Wstęp do psychoanalizy - Zygmunt Freud - ebook + książka

Wstęp do psychoanalizy ebook

Zygmunt Freud

3,9

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Opublikowany w 1917 roku Wstęp do psychoanalizy to klasyczna książka Zygmunta Freuda, składająca się z 28 wykładów wygłoszonych w latach 1915–1917. Praca ta zapoczątkowała rozwój psychoanalizy jako metody badawczej i środka terapii. W trakcie wykładów Freud omawia znaczenie marzeń sennych, udowadniając istnienie nieświadomości jako jednego z elementów poznania rzeczywistości (pozostałe to świadomość i przedświadomość). Freud wskazuje, że nasza psychika odbiera zjawiska zrozumiałe, które umiemy wyjaśnić, i niezrozumiałe, których na razie wyjaśnić nie potrafimy.

W ramach wykładów autor wyjaśnia też podstawy nauk o nerwicach, prezentuje również zasadnicze zręby psychoanalizy: teorię lęku, teorię libido i narcyzmu oraz teorię przeniesienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 568

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (11 ocen)
5
2
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część I. Czyn­no­ści pomył­kowe

Część I Czyn­no­ści pomył­kowe

Wykład I – Wstęp

WYKŁAD I Wstęp

Sza­nowne panie i sza­nowni pano­wie! Nie wiem, co pań­stwo wie­dzą o psy­cho­ana­li­zie z lek­tury, czy też z innych źró­deł. Temat, o któ­rym według zapo­wie­dzi mam mówić – ele­men­tarny wstęp do psy­cho­ana­lizy – zmu­sza mnie do trak­to­wa­nia słu­cha­czy tak, jak gdyby nic na ten temat nie wie­dzieli i potrze­bo­wali pierw­szych wska­zó­wek.

Tylko tyle mogę przy­pusz­czać, że wia­domo pań­stwu, iż psy­cho­ana­liza jest metodą, za pomocą któ­rej leczy się ner­wowo cho­rych. Z miej­sca mogę przy tej oka­zji dać przy­kład, jak się w tej dzie­dzi­nie nie­jedno odbywa ina­czej, czę­sto wprost prze­ciw­nie, ani­żeli się to dziać zwy­kło w innych dzie­dzi­nach medy­cyny.

Kiedy sto­su­jemy wobec cho­rego nową dla niego tech­nikę lekar­ską, sta­ramy się w zasa­dzie oszczę­dzić mu przy­krych stron tej tech­niki i dajemy mu opty­mi­styczne obiet­nice na temat sku­tecz­no­ści kura­cji. Sądzę, że jeste­śmy do tego upraw­nieni, gdyż przez takie postę­po­wa­nie wzma­gamy praw­do­po­do­bień­stwo, że zabiegi, które sto­su­jemy, przy­niosą dobre rezul­taty. Jed­nak w przy­padku neu­ro­tyka, wobec któ­rego mamy zasto­so­wać psy­cho­ana­lizę, postę­pu­jemy ina­czej. Mówimy mu o trud­no­ściach metody, o jej trwa­niu, o wysił­kach i ofia­rach, które za sobą pociąga, a w kwe­stii powo­dze­nia – oświad­czamy, że trudno coś przy­rzec z całą pew­no­ścią, wiele zależy od zacho­wa­nia cho­rego, od jego zro­zu­mie­nia dla sprawy, umie­jęt­no­ści przy­sto­so­wa­nia się, wytrwa­ło­ści. Oczy­wi­ście, ten inny spo­sób postę­po­wa­nia ma swoje racjo­nalne przy­czyny; może póź­niej zro­zu­mie­cie je pań­stwo i będzie­cie mogli wej­rzeć w rzecz bar­dziej szcze­gó­łowo.

Pro­szę się nie gnie­wać, jeżeli na razie trak­to­wać będę was jak wspo­mnia­nych ner­wowo cho­rych. Szcze­rze mówiąc, nie radzę pań­stwu słu­chać mnie po raz drugi. W tym celu zade­mon­struję wam, jakie nie­do­kład­no­ści towa­rzy­szą z koniecz­no­ści wykła­dom o psy­cho­ana­li­zie, jakie trud­no­ści powstają na dro­dze do zdo­by­cia wła­snego osądu.

Pokażę pań­stwu, jak cały kie­ru­nek waszego dotych­cza­so­wego wykształ­ce­nia, wszyst­kie wasze przy­zwy­cza­je­nia myślowe musiały was siłą rze­czy uczy­nić prze­ciw­ni­kami psy­cho­ana­lizy, ile będzie­cie musieli w sobie prze­zwy­cię­żyć, by poko­nać ten instynk­towny opór. Nie mogę, oczy­wi­ście, zapew­nić, że pod wpły­wem moich wia­do­mo­ści zdobędzie­cie zro­zu­mie­nie dla psy­cho­ana­lizy. Mogę wam nato­miast przy­rzec, że przez słu­cha­nie moich wykła­dów nie nauczy­cie się bada­nia ani też lecze­nia psy­cho­ana­li­tycz­nego. Gdyby się jed­nak zna­lazł ktoś wśród was, kogo nie zado­wa­la­łaby prze­lotna zna­jo­mość z psy­cho­ana­lizą, kto by chciał wejść z nią w stałe związki, nie tylko będę mu to odra­dzał, lecz wprost prze­strzegę go przed tym. Tak, jak sprawy wyglą­dają dzi­siaj, byłby wybór tej metody prze­kre­śle­niem jakiej­kol­wiek moż­li­wo­ści suk­cesu aka­de­mic­kiego. A jeżeli czło­wiek taki pój­dzie w życie jako prak­ty­ku­jący lekarz, znaj­dzie oto­cze­nie nie­ro­zu­mie­jące jego dążeń, zaco­fane i wro­gie; oto­cze­nie to skie­ruje prze­ciw niemu wszyst­kie drze­miące w sobie złe siły. Może ze zja­wisk towa­rzy­szą­cych sza­le­ją­cej dziś w Euro­pie woj­nie potra­fią pań­stwo mniej wię­cej oce­nić, jak dalece jest to powszechny pogląd.

Wielu jest jed­nak ludzi, dla któ­rych, mimo tych nie­do­god­no­ści, to, co sta­nowi nową kra­inę pozna­nia, ma swoją siłę atrak­cyjną. Gdyby nie­któ­rzy spo­śród was do nich nale­żeli i gdyby prze­cho­dząc do porządku dzien­nego nad moimi prze­stro­gami, zja­wili się tu po raz drugi, powi­tam ich chęt­nie. Ale wszy­scy pań­stwo mają prawo dowie­dzieć się, jakie to trud­no­ści towa­rzy­szą psy­cho­ana­li­zie. A więc przede wszyst­kim trud­ność samego naucza­nia psy­cho­ana­lizy. Wykłady medyczne nauczyły was widzieć. Widzi­cie pań­stwo ana­to­miczny pre­pa­rat, osad przy che­micz­nych rek­cjach, skurcz mię­śnia jako rezul­tat podraż­nie­nia jego ner­wów. Potem zmy­słom waszym poka­zują cho­rego, objawy jego cier­pie­nia, pro­dukty pro­cesu cho­ro­bo­wego, nie­jed­no­krot­nie widzi­cie zarazki cho­ro­bo­twór­cze w wyizo­lo­wa­nym sta­nie. W dzie­dzi­nie chi­rur­gii są pań­stwo świad­kami zabie­gów, któ­rymi pomaga się cho­rym, wolno wam nawet samym pró­bo­wać sto­so­wa­nia tych zabie­gów. Nawet psy­chia­tra demon­struje wam cho­rego, jego grę twa­rzy, spo­sób mówie­nia, zacho­wa­nie; wszyst­kie te obser­wa­cje pozo­sta­wiają w was głę­bo­kie wra­że­nie. W ten spo­sób pro­fe­sor medy­cyny gra prze­waż­nie rolę prze­wod­nika i tłu­ma­cza, który towa­rzy­szy wam w muzeum, pod­czas gdy wy wcho­dzi­cie w bez­po­średni kon­takt z eks­po­na­tami i pod wpły­wem wła­snych obser­wa­cji prze­ko­nu­je­cie się o ist­nie­niu nowych fak­tów. Nie­stety, w dzie­dzi­nie psy­cho­ana­lizy sprawa wygląda ina­czej. W trak­to­wa­niu ana­li­tycz­nym odbywa się jedy­nie wymiana słów mię­dzy ana­li­zo­wa­nym i leka­rzem. Pacjent mówi, opo­wiada o minio­nych prze­ży­ciach, o obec­nych wra­że­niach, skarży się, spo­wiada się ze swych pra­gnień i uczuć. Lekarz słu­cha, stara się kie­ro­wać myślami pacjenta, kie­ruje jego uwagę w okre­śloną stronę, wyja­śnia mu pewne sprawy i obser­wuje reak­cje pozy­tywne lub nega­tywne, które wywo­łał u cho­rego. Nie­wy­kształ­ceni krewni naszych cho­rych, któ­rym impo­nuje jedy­nie to, co można zoba­czyć lub usły­szeć, któ­rzy zja­wi­ska ujmują według logiki ekranu fil­mo­wego, nie zanie­dbują żad­nej oka­zji, by wyra­zić swe wąt­pli­wo­ści, czy za pomocą samej roz­mowy można coś zara­dzić prze­ciw cho­ro­bie. Jest to rów­nie krót­ko­wzroczne, jak nie­kon­se­kwentne. Prze­cież to ci sami ludzie, któ­rzy czę­sto gło­szą, że pacjenci objawy cho­roby tylko sobie „wma­wiają”. Słowa były nie­gdyś cza­rami i do dziś słowo zacho­wało coś ze swej siły cza­ro­dziej­skiej. Sło­wami może czło­wiek uszczę­śli­wić lub dopro­wa­dzić do roz­pa­czy, sło­wami nauczy­ciel prze­nosi na uczniów swą wie­dzę, sło­wami mówca porywa słu­chaczy, decy­duje o ich sądach i roz­strzy­gnię­ciach. Słowa wywo­łują afekty, są powszech­nym środ­kiem do tego, by ludzie mogli na sie­bie wpły­wać. Nie będziemy więc w psy­cho­te­ra­pii lek­ce­wa­żyli uży­wa­nia słów, będziemy zado­wo­leni, skoro będziemy mogli stać się świad­kami słów wypo­wia­da­nych przez ana­li­tyka i jego pacjenta. Ale i to jest nie­moż­liwe. Roz­mowa, pod­czas któ­rej odbywa się zabieg psy­cho­ana­li­tyczny nie znosi słu­chaczy, nie można jej rów­nież zade­mon­stro­wać. Oczy­wi­ście, można w cza­sie wykładu psy­chia­trycz­nego poka­zać słu­chaczom neu­ra­ste­nika lub histe­ryka. Opo­wie on o swych bólach i obja­wach, ale na tym koniec. Infor­ma­cji potrzeb­nych dla ana­lizy udzieli taki czło­wiek tylko wtedy, kiedy będzie zwią­zany spe­cjal­nymi wię­zami uczu­cio­wymi z leka­rzem, a zamilk­nie, gdy tylko zoba­czy obo­jęt­nego sobie świadka. Infor­ma­cje te bowiem doty­czą naj­bar­dziej intym­nych szcze­gó­łów jego życia ducho­wego, wszyst­kiego, co jako jed­nostka samo­dzielna pod wzglę­dem spo­łecz­nym musi przed innymi ukry­wać, wszyst­kiego, do czego jako indy­wi­duum nie chce przy­znać się przed samym sobą.

Nie mogą więc pań­stwo być tylko świad­kami zabiegu psy­cho­ana­li­tycz­nego. Może­cie tylko sły­szeć o nim; psy­cho­ana­lizę w ści­słym tego słowa zna­cze­niu może­cie poznać jedy­nie ze sły­sze­nia. Przez te infor­ma­cje z dru­giej ręki powstają dla sfor­mu­ło­wa­nia wła­snego sądu warunki nie­zwy­kłe. Pra­wie wszystko zależy od tego, jakim stop­niem wiary obda­rzają pań­stwo swego infor­ma­tora.

Przy­pu­śćmy, że nie przy­szli­ście na wykład psy­chia­tryczny, przy­pu­śćmy, że jeste­ście słu­cha­czami wykładu histo­rycz­nego i wykła­dowca opo­wiada wam o życiu i czy­nach wojen­nych Alek­san­dra Wiel­kiego. Jakie powody mie­li­by­ście do uwie­rze­nia, że słowa wykła­dowcy odpo­wia­dają rze­czy­wi­sto­ści?

Wydaje się nawet, że sytu­acja jest w tym przy­padku jesz­cze bar­dziej nie­po­myślna ani­żeli w wypadku psy­cho­ana­lizy. Nauczy­ciel histo­rii tak samo nie był świad­kiem wypraw wojen­nych Alek­san­dra Wiel­kiego, jak i pań­stwo, psy­cho­ana­li­tyk zaś mówi przy­naj­mniej o spra­wach, w któ­rych sam grał pewną rolę. Teraz przy­cho­dzi kolej na to, co pozwala wam wie­rzyć histo­ry­kowi. Może on powo­ły­wać się na rela­cje sta­ro­żyt­nych pisa­rzy, któ­rzy albo byli współ­cze­śni Alek­san­drowi Wiel­kiemu, albo też, jak Dio­dor, Plu­tarch, Arrian i inni, byli bli­scy zda­rze­niom, o które cho­dzi. Może dalej poka­zać wam rysunki monet i posą­gów kró­lew­skich, może zazna­jo­mić was wszyst­kich z foto­gra­fią mozaiki pom­pe­jań­skiej przed­sta­wia­ją­cej bitwę pod Issos. Ści­śle mówiąc, wszyst­kie te doku­menty dowo­dzą jedy­nie tego, że już dawne gene­ra­cje wie­rzyły w ist­nie­nie Alek­san­dra i w jego czyny. Kry­tyka wasza mogłaby się roz­po­cząć od nowa. Stwier­dzi­łaby ona, że nie wszyst­kie infor­ma­cje o Alek­san­drze są wia­ry­godne, nie wszyst­kie szcze­góły pewne. Mimo to trudno przy­pu­ścić, że pań­stwo opu­ści­li­by­ście salę wykła­dową, wąt­piąc w ist­nie­nie Alek­san­dra Wiel­kiego. Na roz­strzy­gnię­cie wasze mia­łyby wpływ dwie oko­licz­no­ści. Po pierw­sze, oko­licz­ność, że wykła­dowca nie ma logicz­nej przy­czyny poda­wa­nia wam za rzecz realną cze­goś, czego sam nie uważa za realne. Po dru­gie fakt, że wszyst­kie książki histo­ryczne przed­sta­wiają temat, o któ­rym mowa, w podobny spo­sób. Jeżeli póź­niej przej­dzie­cie pań­stwo do bada­nia daw­nych źró­deł, uwzględ­niać będzie­cie jako te same momenty ewen­tu­alne motywy waszych infor­ma­to­rów i zgod­ność wza­jemną świa­dectw. Rezul­tat bada­nia będzie w wypadku Alek­san­dra bez wąt­pie­nia uspo­ka­ja­jący; byłby on praw­do­po­dob­nie inny, gdyby cho­dziło o takie oso­bi­sto­ści, jak Moj­żesz czy Nim­rod. Wąt­pli­wo­ści, jakie mogą w was powstać w sto­sunku do wia­ry­god­no­ści psy­cho­ana­li­tyka, pozna­cie wystar­cza­jąco dokład­nie przy dal­szych oka­zjach.

