Domy bezdomne - Dorota Brauntsch - ebook + książka

Domy bezdomne ebook

Dorota Brauntsch

4,3

Opis

Właściwie wypalone cegły, jeśli uderzyć jedna o drugą, wydają dźwięczny ton i są wiśniowe, prawie bordo. Na cegłę mówiono: palcówka - bo często, ten, kto ją robił, zostawiał w niej odciski palców. Na dom potrzeba pięćdziesiąt tysięcy wiśniowych palcówek. Buduje się dla innych. Nie tylko dla dzieci i wnuków, ale dla otoczenia. Dla miejsca. Żeby nie zepsuć przestrzeni, nawiązać z nią relację, wtopić się w krajobraz. Ale dom żyje, dopóki żyje w nim człowiek. "Kto zdążył, ten wyburzył" – słyszy Dorota Brauntsch. Bo murowane domy chłopskie na ziemi pszczyńskiej z XIX i początków XX wieku wreszcie zostały uznane za zabytki, dowód kultury, a więc podlegają ochronie. Tylko że prawie wszystkie już zniknęły... I nadal znikają. To opowieść o cegle, kulturze chłopskiej, przemianie Górnego Śląska i o tym, czym jest dom. I jeszcze o idealistach, którzy próbują ocalić przeszłość. Bo jeśli nie wiesz, skąd jesteś, nie wiesz, kim jesteś.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 170

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
3
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ania_K81

Dobrze spędzony czas

Miłe zaskoczenie. Biorąc książkę "do ręki" 😉 nie miałam pojęcia co w sobie kryje, nawet nie przeczytam opisu. Polecam, każdy coś dla siebie znajdzie 🤓
10

Popularność




I. Co oczy Hanki widziały

Mło­dy wró­bel wpadł do kuch­ni pro­sto w kop­kę świe­żo sku­ba­ne­go pie­rza. Trze­pot skrzy­deł roz­niósł puch i pió­ra. Bia­łe kłacz­ki osia­dły na me­blach, za­sło­nach, na go­rą­cych jesz­cze ko­ło­czach. Na­wet we wło­sach Han­ka mia­ła gę­sie pie­rze.

To dla­te­go go­spo­dy­ni ni­g­dy nie czy­ta­ła ksią­żek. Oczy Han­ki mia­ły waż­niej­sze rze­czy do ro­bie­nia niż czy­ta­nie. Były po­trzeb­ne po to, by od­róż­nić ziar­no od plew, po to, by wy­brać z mąki ro­ba­ki, któ­re wpa­da­ły tam cza­sem przez dziu­ra­we sito, po to, by rów­no po­kro­ić bo­che­nek, któ­re­go mu­sia­ło star­czyć dla ca­łej ro­dzi­ny do koń­ca ty­go­dnia. Jego spę­ka­na skór­ka przy­po­mi­na­ła bruz­dy za­ora­nej zie­mi lub korę sta­rych drzew. Aby upiec ten chleb, naj­pierw trze­ba za­orać pole, ma­wia­ła Han­ka, ob­siać ży­tem i psze­ni­cą, sko­sić zbo­że, wy­młó­cić, ze­mleć, za­kwa­sić i wy­ro­bić cia­sto.

Je­dze­nie bra­ło się z zie­mi, z pola, z za­go­nu i sadu. Były kacz­ki, kury, in­dy­ki, gęsi i naj­waż­niej­sza po zie­mi ży­wi­ciel­ka ro­dzi­ny – kro­wa. Da­wa­ła mle­ko, ma­sło, sery, ser­wat­kę i śmie­ta­nę.

Wie­czo­ra­mi Han­ka ce­ro­wa­ła skar­pe­ty, prze­bie­ra­ła na­sio­na, dar­ła gę­sie pió­ra. Ran­kiem obie­ra­ła ćwi­kłę i ziem­nia­ki, jej oczy po­dą­ża­ły za no­żem, któ­ry su­nął tuż pod skór­ką bul­wy, tak by nie zmar­no­wać cen­ne­go wa­rzy­wa. Póź­niej do­iła Ja­go­dę, sta­ra­jąc się nie uro­nić ani kro­pli mle­ka. Go­spo­dy­ni ko­cha­ła swo­ją kro­wę, ale ro­dzi­na na­kło­ni­ła ją na sta­rość do sprze­da­nia kra­su­li.

