. XX wieku i pokutuje do dziś. Zgadzają się także inne części tej „układanki”. Wciąż obracamy się w męskocentrycznej opowieści – lesbijki „nie istnieją”, najwyżej jako erotyczna fantazja albo część narracji więzienno-obozowej. W przypadku transpłciowości mamy do czynienia z sytuacją, w której wciąż kolejne osoby piszą tę historię od nowa. Tak więc życie mniejszości seksualnych zmieniło się diametralnie w ciągu tych kilkudziesięciu lat, ale w dyskursie publicznym wciąż operuje się tymi samymi kliszami. Można odnieść wrażenie, że także dla współczesnych polityków okres PRL-u stanowi w tej kwestii swego rodzaju wzór. Kolejne opcje rządzące po ’89 homoseksualizm widziały jedynie w sferze prywatnej, jako niechciany temat, którym lepiej się nie zajmować. Ideałem byłoby nieporuszanie tej kwestii w kontekście politycznym w jakiejkolwiek formie. Jednocześnie zadbano, by nie przesadzać z „przywilejami”. Dlatego w Konstytucji RP uchwalonej w 1997 roku znalazł się zapis o ochronie małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, choć nie odbyła się jeszcze wówczas na poważnie debata o związkach partnerskich i siłą rzeczy społeczność LGBT nie podnosiła postulatu kwestii małżeństw jednopłciowych. Mimo to homoseksualizm pozostał straszakiem, takim samym, jakim był w latach 70. dla premiera Piotra Jaroszewicza, gdy mówił do Mieczysława Jagielskiego: „Ej, Mietek, pedałów to ty z nas nie rób!”.

W przypadku nienormatywności seksualnej niezwykle istotne są odczucia samych zainteresowanych. Jak reagowano na inność, czy doświadczano dyskryminacji, przed kim się ujawniano, jakiego słownictwa używano? Odpowiedzi na te pytania można szukać, rozmawiając z dorastającymi w tamtym czasie osobami LGBT, ale lepszym wehikułem do podróży w czasie są powstające na gorąco dokumenty z epoki, na przykład słane do czasopism opisy własnej egzystencji z prośbą o wsparcie lub poradę. Wybór tego rodzaju świadectw czytelnik znajdzie między rozdziałami, pod wspólnym szyldem „Listy z PRL-u”; przypominają one, że toczyło się wówczas również zwyczajne życie, w którym geje, lesbijki i osoby transpłciowe musieli się jakoś urządzić.

Oczywiście ta książka nie wyczerpuje tematu. Stanowi wybór zagadnień, mający pokazać, jaki potencjał tkwi zarówno w historii mniejszości seksualnych, jak i w samym PRL-u, który mimo licznych opracowań pozostaje epoką wyjątkowo zmitologizowaną, a często po prostu zakłamaną, pokazywaną przez pryzmat inscenizacji stanu wojennego i zabawy w ZOMO. Na badania czekają zarówno ówczesny underground, jak i kultura masowa. Trzeba pamiętać, że z uwagi na brak spójnej narracji o homoseksualności temat ten pojawiał się często w sposób dużo mniej jednoznaczny niż dziś. Można więc natrafić na sytuacje, których byśmy się nie spodziewali – jak ta z wyborów Miss Polonia. W 1988 roku, w czasie uroczystej gali transmitowanej przez telewizję, pośród wielu innych konkurencji dla pięciu finalistek przygotowano także „test na inteligencję”. Jedno z pytań brzmiało: „Gdyby pani miała do wyboru następujące kandydatury na męża: Tadeusza Drozdę, Zbigniewa Bońka, Wojciecha Młynarskiego, Martinę Navrátilovą i ministra Aleksandra Krawczuka, kogo by pani wybrała?”. Jedna z kobiet odpowiedziała, że Martinę Navrátilovą. Otrzymała spore brawa.

Listy z PRL-U

1962, Czesław z Krakowa (32 lata)

Jestem młodym Polakiem. Pracuję w studenckiej organizacji turystyczno-wypoczynkowej i studiuję na uniwersytecie.

Wasze czasopismo „Droga do przyjaźni i tolerancji” otrzymuję wprawdzie nieregularnie, ale czytam je zawsze, już od kilku lat. Od czasu do czasu czytam również pismo „Der Kreis”. Wiem również, że są i inne czasopisma, przeznaczone dla mężczyzn; „L’treadie”1, „Vriendschap”. W przeszłości miałem również „Freond”. Jednak najlepiej podoba mi się „Der Weg”.

W Polsce nie mamy żadnych takich czasopism. Jest jednak wiadomo, że nieoficjalnie rolę takiego pisma spełnia u nas dwutygodnik „Sport dla Wszystkich”, aczkolwiek jawnie służy on innym celom.

Jest również rzeczą powszechnie wiadomą, że Polska jest krajem, gdzie z jednej strony jest wysoka liczba urodzeń, co z punktu widzenia rzeczoznawców socjologii w naszych powojennych stosunkach staje się pewnego rodzaju problemem, z drugiej zaś strony jest to kraj mający stosunkowo znaczną ilość mężczyzn zainteresowanych w uprawianiu homoseksualizmu, którzy sądzą, że: „z kobietami można posiadać dziecko, ale miłość i zadowolenie można uzyskać tylko w wyniku stosunku z drugim mężczyzną”.

W Polsce jest kilka większych ośrodków, gdzie homoseksualiści są zjawiskiem zupełnie normalnym, nawet opinia publiczna nie jest tym zdziwiona. Trzeba wiedzieć o tym, że nie polskie przepisy prawne, lecz zacofanie opinii publicznej jest tutaj elementem, który skłania do nieujawniania się naszej męskiej płci.

Już od najdawniejszych lat sprawa współżycia seksualnego jest w Polsce uważana za sprawę osobistą każdego człowieka. Prawo nie miesza się do tych interesów. Od 1932 roku istnieje jeden tylko przepis prawny w kodeksie postępowania karnego – artykuł 207, że karalny jest tylko stosunek płciowy z osobnikiem jednakowej płci, jeżeli takowy spełniony został jedynie z chęci uzyskania korzyści materialnych. Oczywiście zdarzają się takie przypadki, zwłaszcza w większych miastach, jak: w Krakowie, Warszawie, Katowicach, Gdyni i tak dalej, gdzie niektórzy młodociani chcą wyciągnąć z tego rodzaju przyjaźni lub znajomości korzyści materialne. Jednak ogólnie rzecz biorąc, Polska jest krajem, w którym nawiązuje się szybko tego rodzaju znajomości bezinteresownie.

Okładka dwutygodnika „Sport dla wszystkich” (sierpień 1965)

Jest nas, homofilów, bardzo dużo. Żadna władza państwowa czy też milicyjna nie interesuje się nami i nie miesza się do naszych spraw. Nie należymy do żadnej organizacji ani zrzeszenia. Nie posiadamy również żadnych klubów, jak to jest na zachodzie Europy. Odwiedzamy się tylko w kawiarniach, których w Polsce jest bardzo wiele, w klubach studenckich, w domach akademickich, w mieszkaniach prywatnych, w znanych miejscowościach kuracyjnych, wreszcie w kąpieliskach. Wiem, że na zachodzie Europy i w Ameryce ukazuje się wiele wydawnictw przeznaczonych dla mężczyzn. Jednak takie książki czy czasopisma dochodzą do nas nieregularnie. Cenzura nie konfiskuje tego rodzaju literatury i zdjęć, jeżeli przychodzą one w niewielkiej ilości. Nie płacimy również żadnego cła. Jednak to, co otrzymujemy, jest przysłowiową kroplą w morzu.

Nie mamy możliwości abonować tych pism, gdyż nie otrzymalibyśmy na to żadnych dewiz. Od czasu do czasu ukazują się u nas różne wydawnictwa ilustrowane, jak: Fotografia aktu, Miłość w sztuce i fotografii, Piękność i siła w sporcie.

Z książek dla nas przeznaczonych ukazały się wydania: André Gide’a Jeżeli nie umiera ziarno…, Grzegorza Timofiejewa Człowiek jest nagi i może najbardziej udane wydawnictwo polskie Jerzego Andrzejewskiego Bramy raju. Ale to jest wszystko, i tak to mało.

Wasze pismo czytam z zainteresowaniem, a załączone zdjęcia naprawdę radują oczy. Piszę to w tym celu, abyście wiedzieli, że Wasze pismo dochodzi również do Polski, gdzie znajduje wielu entuzjastów i jest witane z radością.

List do redakcji niemieckiego pisma „Der Weg zu Freundschaft und Toleranz” (nr 9/1962, za: IPN BU 0236/142/4)

ROZDZIAŁ PIERWSZYNIE ZAUWAŻAĆ I KARAĆ

W dzień 7 bm. rozmowa z pp. tajnymi policjantami w kawiarni Muranów. Ładnie byłoby to opisać, ale mi czegoś wstyd. Nie opisuje się wizyty u prostytutki ani zaczepki pederasty.

ANDRZEJ KIJOWSKI, DZIENNIK (22 v 1965)

Pytanie o stosunek PRL-owskiej władzy do homoseksualności jest właściwie bezsensowne, a jednocześnie konieczne. Bezsensowne, bo zakłada, że rządzący w kolejnych okresach mieli jasno sformułowane i przemyślane stanowisko, które można dziś odtworzyć. Tak nie było, co nie znaczy, że ich działania były zawsze przypadkowe i nie należy się zastanawiać nad ich znaczeniem. Gdy brak klarownego programu politycznego, władza ma spore możliwości, by w zależności od potrzeb uderzyć w tony represji albo przychylności, karać albo tolerować. Osoby homoseksualne zazwyczaj nie były przedmiotem szczególnego zainteresowania ani instytucji politycznych, ani tych mających realne społeczne znaczenie i częściowo autonomicznych, czyli mediów i Kościoła katolickiego. Nie zmienia to faktu, że w naszej historii mamy przynajmniej kilka wydarzeń kluczowych dla sytuacji mniejszości seksualnych w Polsce. Można też zauważyć pewną prawidłowość: im homoseksualność stawała się bardziej widoczna, tym represje były większe.