Teraz macie pań­stwo prawo zapy­tać: jeżeli nie ist­nieje obiek­tywna wia­ry­god­ność psy­cho­ana­lizy, jeżeli nie ma moż­li­wo­ści zade­mon­stro­wa­nia jej, w jakiż w ogóle spo­sób można nauczyć się jej i prze­ko­nać się o praw­dzi­wo­ści jej twier­dzeń? Istot­nie, nie jest to rze­czą łatwą, nie­wiele też ludzi grun­tow­nie nauczyło się psy­cho­ana­lizy. Oczy­wi­ście, ist­nieje jed­nak wyj­ście. Psy­cho­ana­lizy uczy się czło­wiek przede wszyst­kim na samym sobie, przez stu­dio­wa­nie wła­snej oso­bo­wo­ści. Nie jest to rów­no­znaczne z obser­wo­wa­niem samego sie­bie, ale, od biedy, można drugą z tych funk­cji pod­po­rząd­ko­wać pierw­szej. Ist­nieje sze­reg czę­stych, zna­nych powszech­nie zja­wisk psy­chicz­nych, które czło­wiek sam może uczy­nić przed­mio­tami ana­lizy przy pew­nym obe­zna­niu się z tech­niką. Przy tej spo­sob­no­ści zdo­bywa się poszu­ki­wane prze­ko­na­nie o real­no­ści zja­wisk, które opi­suje psy­cho­ana­liza, oraz prze­świad­cze­nie o słusz­no­ści jej poglą­dów. Postęp na tej dro­dze jest jed­nak ogra­ni­czony. O wiele dalej zajść można, gdy się czło­wiek daje ana­li­zo­wać przez doświad­czo­nego ana­li­tyka, gdy prze­żywa dzia­ła­nie ana­lizy na wła­snej jaźni i korzy­sta ze spo­sob­no­ści, by pod­pa­trzyć u innego sub­telną tech­nikę dzia­ła­nia. Świetna ta droga dostępna jest, oczy­wi­ście, zawsze tylko dla jed­no­stek, nie dla całego kole­gium słu­cha­czy.

Za drugą trud­ność w pozna­wa­niu przez pań­stwa psy­cho­ana­lizy nie ponosi już odpo­wie­dzial­no­ści psy­cho­ana­liza, lecz wy sami, moi słu­cha­cze, o ile dotych­czas zaj­mo­wa­li­ście się medy­cyną. Wykształ­ce­nie dotych­czasowe dało waszemu spo­so­bowi myśle­nia pewien kie­ru­nek, daleki od psy­cho­ana­lizy. Szko­lono was w tym kie­runku, byście funk­cje orga­ni­zmu i ich zakłó­ce­nia uza­sad­niali ana­to­micz­nie, wyja­śniali che­micz­nie i fizycz­nie, ujmo­wali bio­lo­gicz­nie. Ani cząstki waszego zain­te­re­so­wa­nia nie skie­ro­wano na życie psy­chiczne, które jest prze­cież punk­tem szczy­to­wym tego prze­dziw­nie skom­pli­ko­wa­nego orga­ni­zmu. Dla­tego obcy dla was psy­cho­lo­giczny spo­sób myśle­nia i dla­tego przy­zwy­cza­ili­ście się patrzeć na niego z nie­do­wie­rza­niem, odma­wiać mu nauko­wego cha­rak­teru, pozo­sta­wiać go laikom, poetom, filo­zo­fom i misty­kom. To ogra­ni­cze­nie jest nie­za­wod­nie szko­dliwe dla waszej dzia­łal­no­ści lekar­skiej, gdyż chory, jak się to zda­rza z reguły w sto­sun­kach mię­dzy ludźmi, przede wszyst­kim uka­zuje wam swą duchową fasadę. Oba­wiam się, że za karę zmu­szeni będzie­cie część dzia­ła­nia tera­peu­tycz­nego, o które wam cho­dzi, pozo­sta­wić tak przez was pogar­dza­nym zna­cho­rom i misty­kom. Zdaję sobie sprawę, jakie ist­nieje wytłu­ma­cze­nie dla tego braku w waszych dotych­czasowych stu­diach. Brak wam filo­zo­ficz­nej nauki pomoc­ni­czej, która mogłaby sta­nąć na usługi waszych lekar­skich zamie­rzeń. Ani filo­zo­fia spe­ku­la­tywna, ani psy­cho­lo­gia opi­sowa, ani bli­ska fizjo­lo­gii zmy­słów tak zwana psy­cho­lo­gia doświad­czalna, w tej for­mie, jak się ich uczy na uczel­niach, nie są w sta­nie powie­dzieć nic uży­tecz­nego o sto­sunku mię­dzy dzie­dziną fizyczną i psy­chiczną; nie mogą one rów­nież dać w wasze ręce klu­cza do zro­zu­mie­nia ewen­tu­al­nych zakłó­ceń funk­cji psy­chicz­nych. Wpraw­dzie w obrę­bie samej medy­cyny opi­sy­wa­niem zaob­ser­wo­wa­nych zabu­rzeń psy­chicz­nych i uło­że­niem z nich kli­nicz­nych obra­zów cho­ro­bo­wych zaj­muje się psy­chia­tria, ale w pew­nych chwi­lach sami psy­chia­trzy mają wąt­pli­wo­ści, czy ich dane o cha­rak­te­rze czy­sto opi­so­wym zasłu­gują na miano nauki. Objawy skła­da­jące się na te obrazy cho­ro­bowe są co do swego pocho­dze­nia, mecha­ni­zmu i wza­jem­nych powią­zań nie­zba­dane; albo nie odpo­wia­dają im żadne wyraźne zmiany ana­to­micz­nego narządu duszy, albo też są to zmiany tego rodzaju, które wam niczego nie wyja­śniają. Te zabu­rze­nia psy­chiczne są tylko wtedy dostępne oddzia­ły­wa­niu tera­peu­tycz­nemu, kiedy można je roz­po­znać jako objawy poboczne innego orga­nicz­nego scho­rze­nia. Tu mamy lukę, którą stara się wypeł­nić psy­cho­ana­liza. Chce ona dać psy­chia­trii bra­ku­jącą pod­stawę psy­cho­lo­giczną, ma nadzieję, że odkryje wspólny grunt, na któ­rym zetknię­cie się zabu­rzeń fizycz­nych z psy­chicz­nymi sta­nie się zro­zu­miałe. Aby ten cel osią­gnąć, psy­cho­ana­liza musi uwol­nić się od obcych jej prze­sła­nek natury ana­to­micz­nej, che­micz­nej lub fizjo­lo­gicz­nej, musi pra­co­wać wyłącz­nie przy uży­ciu czy­sto psy­cho­lo­gicznych pojęć pomoc­ni­czych. Dla­tego wła­śnie oba­wiam się, że z początku wyda­wać się będzie pań­stwu obca.

Następną trud­no­ścią nie chcę obcią­żać ani was, ani waszego wykształ­ce­nia lub nasta­wie­nia. Dwiema tezami obraża psy­cho­ana­liza cały świat i naraża się na jego nie­chęć. Jedna z nich skie­ro­wana jest prze­ciw prze­są­dowi inte­lek­tu­al­nemu, druga prze­ciw prze­są­dowi natury este­tyczno-moral­nej. Nie powin­ni­śmy tych prze­są­dów lek­ce­wa­żyć; są to czyn­niki potężne, ema­na­cje poży­tecz­nych, nawet koniecz­nych faz roz­wo­jo­wych ludz­ko­ści. Pod­trzy­mują je siły pły­nące z emo­cji; walka z nimi jest ciężka. Pierw­sza z tych nie­po­pu­lar­nych tez psy­cho­ana­lizy utrzy­muje, że pro­cesy duchowe są w swej isto­cie nie­świa­dome, pro­cesy zaś świa­dome sta­no­wią jedy­nie poszcze­gólne akty i czę­ści całego życia psy­chicz­nego. Pro­szę przy­po­mnieć sobie, że przy­zwy­cza­jeni jeste­śmy do cze­goś prze­ciwnego: do utoż­sa­mia­nia zja­wisk psy­chicz­nych ze świa­do­mo­ścią. Świa­do­mość jest dla nas cechą okre­śla­jącą stronę psy­chiczną, psy­cho­lo­gia nauką o tre­ści świa­do­mo­ści. To iden­ty­fi­ko­wa­nie wydaje nam się samo przez się tak zro­zu­miałe, że twier­dze­nie cze­goś prze­ciwnego wygląda na non­sens. Mimo to psy­cho­ana­liza nie może wysu­nąć tego prze­ciwnego poglądu, nie może sta­nąć na sta­no­wi­sku, że świa­dome jest iden­tyczne z psy­chicz­nym. Według jej defi­ni­cji na psy­cho­lo­gię skła­dają się pro­cesy z dzie­dziny odczu­wa­nia, myśle­nia i woli; musi ona bro­nić poglądu, iż ist­nieje nie­świa­dome myśle­nie i nie­znane dąże­nie. Przez to z góry traci sym­pa­tię wszyst­kich przy­ja­ciół trzeź­wej nauko­wo­ści i ściąga na sie­bie podej­rze­nie fan­ta­stycz­nej wie­dzy tajem­nej, która chce budo­wać w ciem­no­ściach i łowić ryby w męt­nej wodzie. Ale pań­stwo, któ­rzy mnie słu­cha­cie, nie może­cie, oczy­wi­ście, jesz­cze zro­zu­mieć, jakim pra­wem zda­nie tak abs­trak­cyj­nej natury, jak: „To, co jest psy­chiczne, jest świa­dome”, uwa­żam za prze­sąd. Nie może­cie rów­nież odgad­nąć, jakie drogi roz­wo­jowe mogły dopro­wa­dzić do zaprze­cze­nia ist­nie­nia nie­świa­domego, jeżeli ono w ogóle ist­nieje, i jaka korzyść mogła być rezul­ta­tem tej nega­cji. Kwe­stia, czy należy psy­chikę utoż­sa­mić ze świa­do­mo­ścią, czy też ma ona wyjść poza świa­do­mość, wygląda na pustą grę słów. Mogę was jed­nak zapew­nić, że przez przy­ję­cie tezy o nie­świa­do­mych pro­ce­sach psy­chicz­nych uto­ro­wana została w świe­cie i nauce droga do decy­du­ją­cej, nowej orien­ta­cji.

Tak samo nie mogą pań­stwo prze­czuć, jak ści­sły zacho­dzi zwią­zek mię­dzy pierw­szą śmiałą tezą psy­cho­ana­lizy a drugą, o któ­rej zaraz będę mówił. Druga teza, którą psy­cho­ana­liza uważa za jedno ze swych osią­gnięć, zawiera twier­dze­nie, że popędy, które w cia­śniej­szym i szer­szym uję­ciu okre­ślić można jedy­nie jako sek­su­alne, odgry­wają w gene­zie cho­rób ner­wo­wych i umy­sło­wych nie­zwy­kle wielką, dotych­czas nie­do­sta­tecz­nie doce­nianą rolę. Wię­cej: te same popędy sek­su­alne współ­dzia­łają przy powsta­wa­niu naj­wyż­szych kul­tu­ral­nych, arty­stycz­nych i socjal­nych two­rów ducha ludz­kiego.

Według mego doświad­cze­nia, nie­chęć do tego rodzaju badań psy­cho­ana­li­tycz­nych jest naj­waż­niej­szym źró­dłem oporu, na jaki one natra­fiają. Chce­cie pań­stwo wie­dzieć, jak sobie to tłu­ma­czymy? Sądzimy, że kul­tura stwo­rzona została pod wpły­wem koniecz­no­ści życio­wej kosz­tem zaspo­ko­je­nia popę­dów. Two­rzy się je cią­gle na nowo, ile­kroć jed­nostka wstę­pu­jąca do ludz­kiej spo­łecz­no­ści powta­rza skła­da­nie ofiar z zaspo­ko­je­nia popę­dów na korzyść ogółu. Wśród tych sił ważną rolę grają popędy sek­su­alne; zostają one przy tym sub­li­mo­wane, to zna­czy odsu­wane od swych celów sek­su­al­nych i skie­ro­wy­wane ku celom socjal­nie wyżej sto­ją­cym, już nie sek­su­al­nym. Struk­tura ta jest jed­nak płynna, popędy sek­su­alne są nie­do­sta­tecz­nie opa­no­wane. Każdy, kto pra­gnie współ­pra­co­wać w dziele kul­tury, nara­żony jest na nie­bez­pie­czeń­stwo, że jego popędy sek­su­alne będą takiemu ich użyt­ko­wa­niu sta­wiały opór. Za naj­więk­sze zagro­że­nie kul­tury uważa spo­łe­czeń­stwo wyzwo­le­nie się popę­dów sek­su­al­nych i ich powrót do pier­wot­nych celów. Spo­łe­czeń­stwo nie lubi więc, gdy się zwraca uwagę na tę draż­liwą stronę jego powsta­wa­nia, nie zależy mu na tym, by siła popę­dów sek­su­al­nych była uznana, a ich zna­cze­nie stało się dla każ­dego jasne i wyraźne. Prze­ciw­nie, dla celów wycho­waw­czych poszło ono drogą odwra­ca­nia uwagi od całej tej dzie­dziny. Dla­tego nie znosi rezul­tatu badań psy­cho­ana­li­tycz­nych, o któ­rym mówi­li­śmy, chcia­łoby go napięt­no­wać jako este­tycz­nie odra­ża­jący, moral­nie godny potę­pie­nia i nie­bez­pieczny. Ale zarzuty takie nie mogą w niczym osła­bić obiek­tyw­nych rezul­ta­tów pracy nauko­wej. O ile pro­test ma być groźny i sły­szany, musi się go prze­nieść do dzie­dziny inte­lek­tu­al­nej. Ale to już leży w natu­rze ludz­kiej, że się jest skłon­nym do uwa­ża­nia cze­goś za nie­słuszne, jeżeli się tego cze­goś nie znosi. Nie trudno wtedy o argu­menty prze­ciwko temu. Spo­łe­czeń­stwo czyni więc z tego, co mu jest nie­miłe, rzecz nie­słuszną, zwal­cza prawdy psy­cho­ana­li­tyczne argu­men­tami logicz­nymi i rze­czo­wymi, pły­ną­cymi jed­nak ze źró­deł emo­cjo­nal­nych, i te zastrze­że­nia, będące prze­są­dami, wysuwa prze­ciw wszel­kim pró­bom ich oba­le­nia.

My jed­nak możemy twier­dzić, że przez sta­wia­nie zakwe­stio­no­wa­nej tezy nie szli­śmy po linii żad­nej ten­den­cji. Chcie­li­śmy jedy­nie dać wyraz pew­nemu sta­nowi fak­tycz­nemu, który pozna­li­śmy w trak­cie żmud­nej pracy. Mamy pełne prawo odrzu­cić kate­go­rycz­nie wtrą­ca­nie tego rodzaju wzglę­dów prak­tycz­nych do pracy nauko­wej, zanim zdą­ży­li­śmy zba­dać, czy obawa, która nam te względy chce narzu­cić, jest uza­sad­niona czy też nie.

Oto nie­które spo­śród trud­no­ści, które stoją na dro­dze waszej pracy nad psy­cho­ana­lizą. Na począ­tek to chyba wię­cej niż dosyć. Skoro prze­zwy­cię­ży­cie to wra­że­nie, będzie­cie mogli kon­ty­nu­ować naszą pracę.