Po­tem we śnie zo­ba­czy­ła, jak zbłą­ka­ne zwie­rzę wra­ca na po­dwór­ko i idzie pro­sto do obo­ry. Ten sen po­wta­rzał się wie­le razy, a kie­dy Han­ka o nim opo­wia­da­ła, jej oczy za­cho­dzi­ły łza­mi.

Wodę

Sin­ger­ka mia­ła małe kół­ka. W zi­mo­we po­po­łu­dnia dzia­dek Ja­kub wta­czał ją do kuch­ni i sta­wiał przy pie­cu. Bab­ka Anna szy­ła cięż­kie ślą­skie kiec­ki, lśnią­ce ja­kle, ja­sne zo­pa­ski, a dźwięk mia­ro­we­go stu­ko­tu niósł się po domu. Mała Han­ka lu­bi­ła sia­dać u stóp bab­ki i ob­ser­wo­wać, jak zręcz­nie wpra­wia w ruch ma­szy­no­we koło. Nad gło­wą dziew­czyn­ki brzę­ka­ły kra­wiec­kie no­ży­ce, po pod­ło­dze peł­za­ły ko­lo­ro­we nit­ki, tka­ni­ny za­mie­nia­ły się w cięż­kie su­kien­ki, lśnią­ce ka­fta­ny, ja­sne far­tu­chy. Na sta­rość Anna śle­pła i nie po­tra­fi­ła zna­leźć dziur­ki w igle. Wo­ła­ła wte­dy wnucz­kę.

Po to też były oczy Han­ki.

W zi­mo­we po­po­łu­dnia do domu scho­dzi­ły się sta­re rocz­ni­ki – tak mó­wio­no na go­spo­da­rzy uro­dzo­nych w xix wie­ku. Go­ście roz­sia­da­li się na ła­wach i snu­li opo­wie­ści o mo­kra­dłach, któ­re wcią­ga­ły lu­dzi, o wil­kach, któ­re na­pa­da­ły na wieś, o utop­cach ży­ją­cych w głę­bo­kich stud­niach i sta­wach po­kry­tych gru­bą zie­lo­ną rzę­są. Bo ta­fla wody, ma­wia­li, to gra­ni­ca świa­tów, po dru­giej stro­nie żyją du­chy i de­mo­ny.

Lu­dzie wie­rzy­li, że woda pły­nie w zie­mi jak krew w ży­łach, a źró­dła wy­bi­ja­ją­ce ku gó­rze to miej­sca świę­te. Nie wol­no było pluć w lu­stro sta­wu, bo ono od­bi­ja prze­cież nie­bo, czy­li wi­ze­ru­nek Boga. Mała Han­ka tro­chę w te ich opo­wie­ści wie­rzy­ła, a tro­chę nie, ale wody za­wsze się bała. Kie­dy była mała, bab­ka stra­szy­ła ją, że je­śli wy­chy­li się za bar­dzo przez ob­ręcz stud­ni, po­rwie ją uto­piec i wcią­gnie na pew­ną śmierć. Po­tem tak samo Han­ka stra­szy­ła swo­je dzie­ci, jak­by ten strach miał je po­wstrzy­mać od ro­bie­nia głupstw, ustrzec przed wy­pad­kiem, ochro­nić przed złem.