Prywatny homoseksualizm

Najważniejsze było liberalne ustawodawstwo. W powojennej Polsce utrzymano międzywojenne prawo, które począwszy od 1932 roku nie penalizowało stosunków seksualnych między osobami tej samej płci. Wówczas był to ewenement niemal na skalę światową. Podobne stanowisko nie było oczywiste także po roku ’45 – męsko-męski seks karano jeszcze w latach 60. XX wieku zarówno w wielu krajach Europy Zachodniej (Wielka Brytania, Austria, RFN), jak i w tak zwanym bloku wschodnim (ZSRR, Rumunia, NRD). Jest to o tyle znaczące, że wciąż pokutuje mit wyzwolonego Zachodu, gdzie „od zawsze” geje i lesbijki cieszyli się pełnią praw. Echa takiego myślenia pobrzmiewają choćby u Tadeusza Sobolewskiego, gdy pisze o Mironie Białoszewskim: „Gdyby Białoszewski mieszkał w Paryżu czy Nowym Jorku – w którym poczuł się tak swojsko «jak w Sieradzu», kiedy tam pojechał w 1982 roku po odbiór nagrody Fundacji Alfreda Jurzykowskiego – nikt by go nie pytał, z kim śpi, o której wstaje i jak się ubiera. On tymczasem żył w peerelowskiej Warszawie”. Paradoksalnie Białoszewski, urodzony w 1922 roku, mógł się poczuć swojsko w Nowym Jorku w ’82, ale gdyby żył tam w latach 50. czy 60. XX wieku, mógłby się spotkać z większymi represjami jako homoseksualista niż w „peerelowskiej Warszawie”. Amerykański ruch wyzwolenia mniejszości seksualnych zaczął się właśnie w Nowym Jorku, gdy 27 czerwca 1969 roku w barze Stonewall Inn jego bywalcy po raz pierwszy sprzeciwili się rutynowemu nalotowi policji. Ówczesną sytuację społeczności LGBT podsumowywał po latach Paul Russell: „Naloty takie stanowiły zwykłą procedurę w latach 60. Gejowskie bary, często niemające licencji na sprzedaż alkoholu, zamykano, ich bywalców traktowano brutalnie, niekiedy aresztowano, a nazwiska drukowano w gazetach, beztrosko rujnując niejedno życie i karierę. Było to po prostu jeszcze jedno ryzyko związane z byciem gejem i bywalcy takich barów godzili się z tym, ponieważ nie mieli żadnego innego wyjścia, jeśli chcieli spotykać ludzi sobie podobnych”.

Liberalne prawo PRL-u, w istocie niedostrzegające homoseksualizmu, sprawiało, że preferencje seksualne były prywatyzowane i to od indywidualnej sytuacji danej osoby zależało, czy czuła się wykluczona i dyskryminowana. Historyk literatury Michał Głowiński (rocznik ’34), gdy jako nastolatek uświadomił sobie, że jest homoseksualny, miał poczucie całkowitego wyobcowania: „Zostałem zdany sam na siebie, nie było nikogo, z kim mógłbym na ten temat rozmawiać, moja samotność była absolutna. W ówczesnej szkole nie mówiło się o sprawach tego rodzaju, o czymś takim jak edukacja seksualna w ogóle nie myślano. Obowiązywała pełna pruderia, niejako podwójna, bo z jednej strony tradycyjna, wynikająca z nauk kościelnych, z drugiej zaś komunistyczna, bo tak zwana moralność socjalistyczna, którą w okresie stalinowskim intensywnie propagowano, była w tych materiach nader rygorystyczna, ta dziwna harmonia zasługiwałaby na zastanowienie i analizę”. I chociaż trudno nie zgodzić się z oceną Głowińskiego, warto zaznaczyć, że byli tacy, którzy odnajdywali się w ówczesnej sytuacji dużo lepiej. Tancerz Witold Gruca (1927–2009), starszy od Głowińskiego o siedem lat, pod koniec lat 40. był już dorosłym mężczyzną całkowicie akceptującym swój homoseksualizm. W udzielonym pod koniec życia wywiadzie opowiadał, w jaki sposób najbliżsi dowiedzieli się o jego orientacji: „Pojechałem do rodziców z moim przyjacielem z Opola. Mieliśmy na parę dni wyjechać w góry. Ojciec przyniósł nam bilety do Zakopanego, mama zaś wsunęła mi jakieś pieniądze. Pojechałem z Bronisławem w Tatry, spędziliśmy kilka pięknych dni, a później rozstaliśmy się, ponieważ dostał angaż do teatru w Jeleniej Górze, a ja zacząłem pląsać we Wrocławiu”. Z pewnością sytuacja tancerzy, czy w ogóle artystów, była na swój sposób wyjątkowa i w ich przypadku nieukrywanie homoseksualizmu było możliwe. Choć nawet w balecie Gruca spotykał się z krytycznymi uwagami – w tym samym wywiadzie wspominał Barbarę Bębenek, koleżankę tancerkę: „Z wyrzutem pytała mnie, jak mogę być homoseksualistą, bo to przecież wbrew naturze. Odpowiedziałem jej, że Bóg stworzył nas na obraz i podobieństwo swoje, więc jest wielki znak zapytania, co dalej”.

Witold Gruca na okładce „Sportu dla wszystkich” (październik 1961)

Witold Gruca w „Sporcie dla wszystkich” (1961)

Hak na obcego

Kluczowe wydaje się pytanie, na ile dla komunistycznej władzy informacja o homoseksualności danego człowieka była interesująca jako sposób na werbunek lub powód szantażu. Jeśli chodzi o obcokrajowców, znaczące są perypetie Michela Foucault, który jesienią 1958 roku przybył do Polski, by współtworzyć Ośrodek Kultury Francuskiej przy Uniwersytecie Warszawskim. Po rocznym pobycie opuścił Warszawę w aurze małego skandalu, nawiązał bowiem romans z mężczyzną, który okazał się podstawionym w tym celu współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Efektem był wyjazd filozofa z Polski. Ta filmowa niemal historia wciąż działa na wyobraźnię; Remigiusz Ryziński poświęcił jej książkę reporterską, w której wokół Foucault – zamożnego obcokrajowca mieszkającego w centrum Warszawy (ul. Rutkowskiego, dzisiejsza Chmielna) – skupiło się homoseksualne życie towarzyskie stolicy końca lat 50.

Perypetie Foucault w Warszawie wydają się typowe dla cudzoziemców odwiedzających Polskę, którzy przekraczając granicę, automatycznie trafiali pod specjalny nadzór. Seks, zarówno homo- jak i heteroseksualny, od zawsze i w każdym systemie wykorzystywano w celu pozyskiwania agentów. Czesław Kiszczak, przez całe lata 80. minister spraw wewnętrznych, na początku następnej dekady wyjaśniał, w jaki sposób ten aspekt był używany przez podległe mu służby: „Usiłowaliśmy kiedyś pozyskać szwajcarskiego bankiera, o którym wiedzieliśmy, że ma szczególne upodobania erotyczne: lubi lesbijki, najchętniej więcej niż dwie naraz. Mieliśmy w Warszawie dwie takie, które przy okazji pracowały dla nas. Natknęły się na niego «przypadkowo» w hotelu, w którym mieszkał, dały się poderwać, poszły do niego do pokoju, który wcześniej był już przez nas  n a s z p i k o w a n y  techniką. I zabawili się. Bankier pojechał do Wiednia, a za nim nasz oficer z kompromitującymi materiałami. Tak nam się przynajmniej wydawało. A ten obejrzał wszystko bardzo dokładnie, kazał sobie puścić taśmę dwa razy i powiedział: «Możecie to pokazać mojej żonie, a kiedy przyjadę do Warszawy następny raz, to przygotujcie te dwie dziewczynki». Sprawa dla nas zakończyła się pomyślnie. Rozwiódł się z żoną, a połączył się z nami. Tak więc różnie to wyglądało. Kiedyś na przykład homoseksualizm był kompromitujący. I jeżeli trafiło się na pracownika wywiadu, który był homoseksualistą, to się bez większych kłopotów pozyskiwało go do współpracy. Przykładowo szef wywiadu austriackiego przed I wojną światową, słynny płk Redl, został zwerbowany przez wywiad rosyjski dlatego, że był homoseksualistą. Teraz, kiedy na Zachodzie są kluby dla homoseksualistów, filmy, czasopisma, w niektórych krajach mogą się żenić…”. Tu wątek się urywa, Czesław Kiszczak nie kończy myśli, chociaż najwyraźniej chciał powiedzieć, że z uwagi na emancypację gejów i lesbijek w krajach zachodnich niemożliwe jest już szantażowanie kogoś wiedzą o jego homoseksualności. Najbardziej znaczące wydaje się jednak, że pomimo potwierdzenia, że nienormatywność seksualna była wykorzystywana w czasie werbunku, Kiszczak nie podaje żadnego przykładu z okresu, kiedy kierował MSW, tylko przywołuje historię z początku XX wieku z austriackim oficerem Alfredem Redlem. Aż się prosiło, aby w tym miejscu zapytać o akcję „Hiacynt”, za którą właśnie on ponosi największą odpowiedzialność, ale przeprowadzający wywiad Witold Bereś i Jerzy Skoczylas w całej, liczącej ponad trzysta stron książce nie nawiązują do tego wątku.