Wykład II – Czyn­no­ści pomył­kowe

WYKŁAD II Czyn­no­ści pomył­kowe

Panie i pano­wie! Nie roz­pocz­niemy dziś od przy­pusz­czeń, lecz od bada­nia. Za przed­miot bada­nia weź­miemy objawy wystę­pu­jące bar­dzo czę­sto, dobrze znane i zbyt mało doce­niane. Nie mają one nic wspól­nego z cho­ro­bami o tyle, że można je obser­wo­wać rów­nież u czło­wieka zdro­wego. Są to tak zwane czyn­no­ści pomył­kowe, a więc: gdy ktoś chce powie­dzieć jakieś słowo, a wypo­wiada inne, albo gdy się to samo zda­rza przy pisa­niu, co piszący rów­nie dobrze może zauwa­żyć, jak i nie zauwa­żyć; albo myle­nie się przy czy­ta­niu, gdy czło­wiek czyta coś innego niż to, co zostało wydru­ko­wane lub napi­sane; dalej prze­sły­sze­nie się, gdy się myl­nie sły­szy to, co zostało powie­dziane, oczy­wi­ście, bez orga­nicz­nych zabu­rzeń słu­chu. Dal­szy sze­reg takich zja­wisk ma za pod­stawę zapo­mnie­nie, nie trwałe, lecz chwi­lowe. Na przy­kład, gdy ktoś nie może przy­po­mnieć sobie czy­je­goś nazwi­ska, które prze­cież zna, albo kiedy ktoś zapo­mina wyko­nać pewien zamiar, który sobie póź­niej przy­po­mina, więc zapo­mniał tylko na pewien okres czasu. W trze­ciej kate­go­rii zja­wisk odpada waru­nek chwi­lo­wo­ści, na przy­kład przy zgu­bie­niu cze­goś, gdy się jakie­goś przed­miotu gdzieś zapo­mniało i nie można go odszu­kać, albo przy zupeł­nie ana­lo­gicz­nym zgu­bie­niu cze­goś. Jest to zapo­mnie­nie, które należy jed­nak trak­to­wać ina­czej niż każde inne, z powodu któ­rego dzi­wimy się lub gnie­wamy, zamiast je rozu­mieć. Do tej grupy zja­wisk dołą­czają się pewne błędy, w któ­rych znowu zja­wia się chwi­lo­wość, kiedy np. przez jakiś czas wie­rzy się w coś, o czym i przed­tem, i póź­niej wia­domo, że wygląda ina­czej, oraz cały sze­reg podob­nych zja­wisk wystę­pu­ją­cych pod róż­nymi okre­śle­niami.

Wszyst­kie te objawy nie są obja­wami natury zasad­ni­czej, są prze­waż­nie prze­lotne i nie odgry­wają zbyt wiel­kiej roli w ludz­kim życiu. Tylko w wyjąt­ko­wych wypad­kach któ­ryś z tych obja­wów, na przy­kład zgu­bie­nie cze­goś, nabiera pew­nego prak­tycz­nego zna­cze­nia. Dla­tego nie­wiele zwraca się na nie uwagi, dla­tego nie bar­dzo nas one prze­ra­żają.

Na te wła­śnie objawy chcę teraz skie­ro­wać waszą uwagę. Odpo­wie­cie mi z pewną nie­chę­cią: „Świat i życie psy­chiczne pełne są tylu wiel­kich zaga­dek, tyle jest dzi­wów w dzie­dzi­nie zabu­rzeń psy­chicz­nych, które wyma­gają wyja­śnie­nia i zasłu­gują na nie, że tra­ce­nie czasu i wysiłku na takie dro­bia­zgi robi wra­że­nie jakiejś psoty. Gdyby pan potra­fił wyja­śnić, w jaki spo­sób czło­wiek o nor­mal­nym wzroku i słu­chu w jasny dzień może widzieć i sły­szeć rze­czy, któ­rych nie ma, gdyby mógł pan powie­dzieć, dla­czego komuś ni stąd ni zowąd zaczyna się wyda­wać, że naj­bliżsi go prze­śla­dują, dla­czego ktoś z całą pre­cy­zją uza­sad­nia sza­leń­cze fan­ta­zje, które każ­demu dziecku wydać się muszą non­sen­sami, byli­by­śmy skłonni mieć respekt dla psy­cho­ana­lizy. Jeżeli jed­nak nie stać jej na nic innego, jak tylko na zaj­mo­wa­nie nas kwe­stią, dla­czego mówca na ban­kie­cie zamiast danego słowa powie­dział inne albo dla­czego gospo­dyni zgu­biła gdzieś klucz lub inne podobne dro­bia­zgi, to wolimy w inny spo­sób zużyt­ko­wać swój czas i zain­te­re­so­wa­nia”. Odpowie­działbym na to: cier­pli­wo­ści! Mam wra­że­nie, że w kry­tyce swej nie jeste­ście na wła­ści­wej dro­dze. Psy­cho­ana­liza nie może poszczy­cić się tym, że ni­gdy nie inte­re­so­wała się dro­bia­zgami – to prawda. Prze­ciw­nie, jej mate­riał doświad­czalny two­rzą prze­waż­nie te nie­po­zorne zda­rze­nia, które inne gałę­zie wie­dzy odrzu­cają jako zbyt baga­telne, jako coś w rodzaju resz­tek ze świata zja­wisk. Czy nie utoż­sa­mia­cie pań­stwo przy­pad­kiem w swej kry­tyce wagi zagad­nień z jaskra­wo­ścią oznak? Czy nie ist­nieją bar­dzo ważne sprawy, które przy pew­nych warun­kach, w pew­nych okre­sach czasu prze­ja­wić się mogą tylko przez bar­dzo słabe oznaki? Z łatwo­ścią mógł­bym wska­zać sporo takich wypad­ków. Z jakich to drob­nych oznak mło­dzi pano­wie spo­śród was docho­dzą do wnio­sku, że zdo­byli przy­chyl­ność mło­dej kobiety? Czy cze­kają na wyraźne wyzna­nie miło­ści, na gwał­towne zarzu­ce­nie ramion na szyję, czy też wystar­czy im spoj­rze­nie, zale­d­wie przez innych zauwa­żone, prze­lotny ruch, prze­dłu­że­nie o sekundę uści­sku ręki? A gdy ktoś bie­rze udział w śledz­twie jako urzęd­nik poli­cji kry­mi­nal­nej, czy spo­dziewa się, że mor­derca zostawi na miej­scu zbrodni swą foto­gra­fię i dokładny adres, czy też zado­woli się z koniecz­no­ści słab­szymi i mniej wyraź­nymi śla­dami? Nie lek­ce­ważmy więc drob­nych obja­wów i oznak: może przy ich pomocy natra­fimy na ślady cze­goś więk­szego. Co się tyczy wiel­kich pro­ble­mów świata i nauki, jestem tego samego zda­nia co wy – uwa­żam, że przede wszyst­kim one zasłu­gują na nasze zain­te­re­so­wa­nie. Ale gło­śne powzię­cie zamiaru zgłę­bie­nia tego czy innego wiel­kiego pro­blemu prze­waż­nie nie na wiele się przy­daje. Czę­sto nie wia­domo, dokąd skie­ro­wać pierw­sze kroki. W pracy nauko­wej lep­sze rezul­taty daje bra­nie się do tego, co się ma przed sobą i do czego zba­da­nia można zna­leźć drogę. Gdy się to czyni grun­tow­nie, bez zastrze­żeń i bez zbyt wiel­kich nadziei, gdy się ma szczę­ście, wtedy przez zwią­zek, który wszystko ze wszyst­kim zespala, a więc i rze­czy małe z wiel­kimi, praca naj­bar­dziej nie­po­zorna musi otwo­rzyć dostęp do badań nad wiel­kimi pro­ble­mami.

W ten spo­sób odpo­wie­dział­bym, by wywo­łać i utrzy­mać w was zain­te­re­so­wa­nie dla pozor­nie tak drob­nych czyn­no­ści pomył­ko­wych ludzi zdro­wych. A teraz weźmy kogoś, komu psy­cho­ana­liza jest obca, i zapy­tajmy go, jak sobie tłu­ma­czy, że sprawy takie się zda­rzają.

Z pew­no­ścią odpo­wie od razu: ach, nie warto tego tłu­ma­czyć, to przy­pad­kowe dro­bia­zgi. Cóż to ma zna­czyć? Czy ze słów tych ma wyni­kać, że ist­nieją tak drobne wyda­rze­nia wypa­da­jące z łań­cu­cha dzie­jów, które rów­nie dobrze, jak ist­nieją, mogłyby nie ist­nieć? Jeżeli ktoś w ten spo­sób prze­ła­muje natu­ralny deter­mi­nizm na jed­nym odcinku, obala rów­no­cze­śnie cały naukowy pogląd na świat. Można wtedy wska­zać na to, o ile wię­cej kon­se­kwen­cji mie­ści się w reli­gij­nym poglą­dzie na świat, gdyż pogląd ten zapew­nia z całą sta­now­czo­ścią, że bez spe­cjal­nej woli Boga nawet wró­bel nie może spaść z drzewa. Sądzę, że nasz przy­ja­ciel nie będzie wycią­gał kon­se­kwen­cji ze swej pierw­szej odpo­wiedzi, że zmieni kie­ru­nek rozu­mo­wa­nia i powie: jeżeli będę te sprawy badał, znajdę dla nich wytłu­ma­cze­nie. Cho­dzi prze­cież o małe wyko­le­je­nie funk­cji, o nie­do­kład­no­ści psy­chicz­nego pro­cesu, któ­rych warunki można usta­lić. Czło­wiek, który na ogół mówi nor­mal­nie, może się pomy­lić, jeżeli 1) jest nieco nie­dy­spo­no­wany i zmę­czony; 2) jest pod­nie­cony; 3) inne sprawy zbyt mocno go pochła­niają. Nie­trudno to udo­wod­nić. Istot­nie, z prze­ję­zy­cze­niami mamy prze­waż­nie do czy­nie­nia, gdy jeste­śmy zmę­czeni albo mamy ból głowy czy migrenę. W tych oko­licz­no­ściach zapo­mina się łatwo imion.

Dla nie­któ­rych osób to zapo­mi­na­nie jest zapo­wie­dzią zbli­ża­nia się migreny. Rów­nież w pod­nie­ce­niu prze­sta­wiamy czę­sto słowa i przed­mioty, a zapo­mi­na­nie wyko­na­nia zamiaru oraz cała masa innych nie­za­mie­rzo­nych czyn­no­ści wystę­puje ze szcze­gólną jaskra­wo­ścią, gdy się jest roz­tar­gnio­nym, to zna­czy, gdy uwaga jest skon­cen­tro­wana na czymś innym. Zna­nym przy­kła­dem takiego roz­tar­gnie­nia jest ów pro­fe­sor z pisma „Flie­gende Blat­ter”, który zosta­wia para­sol i bie­rze cudzy kape­lusz, ponie­waż myśli o zagad­nie­niach swej naj­bliż­szej książki. Przy­kłady na to, jak można zapo­mnieć o zamia­rach, które się powzięło, o obiet­ni­cach, które się uczy­niło, bo tym­cza­sem prze­żyło się coś, co czło­wieka mocno pochła­niało, znają wszy­scy z wła­snego doświad­cze­nia.

Brzmi to zupeł­nie zro­zu­miale i, zdaje się, nie napo­tyka pro­te­stów. Nie jest to może bar­dzo inte­re­su­jące, w każ­dym razie nie tak, jak tego ocze­ki­wa­li­śmy. Przy­pa­trzmy się jed­nak bli­żej temu wyja­śnie­niu czyn­no­ści pomył­ko­wych. Warunki, w któ­rych zja­wi­ska te powstają, nie są jed­no­lite. Nie­dy­spo­zy­cje i nie­nor­malny obieg krwi dają fizjo­lo­giczne uza­sad­nie­nie odchy­leń w nor­mal­nym funk­cjo­no­wa­niu; pod­nie­ce­nie, zmę­cze­nie, odwró­ce­nie uwagi – to stany innego rodzaju, które nazwać można psy­cho­fi­zjo­lo­gicz­nymi. Łatwo je prze­nieść w dzie­dzinę teo­rii. Zarówno przez zmę­cze­nie, jak przez odwró­ce­nie uwagi, może rów­nież przez ogólne pod­nie­ce­nie, powstaje pewne roz­pro­sze­nie uwagi, któ­rego skut­kiem jest zbyt małe poświę­ce­nie jej danej funk­cji. Funk­cja ta może być lekko zakłó­cona lub nie­do­kład­nie wyko­nana. Lekka nie­dy­spo­zy­cja, zmiany obiegu krwi w ośrod­kach ner­wo­wych mogą mieć ten sam sku­tek, mogą w ten sam spo­sób wpły­wać na roz­pro­sze­nie uwagi. We wszyst­kich tych wypad­kach mie­li­by­śmy więc do czy­nie­nia z zakłó­ce­niami uwagi bądź z przy­czyn orga­nicz­nych, bądź z psy­chicz­nych.

Wydaje się, że dla zain­te­re­so­wań psy­cho­ana­li­tycz­nych nie­wiele z tego wynika. Mogłaby powstać potrzeba zanie­cha­nia tego tematu. Gdy jed­nak spoj­rzymy dokład­niej, nie wszystko tu oka­zuje się zgodne z teo­rią wyja­śnia­jącą czyn­no­ści pomył­kowe pro­ce­sami uwagi albo przy­naj­mniej nie wszystko się z niej wywo­dzi. Doświad­cze­nie uczy nas, że takie pomyłki, takie zapo­mi­na­nia zda­rzają się rów­nież u osób, które nie są ani prze­mę­czone, ani roz­tar­gnione, ani pod­nie­cone, lecz pod każ­dym wzglę­dem znaj­dują się w sta­nie nor­mal­nym, chyba że chcie­li­by­śmy ex post przy­pi­sy­wać im pod­nie­ce­nie, do któ­rego się nie przy­znają, wła­śnie na pod­sta­wie ich błęd­nych odru­chów. Trudno rów­nież uwa­żać za pew­nik, że jedna czyn­ność przez wzmo­że­nie skie­ro­wa­nej na nią uwagi jest nie­jako zabez­pie­czona, druga, przez osła­bie­nie tej uwagi, zagro­żona. Ist­nieje wielka liczba posu­nięć wyko­ny­wa­nych czy­sto auto­ma­tycz­nie, z mini­malną uwagą, a jed­nak z całą pew­no­ścią. Spa­ce­ro­wicz, który nie wie dokład­nie, dokąd idzie, trzyma się jed­nak wyty­czo­nej drogi i zatrzy­muje się u celu, nie zabłą­dziw­szy (tak przy­naj­mniej bywa w zasa­dzie). Wyćwi­czony pia­ni­sta ude­rza w odpo­wied­nie kla­wi­sze nie myśląc wcale o tym. Oczy­wi­ście, może cza­sami ude­rzyć w fał­szywy kla­wisz, ale gdyby gra auto­ma­tyczna zwięk­szała nie­bez­pie­czeń­stwo omyłki, wła­śnie ten wir­tuoz, któ­rego gra wsku­tek nie­ustan­nych ćwi­czeń w zupeł­no­ści się zauto­ma­ty­zo­wała, musiałby być naj­bar­dziej nara­żony na to nie­bez­pie­czeń­stwo. Prze­ciw­nie, widzimy nie­jed­no­krot­nie, że wiele czyn­no­ści udaje się z całą pre­cy­zją, choć nie są one przed­mio­tem spe­cjal­nie natę­żo­nej uwagi, omyłki zaś i wyko­le­je­nia zda­rzają się wła­śnie wtedy, gdy spe­cjal­nie zależy nam na tym, by wszystko było w porządku, a więc z pew­no­ścią nie ma mowy o odwró­ce­niu potrzeb­nej uwagi. Można wtedy powie­dzieć, że to rezul­tat „pod­nie­ce­nia”, trudno jed­nak zro­zu­mieć, dla­czego wła­śnie pod­nie­ce­nie nie wzmaga raczej uwagi w kie­runku tego, co tak usil­nie pra­gniemy uczy­nić. Gdy ktoś w waż­nym prze­mó­wie­niu lub w roz­mo­wie wsku­tek prze­ję­zy­cze­nia się wypo­wiada coś innego, ani­żeli miał zamiar powie­dzieć, trudno to wytłu­ma­czyć na pod­sta­wie teo­rii odwo­łu­ją­cej się do psy­cho­fi­zjo­lo­gii czy teo­rii pod­kre­śla­ją­cej tu rolę uwagi. Czyn­no­ściom pomył­ko­wym towa­rzy­szy wielka ilość drob­nych obja­wów dodat­ko­wych, któ­rych nie rozu­miemy, do któ­rych nie zbli­ży­li­śmy się przez dotych­cza­sowe wyja­śnie­nia. Gdy na przy­kład zapo­mi­namy na chwilę jakie­goś nazwi­ska, zaczy­namy się iry­to­wać, chcemy je sobie na gwałt przy­po­mnieć, nie chcemy ustą­pić. Dla­czego tak rzadko udaje się czło­wie­kowi ziry­to­wa­nemu skie­ro­wać swą uwagę na słowo, o które mu cho­dzi, które, jak powiada, „ma na końcu języka”, które od razu poznaje, gdy je wypo­wie ktoś inny. Zda­rzają się rów­nież wypadki, że czyn­no­ści pomył­kowe uwie­lo­krot­niają się, wza­jem­nie się zazę­biają lub uzu­peł­niają. Raz zapo­mina się o spo­tka­niu, póź­niej, gdy się posta­no­wiło nie zapo­mnieć, oka­zuje się, że w pamięci pozo­stała fał­szywa godzina; albo drogą pośred­nią sta­ramy się przy­po­mnieć sobie zapo­mniane słowo, a tu zapo­mi­namy innego słowa, które by przy odszu­ka­niu pierw­szego mogło być pomocne. Zaczy­namy szu­kać tego dru­giego słowa i nagle prze­pada trze­cie itp. To samo zda­rza się przy omył­kach w druku, które należy trak­to­wać jako czyn­no­ści pomył­kowe zecera.