Las i rze­kę

Cza­sa­mi do Gi­lo­wic przy­cho­dzi­ła ko­bie­ta sprze­da­ją­ca tka­ni­ny. Pod spód­ni­cą owi­ja­ła ku­po­ny ma­te­ria­łu, spi­na­ła je na bio­drach wiel­ką agraf­ką. „Je­dwa­bie, atła­sy, ak­sa­mi­ty! Ada­masz­ko­we wzo­ry i ża­kar­dy!” – wo­ła­ła. Dźwięk tych nazw ko­ja­rzył się Han­ce z od­le­gły­mi mia­sta­mi, kra­ina­mi z ba­śni. Mu­sia­ły te dziw­ne kra­je le­żeć gdzieś za wy­so­ki­mi drze­wa­mi, któ­re wy­zna­cza­ły gra­ni­ce świa­ta dziew­czyn­ki. Bo jej prze­strzeń koń­czy­ła się tam, gdzie za­czy­nał się las, tam, gdzie mo­gły ją po­nieść bose sto­py. Ciem­ny bór oka­lał wieś z dwóch stron, od za­cho­du i pół­no­cy. Na po­łu­dniu świat koń­czył się na pa­ra­fii w są­sied­niej wsi. Co nie­dzie­la ko­bie­ty z wio­ski cho­dzi­ły na mszę przez pola. La­tem szły boso tak jak Han­ka, a buty za­kła­da­ły do­pie­ro pod wiel­ką sta­rą ja­bło­nią w obej­ściu u jed­ne­go go­spo­da­rza w Miedź­nej.

Na wscho­dzie wieś się­ga­ła aż po Wi­słę, nad któ­rą dziew­czyn­ka bie­ga­ła la­tem po kil­ka ki­lo­me­trów w jed­ną stro­nę. Jesz­cze nie­daw­no rze­ka była tu­taj gra­ni­cą dwóch państw, na jej dru­gim brze­gu za­czy­na­ło się ce­sar­stwo au­striac­kie. Nie było mo­stu, więc lu­dzie prze­pra­wia­li się ło­dzia­mi, la­tem szli bro­dem, kwitł prze­myt. Po wsi krą­ży­ły opo­wie­ści o prze­myt­ni­kach za­bój­cach i rów­nie groź­nych zie­lon­kach, straż­ni­kach gra­nicz­nych. Han­ka pa­mię­ta wi­dok ko­biet: idą, cza­sem za­nu­rzo­ne po pas w wo­dzie, każ­da z bań­ką mle­ka na gło­wie i chu­s­tą prze­wią­za­ną na ple­cach. Nie­któ­re mają w chu­ście dzie­ci, inne ma­sło i jaj­ka na sprze­daż. Idą na dru­gą stro­nę rze­ki, do Brzeszcz, na ko­pal­nię, sprze­da­wać gór­ni­kom na­biał.

Rze­ki za­wsze słu­ży­ły tu lu­dziom. To one po­ma­ga­ły pierw­szym osad­ni­kom po­ru­szać się w gę­stwi­nie pusz­czy, li­nie brze­go­we wy­zna­cza­ły pierw­sze dro­gi przez las i pierw­sze miej­sca osad­nic­twa. „Psz­czy­na” ozna­cza wodę, ba­gna lub szmer wody (od słów: plsk, plisk, pli­ska) lub miej­sce nad je­zio­rem czy rze­ką (od słów: pło, ple­so). Z lotu pta­ka daw­ne księ­stwo psz­czyń­skie, któ­re nie­gdyś roz­cią­ga­ło się nie­mal od Bra­my Mo­raw­skiej na po­łu­dniu aż po Ka­to­wi­ce na pół­no­cy, mu­sia­ło przy­po­mi­nać wiel­ki układ krwio­no­śny. Tak wła­śnie wy­glą­da na sta­rych ma­pach – nie­bie­ska siat­ka rzek i bez­i­mien­nych rze­czu­łek prze­ci­na zwar­tą pusz­czę, wśród któ­rej po­ło­żo­ne są pierw­sze osa­dy. Mo­kra­dła i tor­fo­wi­ska po­kry­wa­ły nie­mal cały ob­szar tej kra­iny. Gród w Psz­czy­nie, któ­ry naj­praw­do­po­dob­niej po­wstał już w xii wie­ku, zo­stał za­ło­żo­ny na wzgó­rzu oto­czo­nym grzą­ski­mi ba­gna­mi, ale pierw­sza pi­sem­na wzmian­ka o psz­czyń­skiej le­si­stej kra­inie po­cho­dzi do­pie­ro z 1303 roku.