O wiele lepiej w polskim kontekście osadzone są wypowiedzi Jerzego K., pracownika Służby Bezpieczeństwa od 1959 roku i jednego z bohaterów książki Pajęczyna. Syndrom bezpieki. Jego zadaniem było szukanie haków na konkretną osobę: „Chodziłem za ludźmi. Poznawałem ich zachowania. Nie wiedziałem, jacy są naprawdę. Ja miałem tylko na nich patrzeć, sprawdzać, co robią. Ani na sekundę nie mogłem stracić z oczu figuranta, chyba że go przejmował mój zmiennik. Przyglądałem się ludziom w sytuacjach, w których nie spodziewali się, że ktoś ich widzi. […] Wchodzę za takim pisarzem do ubikacji w kawiarni. Stoimy przy sąsiednich pisuarach i nagle ja kątem oka widzę, że tego człowieka interesuje moje przyrodzenie. Przekrzywił głowę i wpatruje się, jak sikam. A ja nie sikam, bo mi się nie chce, tylko tak stoję i udaję, że sikam. On robi krok w moim kierunku. Nie wytrzymałem. Wyszedłem. Bałem się, że jak zacznie się do mnie dobierać, to dam mu w mordę. Potem podstawili agenta pederastę i nie wiem, czy mu się nie spodobał, czy zwietrzył podstęp. W każdym razie nie był zupełnie zainteresowany tym pederastą”.

Dyskretny Putrament

Z dzisiejszej perspektywy wydaje się oczywiste, że dla PRL-owskich dygnitarzy homoseksualizm sam w sobie nie był tematem szczególnie interesującym – raczej czymś wstydliwym, zboczeniem, o którym przyzwoici ludzie nie rozmawiają. Nie ma zbyt wielu przykładów, kiedy poprzez publiczne ujawnienie czyjejś nienormatywnej orientacji seksualnej próbowano zdyskredytować przeciwnika politycznego, chociaż okazji było aż nadto. Przykładem grupa skupiona wokół paryskiej „Kultury”, z Jerzym Giedroyciem na czele. Szczegółowe informacje o jego życiu prywatnym nie były tajemnicą dla Służby Bezpieczeństwa. We wrześniu 1960 roku Stanisław Cat-Mackiewicz po pobycie w Paryżu donosił: „Czapski jest szalenie rozgoryczony na Giedroycia. Powód nieporozumień bardzo pikantny: pederasta Czapski przestał być partnerką dla Giedroycia z powodu wieku”. SB nigdy nie zdecydowała się na upublicznienie podobnej wiedzy, nawet poprzez inspirowane w prasie paszkwile; paryską „Kulturę” zwalczano jako przeciwników politycznych, a nie grupę homoseksualistów.

Być może najlepszym przykładem, jak najwyższe władze partyjne traktowały seksualność, było podejście Jerzego Putramenta (1910–1986), pisarza, a przede wszystkim niezmiernie wpływowego działacza politycznego, człowieka do zadań specjalnych na odcinku literackim. W 1961 roku rozpoczął publikację swoich wspomnień, których kolejne części ukazywały się do ’87 pod wspólnym tytułem Pół wieku. Nie brakowało w nich ostrych sądów na temat ważnych postaci polskiego życia kulturalnego różnych okresów, próżno jednak szukać prób zwalczania nielubianych osób poprzez ujawnienie ich homoseksualizmu. W tej sprawie Putrament był bardzo dyskretny, nawet opisując wydarzenia historyczne i ludzi, którzy dawno już nie żyli. W części zatytułowanej Literaci (1970) zdobył się na wyjątkowo delikatną sugestię dotyczącą homoseksualizmu zapomnianego poznańskiego poety Wojciecha Bąka (1907–1961). Pisząc o jego wystąpieniach skąpanych w endeckim sosie, dodał eufemistycznie: „Miał jeszcze specyficzne zainteresowania, by tak rzec, sentymentalne”. Jeśli kwestia nienormatywności seksualnej pojawiała się w jego wspomnieniach, to zazwyczaj jedynie jako anegdotka mająca ubawić albo zadziwić czytelnika. W Poślizgu (1980) przypomniał wydarzenie, które miało miejsce w okolicach ’56 roku: „Pewnie w czasie mojej nieobecności (bo nie ma o nim w dzienniku ani wzmianki) odbył się zjazd poznański. Przeszedł względnie spokojnie. Ot, wyszedł na trybunę pewien «młody» pisarz, zalany w drobny mak, i powiedział: «No, co tu ukrywać, wszyscy wiedzą, jestem pederastą…». Było dużo śmiechu. Prawda, jakie dowcipne?”. Wydarzenie przez jakiś czas musiało być głośne przynajmniej w literackim kręgu, skoro Putrament przytacza je, relacjonując zjazd, na którym nie był obecny. Jednocześnie nazwisko bohatera tej opowieści zatrzymuje dla siebie. Nie do końca wiadomo, o czym ma świadczyć ta wzmianka i po co autor zamieszcza ją zaraz po rozważaniach o tym, że Władysław Gomułka nie potrafił dobierać sobie współpracowników. I czy owo wystąpienie było żartem – czy też ktoś upiwszy się, dokonał swoistego coming outu, tylko nikt nie potraktował wyznania poważnie?

Najwięcej tematyki homoseksualnej pojawia się w Pół wieku przy okazji Stanisława Cata-Mackiewicza, który w 1956 roku wrócił do Polski z emigracji, w czym Putrament miał swój udział. Po latach tak charakteryzował autora Klucza do Piłsudskiego: „Zawsze był strasznym babiarzem, pederastów nie lubił, nie ufał im, brzydził się. Co zaś pod tym względem działo się w Anglii, o tym potrafił gadać godzinami”. Wyczulenie Cata-Mackiewicza na homoseksualizm rzeczywiście musiało być spore, skoro tyle o tym mówił, że Putrament zapamiętał i zanotował jedną z opowieści: „Oto historia, której był świadkiem. Wracał z Belgii do Anglii statkiem. Na tymże stateczku wracała wycieczka harcerzy – dwudziestu pięciu chłopców, tyleż dziewczyn. Zaczęło huśtać, w kabinie zaś było tylko dwadzieścia pięć łóżek. Dzieci ułożono parami: chłopak, dziewczyna, chłopak, dziewczyna. Bo gdyby w łóżku znaleźli się dwaj chłopcy, zaraz by zaczęli dokazywać”. To jeden z wielu przykładów postrzegania homoseksualizmu jako czegoś „obcego” – Polska jawi się jako „zdrowy” erotycznie kraj, do którego Cat-Mackiewicz może wrócić ze znienawidzonej Anglii. Potwierdzają to zresztą jego listy, choćby ten pisany do Michała Pawlikowskiego: „Chory jestem i stroskany, ale co dzień Bogu dziękuję, że tu wróciłem. Emigrację pamiętam jako burdel z kurwami i pederastami do sprzedania, w którym ciągle kazano mi modlić się i śpiewać pieśni nabożne” (28 XI 1957).

Na czym jeszcze polegała radość Cata-Mackiewicza z powrotu do Polski, wyjaśniał Putrament w innym miejscu: „Zwierzał mi się, że mimo iż przekroczył sześćdziesiątkę, nigdy nie miał takiego powodzenia u kobiet. Dziennikarki wiedziały, że mają do czynienia z mistrzem w ich zawodzie, dla własnego doskonalenia zawodowego dawały z siebie wszystko. Prosiły o wywiad, ich serwis i tempo były zdumiewające. Szczególnie zadziwiało Mackiewicza lekceważące traktowanie całego protokołu wstępnego. Ale szczytu poczucia popularności dostarczył mu kto inny. Panienka z Polonii przyszła doń, zajęła się biednym wygnańcem, dowiedziawszy się zaś, kto zacz, zdecydowanie odmówiła honorarium”. Nawet jednak pisząc o heteroseksualnych doświadczeniach Cata-Mackiewicza, Putrament zastrzegał od razu: „Proszę mi wybaczyć szczegóły z tak intymnej dziedziny. Wydaje mi się [to] istotne, dla ustalenia początków «rewolucji seksualnej» w Polsce, jej specyfiki”.

Czy dygnitarz może być homo?

Pytanie o orientację seksualną członków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej może się wydawać zaskakujące. Działacze wyższego i niższego szczebla w większości byli dla społeczeństwa anonimowi, w dodatku także dziś jawią się jako istoty aseksualne, które w kwestiach obyczajowych powtarzały przez całe dziesięciolecia te same propagandowe dyrdymały. Zupełnie jak ten członek partii przemawiający w czasie VII Plenarnego Posiedzenia Komitetu Centralnego PZPR, w listopadzie 1972 roku: „Brak nam, Towarzysze, w telewizji, w kinie, w książce wzorca dobrego robotnika, ucznia, studenta. Pozytywnego bohatera młodzieżowego naszych czasów. Propagujemy często w telewizji zniewieściałe typy ubrane w komisowe ciuchy, zamiast Polaka lat siedemdziesiątych, aktywistę organizacji młodzieżowych, racjonalizatora, dobrego pracownika i kolegę”. Ten anonimowy działacz wyraził dość powszechny strach przed zacieraniem różnic płciowych i homoseksualizmem, jak zwykle importowanym z zagranicy, w tym wypadku poprzez ubiór i konsumpcyjny styl życia. Podobne myślenie nie było obce także najwyższym władzom państwowym. Zdzisław Rurarz, doradca ekonomiczny Edwarda Gierka, w swojej książce wspomnieniowej opisał fragment obrad rządu, kiedy wicepremier Mieczysław Jagielski zaproponował zwiększenie ilości dostępnego mięsa poprzez popsucie jego jakości. Na to zdecydowanie miał zareagować właśnie Rurarz.

Tonem więc jak najbardziej poważnym postanowiłem się wmieszać do rozmowy: – Uczeni angielscy dowiedli, że wzrost homoseksualizmu ma związek z coraz większym spożywaniem żywności konserwowanej, której brak wielu witamin, kwasów itp… – wypaliłem.

W istocie rzeczy coś takiego kiedyś czytałem, chyba w brytyjskim tygodniku „The Economist”.

Efekt był piorunujący. [Premier] Jaroszewicz słuchał mnie z największą uwagą, coś potem pomruczał do siebie i raptem wybuchnął:

– Ej, Mietek, pedałów to ty z nas nie rób!

Kończąc to, wybuchnął śmiechem. Wszyscy mu wtórowali, z Jagielskim włącznie.