Taki upo­rczywy błąd dru­kar­ski wkradł się kie­dyś podobno do pew­nego dzien­nika socja­li­stycz­nego. W spra­woz­da­niu z pew­nej uro­czy­sto­ści wydru­ko­wano: wśród obec­nych zauwa­żono rów­nież jego wyso­kość kornprinca. Na następny dzień poja­wiło się spro­sto­wa­nie: zamiast kornprinca miało być, oczy­wi­ście, knorprinca (kolejny błąd, zamiast: kronprinc – przyp. red.). W takich wypad­kach mówi się chęt­nie o cho­chli­kach dru­kar­skich i innych podob­nych okre­śle­niach, które w każ­dym razie wycho­dzą poza psy­cho­fi­zyczną teo­rię błędu dru­kar­skiego.

Nie wiem, czy pań­stwu wia­domo, że można prze­ję­zy­cze­nie spro­wo­ko­wać, wywo­łać drogą suge­stii. Oto aneg­dotka na ten temat. Gdy pew­nego aktora debiu­tanta obar­czono w „Dzie­wicy Orle­ań­skiej” ważną rolą, pole­ga­jącą na zamel­do­wa­niu kró­lowi, że kon­stabl odsyła swój miecz, wyko­nawca roli głów­nej zażar­to­wał sobie i pod­czas próby kil­ka­krot­nie powtó­rzył nie­śmia­łemu adep­towi: „Kon­stabl odsyła swego konia”. – I cel został osią­gnięty. Na przed­sta­wie­niu nasz nie­szczę­śliwy debiu­tant wypo­wie­dział fał­szywy tekst, choć go prze­strze­gano, a może wła­śnie dla­tego, że mu zwra­cano na tę moż­li­wość uwagę.

Wszyst­kie te drobne cechy czyn­no­ści pomył­ko­wych nie znaj­dują wyja­śnie­nia w teo­rii o odwró­ce­niu uwagi. Nie wynika z tego, by teo­ria ta musiała być błędna. Może jej tylko cze­goś bra­kuje, może potrze­buje jakie­goś uzu­peł­nie­nia, by mogła nas zado­wo­lić. Ale nie­które czyn­no­ści pomył­kowe mogą być roz­pa­try­wane jesz­cze z innej strony.

Weźmy naj­bar­dziej dla naszych celów nada­jące się prze­ję­zy­cze­nie (mogli­by­śmy rów­nie dobrze wybrać pomyłki przy pisa­niu lub czy­ta­niu). Musimy sobie wresz­cie powie­dzieć, że dotych­czas pyta­li­śmy tylko o to, kiedy, w jakich warun­kach czło­wiek się prze­ję­zy­czą, i tylko na to otrzy­ma­li­śmy odpo­wiedź. Można jed­nak skie­ro­wać zain­te­re­so­wa­nie w inną stronę i chcieć się dowie­dzieć, dla­czego prze­ję­zy­czamy się wła­śnie w ten spo­sób, a nie w inny, można zająć się tym, co z prze­ję­zy­cze­nia wynika. Dopóki na to pyta­nie nie odpo­wiemy, dopóki nie zosta­nie wyja­śniony sku­tek prze­ję­zy­cze­nia, dopóty z punktu widze­nia psy­cho­lo­gii zja­wi­sko to jest przy­pad­kowe, bez względu na to, czy zna­la­zło wyja­śnie­nie fizjo­lo­giczne. Gdy prze­ję­zy­czam się, może to się stać w nie­skoń­cze­nie wielu for­mach, mogę zamiast wła­ści­wego słowa powie­dzieć jedno z tysiąca innych, mogę doko­nać nie­skoń­czo­nej ilo­ści znie­kształ­ceń wła­ści­wego wyrazu. Czy ist­nieje więc coś, co mi w spe­cjal­nym wypadku spo­śród wszyst­kich moż­li­wych rodza­jów prze­ję­zy­czeń ten wła­śnie rodzaj narzuca, czy też jest to przy­pa­dek, dowol­ność, czy może w tej spra­wie w ogóle nie można wypowie­dzieć nic roz­sąd­nego?

Dwaj auto­rzy, Merin­ger i Mayer (filo­log i psy­chia­tra), spró­bo­wali w roku 1895 ująć kwe­stię prze­ję­zy­cze­nia z tej strony. Zaczęli zbie­rać przy­kłady, trak­tu­jąc je na początku czy­sto opi­sowo. Nie daje to, oczy­wi­ście, wyja­śnie­nia, ale może być do niego drogą. Podzie­lili oni znie­kształ­ce­nia, jakich doznaje mowa przez prze­ję­zy­cze­nie, na: prze­sta­wie­nia, anty­cy­pa­cje, oddzia­ły­wa­nia następ­cze, pomie­sza­nia (kon­ta­mi­na­cje) i pod­sta­wie­nia (sub­sty­tu­cje). Dam pań­stwu przy­kłady wymie­nio­nych auto­rów cha­rak­te­ry­zu­jące waż­niej­sze grupy. Prze­sta­wie­nie zacho­dzi, gdy ktoś mówi: Milo z Wenus zamiast: Wenus z Milo (prze­sta­wie­nie kolej­no­ści słów). Oddzia­ły­wa­niem następ­czym byłby znany nie­udany toast: „Wzy­wam pań­stwa do zbio­ro­wej czkawki za zdro­wie naszego szefa” (Ich for­dere Sie auf, auf das Wohl unse­res Chefs aufzu­stos­sen; (aufstos­sen: mieć czkawkę, anstos­sen: trą­cić się kie­li­chami – przyp. tłum.). Te formy prze­ję­zy­czeń nie są zbyt czę­ste. O wiele częst­sze są wypadki, w któ­rych prze­ję­zy­cze­nie powstaje przez złą­cze­nie, względ­nie zgęsz­cze­nie pew­nych słów, na przy­kład gdy jakiś pan mówi do pani spo­tka­nej na ulicy: „Chęt­nie bym panią odpro… obra­ził” (Ich möchte Sie geme begle­it­di­gen); (odpro­wa­dzić to po nie­miecku begle­iten; obra­zić – bele­idi­gen – przyp. tłum.). W tym pomie­sza­niu tkwi zarówno chęć obrazy, jak i odpro­wa­dze­nia.

Próba wyja­śnie­nia, którą obaj auto­rzy opie­rają na pod­sta­wie swych przy­kła­dów, jest zupeł­nie nie­wy­star­cza­jąca. Sądzą oni, że dźwięki i sylaby słowa mają różne war­to­ści, że wysokowar­to­ściowe ele­menty wśród tych dźwię­ków i sylab mogą zakłó­cać ele­menty niskowar­to­ściowe. Opie­rają się przy tym na rzad­kich w zasa­dzie anty­cy­pa­cjach i oddzia­ły­wa­niach następ­czych: dla innych skut­ków prze­ję­zy­czeń wyróż­nie­nia aso­cja­cji dźwię­ko­wych, o ile w ogóle ist­nieją, nie wcho­dzą w rachubę. Prze­cież naj­czę­ściej mamy do czy­nie­nia z prze­ję­zy­cze­niem, gdy zamiast jed­nego słowa pada inne, bar­dzo podobne, i to podo­bień­stwo wielu ludziom wystar­czy jako wytłu­ma­cze­nie prze­ję­zy­cze­nia. Na przy­kład pewien pro­fe­sor stwier­dza w swej mowie inau­gu­ra­cyj­nej: „Nie jestem skłonny (Ich bin nicht gene­ight, zamiast: Ich bin nicht geeignet – nie jestem godny) do uczcze­nia zasług mego poprzed­nika”. Albo jego kolega z innego fakul­tetu: „…przy geni­ta­liach kobie­cych mimo wielu pokus” (Ver­su­chung), „prze­pra­szam, pomy­li­łem się: mimo wielu prób” ( Ver­su­che)…

Naj­zwy­klej­szą i naj­częst­szą formą prze­ję­zy­cze­nia jest wypo­wia­da­nie cze­goś prze­ciw­nego, niż się chciało powie­dzieć. Jest to bar­dzo odle­głe od pokre­wieństw dźwię­ko­wych.

Można się przy tym powo­łać na to, że prze­ci­wień­stwa złą­czone są bar­dzo sil­nym pokre­wień­stwem poję­cio­wym i są sobie wza­jem­nie spe­cjal­nie bli­skie przez sko­ja­rze­nie psy­cho­lo­giczne. Ist­nieją w tej dzie­dzi­nie histo­ryczne przy­kłady. Oto prze­wod­ni­czący par­la­mentu otwo­rzył kie­dyś posie­dze­nie nastę­pu­ją­cymi sło­wami: „Pano­wie! Stwier­dzam obec­ność tylu a tylu posłów i oświad­czam, że posie­dze­nie jest zamknięte”.

Rów­nie kusząco jak związki mię­dzy prze­ci­wień­stwami działa każde inne utarte sko­ja­rze­nie, które w pew­nych warun­kach może być dosyć kło­po­tliwe. Tak na przy­kład opo­wia­dają, że na ban­kie­cie z oka­zji ślubu syna H. Helm­holtza z córką zna­nego wyna­lazcy i prze­my­słowca, W. Sie­mensa, sławny fizjo­log Dubois-Rey­mond wygło­sił wspa­niały toast zakoń­czony w nastę­pu­jący spo­sób: „A więc niech żyje nowa firma Sie­mens i Hal­ske!” Była to w rze­czy­wi­sto­ści nazwa sta­rej firmy, nie­zwy­kle popu­lar­nej na tere­nie Ber­lina.

Musimy więc do związ­ków dźwię­ko­wych i do podo­bieństw mię­dzy sło­wami dodać jesz­cze wpływ aso­cja­cji słow­nych. Ale to nie wystar­czy. W sze­regu wypad­ków wyja­śnie­nie zaob­ser­wo­wa­nego prze­ocze­nia będzie nie­moż­liwe, dopóki nie uwzględ­nimy tego, co zostało powie­dziane, lub nawet pomy­ślane poprzed­nio. A więc znowu przy­pa­dek repro­duk­cji, jak ten, o któ­rym mówił Merin­ger, tylko z więk­szego odda­le­nia. Na ogół mam wra­że­nie, że teraz odda­li­li­śmy się od zro­zu­mie­nia czyn­no­ści pomył­ko­wej przy prze­ję­zy­cze­niu bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

Nie mylę się chyba przy­pusz­cza­jąc, że pod­czas prze­pro­wa­dzo­nej przed chwilą ana­lizy przy­kła­dów prze­ję­zy­czeń obu­dziły one w nas wszyst­kich nowe wra­że­nia, nad któ­rymi warto by się nieco zasta­no­wić. Zba­da­li­śmy warunki, w któ­rych prze­ję­zy­cze­nie w ogóle docho­dzi do skutku, następ­nie pozna­li­śmy źró­dła okre­śla­jące rodzaj znie­kształ­ce­nia przy prze­ję­zy­cze­niach, ale samego skutku prze­ję­zy­cze­nia, bez względu na jego powsta­nie, jesz­cze nie roz­pa­try­wa­li­śmy. Skoro zde­cy­du­jemy się i na to, będziemy musieli zdo­być się wresz­cie na odwagę i powie­dzieć: w niektó­rych przy­kła­dach ma sens rów­nież to, co powstaje przy prze­ję­zy­cze­niu. Cóż to zna­czy sens? Otóż cho­dzi o to, że sku­tek prze­ję­zy­cze­nia ma chyba prawo do tego, by go uwa­żać za peł­no­war­to­ściowy akt psy­chiczny, który rów­nież dąży do swego wła­snego celu i winien być trak­to­wany jako prze­jaw o pew­nej tre­ści i zna­cze­niu. Mówi­li­śmy dotych­czas cią­gle o czyn­no­ściach pomył­ko­wych, ale teraz wydaje się, że cza­sami czyn­ność pomył­kowa może być czyn­no­ścią nor­malną, która zajęła miej­sce innej, ocze­ki­wa­nej lub zamie­nio­nej.

Ten wła­śnie sens czyn­no­ści pomył­ko­wej jest prze­cież w poje­dyn­czych wypad­kach uchwytny i nie­za­prze­czalny.

Gdy prze­wod­ni­czący w pierw­szych sło­wach swej mowy zamyka posie­dze­nie par­la­mentu zamiast je otwo­rzyć, skłonni jeste­śmy na pod­sta­wie orien­to­wa­nia się w sto­sun­kach uwa­żać tę pomyłkę za pełną sensu. Nie spo­dziewa się po obra­dach niczego dobrego, byłby zado­wo­lony, gdyby je mógł z miej­sca prze­rwać. Wska­za­nie tego sensu, a więc wyja­śnie­nie prze­ję­zy­cze­nia, nie spra­wia nam trud­no­ści. Weźmy inny przy­kład. Pewna pani, ucho­dząca za ener­giczną, powiada: „Mój mąż pytał leka­rza, jakiej ma prze­strze­gać diety; lekarz oświad­czył, że dieta jest zby­teczna, może jeść i pić, co ja uwa­żam za sto­sowne”. Czy to prze­ję­zy­cze­nie nie jest oczy­wi­stym wyra­zem kon­se­kwent­nie prze­pro­wa­dzo­nego pro­gramu życio­wego?

Panie i pano­wie! Gdyby się miało oka­zać, że nie tylko nie­liczne wypadki prze­ję­zy­cze­nia i czyn­no­ści pomył­ko­wych w ogóle mają swój sens, lecz że wypad­ków takich jest więk­sza ilość, ten sens czyn­no­ści omył­ko­wych, o któ­rym dotych­czas nie było mowy, sta­nie się dla nas sprawą naj­bar­dziej zaj­mu­jącą i słusz­nie odsu­nie na drugi plan wszyst­kie inne punkty widze­nia. Możemy wtedy pozo­sta­wić na boku wszyst­kie momenty fizjo­lo­giczne lub psy­cho­fi­zyczne, wolno nam poświę­cić się bada­niom czy­sto psy­cho­lo­gicz­nym na temat sensu, tj. zna­cze­nia i celu czyn­no­ści pomył­ko­wej. Dla spraw­dze­nia, czy nadzieje nasze są uza­sad­nione, będziemy musieli roz­sze­rzyć ramy mate­riału obser­wa­cyj­nego.