Po dru­giej stro­nie wsi, za la­sem, pły­nie Psz­czyn­ka. Han­ka pa­mię­ta, jak oj­ciec cho­dził nad rze­kę z wiel­kim wi­kli­no­wym ko­szem, któ­ry za­rzu­cał w wodę i wy­cią­gał wy­peł­nio­ny ry­ba­mi. Wy­bie­rał kil­ka, a resz­tę wy­pusz­czał w wart­ki nurt. Może któ­raś do­pły­nę­ła aż do Gdań­ska, tam, gdzie Jan pra­co­wał przed woj­ną?

To w gdań­skiej stocz­ni po­znał Jó­ze­fa z Gi­lo­wic – bra­ta Fran­cisz­ki, swo­jej przy­szłej żony i mat­ki Han­ki. Choć ro­dzi­na Jana po­cho­dzi­ła zza lasu, ze wsi Mię­dzy­rze­cze, wcze­śniej się nie zna­li. Po­dob­no obaj – i Jan, i Jó­zef – wró­ci­li znad mo­rza bar­dzo ele­ganc­cy. W ka­pe­lu­szach, fra­kach, ka­mi­zel­kach, z fi­glar­ny­mi wą­si­ka­mi. Pa­ra­do­wa­li po wsi z pa­ra­so­la­mi u boku na­wet w sło­necz­ną po­go­dę. Tro­chę się z nich tu­tej­si pod­śmie­wa­li, ale Fran­cisz­ce taki szy­kow­ny ka­wa­ler to się na­wet po­do­bał.

Na por­tre­cie ślub­nym ona ma wło­sy za­cze­sa­ne gład­ko z prze­dział­kiem, jest w lśnią­cej czar­nej ja­kiel­ce i drob­nych ko­ra­lach z du­żym krzy­żem nad pier­sią, on – z tym swo­im za­krę­co­nym wą­si­kiem, w ele­ganc­kim fra­ku i ko­szu­li ze zmyśl­nie wy­wi­nię­tą stój­ką. Pa­trzą z prze­ję­ciem w obiek­tyw.

Tatę na ro­we­rze, mamę przy pie­cu

Han­ka pa­mię­ta so­bot­nie wcze­sne po­ran­ki. Jest kil­ku­let­nią dziew­czyn­ką, omia­ta dro­gę i po­dwór­ko brzo­zo­wą mio­teł­ką. Choć nie prze­jeż­dża już tędy nie­miec­ki żan­darm na ko­niu, któ­ry pil­no­wał we wsi po­rząd­ku, go­spo­da­rze na­dal za­mia­ta­ją swo­je obej­ścia. I każ­dy swo­ją część dro­gi.

Albo nie­dziel­ne wcze­sne po­po­łu­dnia. Jan prze­cie­ra z ku­rzu nowy ro­wer mar­ki Ja­nus wy­pro­du­ko­wa­ny w Ka­to­wi­cach, pu­cu­je skó­rza­ne buty, pa­ku­je tor­bę. Mat­ka za­wi­ja je­dze­nie w piąt­ko­we wy­da­nie „Kat­to­wit­zer Ze­itung”. Oj­ciec czy­ta ga­ze­ty – i pol­skie, i nie­miec­kie, co so­bo­ta przy­wo­zi z mia­sta naj­now­sze wy­da­nia. Fran­cisz­ka nie lubi czy­tać po nie­miec­ku, choć zna ten ję­zyk, bo tak jak Jan cho­dzi­ła do szko­ły w okre­sie na­si­lo­nej ger­ma­ni­za­cji. Może dla­te­go za­wsze naj­pierw pali w pie­cu „Ze­itun­giem”, a inne ty­tu­ły od­kła­da na bok. Cza­sa­mi dziew­czyn­ka wi­dzi mamę, jak sie­dzi przy pa­le­ni­sku na ma­łym ta­bo­re­cie i z ręką wspar­tą na ko­la­nie prze­glą­da pol­skie ga­ze­ty. Prze­czy­ta­ne stro­ny tar­ga i też wrzu­ca do pie­ca.