Ten fragment można by potraktować jako mało zabawny figiel, który Rurarz spłatał nielubianemu Jagielskiemu. A jednak opisana sytuacja pokazuje nie tylko, że już w latach 70. homoseksualizm pojawiał się w czasie obrad rządu; przede wszystkim jest dowodem na to, że kwestia nienormatywnej seksualności, która teoretycznie nie funkcjonowała w obiegu publicznym, zawsze była straszakiem. Przekonanie, że należy się obawiać wzrostu liczby osób homoseksualnych, jest tak oczywiste, że nikt go nie neguje, działa nawet na premiera, który jest gotów ze strachu odstąpić od rozważania pomysłu Jagielskiego.

W innym miejscu Rurarz pisze, że w międzynarodowej organizacji GATT (Układ Ogólny w sprawie Taryf Celnych i Handlu) z ramienia PRL-u działał Bohdan Łączkowski, któremu następnie poświęca nieco uwagi: „Łączkowski jeszcze przed wojną był jakimś młodym urzędnikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W czasie wojny znalazł się na Zachodzie, choć nikt nie wiedział dokładnie gdzie, a ponadto działał we władzach emigracyjnych, choć też nikt nie wiedział, co robił dokładnie. Po wojnie pozostał na emigracji, chyba w Londynie. Na początku lat 50. [1953] wydał nawet książeczkę Emigracyjne rozdroża (którą czytałem), gdzie wychwalał PRL. Ale chyba w 1954 roku został aresztowany we Francji jako podejrzany agent… rumuński! Po kilku miesiącach został z aresztu zwolniony i znalazł się w PRL. Tu uczyniono go redaktorem naczelnym «Rynków Zagranicznych», pisma Polskiej Izby Handlu Zagranicznego. Był to mężczyzna samotny (mówiono, że żona z córką były we Francji). Miał wtedy może 40 lat, był wysoki, silnie zbudowany i o cholerycznym charakterze. Mówiono, że był homoseksualistą. Był także, o dziwo, bezpartyjny, ale wyjątkowo wpływowy. Wkrótce został doradcą ministra HZ, który się go wyraźnie bał”. Rurarz nie ukrywa, że nie było między nimi sympatii: „Łączkowskiego nie cierpiałem, podobnie jak on mnie. Posądzałem go zwyczajnie, że był agentem sowieckim, a nawet nie MSZ. […] W lipcu 1967 roku PRL została pełnym członkiem GATT i teraz Łączkowski był jej stałym przedstawicielem przy GATT. […] dochodziły mnie różne słuchy na temat przeróżnych wyczynów Łączkowskiego, ale może najważniejszym było to, że od wspomnianego pobytu w Warszawie nie można go było pod żadnym pozorem ściągnąć do Kraju. Chodziły nawet słuchy, że zamierzano go porwać z Genewy, ale do jego misji nie zaglądałem i GATT nie interesowałem się zupełnie. Aż wreszcie wybuchła bomba – Łączkowski zniknął z placówki! Nie prosił nigdzie o azyl, nie wydał żadnej deklaracji, a po prostu gdzieś przepadł. Mówiono, że był we Francji, «pisał książkę» i «leczył się na oko». Dla mnie było jasne, że spełniał jakąś sowiecką tajną misję. Jakoś bowiem dziwnie nikt w PRL nie nazwał go zdrajcą”. Wreszcie opis życiorysu zostaje spuentowany: „Gdzieś w połowie lat 70. zjawił się w PRL bez żadnych problemów. Otrzymał wysoką emeryturę i widywałem go często w operze i niektórych teatrach. Było już teraz dla mnie zupełnie jasne, kim był naprawdę. Chyba parę lat temu przeczytałem nekrolog o jego śmierci w prasie PRL”.

Bohdan Łączkowski. Fot. Narodowe Archiwium Cyfrowe (PIC_1-A-1921)

Rurarz przypomniał zupełnie zapomnianą postać, a przy okazji pokazał, jak mogło wyglądać życie przedstawiciela mniejszości seksualnych obracającego się w PRL-owskich kręgach władzy. Oczywiście według autora plotki na temat homoseksualizmu są częścią pewnej tajemniczości i mają za zadanie wzmacniać negatywny obraz Łączkowskiego. Dlatego Rurarz się nie zastanawia, czy opisywany przez niego działacz GATT mógł być ofiarą służb specjalnych, a nienormatywna orientacja seksualna – sposobem na zwerbowanie go, a także jak jego ewentualny homoseksualizm miał się do posiadania żony i córki.

Prywatne stało się publiczne

Niewiele jest przykładów tego, jak komunistyczna władza dyskredytowała przeciwników politycznych poprzez ujawnienie ich homoseksualności. Jednak te przypadki, które znamy, miały spore znaczenie symboliczne, bo towarzyszyły wydarzeniom ważnym dla historii Polski i powstawania opozycji demokratycznej. Najpierw przy okazji marca ’68 roku czołowy propagandysta tego okresu Ryszard Gontarz opublikował w „Kurierze Polskim” felieton kpiący z dwóch osób, które wówczas wyemigrowały: pisarza Henryka Grynberga i Józefa Muszkata, publikującego w „Expressie Wieczornym” pod pseudonimem Jotem. O ile Grynberga nie trzeba przedstawiać, o tyle Muszkat został zupełnie zapomniany. To właśnie jego Gontarz nazwał „«gwiazdką» naszego dziennikarstwa” i „deprawatorem nieletnich chłopców”. Ten cytat – jako świadectwo wyjątkowej perfidii i przekroczenia granic intymności – do dziś powraca przy okazji wspominania kampanii marcowej. Brak jednak próby odpowiedzi, jak ten swego rodzaju outing odebrał sam Muszkat i jaki miał on wpływ na jego dalszą egzystencję. Jest to pytanie o tyle znaczące, że ów prasowy donos Gontarza odebrać można nie tylko jako sugestię homoseksualizmu, ale – gdyby traktować go dosłownie – jako wskazanie sytuacji przestępczej („deprawowanie nieletnich”).

Można powiedzieć, że historia powtórzyła się osiem lat później. We wrześniu 1976 roku powstał Komitet Obrony Robotników, ogłoszono „Apel do społeczeństwa i władz PRL” postulujący „solidarność i wzajemną pomoc” dla represjonowanych robotników z Ursusa i Radomia. Apel podpisało czternaście osób; jako pierwszy na liście widniał pisarz Jerzy Andrzejewski (1909–1983). Władza zdecydowała się wówczas na ruch zupełnie do tej pory niespotykany – w drugiej połowie października rozpoczęto kolportaż esbeckiej fałszywki, listu podpisanego rzekomo przez Andrzejewskiego, w którym domagał się równych praw dla mniejszości seksualnych i który miał być wysłany do „władz państwowych, związków twórczych oraz do redakcji czasopism krajowych i zagranicznych”. Była to próba skompromitowania pisarza, wciąż jednak nie wiadomo, czy poprzez ujawnienie jego homoseksualizmu, czy przez przypisanie opozycji chęci zajmowania się takimi sprawami jak walka o męsko-męskie małżeństwa. „Apel w sprawie wolności osobistych i tolerancji” można też potraktować jako swego rodzaju parodię wcześniejszej odezwy KOR-u czy też w ogóle listów otwartych kierowanych do społeczeństwa.

Na podstawie dokumentów znalezionych w IPN-ie Joanna Siedlecka próbowała w książce Biografie odtajnione rekonstruować przebieg wydarzeń związanych z „Apelem”. Jej zdaniem całość akcji została wymyślona przez pułkownika Krzysztofa Majchrowskiego (1929–2000), głównego specjalistę od rozpracowywania środowiska literackiego, a wykonana przez poetę Bogusława Wita (1946–1984), ówczesnego kochanka Andrzejewskiego i tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa. Wit wykonał to zadanie w czasie wspólnego pobytu z Andrzejewskim w Zakopanem. W sprzyjającym momencie wyłudził od pijanego pisarza podpis, czego ten później nie pamiętał. Kiedy dziś czyta się „odezwę Andrzejewskiego”, uderza jej koncyliacyjny charakter, emancypacyjne zapędy i fakt, że uwzględnia ona kobiety. Już w jednym z pierwszych fragmentów czytamy: „Miłość mężczyzny do mężczyzny czy kobiety do kobiety jest takim samym prawem istot ludzkich jak miłość między ludźmi płci odmiennej. Wszystkie epoki piśmiennictwa – od ksiąg Starego Testamentu i od Pieśni Safony aż po największe dzieła literackie naszego wieku – pełne są świadectwa, że miłość seksualna do istot ludzkich tej samej płci istnieje odtąd, odkąd istnieje sam człowiek, że może być ona źródłem wielkich uczuć i duchowego rozkwitu jednostki”. Najciekawsze są oczywiście postulaty – autor domaga się możliwości „swobodnego zrzeszania się”, „zawierania – wzorem zachodnich państw europejskich – małżeństw osób tej samej płci” oraz „zagwarantowania szerokich swobód w traktowaniu życia seksualnego ludzi obojga płci według własnych upodobań oraz możliwości publicznego wypowiadania się w tych kwestiach w prasie, radiu, telewizji bez ograniczeń natury formalnej i faktycznej sprawowanej przez urząd cenzorski”. Dziś nie sposób stwierdzić, która z tych kwestii stanowiła największą niedogodność, które z postulatów miałyby szanse zostać zrealizowane, a przede wszystkim czy żyjący wówczas homoseksualiści w ogóle byli w stanie myśleć w podobnych kategoriach.