Zanim jed­nak zamiar ten wyko­namy, chciał­bym, by pań­stwo poszli za mną, kie­ru­jąc się innym śla­dem. Zda­rza się nie­jed­no­krot­nie, że poeta używa prze­sta­wie­nia słów lub innej czyn­no­ści pomył­ko­wej jako zabiegu arty­stycz­nego. Sam ten fakt musi być dla nas dowo­dem, że czyn­ność pomył­kową, w tym wypadku prze­ję­zy­cze­nie, uważa on za pełną sensu, bo prze­cież stwa­rza ją celowo. Nie dzieje się tak, że poeta przy pisa­niu popeł­nił pomyłkę i póź­niej tę pomyłkę zostawi w utwo­rze jako prze­ję­zy­cze­nie. Przez prze­ję­zy­cze­nie chce nam poeta coś uświa­do­mić i możemy zba­dać, o co mu cho­dzi, czy chce np. zazna­czyć, że dana osoba jest roz­tar­gniona, zmę­czona lub znaj­duje się bez­po­śred­nio przed ata­kiem migreny. Jeżeli poeta używa prze­ję­zy­cze­nia jako zwrotu peł­nego sensu, nie należy tego, oczy­wi­ście, prze­ce­niać. W rze­czy­wi­sto­ści mogło ono być pozba­wione sensu, mogło być psy­chicz­nym przy­pad­kiem, a tylko w wyjąt­ko­wych wypad­kach mogło posia­dać sens; poeta ma pełne prawo stop­nio­wać skalę tego sensu sto­sow­nie do swo­ich celów. Nie byłoby jed­nak nic dziw­nego i w tym, gdy­by­śmy od poety mogli dowie­dzieć się o prze­ję­zy­cze­niu wię­cej ani­żeli od filo­zofa lub psy­chia­try.

Taki przy­kład prze­ję­zy­cze­nia znaj­du­jemy w Wal­len­ste­inie („Pic­co­lo­mini”, akt pierw­szy, odsłona piąta). W poprzed­niej sce­nie Maks Pic­co­lo­mini opo­wie­dział się z całą gwał­tow­no­ścią za księ­ciem, wypo­wia­da­jąc entu­zja­styczną tyradę na temat bło­go­sła­wieństw pokoju, które mu się obja­wiły pod­czas odpro­wa­dza­nia córki Wal­len­ste­ina do obozu. Ojciec Maksa i wysłan­nik dworu, Questen­berg, pozo­stają pod dru­zgo­cą­cym wra­że­niem tej tyrady.

Oto scena piąta:

Questen­berg: O biada, biada! Czy tak rze­czy stoją? (Nie­cier­pli­wie i pośpiesz­nie). I ty powagą nie weź­miesz go swoją? Dozwa­lasz odejść mu w takim zapale, ócz nie otwo­rzysz tak zaśle­pio­nemu? Okta­wio (z głę­bo­kiego zamy­śle­nia): On wła­śnie moje w tej otwo­rzył dobie, I wię­cej widzę, niż życzę sobie. Questen­berg: Ja two­jej mowy nie poj­muję wcale… Okta­wio: Prze­kli­nać muszę dzień jego podróży! Questen­berg: I cóż się stało? Okta­wio: Nie bawmy tu dłu­żej! Ja muszę śle­dzić, widzieć wła­snym okiem – Ach śpieszmy! (Chce go wypro­wa­dzić). Questen­berg (zdzi­wiony): Dokąd? Okta­wio (nie­cier­pli­wie): Do niej! Questen­berg: Do niej? Okta­wio: Tak, do – (popra­wia się) księ­cia. Idźmy!

(tłu­ma­cze­nie Jana Nepo­mu­cena Kamiń­skiego ze zbio­ro­wego wyda­nia dzieł Schil­lera Lwów, nakład Alten­berga).

Okta­wio chciał powie­dzieć: do niego, do księ­cia. Przez słowa „do niej” zdra­dza się z tym, że dosko­nale rozu­mie, kto jest przy­czyną entu­zja­zmu mło­dego wojaka dla pokoju.

Jesz­cze bar­dziej prze­ko­nu­jący przy­kład odna­lazł Otto Rank u Szek­spira. Zna­lazł go w Kupcu wenec­kim, w słyn­nej sce­nie wyboru trzech skrzy­nek przez szczę­śli­wego wybrańca. Zdaje się, że uczy­nię naj­le­piej, jeżeli, odczy­tam krót­kie wywody Ranka.

Oto one:

W Kupcu wenec­kim Szek­spira (akt trzeci, scena druga) znaj­du­jemy prze­ję­zy­cze­nie poetycko bar­dzo zręcz­nie umo­ty­wo­wane, tech­nicz­nie świet­nie wyzy­skane, dowo­dzące tak samo jak na przy­kła­dzie Freuda z Wal­len­ste­inem, że poeci znają dobrze mecha­nizm i sens czyn­no­ści pomył­ko­wych, i są pewni, że ich czy­tel­nicy rów­nież się w tym orien­tują. Por­cja, wsku­tek woli ojca, uza­leż­niona w wybo­rze męża od losu, dotych­czas potra­fiła przez szczę­śliwy wypa­dek pozbyć się nie­mi­łych kon­ku­ren­tów. Spo­tkaw­szy Bas­sa­nia, któ­rego poko­chała, lęka się, że i on wycią­gnie fał­szywy los. Chcia­łaby mu powie­dzieć, że i w tym wypadku może być pewny jej miło­ści, ale nie pozwala na to przy­sięga. W tej roz­terce poeta każe jej wypowie­dzieć do Bas­sa­nia nastę­pu­jące słowa:

Wstrzy­maj się jesz­cze, signore; zacze­kaj Dzień lub dwa, zanim doko­nasz wyboru; Bo gdy­byś błęd­nie wybrał, pozba­wioną Była­bym two­jej obec­no­ści; bądź więc Cier­pliwy, pro­szę. Coś mi skry­cie mówi (Lecz to nie miłość), że roz­stać się z panem, Z trud­no­ścią by mi przy­szło, a sam przy­znasz, Że nie­na­wi­ści głos bywa odmienny. Abyś mnie jed­nak lepiej pan zro­zu­miał (Choć to kobie­cie myśleć tylko wolno, Ale nie mówić), chęt­nie bym cię mie­siąc, Albo dwa, w moim zatrzy­mała domu, Zła­mać bym moją musiała przy­sięgę, Mogła­bym jesz­cze podać ci wska­zówki Co do traf­no­ści wyboru, lecz wtedy Zła­mać bym moją musiała przy­sięgę, A tego nie uczy­nię. Tak więc Możesz mnie chy­bić; jeśli­byś zaś chy­bił, Zaiste dał­byś mi powód do grze­chu, Boby mi przy­szło żało­wać, żem była Wierną przy­się­dze. O, te oczy wasze, Opa­no­wały mnie i roz­dwo­iły: Jedna połowa moja już jest waszą, Druga połowa waszą, to jest moją, Chcia­łam powie­dzieć, lecz jeżeli moją, To waszą także, więc i całość wasza.

(tłu­ma­cze­nie Jana Pasz­kow­skiego).

Wła­śnie to, do czego chciała tylko uczy­nić lekką alu­zję, bo wła­ści­wie nie miała o tym mówić, że już przed wybo­rem cał­ko­wi­cie należy do niego i kocha go, poeta, kie­ro­wany podziwu god­nym wyczu­ciem psy­cho­lo­gicz­nym, ujaw­nia przez prze­sta­wie­nie wyra­zów. Dzięki temu maj­stersz­ty­kowi uspo­kaja zarówno nie­zno­śną nie­pew­ność kochan­ków, jak i napię­cie słu­cha­cza co do wyniku wyboru. Pro­szę jesz­cze zwró­cić uwagę, w jak deli­kat­nej for­mie Por­cja rzuca pomost mię­dzy wyzna­niami, zawar­tymi w grze słów, jak niwe­luje zawartą w niej sprzecz­ność, jak wresz­cie wraca do swej pomyłki, pod­kre­śla­jąc, że w niej zawarta jest prawda, gdy mówi: „Lecz jeżeli moją, to waszą także, więc i całość wasza”. Pewien myśli­ciel, nie­ma­jący związ­ków z medy­cyną, odkrył rów­nież sens czyn­no­ści pomył­ko­wej i oszczę­dził nam trudu wyja­śnie­nia tego wypadku. Jest nim pełen polotu saty­ryk Georg Lich­ten­berg (1742-1799), o któ­rym Goethe powie­dział: w każ­dym jego żar­cie jest ukryty pro­blem. Przy spo­sob­no­ści żartu przy­cho­dzi rów­nież nie­raz roz­wią­za­nie pro­blemu. W jed­nym ze swych dow­cip­nych, saty­rycz­nych utwo­rów notuje Lich­ten­berg zda­nie nastę­pu­jące: zawsze zamiast słowa ange­nom­men (przy­jął, przy­jęte, bio­rąc pod uwagę – przyp. tłum.) czy­tał „Aga­mem­non”, tak był prze­siąk­nięty lek­turą Homera. Oto mamy istotną teo­rię omy­łek przy czy­ta­niu. Następ­nym razem posta­ramy się usta­lić, czy w ujmo­wa­niu czyn­no­ści pomył­ko­wych wolno nam iść drogą wytkniętą przez poetów.

Wykład III – Czyn­no­ści pomył­kowe (ciąg dal­szy)

WYKŁAD III Czyn­no­ści pomył­kowe (ciąg dal­szy)