W domu mó­wi­li po ślą­sku, ale kie­dy mała Han­ka szła do szko­ły, była już Pol­ska i za god­kę do­sta­wa­ła od na­uczy­cie­la po ła­pach. Drew­nia­ne ławy mia­ły wgłę­bie­nia na ka­ła­ma­rze, lecz ka­ła­ma­rze sta­ły pu­ste. Po­dob­no za Niem­ca za­wsze były peł­ne, tak ma­wia­ła Fran­cisz­ka. Han­ka za­pi­sy­wa­ła więc pol­skie sło­wa ry­si­kiem na łup­ko­wej ta­blicz­ce. Li­te­ry szyb­ko się roz­pły­wa­ły, zni­ka­ły pod wil­got­ną gąb­ką. Cza­sem, gdy dziew­czyn­ka nie od­ro­bi­ła za­da­nia do­mo­we­go, mó­wi­ła na­uczy­ciel­ce, że po dro­dze wszyst­ko się nie­chcą­cy star­ło. Skoń­czy­ła pod­sta­wów­kę w la­tach trzy­dzie­stych i „po­rząd­ny” pol­ski usły­sza­ła do­pie­ro dwa­dzie­ścia lat póź­niej, kie­dy jej brat Sta­nek ku­pił ra­dio. To był ru­do­brą­zo­wy pio­nier – pierw­sza cy­wi­li­za­cyj­na zdo­bycz w domu Han­ki. Cza­sa­mi z Ka­to­wic nada­wa­li ślą­skie pie­śni. Ale to nie były te same przy­śpiew­ki, któ­re ma­łej Han­ce śpie­wa­ła mat­ka.

Po woj­nie Jan i Fran­cisz­ka za­miesz­ka­li po dru­giej stro­nie sie­ni, gdzie kie­dyś były chlew i obo­ra. Mie­li jed­ną izbę i kuch­nię z wła­snym pie­cem. „Ni byda się prze­ca pro­sić o gor­czek cie­płe­go mle­ka” – po­wie­dzia­ła przed re­mon­tem mat­ka i ka­za­ła wy­mu­ro­wać po­rząd­ny piec po­kry­ty ka­fla­mi. Sie­dzia­ła na ta­bo­re­cie przy pa­le­ni­sku, ko­ły­sa­ła się lek­ko, nu­ci­ła pod no­sem coś o gi­lo­wic­kim ga­iku. Ga­ze­ta­mi prze­sta­ła roz­pa­lać, bo Jan prze­stał je czy­tać.

Świę­te ob­ra­zy

Są jesz­cze lata dwu­dzie­ste i mała Han­ka bie­gnie za tatą, któ­ry w nie­dziel­ne wcze­sne po­po­łu­dnie od­jeż­dża na lśnią­cym czar­nym ja­nu­sie w kie­run­ku Ka­to­wic do Gie­sche Gru­be. Ro­wer zo­sta­wia w Bie­ru­niu na sta­cji i da­lej je­dzie ko­le­ją.

Dziew­czyn­ka za­trzy­ma się tam, gdzie za­czy­na się las, po­ma­cha jesz­cze na po­że­gna­nie ojcu i zno­wu zo­sta­nie z bab­ką, mat­ką i młod­szym ro­dzeń­stwem. Anna bę­dzie szyć aż do zmro­ku, ugo­tu­je obiad. Fran­cisz­ka od świ­tu do nocy bę­dzie sie­dzieć to w polu, to w chle­wie, to w obo­rze. Han­ka po szko­le pój­dzie wy­pa­sać kro­wę na mie­dzy. Przy­wią­że kra­su­lę do gru­be­go pa­li­ka i po­bie­gnie na chwi­lę do swo­jej przy­ja­ciół­ki Mar­ty, tej, któ­ra miesz­ka w drew­nia­nej cha­cie pod la­sem.