Reakcja na apel jest dość dobrym świadectwem ówczesnego podejścia elit intelektualnych do tematu. Andrzejewski odciął się od listu tak szybko, jak tylko było to możliwe, oburzeniem zareagował Stefan Kisielewski w swoim dzienniku. Do sprawy po kilku latach wrócił też w Czerwcu (1983) Jerzy Putrament, określając ją jako „żądanie wolności dla homoseksualistów” i przy okazji ujawniając własny stosunek do kwestii: „To w Stanach, w Anglii, we Francji temat usiłowano wydąć do rozmiarów politycznych, w Polsce zostawał ciągle na szczeblu dziwactwa. Zadziwiło to mnie, zły byłem na Andrzejewskiego, coś mi się w tym nie podobało. W parę dni później zaszedł do mnie Zagórski. Był u Andrzejewskiego, który zaklinał się, że nic o tym memorandum nie wie i że na pewno tego nie pisał. Więc prowokacja… Co za głupota! Nietrudno zgadnąć, kto to robił, podziwu godne jest jedno – że się na takim poziomie szuka iluzorycznych zysków politycznych. Machnąłem na to ręką”. Okazuje się więc, że nawet osoby takie jak Putrament, świetnie osadzone w strukturach władzy, potępiały prowokację wymierzoną w Andrzejewskiego. A jednak, choć Putrament wiedział, kto za tym stał, nie podzielił się tą informacją z czytelnikami.

List przypisywany autorowi Popiołu i diamentu jest dziś dokumentem tak fascynującym, bo mamy tu do czynienia ze skupieniem w jednym tekście pewnej projekcji na temat podejścia Andrzejewskiego do homoseksualizmu, ale też wyobrażenia o bolączkach mniejszości seksualnych i przewidywanej reakcji społecznej na ich upublicznienie. Traktując rzecz czysto instrumentalnie: przedobrzono, mało kto odezwę potraktował poważnie. Okazuje się, że zawarte w niej postulaty były zbyt postępowe, by można było uwierzyć, że znany pisarz podnosił je publicznie, podpisując się imieniem i nazwiskiem. Niepowodzenie akcji być może przesądziło o tym, że w przyszłości nie powtarzano już prób ośmieszenia znanych postaci poprzez ujawnienie ich nienormatywnej orientacji seksualnej. Można odnieść wrażenie, że mieliśmy do czynienia z pewnym wybrykiem, po którym wszystko wróciło do „normy”, a więc sytuacji, w której Służba Bezpieczeństwa, owszem, zbierała informacje o homoseksualnych romansach interesujących ją osób, ale nie decydowała się na ich upublicznienie. W styczniu 1977 roku Kazimierz Koźniewski w jednym ze swoich donosów pisał, jaki jest stosunek pisarzy do działalności Andrzejewskiego w Komitecie Obrony Robotników: „W środowisku literackim nie ma jednomyślności w ocenie postawy Jerzego Andrzejewskiego. To smutne, słyszałem, że KOR reprezentuje pijany pedał, neurotyczna aktorka i zdziecinniały starzec”.

Stan przejściowy

Nie wiadomo, w jaki sposób na sytuację osób homoseksualnych wpłynęło ogłoszenie stanu wojennego. Jak zawsze zapewne wiele zależało od położenia danego człowieka i ewentualnego zaangażowania w opozycję. Jeden z dorosłych już wówczas gejów, zapytany przeze mnie, czy 13 grudnia był przełomem, odpowiedział, że na pikietach nic się nie zmieniło, po czym dodał: „Polityka w ogóle nie wchodziła w jakiekolwiek relacje z życiem codziennym, najwyżej w jednostkowych sytuacjach”. Nieco inaczej wygląda to w zapiskach z tamtego okresu autorstwa pisarza Grzegorza Musiała (rocznik ’52), który po latach wydał je pod tytułem Dziennik wojny jaruzelskiej. Jak dotąd to jedyny dokument dający jakieś wyobrażenie na temat tego, jak mogło wówczas wyglądać życie homoseksualnych mężczyzn. Wizja Musiała jest zdecydowanie pesymistyczna – pisze on o zerwanych więziach społecznych, nienawiści spotykanej nawet w sklepowych kolejkach i strachu. W liście do znajomej stwierdza: „Najtrudniej będzie dzisiejszemu Genetowi, Gombrowiczowi, Proustowi… O takim rodzaju wolności będzie w Polsce coraz trudniej rozmawiać” (5 I 1982). Autor przeczuwa więc ograniczenie swobód obyczajowych, w tym pogorszenie sytuacji homoseksualistów, czego w kontrolowanej korespondencji nie może nawet wyrazić wprost.

Musiał pisze z perspektywy Bydgoszczy, a więc miasta średniej wielkości. Tęsknym wzrokiem patrzy na stolicę: „W Warszawie boska dekadencja. Chlanie rozpoczyna się już po południu, żeby do wieczornej szczekaczki w TV i tak zwanych konferencji prasowych Urbana dotrzeć już w stanie znieczulenia. Tylko tak to wszystko daje się jakoś znieść. Do tego – wszyscy już teraz sypiają ze wszystkimi. Dzień mniej więcej wygląda tak: rano drukowanie gazetki, koło obiadu kolportaż, koło czwartej ze dwa pershingi, czyli dwa razy trzy czwarte litra czystej wędruje na stół, a z końcem dziennika – kotłowanie po wyrach” (22 II 1982). Życie w najlepsze toczy się też w Poznaniu, gdzie podczas wizyty u niejakiego Edwarda autor notuje najnowsze plotki: „Romek siedzi pod piecem cichutki, skulony. Podobno jest źle tu widziany, odkąd przed rokiem ciął się w łazience żyletką z powodu Pięknego Darka”. Poznajemy też historię gospodarza:

Chłopcy siedzą, piją wódeczkę. Dziesięcioletni syn Edwarda zmiata zupę z talerza i zerka na wujków, w ilości których od pewnego czasu zaczął się już gubić. Śpieszy się „na randkę”, Edward pieszczotliwe targa go za czuprynę. – No leć już, leć… Patrzcie, jak go praktycznie wychowałem, pierwsze, co musi nosić czyste, to majtki.

Wojtek rumieni się, wstaje i wybiega. Trzask drzwi, Edward upewnia się, czy zostaliśmy sami.

– No – wzdycha i pręży szeroką pierś, wyciągając do sufitu ramiona. – Nareszcie mogę nie być tatusiem, ale ciocią (25 I 1982).

Następnego dnia Musiał opisuje pierwsze posiedzenie Sejmu od ogłoszeniu stanu wojennego; odskocznią dla autora jest anonimowy seks na pikiecie, nie wiadomo tylko, czy wyobrażony czy rzeczywisty: „Wyłania się on, rudowłosy i zielonooki, tak jak ja samotny… Morbidetto, diabeł Prousta, Wilde’a, Gombrowicza… Patrzy na mnie gorącymi oczyma, wyciąga dłoń i wstaję, a on prowadzi mnie w objęcia opustoszałego, wieczornego parku” (26 I 1982).

Grzegorz Musiał, wyczulony na tematykę homoseksualną, notował także zasłyszane opowieści bliższych i dalszych znajomych o ich styczności z Milicją Obywatelską:

Historia Mariusza, przyjaciela Krzysia F., który nie chce już dłużej pić herbaty „Popularna”. Wracał od Krzysztofa po godzinie policyjnej, już blisko północy – biegiem, bo to niedaleko. Ale ulica pusta, cicha, zwolnił więc kroku. Wtem zajeżdża od tyłu cichobieżna limuzyna, wypadają dwaj cywile i wciągają chłopca do środka.

„Oo, ptaszka złapaliśmy”, powiedział jeden, rewidując torbę Mariusza, w której prócz notesu z adresami i paroma wycinkami prasowymi nosi też swój osobisty dziennik. Wypadł stamtąd wycięty z gazety nekrolog Sz., który był szefem „Solidarności” Urzędu Pocztowego w Gdyni i na początku stycznia w swoim mieszkaniu popełnił samobójstwo? Został zamordowany? Podobno przyjaciel T. ze Stoczni – tego samego, który niedawno zorganizował blokadę eksportu żywności z gdyńskiego portu. Adresy obu miał Mariusz w notesie.

– Proszę, proszę, w jakich sferach się obracamy.

Wpierw byli ordynarni i grozili. Postawili go na skrzynce w kącie pokoju i kazali tak stać parę godzin, naśmiewając się i świecąc lampami. Zemdlał i upadł twarzą na kaloryfer, tracąc w ten sposób piękny ząb na samym przedzie. „Żegnajcie, przyjęcia, na parę tygodni!”.

Przyszli następni – ci byli uprzejmi, wyrozumiali, uśmiechali się ciepło, proszą, by zeznał, że „Sz. był ciotą T.”. Nie zeznał, to go zamknęli w „pustej i dość wygodnej celi”. Chwalił też lekturę, którą miał przy sobie: książkę o Safonie. I na tym by się skończyło, gdyby nie groźba, jaką ci niby kulturalni i niby mimochodem rzucili mu rano:

– Do was, kurwy, też się dobierzemy. Najpierw z tymi skończymy (31 I 1982).

U Musiała represje wobec opozycji demokratycznej bardzo ściśle łączą się ze ściganiem mniejszości seksualnych. Oczywiście nic tu nie jest dopowiedziane, mamy tylko kilka imion, inicjałów i informacji, nie ma nawet wyjaśnienia, kim byli aresztujący mężczyźni w cywilu. Dla czytelnika powinno być to oczywiste, a tym samym potęgować grozę sytuacji. Niestety ostrzeżenie, które pada na końcu historii Mariusza, już po kilku latach się sprawdziło – prawdziwym stanem wojennym dla homoseksualistów okazała się akcja „Hiacynt”.

Na całość

Rozpoczęta 15 listopada 1985 roku i powtórzona w dwóch kolejnych latach akcja „Hiacynt” stała się symbolem tego, jak traktowano homoseksualistów w PRL-u, chociaż tak naprawdę bardzo niewiele wiadomo na jej temat. Wciąż nie została porządnie zbadana i opisana. Paradoks polega na tym, że instytucją powołaną do badania represji w tamtym okresie jest Instytut Pamięci Narodowej – który nie tylko nie jest zainteresowany tropieniem prześladowań gejów i lesbijek, ale można odnieść wrażenie, że wręcz takie działania popiera. W efekcie wciąż obracamy się raczej w kręgu legend i spekulacji niż ugruntowanej wiedzy. To bardzo znaczące, że w 2015 roku, w trzydziestą rocznicę rozpoczęcia akcji, ukazały się dwie powieści inspirowane tymi wydarzeniami, ale wciąż nie ma zbierającego fakty opracowania książkowego.