Panie i pano­wie! Pod­czas poprzed­niego wykładu wpa­dli­śmy na pomysł roz­pa­try­wa­nia czyn­no­ści pomył­ko­wych w ode­rwa­niu od zakłó­co­nej czyn­no­ści zamie­rzo­nej, jako cało­ści zamknię­tej w sobie. Odnie­śli­śmy wra­że­nie, że czyn­no­ści te w poszcze­gól­nych wypad­kach zdra­dzają swój wła­sny, odrębny sens, i powie­dzie­li­śmy sobie: jeśli nam samym uda­łoby się stwier­dzić, że czyn­ność pomył­kowa ma sens, sens ten mógłby stać się bar­dziej zaj­mu­jący niż oko­licz­no­ści, wśród któ­rych czyn­ność pomył­kowa doszła do skutku. Ustalmy raz jesz­cze, co chcemy rozu­mieć przez „sens” pro­cesu psy­chicz­nego. Nic innego, jak zamiar, któ­remu służy, i jego sta­no­wi­sko w sze­regu psy­chicz­nym. W prze­wa­ża­ją­cej licz­bie naszych badań możemy „sens” zastą­pić sło­wami „zamiar” lub „ten­den­cja”. Czy więc był to tylko złudny blask czyn­no­ści pomył­ko­wej, czy też jej wywyż­sze­nie przez poezję, gdy się nam zda­wało, że widzimy w niej zamiar? Pozo­stańmy przy przy­kła­dach prze­ję­zy­cze­nia, roz­szerzmy tylko zasięg obser­wa­cji. Znaj­dziemy całe kate­go­rie wypad­ków, w któ­rych widoczny jest zamiar czy sens prze­ję­zy­cze­nia. Będą to przede wszyst­kim wypadki, w któ­rych na miej­scu tego, co zamie­rza­li­śmy, wystę­puje coś prze­ciw­nego. Przy­po­mnijmy sobie słowa prze­wod­ni­czą­cego, który na posie­dze­niu inau­gu­ra­cyj­nym par­la­mentu oświad­cza, że posie­dze­nie jest zamknięte. Nie ma tu nic dwu­znacz­nego. Sen­sem i zamia­rem jego pomył­ko­wego prze­mó­wie­nia jest chęć zamknię­cia obrad. „Sam to przy­znaje”, chcia­łoby się powie­dzieć, wystar­czy go „wziąć za słowo”. Pro­szę mi teraz nie prze­szka­dzać zarzu­tem, że to nie­moż­liwe, że prze­cież wiemy, iż chciał otwo­rzyć posie­dze­nie, a nie zamknąć je, że sam, jako naj­wyż­sza, uznana przez nas insty­tu­cja, gotów jest potwier­dzić: chcia­łem otwo­rzyć. Zapo­mi­na­cie pań­stwo, przy tej oka­zji, że zgo­dzi­li­śmy się na trak­to­wa­nie czyn­no­ści pomył­ko­wej jako cze­goś ode­rwa­nego; o jej sto­sunku do inten­cji, którą zakłóca, pomó­wimy póź­niej. W prze­ciw­nym razie popeł­ni­li­by­ście błąd logiczny, wsku­tek któ­rego omi­nę­li­by­ście to wła­śnie zagad­nie­nie, o które nam tutaj cho­dzi. W innych wypad­kach, gdy się drogą pomyłki nie powie­działo cze­goś prze­ciw­nego niż to, co się chciało powie­dzieć, może mimo to przez prze­ję­zy­cze­nie wyjść na świa­tło sens prze­ciwny. „Nie jestem skłonny (gene­igt) do uczcze­nia zasług mego poprzed­nika”. „Skłonny” (gene­igt) nie jest prze­ci­wień­stwem słowa „zdolny” (geeignet), a jed­nak mamy wyraź­nie wyzna­nie, pozo­sta­jące w jaskra­wym prze­ci­wień­stwie do sytu­acji, w któ­rej zna­lazł się nasz mówca. W innych jesz­cze wypad­kach prze­ję­zy­cze­nie dodaje do sensu zamie­rzo­nego sens drugi. Zda­nie, któ­rego słu­chamy, spra­wia wra­że­nie stło­cze­nia, zgęsz­cze­nia lub skrótu z więk­szej liczby zdań. Oto ener­giczna dama, która oświad­cza: „Może jeść i pić, co mnie się podoba”. To zupeł­nie tak, jak gdyby opo­wia­dała: „Może jeść i pić, co tylko zechce, ale cze­góż on może chcieć? Ja chcę za niego”. Prze­ję­zy­cze­nia robią czę­sto wra­że­nie takich skró­tów. Na przy­kład kiedy pro­fe­sor ana­to­mii po wykła­dzie o jamach noso­wych, otrzy­maw­szy odpo­wiedź, że został przez słu­cha­czy zro­zu­miany, mówi w dal­szym ciągu: „Nie bar­dzo w to wie­rzę, gdyż ludzi orien­tu­ją­cych się dobrze w spra­wach jam noso­wych, nawet w milio­no­wym mie­ście, poli­czyć można na palcu… prze­pra­szam, na pal­cach jed­nej ręki” – to ten skrót ma także swój sens; mówi o tym, że jest tylko jeden czło­wiek, który się w tym orien­tuje. Obok takich czyn­no­ści pomył­ko­wych, które same przez się wyra­żają swój sens, mamy inne grupy prze­ję­zy­czeń nie­wy­ka­zu­ją­cych żad­nego sensu, a więc prze­ciw­sta­wia­ją­cych się zde­cy­do­wa­nie naszym ocze­ki­wa­niom. Jeżeli ktoś przez prze­ję­zy­cze­nie prze­kręca czy­jeś imię albo popeł­nia błędy w szyku gło­sek, wydaje się na pod­sta­wie bar­dzo czę­stego powta­rza­nia się tego rodzaju wypad­ków, że pyta­nie, czy wszyst­kie czyn­no­ści pomył­kowe pro­du­kują coś, co ma sens, prze­są­dzone zostało w sen­sie nega­tyw­nym. Jed­nak przy każ­dym bada­niu tych przy­kładów oka­zuje się, że będzie można bez trudu zna­leźć wyja­śnie­nie dla tych znie­kształ­ceń, że róż­nica mię­dzy tymi mniej jasnymi wypad­kami a poprzed­nimi, zupeł­nie jasnymi, wcale nawet nie jest tak wielka. Męż­czy­zna zapy­tany o zdro­wie swego konia wypo­wia­dał słowa: Das draut, nein, das dau­ert viel­le­icht einen Monat (to potrwa, pew­nie jesz­cze jeden mie­siąc). Zapy­tany, co wła­ści­wie chciał powie­dzieć, oświad­cza, że uważa to za smutną histo­rię (trau­rige Geschichte). Połą­cze­nie dau­ert (trwa) i trau­ring (smutny) dało w rezul­ta­cie owo draut (Merin­ger i Mayer). Ktoś inny, opo­wia­da­jąc o spra­wach, które mu się nie podo­bają, oświad­cza: Dann aber sind Tat­sa­chen zum Vor­schwein gekom­men (Potem wyszły na jaw fakty. Wyjść na jaw po nie­miecku: zum Vor­schein kom­men – przyp. tłum.). Na zapy­ta­nie wyja­śnia, że fakty te chciał okre­ślić jako świń­stwo. Ze słów Vor­schein i Schwe­ineri (świń­stwo) wyszło dziwne Vor­schwein (M. i M.). Pro­szę sobie przy­po­mnieć wypa­dek mło­dzieńca, który chciał begle­it­di­gen nie­znaną damę. Pozwo­li­li­śmy sobie na roz­ło­że­nie tego tworu na słowa begle­iten (odpro­wa­dzić) i bele­idi­gen (obra­zić) i uwa­ża­li­śmy tę inter­pre­ta­cję za słuszną, nie żąda­jąc potwier­dze­nia. Z przy­kła­dów tych widzą pań­stwo, że mniej jasne wypadki prze­ję­zy­cze­nia można tłu­ma­czyć przez spo­tka­nie, inter­fe­ren­cję, dwóch róż­nych inten­cji słow­nych. Róż­nice pole­gają jedy­nie na tym, że raz jedna inten­cja drugą w zupeł­no­ści zastę­puje (sub­sty­tu­uje) – dzieje się to przy prze­ję­zy­cze­niu, któ­rego rezul­ta­tem jest wypo­wie­dze­nie cze­goś prze­ciw­nego niż to, co leżało w zamia­rze – kiedy indziej musimy zado­wo­lić się jej znie­kształ­ce­niem lub mody­fi­ka­cją, dzięki czemu powstają jakieś mie­sza­niny o więk­szym lub mniej­szym sen­sie. Wydaje nam się teraz, że uchwy­ci­li­śmy tajem­nicę wielu prze­ję­zy­czeń. Sto­jąc na tym sta­no­wi­sku będziemy mogli zro­zu­mieć inne jesz­cze ich grupy, dotych­czas zagad­kowe. Przy znie­kształ­ce­niu imion i nazwisk, na przy­kład, nie można wyjść z zało­że­nia, że zawsze cho­dzi tu o współ­za­wod­nic­two dwóch podob­nych, a jed­nak róż­nych imion czy nazwisk. Ale ten drugi zamiar nie jest trudny do odgad­nię­cia. Znie­kształ­ce­nie nazwi­ska zda­rza się czę­sto poza obrę­bem prze­ję­zy­cze­nia i cho­dzi w nim o próbę stwo­rze­nia nazwi­ska o nie­mi­łym, poni­ża­ją­cym brzmie­niu. Jest to znany spo­sób obrazy, z któ­rego nawet wykształ­cony czło­wiek nie­chęt­nie rezy­gnuje, któ­rego używa czę­sto jako „kawał” o bar­dzo niskim pozio­mie. Jaskra­wym i obrzy­dli­wym przy­kładem takiego znie­kształ­ce­nia nazwisk jest nazy­wa­nie w okre­sie wojny pre­zy­denta repu­bliki fran­cu­skiej Poin­care – Schwe­in­skarre (pie­czeń wie­przowa). Można więc dopa­trzyć się przy prze­ję­zy­cze­niu zamiaru obrazy, który się prze­ja­wia w znie­kształ­ce­niu nazwi­ska. Podobne wyja­śnie­nia narzu­cają się dla pew­nych typów prze­ję­zy­czeń z komicz­nym lub absur­dal­nym efek­tem, jak np. wezwa­nie do czkawki na cześć szefa (Ich for­dere się auf, auf das Wohl unse­res Chefs aufzustos­sen – zamiast: anzustos­sen). Uro­czy­sty nastrój został tu nie­spo­dzia­nie zakłó­cony przez wdar­cie się słowa wywo­łu­ją­cego nie­ape­tyczne wra­że­nie. Na pod­sta­wie pew­nych prze­mó­wień o cha­rak­te­rze obe­lży­wym możemy śmiało przy­pusz­czać, że chce tutaj zna­leźć swój wyraz ten­den­cja sprze­ci­wia­jąca się ener­gicz­nie wysu­nię­temu na plan pierw­szy uczcze­niu, że chce powie­dzieć: Nie wierz­cie temu, nie mówię serio, gwiż­dżę sobie po pro­stu na tego pana itd. Wiemy, że wielu ludzi umyśl­nie, dla pew­nego zado­wo­le­nia, znie­kształca nie­winne słowa, two­rzy wyrazy o posmaku gor­szą­cym; ucho­dzi to za dow­cipne. U osob­ni­ków tego typu trzeba stwier­dzić, że prze­kształ­ce­nie jest umyśl­nym zro­bie­niem kawału, czy też rezul­ta­tem prze­ję­zy­cze­nia. Tak więc przy sto­sun­kowo nie­wiel­kim wysiłku mie­li­by­śmy roz­wią­za­nie zagadki czyn­no­ści pomył­ko­wych. Nie są to objawy przy­pad­kowe, lecz poważne akty psy­chiczne, mają swój sens, powstają przez współ­dzia­ła­nie, albo raczej przez wza­jemne oddzia­ły­wa­nie na sie­bie dwóch róż­nych zamia­rów. Teraz mogę zro­zu­mieć, dla­czego zasy­pią mnie pań­stwo masą pytań i wąt­pli­wo­ści, na które należy odpowie­dzieć, które trzeba zała­twić, zanim będziemy mogli nacie­szyć się rezul­ta­tem naszej pracy. Nie chcę was nakła­niać do zbyt pośpiesz­nych decy­zji. Roz­ważmy wszystko po kolei. O cóż chce­cie mnie pytać? Czy sądzę, że tłu­ma­cze­nie doty­czy wszyst­kich wypad­ków prze­ję­zy­cze­nia, czy też pew­nej tylko ich liczby? Czy to samo uję­cie można roz­sze­rzyć na sze­reg innych rodza­jów czyn­no­ści pomył­ko­wych, na pomyłki przy czy­ta­niu, pisa­niu, za zagu­bie­nie itd.? Co mają ozna­czać czyn­niki zmę­cze­nia, pod­nie­ce­nia, roz­tar­gnie­nia, jaką rolę w obli­czu psy­chicznej natury czyn­no­ści pomył­ko­wych gra zakłó­ce­nie uwagi? Jest prze­cież oczy­wi­ste, że wśród dwóch rywa­li­zu­ją­cych ze sobą ten­den­cji czyn­no­ści pomył­ko­wych jedna jest zawsze wia­doma, druga nie zawsze. Cóż czy­nimy, by tę drugą odgad­nąć, a jeżeli zdaje się nam, że ją zro­zu­mie­li­śmy, jak możemy prze­pro­wa­dzić dowód, że jest nie tylko praw­do­po­dobna, lecz jedy­nie praw­dziwa? Macie jesz­cze jakieś pyta­nia? Jeżeli nie, sam będę je kon­ty­nu­ował. Przy­po­mi­nam, że wła­ści­wie na czyn­no­ściach pomył­ko­wych nie bar­dzo nam zależy, że z ich bada­nia chcemy nauczyć się cze­goś, co zna­la­złoby zasto­so­wa­nie w psy­cho­ana­li­zie. Dla­tego sta­wiam pyta­nie: cóż to za zamiary i ten­den­cje w ten spo­sób prze­szka­dzają innym, jaki sto­su­nek zacho­dzi mię­dzy ten­den­cjami zakłó­ca­ją­cymi a ten­den­cjami ule­ga­ją­cymi zakłó­ce­niu? W ten spo­sób praca nasza zacznie się na nowo dopiero po roz­wią­za­niu pro­blemu. A więc, czy jest to wytłu­ma­cze­nie wszel­kiego rodzaju prze­ję­zy­czeń? Jestem skłonny uwa­żać, że tak, a to dla­tego, że w każ­dym wypadku prze­ję­zy­cze­nia można zna­leźć tego rodzaju roz­wią­za­nie. Nie można jed­nak udo­wod­nić, że nie zda­rzają się prze­ję­zy­cze­nia bez takiego mecha­ni­zmu. Niech i tak będzie; teo­re­tycz­nie jest to dla nas obo­jętne, gdyż wnio­ski, które chcemy wysnuć dla wpro­wa­dze­nia was do psy­cho­ana­lizy, pozo­stają w mocy – co zresztą nie odpo­wiada sta­nowi fak­tycz­nemu – nawet gdyby tylko mniej­szość wypad­ków prze­ję­zy­cze­nia mie­ściła się w ramach naszego uję­cia. Na następne pyta­nie: czy to, co usta­li­li­śmy jako rezul­tat prze­ję­zy­cze­nia, możemy roz­sze­rzyć rów­nież na inne rodzaje czyn­no­ści pomył­ko­wych? – nie chcę na razie odpo­wiadać. Prze­ko­na­cie się o tym sami, gdy przej­dziemy do przy­kła­dów z dzie­dziny pomy­łek w piśmie itd. Ze wzglę­dów tech­nicz­nych jed­nak pro­po­nuję odło­że­nie tej pracy do chwili, w któ­rej samo prze­ję­zy­cze­nie zba­damy jesz­cze dokład­niej. Pyta­nie o to jakie zna­cze­nie mogą mieć dla nas wysu­nięte przez sze­reg bada­czy na pierw­szy plan momenty zabu­rzeń w krą­że­niu krwi, zmę­cze­nia, pod­nie­ce­nia, roz­tar­gnie­nia oraz teo­ria zabu­rze­nia uwagi, jeżeli sto­imy na sta­nowisku opi­sa­nego mecha­ni­zmu psy­chicznego prze­ję­zy­cze­nia, zasłu­guje na szcze­gó­łową odpo­wiedź. Zwra­cam uwagę, że nie negu­jemy tych momen­tów. Psy­cho­ana­liza w ogóle rzadko prze­czy twier­dze­niom strony prze­ciw­nej. Z zasady dodaje tylko coś nowego, a przy tej oka­zji zda­rza się, oczy­wi­ście, że wła­śnie to, co dotych­czas było prze­oczone, staje się istotne. Wpływ warun­ków fizjo­lo­gicz­nych, które powstają na sku­tek lek­kiej nie­dy­spo­zy­cji, zabu­rze­nia obiegu krwi, wyczer­pa­nia, nie da się przy prze­ję­zy­cze­niu zaprze­czyć; poucza nas o tym codzienne doświad­cze­nie oso­bi­ste. Jak to jed­nak mało tłu­ma­czy! Przede wszyst­kim nie są to warunki konieczne do powsta­nia czyn­no­ści pomył­ko­wej. Prze­ję­zy­cze­nie bowiem jest rów­nież moż­liwe przy peł­nym zdro­wiu i sta­nie nor­mal­nym. Te momenty cie­le­sne mają więc jedy­nie war­tość uła­twień w swo­istym mecha­ni­zmie psy­chicz­nym prze­ję­zy­cze­nia. Dla tej ich roli uży­łem kie­dyś porów­na­nia, które powtó­rzę, gdyż nie zna­la­złem żad­nego lep­szego. Przy­pu­śćmy, że o póź­nej, noc­nej godzi­nie idę przez opu­sto­szałą miej­sco­wość i jakiś ban­dyta napada na mnie, zabiera mi zega­rek i wore­czek z pie­niędzmi. Przy­pu­śćmy, że zja­wiam się po rabunku na naj­bliż­szym poste­runku poli­cji, a ponie­waż nie widzia­łem dokład­nie twa­rzy zło­czyńcy, oświad­czam: „Samot­ność i ciem­ność obra­bo­wały mnie przed chwilą”. Komi­sarz poli­cji może mi na to powie­dzieć: „Wydaje mi się, że pan nie­słusz­nie kła­dzie zbyt wiele na karb uję­cia czy­sto mecha­nicz­nego. Przed­stawmy raczej stan rze­czy w taki spo­sób: pod osłoną ciem­no­ści korzy­sta­jąc z tego, że na dro­dze nikogo nie było, obra­bo­wał pana jakiś nie­znany zło­czyńca. Wydaje mi się, że naj­waż­niej­szą rze­czą w naszym wypadku jest odna­le­zie­nie sprawcy zbrodni. Może wtedy odbie­rzemy mu zra­bo­wane przed­mioty”. Momenty psy­cho­fi­zjo­lo­giczne – pod­nie­ce­nie, roz­tar­gnie­nie, zakłó­ce­nie uwagi – w nie­wiel­kim, jak widać, stop­niu przy­czy­niają się do wyja­śnie­nia sprawy. To tylko zwroty reto­ryczne, para­wany, które nie powinny nas powstrzy­mać od dal­szych badań. Zacho­dzi raczej pyta­nie, co wywo­łało tutaj pod­nie­ce­nie, czy też spe­cjalne odwró­ce­nie uwagi. Wpływy dźwię­kowe, podo­bień­stwa słowne i pospo­lite sko­ja­rze­nia, nawią­zu­jące do słów, należy raz jesz­cze uznać za rze­czy ważne. Uła­twiają one prze­ję­zy­cze­nie, wska­zu­jąc mu drogi, po któ­rych może wędro­wać. Ale gdy mam przed sobą drogę, czy już bez­a­pe­la­cyj­nie zde­cy­do­wane, że nią pójdę? Potrzebny jest jesz­cze do decy­zji motyw, potrzebna siła, która pcha mnie naj­pierw. Te rela­cje dźwię­kowe i słowne są więc, tak jak dys­po­zy­cje cie­le­sne, ele­men­tami pomoc­ni­czymi prze­ję­zy­cze­nia i nie mogą dać wła­ści­wego wyja­śnie­nia. Pro­szę pamię­tać jesz­cze o jed­nym: w ogrom­nej więk­szo­ści wypad­ków mowie mojej nie prze­szka­dza oko­licz­ność, że uży­wane przeze mnie słowa dźwię­kowo przy­po­mi­nają inne, że są ści­śle złą­czone ze swymi prze­ci­wień­stwami, albo że są one punk­tem wyj­ścia dla utar­tych sko­ja­rzeń. Można by powie­dzieć wraz z filo­zo­fem Wund­tem, że prze­ję­zy­cze­nie wtedy docho­dzi do skutku, gdy pod wpły­wem wyczer­pa­nia fizycz­nego skłon­no­ści sko­ja­rze­niowe biorą górę nad pozo­stałą inten­cją mowy. Brzmia­łoby to bar­dzo pięk­nie, gdyby nie prze­czyło temu doświad­cze­nie; w sze­regu wypad­ków prze­ję­zy­czeń brak bowiem uła­twień fizycz­nych, w innych wypad­kach nie ma uła­twień sko­ja­rze­nio­wych. Szcze­gól­nie jed­nak inte­re­suje mnie wasze następne pyta­nie, w jaki spo­sób można stwier­dzić obie ten­den­cje, które tutaj ze sobą koli­dują. Praw­do­po­dob­nie nie prze­czu­wa­cie, jak brze­mienna to w skutki sprawa. Prawda, jedna z dwóch ten­den­cji, ta, która została zakłó­cona, jest zawsze nie­wąt­pliwa: osoba, która czyn­ność pomył­kową wyko­nuje, zna ją i przy­znaje się do niej. Powód do wąt­pli­wo­ści i namy­słu może dać tylko druga, ta, która prze­szka­dza. Sły­sze­li­śmy już i z pew­no­ścią nie zapo­mnie­li­ście o tym, że w sze­regu wypad­ków ta druga ten­den­cja jest rów­nie wyraźna. Wska­zuje na nią sku­tek prze­ję­zy­cze­nia, jeżeli tylko mamy odwagę roz­pa­try­wać go w ode­rwa­niu. To jasne, że prze­wod­ni­czący, który prze­ję­zy­czył się i powie­dział coś prze­ciw­nego, chce otwo­rzyć posie­dze­nie; ale równe jasne jest, że chciałby je zamknąć. Jest to wyraźne, nie wymaga komen­ta­rzy. Ale w innych wypad­kach, w któ­rych ten­den­cja zakłó­ca­jąca znie­kształca jedy­nie pier­wotną, nie ujaw­nia­jąc się w całej pełni? Jak odgad­nąć w nich poza znie­kształ­ce­niem ten­den­cję, która je wywo­łała? W pierw­szym sze­regu wypad­ków w spo­sób bar­dzo pro­sty i pewny, tak samo jak przy usta­la­niu ten­den­cji zakłó­co­nej, sam mówca komu­ni­kuje ją bez­po­śred­nio, gdy po prze­ję­zy­cze­niu wypo­wiada tekst pier­wot­nie zamie­rzony: Das draut, nein, das dau­ert viel­le­icht einen Monat (ana­lizę tego przy­kładu poda­li­śmy już w tym samym wykła­dzie – przyp. tłum.). Nasz roz­mówca wyja­wia rów­nież ten­den­cję znie­kształ­ca­jącą. Pytają go: Dla­czego pan powie­dział naj­pierw: draut? Odpo­wiada: (Chcia­łem powie­dzieć:) Das ist eine trau­rige Geschichte. W dru­gim wypadku (rów­nież już omó­wio­nym – przyp. tłum.) otrzy­mu­jemy potwier­dze­nie, że przy wyra­zie Vor­schwein cho­dziło o zwró­ce­nie uwagi na Schwe­ine­rei (świń­stwo). Usta­le­nie ten­den­cji zakłó­co­nej udało się tu z równą pew­no­ścią, jak spre­cy­zo­wa­nie ten­den­cji prze­szka­dza­ją­cej. Nie bez powodu wzią­łem tu przy­kłady nie pocho­dzące ani ode mnie, ani od moich zwo­len­ni­ków. W oby­dwu jed­nak potrzebny był dla roz­wią­za­nia pewien zabieg. Trzeba było zapy­tać mówią­cego, dla­czego wła­śnie tak się prze­ję­zy­czył, co może powie­dzieć o swym prze­ję­zy­cze­niu? Gdyby nie to, prze­szedłby może obok swego prze­ję­zy­cze­nia, nie sta­ra­jąc się go wyja­śniać. Zapy­tany, podał wyja­śnie­nie w pierw­szym sko­ja­rze­niu, które mu przy­szło na myśl. Ten mały zabieg i jego suk­ces to wła­śnie psy­cho­ana­liza, wzór każ­dego bada­nia psy­cho­ana­li­tycz­nego, które będziemy sto­so­wali w dal­szym ciągu.