Mała Han­ka lubi świę­te ob­ra­zy w pa­rad­nej izbie w cha­cie Mar­ty. Wisi ich tam kil­ka­na­ście, może wię­cej. Każ­dy ma w domu taki świę­ty kąt, ale u Mar­ty to cała ścia­na – ar­cha­nioł z pięk­ną twa­rzą, Świę­ty Je­rzy na bia­łym ko­niu, któ­ry prze­bi­ja włócz­nią smo­ka, Ma­don­na i Chry­stus z wiel­kim ser­cem, Świę­ta Bar­ba­ra od gór­ni­ków, Świę­ty Flo­rian od ognia, Świę­ty Roch od by­dła… Cza­sem kro­wa uciek­nie Han­ce do lasu albo na pole ćwi­kły, wte­dy dziew­czyn­ka bła­ga Świę­te­go Ro­cha, a po­tem całą resz­tę świę­tych z cha­łu­py Mar­ty, żeby po­mo­gli jej ścią­gnąć kra­su­lę z po­wro­tem na łąkę.

A póź­niej lu­dzie w tych stro­nach będą mó­wić, że to dla­te­go ślą­skie ko­bie­ty są ta­kie sil­ne i za­rad­ne. Bo męż­czyzn z po­ko­le­nia Anny za­bra­ła woj­na pru­sko-fran­cu­ska w 1871 roku, męż­czyzn z po­ko­le­nia Fran­cisz­ki – pierw­sza woj­na świa­to­wa, męż­czyzn z po­ko­le­nia Han­ki – dru­ga.

Tych, któ­rzy wró­ci­li z fron­tu, za­bra­ło NKWD.

Tych, któ­rzy prze­ży­li, za­bra­ła ko­pal­nia.

Pory roku

Kie­dy Jan wró­cił z Gdań­ska, za­czął pra­co­wać na Gie­sche Gru­be. Już wte­dy wie­lu chło­pów z psz­czyń­skich wsi jeź­dzi­ło do pra­cy – jak się tu mó­wi­ło – ku hu­tom. Jan wy­jeż­dżał na ty­dzień, spał w ho­te­lu ro­bot­ni­czym i wra­cał w so­bo­ty, ale za każ­dym ra­zem tro­chę bar­dziej od­mie­nio­ny, inny. Opo­wia­dał o wiel­kich pie­cach hut­ni­czych, o łu­nach świa­tła nad mia­sta­mi, o smu­kłych czer­wo­nych ka­mie­ni­cach i szyb­kich po­cią­gach, któ­re jadą z By­to­mia do Ber­li­na czte­ry i pół go­dzi­ny. Po­wta­rzał: wieś nie daje tyle moż­li­wo­ści. Chciał kształ­cić sy­nów. Pierw­szy uczył się na ko­wa­la (może znaj­dzie pra­cę na ko­pal­ni), dru­gi na ma­sa­rza, trze­ci skoń­czył szko­łę gór­ni­czą. Ale Han­ka była nie­uf­na. W na­ukę nie wie­rzy­ła, edu­ka­cja była we­dług niej zby­tecz­na, może na­wet groź­na, bo za­bie­ra­ła mło­dych z go­spo­darstw do szkół, ze szkół do fa­bryk, ze wsi do miast.

Tak, Jan mu­siał mieć ra­cję – gdzieś tam, za wy­so­ki­mi drze­wa­mi, któ­re z okna domu wi­dzia­ła mała Han­ka, świat już bar­dzo się spie­szył i jesz­cze cią­gle przy­spie­szał. Oj­ciec w na­gro­dę za wzo­ro­wą pra­cę na ko­pal­ni do­stał zło­ty ze­ga­rek. Mie­ścił się w nie­wiel­kiej kie­szon­ce jego ka­mi­ze­li. Te­raz to pre­cy­zyj­ny me­cha­nizm usta­lał, kie­dy za­czy­na się dzień – już nie jak daw­niej krót­szy zimą, a dłuż­szy la­tem, ale za­wsze taki sam, rów­no po­dzie­lo­ny na se­kun­dy. Rok nie dzie­lił się już na porę sia­nia i porę zbie­ra­nia, czas cięż­kiej pra­cy i zi­mo­we­go od­po­czyn­ku. Czas li­czył się po­dług go­dzin szycht Jana, go­dzi­ny dzie­li­ły się na mi­nu­ty, a te wy­zna­cza­ły mo­ment od­jaz­du po­cią­gu, do któ­re­go wsia­dał tata.