Od początku lat 90. o „Hiacyncie” zaczęto regularnie pisać w prasie, początkowo głównie w pismach gejowsko-lesbijskich. W efemerydzie „O Zmierzchu” już w 1991 roku apelowano: „Chcemy dotrzeć do ludzi, których akcja dotknęła, i do tych, którzy za nią stali i nią kierowali. Prosimy o listy wszystkich, którzy ucierpieli”. W październiku 1999 roku miesięcznik „Inaczej” poświęcił „Hiacyntowi” raport; zamieszczono wówczas rozmowę z działaczem Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego, Waldemarem Zboralskim, który wspominał przesłuchanie: „Przede wszystkim pytano o nazwiska, nazwiska, nazwiska – to głównie interesowało funkcjonariuszy SB. A także o stosowane techniki aktów płciowych. O ulubione pozycje i typ kochanka, który najbardziej podnieca przesłuchiwanego. Tymi pytaniami deptano najintymniejszą sferę człowieka. Już samo zadanie takiego pytania poniżało i upokarzało”. Także Marek Mrok, opisując historię polskiego ruchu gejowsko-lesbijskiego, wspominał początek operacji z 1985 roku: „W dniach 15 i 16 listopada milicja we współpracy z SB przeprowadziła na polecenie gen. Czesława Kiszczaka słynną represyjną ogólnopolską akcję pod kryptonimem «Hiacynt», mającą za zadanie rejestrację danych personalnych setek gejów. Rzecznik prasowy KG MO w artykule z dnia 12 stycznia 1986 roku, opublikowanym w gazecie «W Służbie Narodu», motywował ją kryminogennością środowiska, szerzącą się prostytucją i niebezpieczeństwem AIDS. Niemniej jednak istnieją uzasadnione powody, aby przypuszczać, iż akcja ta miała na celu zniszczenie i zinwigilowanie rodzącego się ruchu gejowskiego oraz zastraszenie jego potencjalnych zwolenników. Środowisko gejowskie uważano za trudno kontrolowalne i podejrzewano, że w jego ramach działa wielu opozycjonistów politycznych”.

Wraz z upływem lat pojawiły się wspomnienia osób, których akcja „Hiacynt” dotknęła bezpośrednio. Jednym z nich był późniejszy działacz z Trójmiasta, Ryszard Kisiel: „Milicjanci przyszli do mnie rano. Byłem trochę niewyspany po nocy spędzonej z kochankiem i zawieziono mnie na komisariat. Może gdybym był bardziej przytomny, tak by się nie stało. Wiedziałem, że mam prawo odmówić złożenia zeznania, oddania odcisków palców czy zrobienia sobie zdjęcia. Zostałem przesłuchany, założono mi akta i wypuszczono. Tego samego dnia uprzedziłem znajomych, że zaczęła się nagonka na gejów. Następnego dnia zostałem zaproszony do dwóch przyjaciół gejów. Były też u nich prorektorki z Akademii Medycznej w Gdańsku. Opowiadałem, co mnie spotkało, i instruowałem, jak mają się zachować w razie kontaktu z milicją, która… pojawiła się za chwilę. Jeden z nich odmówił i nie wyszedł z milicjantem, drugi skapitulował. Myśleliśmy, że panie, z racji funkcji, jaką pełniły, zaprotestują czy zainterweniują w jakikolwiek sposób. Tak się jednak nie stało – społeczeństwo było wówczas bardzo zastraszone”. Kisiel dodawał też, jak wyglądała sytuacja jego znajomych: „Niektórzy opowiadali, że milicjanci pojawiali się w ich domach i informowali rodziców, że «mają w domu zboka». Albo informowali zakłady pracy i uczelnie. Trzeba jednak pamiętać, że wśród milicjantów również byli geje, którzy zatrzymywali swoich kolegów – musieli wykonywać rozkazy i to był dla nich pewnie niemały dylemat”.

Właśnie od milicjanta o akcji „Hiacynt” dowiedziała się pewna lesbijka, „mieszkanka małego miasta w kujawsko-pomorskim”, która podzieliła się wspomnieniami w liście do magazynu „Replika” w 2008 roku: „Następnym szokiem, jaki przeżyłam, była opowieść o akcji «Hiacynt», o której dowiedziałam się bezpośrednio od osoby biorącej w niej udział jako milicjant – był to mój rodzony brat. Nie miał pojęcia, komu o tym wszystkim mówi. Z jego relacji usłyszałam, jak chodzili na patrole «czwórkami» i przeczesywali okolice parków, szaletów publicznych i niektórych lokali w celu legitymowania i zatrzymywania ludzi o skłonnościach homoseksualnych. Najczęściej natrafiali na niedwuznaczne sytuacje. Nierzadko byli to ludzie na stanowiskach i publicznie znani, co dodawało pikanterii, jak mówił mój brat. Czuł do tych ludzi wyraźną awersję i twierdził, że są to «wykolejeńcy psychiczni». Byłam wstrząśnięta jego przekonaniami. Wiem, że zakładano delikwentom esbeckie teczki, by później zeznaniami szantażować konkretne osoby. Można się domyślać, jak byli traktowani na komendach. Akcja «Hiacynt» odbywała się tylko w dużych miastach Polski. Między innymi w Szczecinie, gdzie mój brat stacjonował. Nie miałam ochoty ani odwagi przyznać się mu, że również jestem homoseksualna”.

Rozmówca Mikołaja Milcke’ego, autora jednego z prasowych tekstów o „Hiacyncie”, 15 listopada spędzał w Sopocie: „To był piątek, koło godziny 22.00. Pojechałem ze znajomymi do Trójmiasta. Bawiliśmy się w Sezamie, kiedyś przy Dzierżyńskiego, dziś to ulica 3 Maja.

Pismo „W służbie narodu” o akcji „Hiacynt” (styczeń 1986)

Funkcjonował wtedy jako lokal, w którym spotykali się homoseksualiści. Przyjeżdżali też ludzie z zagranicy. Kawiarnia składała się z dwóch pomieszczeń. My byliśmy w tym drugim. To ważne, bo chcieliśmy się schować w jakimś kącie i zapalić marihuanę. Było już dość głośno, szafy grające dudniły. I ciasno, impreza się rozkręcała. Wyciągaliśmy z kolejnych papierosów tytoń, żeby uzupełnić je trawką, i nagle usłyszeliśmy wrzask z sali obok. Byłem pewien, że wpadli po nas, bo dowiedzieli się, że mamy marihuanę. Do głowy mi nie przyszło, że przyszli po gejów”. Potem zaczęło się legitymowanie, przewożenie zatrzymanych do komendy przy ul. Kleszczowej w Gdańsku i przesłuchania: „Rozmowa była krótka i bardzo nieprzyjemna. Ewidentnie chcieli pokazać swoją wyższość nad pedałami, poniżyć. No i padały propozycje, żeby powiedzieć, kogo się jeszcze zna, co można o kimś powiedzieć, i jestem przekonany, że tej nocy mnóstwo śmiertelnie wystraszonych ludzi poszło na taką współpracę”.

Pytania o akcję „Hiacynt”

Chociaż „Hiacynt” został przeprowadzony w całej Polsce, wspomnień mężczyzn, którzy padli ofiarą tej akcji, jest zaledwie kilka. Większość nie chce wracać do tamtych wydarzeń, w jakiejś mierze uznawanych za wstydliwe i kompromitujące. W efekcie liczne pytania wciąż pozostają bez odpowiedzi. Wiadomo, kiedy akcja dokładnie się rozpoczęła (15 listopada 1985), dużo mniej jasny jest moment jej zakończenia. Nie wiadomo, dlaczego nie odbyła się w 1988 roku ani na ile wiarygodne są informacje, że planowano wznowić represje w 1989 roku, czemu na przeszkodzie stanęła zmieniająca się dynamicznie sytuacja polityczna kraju. Mówi się też o problemach dużo bardziej prozaicznych: w 1989 roku w Gdańsku pomysł akcji miał spalić na panewce, bo milicjanci z obawy przez HIV zażądali gumowych rękawiczek i masek na twarz, które nie zostały dostarczone na czas.

Osobne pytanie dotyczy tego, czy dla wydarzeń z lat 1986–1987 nie należy stworzyć innej nazwy. Proponował to Zboralski w przywoływanym już wywiadzie: „Nie była to akcja jednorazowa. Jej powtórkę (ja ją nazywam «Hiacynt II», bo prawdziwego kryptonimu nie znam do dzisiaj) przeprowadzono na większą skalę od czerwca do października 1987. Pytała o tę akcję w styczniu 1988 dziennikarka amerykańska Kay Withers z gazety «Baltimore Sun» podczas konferencji prasowej rzecznika ówczesnego rządu”. Jerzy Urban odpowiadał wtedy: „Żadna operacja milicyjna wobec środowiska homoseksualistów nie była prowadzona i żadna taka operacja nie będzie prowadzona w przyszłości”. Wcześniej w „Polityce” jako Jan Rem odpowiedział jednym zdaniem, co sądzi o postulatach tworzącej się społeczności gejowsko-lesbijskiej: „Minister do spraw pederastii nie jest nam potrzebny”.

Najwięcej emocji budzi oczywiście kwestia, gdzie znajdują się zakładane wówczas teczki, nazywane „różowymi”, których liczbę Mikołaj Kozakiewicz ocenił w 1988 roku na 11 tysięcy; do dziś pojawia się ona regularnie w debatach o „Hiacyncie”. W 2004 roku media informowały, że część archiwum odnalazła się w zbiorach policyjnych, zarówno Komendy Głównej Policji, jak i w komendach wojewódzkich, ale niewiele z tego wynikło. Agnieszka Hamelusz, członkini zespołu prasowego KGP, pytana przez „Politykę” pod koniec 2015 roku o te teczki, odpowiadała, że trwa proces „zbierania danych z całego kraju” i udzielenie informacji na temat zawartości dokumentów nie jest możliwe. Inny trop to Instytut Pamięci Narodowej, którego pracownicy konsekwentnie odpowiadają, że dokumentacja akcji „Hiacynt” nie znajduje się w ich zbiorach.