Czy jestem zbyt­nim nie­do­wiar­kiem, jeżeli przy­pusz­czam, że w tym momen­cie, gdy wyła­nia się przed wami psy­cho­ana­liza, pod­nosi rów­nież głowę opór prze­ciw niej? Czy nie macie ochoty zarzu­cić mi, że infor­ma­cje zapy­ta­nej osoby, która prze­ję­zy­czyła się, nie mają peł­nej siły dowo­do­wej? Powia­da­cie tak: Oczy­wi­ście, chciała ona wytłu­ma­czyć prze­ję­zy­cze­nie, ale wła­śnie dla­tego rzu­ciła pierw­sze lep­sze słowa, które, zda­niem jej, mogą sprawę wyja­śnić. Dowodu, że prze­ję­zy­cze­nie tak wła­śnie doszło do skutku, nie ma. Mogło być tak, ale rów­nie dobrze ina­czej. Mogło jej wpaść do głowy coś innego, rów­nie dobrego, lub nawet lep­szego.

Rzecz cha­rak­te­ry­styczna, jak mało w grun­cie rze­czy macie pań­stwo sza­cunku dla faktu psy­chicz­nego. Pro­szę sobie wyobra­zić, że ktoś prze­pro­wa­dził ana­lizę che­miczną pew­nej sub­stan­cji i zwa­żył dokład­nie, w mili­gra­mach, skła­dowe tej sub­stan­cji. Z tej wagi można wycią­gnąć okre­ślone wnio­ski. Czy sądzi­cie, że jakie­muś che­mi­kowi wpa­dłoby do głowy kwe­stio­no­wać te wnio­ski na tej pod­sta­wie, że wydzie­lona sub­stan­cja mogłaby mieć rów­nież inną wagę? Każdy chyli czoło przed fak­tem, że to wła­śnie ta waga, a nie inna, i na tej pod­sta­wie z całym zaufa­niem buduje gmach dal­szych wnio­sków. Gdy jed­nak mamy do czy­nie­nia z fak­tem z dzie­dziny psy­chicz­nej, gdy zapy­tany wpada na pewien pomysł, nie zga­dza­cie się i oświad­cza­cie, że rów­nie dobrze mogło mu wpaść na myśl coś innego! Jest w was złu­dze­nie wol­no­ści psy­chicz­nej i nie chce­cie z niego zre­zy­gno­wać. Przy­kro mi, że pod tym wzglę­dem stoję na sta­no­wi­sku krań­cowo róż­nym.

Prze­rwie­cie mi w tym miej­scu, ale tylko po to, by pod­jąć atak na innym odcinku. A więc powie­cie: Rozu­miemy, że spe­cjalna tech­nika psy­cho­ana­lizy polega na roz­wią­zy­wa­niu jej zagad­nień przez same osoby ana­li­zo­wane. Weźmy więc inny przy­kład, ten, w któ­rym mówca na ban­kie­cie wzywa zebra­nych, by na toast za zdro­wie szefa odpo­wie­dzieli czkawką (aufstos­sen), zamiast trą­cić się kie­lisz­kami (anstos­sen). Twier­dzi pan, powie­cie, że ten­den­cją zakłó­ca­jącą jest tu chęć obrazy, to ona prze­ciw­sta­wia się wyra­że­niu sza­cunku. Ale jest to tylko pań­ska inter­pre­ta­cja, oparta na spo­strze­że­niach poza obrę­bem prze­ję­zy­cze­nia. Jeżeli w tym wypadku zapyta pan tego, który się prze­ję­zy­czył, nie odpo­wie on, że miał zamiar obra­zić, prze­ciw­nie, zaprze­czy temu z całą sta­now­czo­ścią. Dla­czego pań­ska inter­pre­ta­cja, pozba­wiona dowo­dów, nie ma ustą­pić przed tym wyraź­nym oświad­cze­niem? Tak, tym razem argu­ment jest mocny. Wyobra­żam sobie nie­zna­nego mówcę; jest to praw­do­po­dob­nie asy­stent szefa, który obcho­dzi jubi­le­usz, może już docent, młody czło­wiek z naj­lep­szymi wido­kami na przy­szłość. Chcę z niego wydo­być, czy jed­nak nie odczuł cze­goś, co się prze­ciw­sta­wiło wezwa­niu do uczcze­nia szefa. Ładna spo­tyka mnie odpo­wiedź! Znie­cier­pli­wiony, oświad­cza pod­nie­co­nym tonem: „Niech­że pan naresz­cie prze­rwie tę inda­ga­cję, bo ina­czej będę nie­grzeczny. Przez swoje podej­rze­nia zepsuje mi pan jesz­cze całą karierę. Powie­dzia­łem aufstos­sen zamiast anstos­sen, ponie­waż w tym samym zda­niu dwa razy uży­łem słów zaczy­na­ją­cych się od auf. Merin­ger nazywa to podźwię­kiem. Szkoda o tym mówić. Zro­zu­miał mnie pan? Dość!”.

Hm, to nie­spo­dzie­wana reak­cja, naprawdę ener­giczna odprawa. Widzę, że nie dam sobie rady z tym mło­dym czło­wie­kiem, rów­no­cze­śnie zaś myślę sobie: bar­dzo zależy mu na tym, by jego czyn­ność pomył­kowa nie miała sensu. Będzie­cie zapewne rów­nież tego zda­nia, że nie­słusz­nie przy bada­niu czy­sto teo­re­tycz­nym tak się unosi, ale w końcu pomy­śli­cie sobie: jed­nak ten czło­wiek musi sam wie­dzieć, co chciał powie­dzieć, a co leżało poza jego zamia­rami.

Czy naprawdę musi?

Teraz jeste­ście prze­ko­nani, że macie mnie w ręku. Sły­szę, jak mówi­cie: A więc to tak wygląda pań­ska tech­nika! Gdy osob­nik, który prze­ję­zy­czył się, wypo­wiada coś, co panu doga­dza, uważa go pan za ostat­nią instan­cję, pod­kre­śla­jąc: „prze­cież on sam to potwier­dza!” Skoro jed­nak to, co mówi, nie przy­pada panu do smaku, twier­dzi pan nagle: „to nic nie warte, temu nie należy wie­rzyć”.

Jest to rozu­mo­wa­nie słuszne. Mogę jed­nak przy­to­czyć podobny wypa­dek, w któ­rym sytu­acja wygląda rów­nie nie­sa­mo­wi­cie. Gdy oskar­żony przy­znaje się przed sędzią do czynu, sędzia wie­rzy jego przy­zna­niu; gdy jed­nak prze­czy, sędzia nie wie­rzy. Gdyby było ina­czej, nie byłoby sądow­nic­twa, więc mimo moż­li­wo­ści pomy­łek musimy pozo­stać przy tym sys­te­mie.

A zresztą, czy pań­stwo są sędziami, ten zaś, kto się prze­ję­zy­czył, oskar­żo­nym? Czy prze­ję­zy­cze­nie jest prze­stęp­stwem?

Może nawet nie należy odrzu­cać tego porów­na­nia. Niech pań­stwo tylko popa­trzą, do jak głę­boko się­ga­ją­cych róż­nic doszli­śmy przy pew­nym pogłę­bie­niu tak pozor­nie nie­win­nych pro­ble­mów czyn­no­ści pomył­ko­wych. Są to róż­nice, któ­rych chwi­lowo wcale nie potra­fimy wyrów­nać. Pro­po­nuję wam chwi­lowy kom­pro­mis na pod­sta­wie porów­na­nia z sędzią i oskar­żo­nym. Przy­znaj­cie mi, że sens czyn­no­ści pomył­ko­wej nie dopusz­cza wąt­pli­wo­ści, jeżeli osob­nik pod­da­wany ana­li­zie sam go potwier­dza. Za to ja zgo­dzę się na to, że bez­po­średni dowód przy­pusz­czal­nego sensu nie da się osią­gnąć, gdy ana­li­zo­wany odma­wia wyja­śnień lub gdy go nie ma pod ręką dla zło­że­nia tych wyja­śnień. Wtedy, jak w sądow­nic­twie, jeste­śmy zdani na poszlaki, które czy­nią osta­teczny dowód raz wię­cej, raz mniej praw­do­po­dob­nym. W sądzie, z prak­tycz­nych wzglę­dów, muszą przy dowo­dach z poszlak zapa­dać wyroki ska­zu­jące. My nie jeste­śmy do tego zmu­szeni; ale też nic nie zmu­sza nas do rezy­gno­wa­nia z takich poszlak. Wiara w to, że wie­dza składa się z samych ści­śle udo­wod­nio­nych tez nauko­wych, jest błędna. Rów­nie błędne jest żąda­nie tego od niej. Żąda­nie takie wysu­wają tylko umy­sły sta­wia­jące ponad wszystko zasadę auto­ry­tetu, odczu­wa­jące potrzebę zastę­po­wa­nia kate­chi­zmu reli­gij­nego przez inny, nawet naukowy. Nauka ma w swym kate­chi­zmie nie­wielką ilość zdań apo­dyk­tycz­nych, poza tym tylko twier­dze­nia, które w pew­nym stop­niu pod­nosi do poziomu praw­do­po­do­bień­stwa. Jedną z cech nauko­wego spo­sobu myśle­nia jest umie­jęt­ność zado­wa­la­nia się tymi zbli­że­niami do pew­no­ści oraz moż­ność kon­ty­nu­owa­nia kon­struk­tyw­nej pracy mimo braku osta­tecznych potwier­dzeń.

Skąd bie­rzemy punkt opar­cia dla naszych inter­pre­ta­cji, skąd czer­piemy poszlaki, jeżeli infor­ma­cje osob­nika pod­da­nego ana­li­zie nie wyja­śniają sensu czyn­no­ści pomył­ko­wych? Z róż­nych stron. Przede wszyst­kim z ana­lo­gii zja­wisk poza czyn­no­ściami pomył­ko­wymi, gdy np. twier­dzimy, że znie­kształ­ce­nie nazwi­ska przy prze­ję­zy­cze­niu ma ten sam sens obra­ża­jący, co celowe jego prze­krę­ce­nie. Następ­nie z sytu­acji psy­chicz­nej, w któ­rej się czyn­ność pomył­kowa przy­tra­fia, z naszej zna­jo­mo­ści cha­rak­teru osoby popeł­nia­ją­cej czyn­ność pomył­kową, z wra­żeń, jakich ta osoba doznała przed jej doko­na­niem i na które może w ten wła­śnie spo­sób reaguje. W zasa­dzie sprawa wygląda tak, że tłu­ma­czymy czyn­ność pomył­kową według zasad ogól­nych; mamy więc do czy­nie­nia tylko z przy­pusz­cze­niem, z pewną próbą wyja­śnie­nia, którą har­tu­jemy póź­niej w ogniu bada­nia sytu­acji psy­chicz­nej. Aby przy­pusz­cze­nia nasze umoc­niły się, musimy cza­sami pocze­kać na wyda­rze­nia przy­szłe, zasy­gna­li­zo­wane przez czyn­ność pomył­kową.

Trudno by mi to było uza­sad­nić, gdy­bym się musiał zaskle­pić w dzie­dzi­nie prze­ję­zy­czeń, choć i tu można przy­to­czyć sze­reg przy­kła­dów. Panią, któ­rej mąż może jeść i pić, ile ona zechce, znam jako wcie­le­nie ener­gii, trzy­ma­jące cały dom pod pan­to­flem. Albo taki wypa­dek. Na wal­nym zebra­niu towa­rzy­stwa „Con­cor­dia” młody czło­nek sto­wa­rzy­sze­nia wygła­sza namiętną mowę opo­zy­cyjną, w któ­rej człon­ków zarządu zamiast Aus­schussm itglie­der nazywa Vor­schus­smit­glie­der. (Vor­schuss – zaliczka, a więc dosłow­nie: człon­ko­wie zaliczki – przyp. tłum.). Powstaje przy­pusz­cze­nie, że zro­dził się w nim jakiś pro­test prze­ciw wła­snemu opo­zy­cyj­nemu prze­mó­wie­niu, pro­test pozo­sta­jący w związku z zaliczką. Istot­nie dowia­du­jemy się od naszego infor­ma­tora, że mówca był w cięż­kich kło­po­tach finan­so­wych i wła­śnie wtedy zło­żył prośbę o pożyczkę. Inten­cją zakłó­ca­jącą była praw­do­po­dob­nie reflek­sja: Hamuj się w swej opo­zy­cyj­no­ści. To prze­cież ci sami ludzie, któ­rzy decy­dują o two­jej zaliczce.

Jeżeli się­gnę do innych dzie­dzin czyn­no­ści pomył­ko­wych, będę mógł słu­żyć dłu­gim sze­re­giem takich dowo­dów opar­tych na poszla­kach.

Gdy ktoś zapo­mina czy­je­goś imie­nia, które prze­cież zna dosko­nale, albo gdy mimo całego wysiłku pamięta je z trud­no­ścią, nie­da­lecy jeste­śmy od hipo­tezy, że ten ktoś żywi do posia­da­cza zapo­mnia­nego imie­nia jakąś urazę, wsku­tek czego nie­chęt­nie o nim myśli. Roz­ważmy nastę­pu­jącą sytu­ację psy­chiczną, w któ­rej powstaje czyn­ność pomył­kowa: „Pan Y zako­chał się bez wza­jem­no­ści w pew­nej pani, która po nie­dłu­gim cza­sie poślu­biła pana X. Jak­kol­wiek pan Y zna od dłuż­szego czasu pana X i nawet łączą go z nim sto­sunki han­dlowe, raz po raz zapo­mina jego nazwi­ska i przy wysy­ła­niu do pana X kore­spon­den­cji musi o nie pytać kil­ka­krot­nie innych ludzi” (według C.G. Junga). Jest rze­czą widoczną, że pan Y nie chce nic wie­dzieć o swym szczę­śli­wym rywalu. („Imię jego niech będzie zapo­mniane!…”).