Na sta­rość Han­ka lu­bi­ła sia­dać przy oknie i pa­trzeć na las. Wcze­śniej przy tym sa­mym oknie na ten sam las pa­trzy­ła jej mat­ka, a jesz­cze wcze­śniej mat­ka jej mat­ki.

Za­wsze tak samo nad smu­kły­mi so­sna­mi za­cho­dzi­ło słoń­ce.

Zimą jego ró­żo­wy ob­rys wi­siał ni­sko nad zie­lo­ny­mi czub­ka­mi, za­ma­rzał i nie­ru­cho­miał w lo­do­wa­tym po­wie­trzu, a po­tem za­wsze tak samo zni­kał w ko­ro­nie drzew.

La­tem po­ma­rań­czo­wa kula wzno­si­ła się wy­so­ko, roz­pły­wa­ła się i top­nia­ła od wła­sne­go cie­pła, a póź­niej opa­da­ła dłu­go i spo­koj­nie.

Za­wsze tak samo, w cią­gu tych wszyst­kich lat, i nic jej nie ob­cho­dził ani zło­ty ze­ga­rek Jana, ani gwiz­dek kon­duk­to­ra ob­wiesz­cza­ją­cy od­jazd po­cią­gu.

Dom

Ja­kub i Anna mie­li dzie­się­cio­ro dzie­ci. Był To­masz, któ­ry zgi­nął na woj­nie. Woj­tek, co jak po­pił, to ka­zał mó­wić na sie­bie Al­bert. Wa­lek, co kie­ro­wał lufę ka­ra­bi­nu w górę i po­dob­no dzię­ki temu ni­ko­go nie za­bił na fron­cie. Jó­zef, ten, co wo­ła­li na nie­go Aro­ma, bo był ele­ganc­ki i pe­dan­tycz­ny i sta­le po­wta­rzał, że w ży­ciu wszyst­ko musi mieć swo­ją aro­mę. Sta­ni­sław, któ­ry naj­czę­ściej od­wie­dzał mat­kę na sta­rość, i Anu­sia, co dużo cho­ro­wa­ła. Byli jesz­cze Jan i Fran­ci­szek, sy­no­wie Anny z pierw­sze­go mał­żeń­stwa, któ­rzy mło­do po­mar­li. I naj­młod­sza, Fran­cisz­ka, mat­ka Han­ki.

Ja­kub i Anna za­czę­li wzno­sić mu­ro­wa­ny dom na prze­ło­mie XIX i XX wie­ku. To był do­bry mo­ment na bu­do­wa­nie: koń­czy­ło się sta­re, za­czy­na­ło nowe. Cza­sy były spo­koj­ne, ostat­niej woj­ny, tej, któ­ra po­rzą­dek pru­ski za­mie­ni­ła na nie­miec­ki, już nikt nie pa­mię­tał. I nikt jesz­cze nie prze­czu­wał no­wej.

Od 1846 roku księ­stwem psz­czyń­skim rzą­dzi­ła jed­na z naj­bo­gat­szych ro­dzin w Ce­sar­stwie Nie­miec­kim – ród Hoch­ber­gów. Ksią­żę­ta von Pless, bo taki ty­tuł otrzy­ma­li od ce­sa­rza, in­we­sto­wa­li głów­nie w prze­mysł i go­spo­dar­kę le­śną. Otwo­rzy­li w swo­ich wło­ściach kil­ka no­wych hut i ko­pal­nię wę­gla – na pół­noc­nych obrze­żach Pusz­czy Psz­czyń­skiej wy­ro­sły wy­so­kie ko­mi­ny i szy­by ko­pal­nia­ne. Jan Hen­ryk xi, dru­gi z Hoch­ber­gów wła­da­ją­cy w Psz­czy­nie, wy­łą­czył jed­nak z wiel­kiej dzia­łal­no­ści prze­my­sło­wej te­ren mia­sta i przy­le­ga­ją­cych do nie­go la­sów. To mię­dzy in­ny­mi dla­te­go na tym ob­sza­rze Gór­ne­go Ślą­ska naj­dłu­żej utrzy­ma­ła się go­spo­dar­ka opar­ta na rol­nic­twie i le­śnic­twie. Po­tem przez hi­sto­ry­ków von Pless xi zo­stał na­zwa­ny pierw­szym eko­lo­giem w re­gio­nie, a w fol­de­rach tu­ry­stycz­nych Psz­czy­nę opi­sy­wa­no jako zie­lo­ną per­łę Ślą­ska.