Dokumenty dotyczące osób represjonowanych powinny zostać wnikliwie opracowane i udostępnione samym zainteresowanym. Ich ujawnienie może w przyszłości zapoczątkować szereg debat, choćby na temat roli gejów i lesbijek w ruchu opozycyjnym. Być może ich historia jest tak samo zapomniana i przemilczana jak działalność kobiet w „Solidarności”. Trzeba było dopiero książek Szminka na sztandarze Ewy Kondratowicz (2001) i Podziemie kobiet Shany Penn (2003), by znaczenie kobiet i ich praca powoli zaczęły być odzyskiwane. Wiele powiedzieć może już sama analiza używanego w aktach języka. „Różowe teczki” mogą być nieocenionym źródłem informacji, nie tylko na temat stosunku ówczesnej władzy do osób homoseksualnych, ale także życia gejów w latach 80., ich samoświadomości, poczucia wspólnoty interesów i tego, jak duża była ówczesna społeczność mniejszości seksualnych. Andrzej Selerowicz, działacz mieszkający wówczas w Wiedniu, narzekał po latach na niewielkie zainteresowanie tym znaczącym wydarzeniem: „Tylko dwie osoby napisały do mnie o akcji «Hiacynt», Waldek Zboralski i Darek Prorok. Nikt poza tym, choć potrafili pisać dziesiątki listów typu «chcę kogoś poznać»”.

Penetracja rozpoznawcza w Szczecinie

Nieznane są kartoteki zakładane mężczyznom w czasie akcji „Hiacynt”, ale w Instytucie Pamięci Narodowej są inne dokumenty z tamtego okresu. Choć tylko cząstkowe, pokazują, jak wyglądała ta operacja od strony milicji. Zachowała się bowiem dokumentacja, którą Komenda Główna Milicji Obywatelskiej słała do swego szczecińskiego oddziału, pochodząca z lat 1985–1987. Pierwsze pisma datowane są na początek października 1985 roku; wtedy przysłano „plan ogólnokrajowej operacji krypt. «Hiacynt» zatwierdzony przez gen. bryg. dr. Zenona Trzcińskiego, Z-cę Komendanta Głównego MO”, nazywanej tu „ogólnokrajową operacją penetracyjno-rozpoznawczą w środowiskach prostytucji homoseksualnej”. Nakreślono założenia, cele, zakres i sposób przeprowadzenia akcji. Poza datą (15 listopada 1985 od godz. 8.00 do 16 listopada 1985 do godz. 24.00) pojawia się też informacja, że decyzję o zorganizowaniu „Hiacynta” podjęto na naradzie instruktażowo-szkoleniowej w maju 1985 roku w Krakowie. Powody przeprowadzenia operacji opisane są dość ogólnikowo: „Wybór tego tematu spowodowany został niekorzystną sytuacją w zakresie przestępstw dokonywanych przeciwko życiu, zdrowiu i mieniu homoseksualistów oraz niepełnego rozpoznania milicyjnego prostytutek homoseksualnych”. Brakuje jednak wyjaśnienia, dlaczego akurat wtedy postanowiono zająć się tym problemem, choć morderstwa i kradzieże na homoseksualistach dokumentowano od lat. Dalej jest tylko powtarzanie tego samego innymi słowami: „Hermetyczność środowisk homoseksualnych oraz wędrowność męskich prostytutek homoseksualnych przy aktualnym braku dostatecznej znajomości występujących w tych środowiskach zjawisk kryminogennych utrudnia proces wykrywczy, a tym samym rzutuje na dynamikę przestępstw i stopień wykrywalności ich sprawców. […] W związku z tym zachodzi uzasadniona potrzeba zorganizowania skoordynowanych działań milicyjnych na obszarze całego kraju”.

Równie ogólnikowo zostały przedstawione cele operacji. Planowano pobrać odciski palców od męskich prostytutek homoseksualnych „w celu uzyskania materiału porównawczego do badań kryminalistycznych”, zebrać informacje o dokonanych przestępstwach, wytypować i pozyskać tajnych współpracowników. Zalecano kontrole mieszkań oraz „miejsc nawiązywania kontaktów erotycznych przez homoseksualistów, jak: skwerki, dworce, parki, łaźnie, ubikacje miejskie, określone lokale gastronomiczne”. Podpisane przez dyrektora biura kryminalnego KGMO Zbigniewa Jabłońskiego pismo kończy się zdaniem: „Przygotowana operacja winna być autentycznie przydatnym narzędziem rozpoznania środowisk prostytucji homoseksualnej i przynieść efekty w postaci ustalenia sprawców niewykrytych przestępstw”.

Szczecińska milicja przygotowała się do akcji, robiąc zestawienie homoseksualistów i rekapitulując wiedzę na temat samego zjawiska: „Aktualnie w ewidencji homoseksualistów prowadzonych przez Wydz. Kryminalne WUSW i RUSW w Szczecinie znajduje się 413 zarejestrowanych homoseksualistów. Z operacyjnego rozpoznania wynika, że rzeczywista ilość znacznie przekracza stan zaewidencjonowanych. Ponadto m. Szczecin jest terenem działań homoseksualistów przyjezdnych z woj. szczecińskiego i innych województw. Wśród zaewidencjonowanych przeważają homoseksualiści starsi wiekiem, chociaż z rozpoznania wynika, że zboczenie to równie często występuje wśród młodzieży, także młodzież nieposiadająca skłonności homoseksualnych stanowi jednak grupę, spośród której werbowani są za pieniądze partnerzy do praktyk seksualnych”.

Podano konkretne miejsca w Szczecinie uznawane za punkty nawiązywania kontaktów: park im. 22 Lipca (godziny popołudniowo-wieczorno-nocne), szalet przy pl. Hołdu Pruskiego (czynny do godz. 18.00), szalet przy pl. Żołnierza (czynny do 21.30), szalet przy ul. Krzywoustego (czynny do godz. 18.00), dworzec PKP Szczecin Główny (pora wieczorowo-nocna). Spis uzupełniono informacją: „Niekiedy w wyżej podanych miejscach dochodzi do kontaktów seksualnych, ale częściej jest to miejsce nawiązania znajomości, skąd partnerzy udają się do własnych mieszkań, znajomych homoseksualistów, które są melinami homoseksualistów, lub też do samochodów”. Szacowano, że melin homoseksualnych jest w Szczecinie piętnaście, z czego szczególnie popularna, należąca do Franciszka O., mieściła się przy ul. 9 Maja: „W czasie przeprowadzonych ostatnio wyrywkowych kontroli spotkano w jego mieszkaniu jednocześnie 10-ciu homoseksualistów”. Następnym etapem przygotowań do akcji „Hiacynt” była korespondencja z dwunastoma oddziałami milicyjnymi z terenu województwa szczecińskiego. Kolejne miasta deklarowały, ile mają zarejestrowanych homoseksualistów: Goleniów – 2, Gryfice – 3, Gryfino – 6, Łobez – 1, Nowogard – 1, Police – 13, Stargard – 8, Świnoujście – 4. Z Pyrzyc przyszło pismo, że postanowiono odstąpić od przeprowadzenia akcji: „Z posiadanego rozpoznania operacyjnego wynika, że na terenie RUSW Pyrzyce nie ma aktywnych homoseksualistów lub osób podejrzewanych o prostytucję homoseksualną”.

Jakie rozmiary przyjęła akcja „Hiacynt” w województwie szczecińskim, wiadomo z przedłożonego zwierzchnikom sprawozdania. Przez dwa listopadowe dni 1985 roku skontrolowano 143 mieszkania, 37 lokali gastronomicznych i 17 dworców kolejowych. Wylegitymowano 288 osób, z czego 140 doprowadzano do jednostek MO, sfotografowano 89, a od 90 wzięto odciski palców. 12 mężczyzn zatrzymano w areszcie na 48 godzin, 3 wytypowano na TW, a 9 pozyskano jako osobowe źródła informacji. W wakacje 1986 roku zaczęły się przygotowania do powtórzenia akcji „Hiacynt”, która tym razem miała się odbyć w dniach 26–27 września. W piśmie wstępnym poinformowano, że „wykorzystując ubiegłoroczne doświadczenia, operacja w br. obejmować będzie obok środowisk prostytucji homoseksualnej – młodzieżowe środowiska kryminogenne ze szczególnym zwróceniem uwagi na przestępców wędrownych”. Generalne założenia pozostały jednak te same. Podobnie przebiegła też akcja, choć tym razem więcej miast z województwa szczecińskiego odmówiło przeprowadzenia operacji, uznając, że problem ich nie dotyczy: Kamień Pomorski, Nowogard, Łobez i Pyrzyce. W samym Szczecinie stwierdzono, że „góra” wybrała złą datę: „Operacja w części dot. homoseksualistów nie przyniosła większych efektów pomimo przeprowadzenia jej w identyczny sposób jak w roku ubiegłym i przy użyciu podobnych sił. Wpływ na uzyskanie takich efektów miał prawdopodobnie termin przeprowadzenia działań. W dniu 27.09.1986 r. wypadła pracująca sobota, w związku z czym w dniu 26 września, w piątek, zmniejszona była «aktywność» starszych homoseksualistów w porównaniu z piątkiem przed wolną sobotą. Po drugie w sobotę, w godzinach popołudniowych i wieczornych, na Podzamczu odbywał się wielki festyn pod hasłem «Wieś Miastu». W tym czasie w połowie wytypowanych do kontroli mieszkań nie zastano nikogo”.