Albo inny przy­kład. Pewna pani dopy­tuje się pew­nego leka­rza o wspólną zna­jomą, wymie­nia­jąc jed­nak jej nazwi­sko panień­skie. Nazwi­sko męża wypa­dło jej z pamięci. Pani ta przy­znała się póź­niej, że była z tego mał­żeń­stwa bar­dzo nie­za­do­wo­lona i nie znosi męża swej przy­ja­ciółki (według A.A. Brilla).

O zapo­mi­na­niu imion i nazwisk będziemy jesz­cze mówili przy innych oka­zjach; obec­nie inte­re­suje nas sytu­acja psy­chiczna, w któ­rej doszło do zapo­mnie­nia.

Zapo­mi­na­nie zamia­rów daje się ogól­nie spro­wa­dzić do inten­cji, która nie chce wypeł­nić zna­mion zamiaru. Nie jest to tylko uję­cie psy­cho­ana­li­tyczne. Jest to pogląd powszechny, uzna­wany w prak­tyce, nego­wany dopiero w teo­rii. Opie­kun, który oświad­cza pupi­lowi, że zapo­mniał o jego proś­bie, nie jest w oczach pupila uspra­wie­dli­wiony. Pupil myśli z miej­sca: nie zależy mu na tym, obie­cał, ale nie chce tego uczy­nić. Pod nie­któ­rymi wzglę­dami zapo­mnie­nie cie­szy się w życiu nie­zbyt dobrą opi­nią, a róż­nica mię­dzy prze­cięt­nym i psy­cho­ana­li­tycz­nym spo­so­bem ujmo­wa­nia tej sprawy, zdaje się, nie ist­nieje. Pro­szę sobie wyobra­zić gospo­dy­nię, która wita gościa sło­wami: „Co, dziś pan przy­cho­dzi? Zupeł­nie zapo­mniałam, że zapro­si­łam pana na dzi­siaj”. Albo wyobraźmy sobie mło­dzieńca, który by miał wyznać uko­cha­nej, że zapo­mniał przyjść w porę na ostat­nie ren­dez-vous. Z pew­no­ścią nie przy­zna się, raczej wynaj­dzie naj­mniej praw­do­po­dobne prze­szkody, które rze­komo nie pozwo­liły mu przyjść i które unie­moż­li­wiły nawet zawia­do­mie­nie o tym fak­cie. Że w spra­wach woj­sko­wych uspra­wie­dli­wia­nie się zapo­mnie­niem nie pomaga i nie chroni przed karą, wiemy dosko­nale i musimy uznać to za uza­sad­nione. Oto nagle wszy­scy zga­dzają się z tym, że pewna czyn­ność pomył­kowa ma ści­śle okre­ślony sens. Dla­czego nie mamy być dosta­tecz­nie kon­se­kwentni, by ten pogląd roz­sze­rzyć na inne czyn­no­ści pomył­kowe i przy­znać się do niego w całej roz­cią­gło­ści? Oczy­wi­ście, i na to jest odpo­wiedź.

Jeżeli sens zapo­mi­na­nia o zamia­rach jest nawet dla laika bez­sporny, to nie będzie dla was nie­spo­dzianką stwier­dze­nie, że pisa­rze zużyt­ko­wują tę czyn­ność pomył­kową dla swo­ich celów. Kto z pań­stwa czy­tał lub widział na sce­nie Cezara i Kle­opa­trę Ber­narda Shawa, ten sobie przy­po­mina, że odjeż­dża­ją­cego Cezara trapi w ostat­niej sce­nie myśl: Mia­łem jesz­cze coś uczy­nić, ale co? Nie pamię­tam. – Wresz­cie dowia­du­jemy się, o co cho­dzi: o poże­gna­nie z Kle­opa­trą. Ten drobny manewr autora chce wiel­kiemu Ceza­rowi przy­pi­sać pewną wyż­szość, któ­rej nie posia­dał, do któ­rej osią­gnię­cia wcale nie dążył. Z histo­rycz­nych źró­deł może­cie się bowiem dowie­dzieć, że Cezar kazał przy­być Kle­opa­trze do Rzymu, że prze­by­wała tam ze swym małym Ceza­rio­nem, gdy Cezar został zamor­do­wany, po czym w panice ucie­kła z mia­sta.

Wypadki zapo­mi­na­nia o zamia­rach są na ogół tak jasne, że dla naszego celu, któ­rym jest czer­pa­nie z sytu­acji psy­chicz­nej poszlak dla zro­zu­mie­nia sensu czyn­no­ści pomył­ko­wej, nie na wiele się przy­dają. Zwróćmy się więc dla­tego do wybit­nie wie­lo­znacz­nej i nie­przej­rzy­stej czyn­no­ści pomył­ko­wej: do gubie­nia przed­mio­tów. Twier­dze­nie, że fakt zgubie­nia, który jest przy­pad­kiem, nie­jed­no­krot­nie dotkli­wie odczu­wany, nie powstaje bez współ­udziału naszego zamiaru, z pew­no­ścią nie wyda się wia­ry­godne. Ist­nieje tu jed­nak bogata skala obser­wa­cji. Oto młody czło­wiek gubi ołó­wek, dla któ­rego miał spe­cjalny sen­ty­ment. W przed­dzień otrzy­mał od szwa­gra list koń­czący się nastę­pu­ją­cymi sło­wami: „Na razie nie mam ani chęci, ani czasu popie­rać two­jej lek­ko­myśl­no­ści i two­jego leni­stwa” (według B. Dat­nera). Ołó­wek był wła­śnie poda­run­kiem od szwa­gra. Bez tego zbiegu oko­licz­no­ści nie mogli­by­śmy, oczy­wi­ście, twier­dzić, że do zguby przy­czy­nił się zamiar pozby­cia się przed­miotu. Wypadki podobne są czę­ste. Gubi się przed­mioty, gdy się mię­dzy ofia­ro­dawcą i obda­ro­wa­nym wytwo­rzył stan wro­go­ści, gdy obda­ro­wany nie chce przy­po­mi­nać sobie ofia­ro­dawcy, albo też gdy się czło­wiekowi poda­ru­nek już nie podoba, wresz­cie gdy chce stwo­rzyć pre­tekst dla otrzy­ma­nia innej, lep­szej rze­czy. Ten sam sto­su­nek do przed­miotu wyraża się rów­nież w znisz­cze­niu cze­goś, zbi­ciu, zła­ma­niu, rzu­ce­niu o zie­mię. Czy można to uwa­żać za przy­pa­dek, jeżeli dziecko w wieku szkol­nym wła­śnie przed dniem swo­ich uro­dzin gubi, nisz­czy, łamie przed­mioty codzien­nego użytku, jak tor­ni­ster lub zega­rek?

Kto dobrze nie­raz namę­czył się i napo­cił przy darem­nym szu­ka­niu cze­goś, co sam gdzieś poło­żył, ten nie zechce uwie­rzyć w zamiar przy zgu­bie­niu jakie­goś przed­miotu. A jed­nak liczne są przy­kłady, w któ­rych oko­licz­no­ści towa­rzy­szące zgu­bie­niu wska­zują na zamiar usu­nię­cia przed­miotu na stałe lub na jakiś czas okre­ślony. Oto w rela­cji pew­nego mło­dzieńca jeden z naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cych przy­kła­dów:

„Przed kilku laty doszło w moim poży­ciu mał­żeń­skim do dyso­nan­sów. Uzna­jąc wybitne zalety mojej żony, uwa­ża­łem, że jest za chłodna. Żyli­śmy obok sie­bie bez czu­ło­ści. Pew­nego dnia, wró­ciw­szy ze spa­ceru, przy­nio­sła mi książkę. Kupiła ją w prze­ko­na­niu, że zain­te­re­suje mnie temat. Podzię­ko­wa­łem za ten «dowód uwagi», obie­ca­łem, że prze­czy­tam książkę, odło­ży­łem ją i nie odna­la­złem jej wię­cej. W prze­ciągu kilku mie­sięcy przy­po­mi­na­łem sobie kil­ka­krot­nie o tej zagi­nio­nej książce, na próżno jed­nak sta­ra­łem się ją odna­leźć. W jakieś pół roku póź­niej zacho­ro­wała moja uko­chana matka, miesz­ka­jąca osobno. Żona opu­ściła nasz dom, by pie­lę­gno­wać teściową. Stan cho­rej sta­wał się coraz cięż­szy, poważ­niej­szy, a żona moja oka­zała przy tym naj­lep­sze strony swego cha­rak­teru. Pew­nego dnia wra­cam do domu, prze­peł­niony entu­zja­zmem i wdzięcz­no­ścią dla jej dobroci. Po chwili pod­cho­dzę do biurka, bez okre­ślo­nego celu, ale z som­nam­bu­liczną pew­no­ścią, otwie­ram pewną szu­fladę i na wierz­chu znaj­duję zgu­bioną książkę”.

Z wyga­śnię­ciem motywu skoń­czył się rów­nież stan zgu­bie­nia przed­miotu.

Panie i pano­wie! Mógł­bym ten zbiór przy­kła­dów powięk­szać w nie­skoń­czo­ność. Ale nie chcę tego tutaj czy­nić. W mojej Psy­cho­pa­to­lo­gii życia codzien­nego (pierw­sze wyda­nie z roku 1901) znaj­dzie­cie bogaty wybór przy­kła­dów z dzie­dziny czyn­no­ści pomył­ko­wych; ponadto w zbio­rach A. Maedera (franc.), A.A. Brilla (ang.), E. Jonesa (ang.), J. Starcke (hol.). Wszyst­kie te przy­kłady przy­no­szą jeden i ten sam rezul­tat: pozwa­lają wie­rzyć, że czyn­no­ści pomył­kowe mają sens, i poka­zują, w jaki spo­sób sens ten można z oko­licz­no­ści towa­rzy­szą­cych odgad­nąć lub potwier­dzić. Nie będę się dzi­siaj nad tym roz­wo­dził, albo­wiem celem naszym jest jedy­nie wyko­rzy­sta­nie naszych badań tych zja­wisk dla przy­go­to­wa­nia się do psy­cho­ana­lizy. Muszę tylko jesz­cze zająć się dwiema gru­pami spo­strze­żeń. Do jed­nej należą czyn­no­ści pomył­kowe powta­rza­jące się i skom­bi­no­wane, do dru­giej potwier­dze­nie naszych inter­pre­ta­cji przez wypadki nastę­pu­jące póź­niej.

Czyn­no­ści pomył­kowe powta­rza­jące się i skom­bi­no­wane to nie­za­prze­cze­nie naj­do­sko­nal­szy wykwit swego gatunku. Gdyby cho­dziło nam jedy­nie o to, by udo­wod­nić, że czyn­no­ści pomył­kowe mogą mieć sens, z góry ogra­ni­czy­li­by­śmy się do nich, gdyż wła­śnie tutaj sens ich jest nie­za­prze­czony, nawet przy jak naj­bar­dziej tępym uję­ciu i naj­bar­dziej kry­tycz­nych zastrze­że­niach. Sku­pie­nie obja­wów zdra­dza upo­rczy­wość, jaka nie zda­rza się pra­wie w dzie­dzi­nie przy­padku, ale za to odpo­wiada zamia­rowi.

Wresz­cie zamiana poszcze­gól­nych czyn­no­ści pomył­ko­wych mię­dzy sobą poka­zuje, co jest przy czyn­no­ści pomył­ko­wej ważne i istotne; nie jej forma lub środki, któ­rymi się posłu­guje, lecz cel, któ­remu sama służy i który ma być osią­gnięty naj­roz­ma­it­szymi spo­so­bami. E. Jones opo­wiada, że kie­dyś z nie­zna­nych powo­dów przez sze­reg dni pozo­sta­wiał na biurku pewien list. Wresz­cie zde­cy­do­wał się na wysła­nie listu, list jed­nak został zwró­cony przez dyrek­cję poczty, gdyż autor zapo­mniał o adre­sie. List został zaadre­so­wany, zanie­siony na pocztę, tym razem bez znaczka. E. Jones musiał wresz­cie przy­znać, że czuł w ogóle nie­chęć do wysła­nia tego listu.

W innym wypadku zarzu­ce­nie łączy się z zamianą. Pewna pani jedzie w towa­rzy­stwie swego szwa­gra, wybit­nego arty­sty, do Rzymu. Arty­sta jest w Rzy­mie przed­mio­tem wiel­kich owa­cji kolo­nii nie­miec­kiej, mię­dzy innymi otrzy­muje w darze piękny, antyczny złoty medal. Pani jest zmar­twiona, że szwa­gier zbyt małą wagę przy­wią­zuje do pięk­nego dowodu pamięci. Wró­ciw­szy do domu, stwier­dza przy roz­pa­ko­wy­wa­niu, że medal – nie wie, jak to się stało – zabrała ze sobą. Natych­miast zawia­da­mia o tym szwa­gra i oświad­cza mu, że następ­nego dnia ode­śle do Rzymu zabrany przez pomyłkę przed­miot. Następ­nego dnia medal tak się jakoś „zgrab­nie” zagu­bił, że nie można go ani zna­leźć, ani ode­słać. Wtedy dopiero zaczyna jej świ­tać, co ozna­cza to całe „roz­tar­gnie­nie”, mia­no­wi­cie, że po pro­stu chciała sobie zatrzy­mać ów medal.

Już przed­tem dałem przy­kład połą­cze­nia zapo­mnie­nia z pomyłką, gdy ktoś za pierw­szym razem zapo­mina o spo­tka­niu, dru­gim razem, pewny, że nie zapo­mniał, przez pomyłkę nie zja­wia się o umó­wio­nej godzi­nie.

Zupeł­nie ana­lo­giczny wypa­dek ze swego życia opo­wia­dał mi pewien mój przy­ja­ciel, który zaj­muje się żywo zarówno pro­ble­mami nauki, jak i lite­ra­tury. Oto jego słowa: „Przed paru laty przy­ją­łem wybór do zarządu pew­nego sto­wa­rzy­sze­nia lite­ra­tów, w nadziei, że ta orga­ni­za­cja będzie mi kie­dyś pomocna w wysta­wie­niu jed­nego z moich dzieł sce­nicz­nych. Regu­lar­nie więc, choć bez więk­szego zain­te­re­so­wa­nia, co pią­tek bra­łem udział w posie­dze­niach zarządu. Przed kil­koma mie­sią­cami dyrek­cja teatru w F. zawia­do­miła mnie, że jedna z moich sztuk zosta­nie wysta­wiona, i od tej chwili regu­lar­nie zaczą­łem zapo­mi­nać o posie­dze­niach. Gdy odczy­ty­wa­łem listy i zapy­ta­nia w tej spra­wie, mówi­łem sobie, że to nie­zja­wia­nie się teraz, gdy ci ludzie nie są mi już potrzebni, jest nie­przy­zwo­ite; w końcu przy­rze­kłem sobie, że o następ­nym piątku z pew­no­ścią nie zapo­mnę. Pamię­ta­łem o tym posta­no­wie­niu do chwili, w któ­rej zna­la­złem się przed drzwiami sali posie­dzeń. Ku mojemu zdu­mie­niu były one zamknięte, posie­dze­nie już się skoń­czyło. Pomy­li­łem się bowiem co do dnia, była to sobota!” (według R. Reitlera).

Odczu­wam pokusę zebra­nia więk­szej ilo­ści takich obser­wa­cji, ale idę dalej. Chcę, by pań­stwo rzu­cili okiem na te wypadki, w któ­rych nasza inter­pre­ta­cja musi cze­kać na potwier­dze­nie w przy­szło­ści.