Z kolei w 1987 roku początek akcji „Hiacynt” został wyznaczony na 16 października (godz. 6.00), a zakończenie na 17 października (godz. 14.00). Tym razem przysłano podsumowanie ogólnopolskie, w którym przekonywano o sukcesie całego przedsięwzięcia: „Operacja «Hiacynt» w br. przyniosła znaczące wyniki, gdyż zatrzymano za dokonanie różnych przestępstw 282 osoby, do kolegiów skierowano 746 wniosków. Działaniami tymi poszerzono w znacznym stopniu rozpoznanie środowiska homoseksualistów, jak i wędrownego elementu przestępczego, gdyż objęto nimi: 6190 mieszkań, 2988 lokali gastronomicznych, 932 dworce kolejowe, 71 łaźni miejskich, innych typowych miejsc według lokalnego rozpoznania: 1743. Znaczenie prewencyjne działań osiągnięto poprzez wylegitymowanie 14 251 osób, sfotografowanie 640, daktyloskopowanie 875, zatrzymanie do wyjaśnienia na 48 godzin 499 osób. Spadek skontrolowanych mieszkań o 1245 w porównaniu z ub. rokiem jest wynikiem przyjęcia innych kryteriów do typowania”.

Andrzej Selerowicz z Wiednia (w środku) w czasie spotkania Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego (1987). Od lewej Krzysztof Garwatowski, Tadeusz Olszewski, Ryszard Kisiel

Rok 1987 to moment, kiedy milicja zauważa, że homoseksualiści zaczynają coraz bardziej zdecydowanie się jednoczyć i próbują tworzyć spójny ruch walczący o prawa mniejszości. W sprawozdaniu pojawia się informacja, że we Wrocławiu wystąpiono „do wojewody o rejestrację grupy pn. «Etap», inspiracja w tym zakresie pochodzi z ośrodka wiedeńskiego […]. Z Wiednia też nadchodzi regularnie gazetka «gayowska» pt. «Etap» wydawana w języku polskim. Środowisko to również drogą legalną stara się o zorganizowanie «Społecznego Komitetu Walki z AIDS», który miałby wspomagać w tym zakresie społeczną służbę zdrowia”. Zauważono także próby organizowania się w Częstochowie („Odbyło się spotkanie organizacyjne z udziałem osobnika o imieniu Janusz z Wiednia. Celem spotkania było zorganizowanie związku homoseksualistów «dla osiągnięcia pełnych praw obywatelskich»”), Lublinie („Klub «Adam-Gaya»”), Łodzi („Podejmowane są próby legalizacji grupy «Etap»”) i Warszawie („Prowadzone były rozmowy z Towarzystwem Rozwoju Rodziny o oficjalne włączenie homoseksualistów do tej organizacji”). Tak szczegółowa kontrola i alarmistyczny ton są świadectwem, że jednym z nieujawnianych celów akcji „Hiacynt” była chęć przeciwdziałania samoorganizacji osób homoseksualnych. Dowodem na to, że władze starały się przeciwdziałać zrzeszaniu się homoseksualistów, jest także pismo wysłane w sierpniu 1986 roku przez Wydział Kryminalny Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych do lokalnych placówek z prośbą o informowanie o wszelkich działaniach integrujących mniejszości seksualne. Chodziło o storpedowanie inicjatywy zapoczątkowanej przez Dariusza Proroka (pseudonim Krzysztof Darski): „W ostatnim czasie środowiska homoseksualistów w kraju podjęły działania na rzecz integracji i ujęcia swojej działalności w ramy organizacyjne oraz nawiązały kontakty z organizacjami homoseksualnymi z terenu Europy Zachodniej. Jak ustalono, głównym koordynatorem tych działań jest młody homoseksualista występujący pod pseudonimem Dariusz Darski, który utrzymuje kontakty z organizacją pod nazwą Holenderski Związek Integracji Homoseksualizmu – NVIH CCC oraz formą turystyczną dla homoseksualistów «Spartakus»”.

Po „Hiacyncie”

Nie ma pewności, na ile akcja „Hiacynt” spowolniła powstawanie nowoczesnego ruchu LGBT w Polsce – dla niektórych była wręcz wydarzeniem mobilizującym. Ryszard Kisiel mówił, że właśnie wtedy rozpoczął działalność na rzecz mniejszości seksualnych: „Akcja «Hiacynt» spowodowała, że zaczęliśmy się organizować. Może gdyby jej nie było – kto wie, jak potoczyłaby się historia. To wydarzenie mnie zbulwersowało, podburzyło, byłem wściekły na samego siebie, że nie potrafiłem się przeciwstawić milicji. Jeszcze tego samego dnia dzwoniłem do chłopaków i mówiłem, żebyśmy coś zrobili. Nawiązałem kontakt z człowiekiem, który działał w opozycji, a obecnie jest znanym działaczem «Solidarności». Natychmiast przygotował porady prawne dotyczące tego, jak zachować się podczas zatrzymania przez milicję. Skopiowałem wszystko w Iwecie i rozdawałem chłopakom”.

Być może w przyszłości „Hiacynt” stanie się dla polskich gejów i lesbijek swego rodzaju mitem założycielskim, początkiem świadomości mniejszości seksualnych. Andrzej Selerowicz tak tłumaczył znaczenie akcji dla ruchu: „Wcześniej niektórzy twierdzili, że są fantastycznie ukryci. A okazało się, że jeśli milicja chciała kogoś wyciągnąć z podwójnej roli, mogła to zrobić w każdej chwili. Nie można całkiem się schować. Pokazało to niektórym, że nie ma sensu żyć w takiej hipokryzji i ukryciu”. Także polityczna ocena akcji jest ciągle jeszcze przed nami. Gdy w 2007 roku dwóch działaczy LGBT – Szymon Niemiec i Jacek Adler – złożyło do Instytutu Pamięci Narodowej wniosek o ściganie Czesława Kiszczaka za wydanie rozkazu rozpoczęcia „Hiacynta”, IPN zdecydował, że akcja była legalna i nie naruszała niczyich praw. Napisano wówczas: „Jak wynika z ustaleń sprawy, operacja «Hiacynt» miała charakter prewencyjny, jej celem było rozpoznanie zagrożeń kryminalnych w hermetycznych środowiskach osób homoseksualnych i w konsekwencji zapobieganie i zwalczanie przestępczości. Z powyższego powodu działaniom przedsięwziętym przez funkcjonariuszy MO nie sposób przypisać cech bezprawności”. To oświadczenie to niemal kalka tego, w jaki sposób uzasadniano „Hiacynta” w miesięczniku Milicji Obywatelskiej „W Służbie Narodu”. Tym samym IPN bardzo wyraźnie wskazał, komu przysługuje prawo do szacunku i zadośćuczynienia za prześladowania. Po raz kolejny się okazało, że represje za homoseksualizm nie mogą się równać tym z innych powodów.

Reakcja na widzialność

Niemal w przeddzień rozpoczęcia akcji „Hiacynt” w tygodniku „Polityka” ukazał się tekst Jesteśmy inni Dariusza Proroka, który pod pseudonimem Krzysztof Darski pisał z perspektywy geja o homofobii panującej w polskim społeczeństwie. To jeden z trzech najważniejszych tekstów o homoseksualizmie, które ukazały się w PRL-owskiej prasie. Co zaskakujące, ich pojawienie się zazwyczaj nie zwiastowało niczego dobrego. Najbardziej znany jest Gorzki fiolet Barbary Pietkiewicz opublikowany w „Polityce” w 1981 roku. Kilka miesięcy później wprowadzono stan wojenny.

Okazuje się więc, że kluczowe dla mniejszości seksualnych wydarzenia można traktować jako reakcję rządzących na zwiększenie widzialności tych osób poprzez publikacje prasowe. Władza generalnie była im niechętna, ale zazwyczaj ich po prostu nie zauważała. Dopiero próby zmiany swojego położenia, walka o widzialność i własne prawa owocowały większymi lub mniejszymi represjami ostrzegającymi przed „wychylaniem się”. Tego zdania o „Hiacyncie” jest także Waldemar Zboralski: „Jestem absolutnie przekonany, że akcja ta była odpowiedzią ówczesnych władz na niezależne inicjatywy gejów w całej Polsce i krajach sąsiednich, zmierzające do organizowania się w oficjalne i jawne grupy. Podawane uzasadnienie – że przy wyłapywaniu gejów chodziło o wyłapywanie bandytów, którzy wśród gejów grasują – było bzdurne. Miała to być rzekomo forma ochrony gejów! W tamtych czasach również sporo było napadów na księży katolickich, ale jakoś nie przeprowadzono ogólnopolskiej akcji wyłapywania księży, aby ich w ten sposób chronić przed napadami…”.

Artykuł Gorzki fiolet w „Polityce” (luty 1981)

LISTY Z PRL-U

1982, JAREK Z WARSZAWY (18 LAT)

Homoseksualistą zostałem, mając 14 lat, w 1978 roku. Zostałem wówczas poderwany na ulicy przez nieznanego mi faceta. Dostałem wtedy pieniądze. Uważam, że obecnie nie ma powrotu do kobiet, nie byłoby zadowolenia. Dotychczas nie miałem dziewczyny w pełnym tego słowa znaczeniu. W kontaktach jest rozgraniczenie spraw finansowych od przyjemności.

Do kontaktów homoseksualnych doszło po wyjściu ze schroniska. Po zastanowieniu się i porównaniu siebie z innymi uważałem, że takie predyspozycje miałem od wczesnych lat. Uważam, że bracia również byli potencjalnymi homoseksualistami. O moim homoseksualizmie powiedziałem bratu w kilka miesięcy po pierwszych kontaktach. Był zaskoczony, ale przyjął to za sprawę nieodwracalną.

Kurator dowiedział się o tym później, bo w 1980 r. Był tym zakłopotany, obawiał się, że może być podejrzewany o wykorzystywanie swojego stanowiska […].

Fragment zeznań Jarka T. w czasie przesłuchania (IPN BU 002082/ /569). Porucznik Andrzej Brążkiewicz przy okazji próby werbunku charakteryzował Jarka w następujący sposób: „Dobra prezencja, schludny wygląd, tryb prowadzenia się skryty – asekurujący. Homoseksualista, aktywny w stosunku do młodszych i pasywny w stosunku do starszych. Dwukrotnie zarażony chorobą weneryczną” (IPN BU 002086/1733).