W tym sa­mym okre­sie skoń­czył się pro­ces uwłasz­cze­nia chło­pów, któ­ry na psz­czyń­skiej wsi trwał aż do Wio­sny Lu­dów. Go­spo­da­rze nie do­sta­wa­li już dar­mo­wych przy­dzia­łów drew­na, z któ­re­go od kil­ku stu­le­ci wzno­si­ło się tu­taj cha­łu­py. Zresz­tą pru­skie prze­pi­sy prze­ciw­po­ża­ro­we za­bra­nia­ły sta­wia­nia drew­nia­nych do­mów, a więk­szość drzew ści­na­ło się te­raz po to, by bu­do­wać ko­lej­ne ki­lo­me­try stem­pli pod zie­mią.

Po woj­nie fran­cu­sko-nie­miec­kiej Fran­cja wy­pła­ci­ła ii Rze­szy re­pa­ra­cje wo­jen­ne. Stru­mień pie­nię­dzy do­pły­wał aż do wschod­nich ru­bie­ży ce­sar­stwa – na Gór­ny Śląsk. Wie­lu chło­pów psz­czyń­skich, któ­rzy wró­ci­li z woj­ny fran­cu­skiej, do­sta­ło wy­so­kie od­szko­do­wa­nia. Naj­bo­gat­si za­czę­li wzno­sić duże mu­ro­wa­ne go­spo­dar­stwa.

W tym cza­sie na Gór­nym Ślą­sku zo­sta­ła uru­cho­mio­na ko­lej że­la­zna. Z Szo­pie­nic moż­na było do­je­chać do Wro­cła­wia, Ber­li­na i Wied­nia. W 1871 roku pierw­szy po­ciąg do­tarł do Psz­czy­ny, a ba­rie­ra Pusz­czy Psz­czyń­skiej zo­sta­ła osta­tecz­nie po­ko­na­na.

Choć Han­ki jesz­cze nie było na świe­cie, za jej wy­so­ki­mi drze­wa­mi wła­śnie za­czy­na­ła się wiel­ka zmia­na.

Co ty­dzień Ja­kub i Anna szli do skle­pu lub do ko­ścio­ła w Miedź­nej. Wy­cho­dzi­li z cha­łu­py, ich bose sto­py za­nu­rza­ły się w cie­płej, piasz­czy­stej dro­dze. Po chwi­li piach prze­cho­dził w na­wierzch­nię szu­tro­wą, zo­sta­wia­li za ple­ca­mi swo­je pola, swój las. A po­tem wcho­dzi­li na bitą krę­tą dro­gę – tam za­czy­na­ła się mie­dzień­ska wieś roz­ło­żo­na na nie­wiel­kich pa­gór­kach.

Na tym fa­li­stym te­re­nie wzdłuż dro­gi cią­gnę­ły się go­spo­dar­stwa sio­dła­ków, naj­bo­gat­szych we wsi, z nie­miec­ka – bau­erów. Po­waż­ne i do­stoj­ne za­gro­dy gó­ro­wa­ły nad dro­gą, nad prze­cho­dzą­cy­mi nią ludź­mi. Nie­któ­re domy były bie­lo­ne wap­nem, inne ce­gla­sto­czer­wo­ne. Je­śli ce­gła była prze­pa­lo­na lub nie­rów­na, go­spo­da­rze chęt­niej ją bie­li­li, po­rząd­nie wy­pa­lo­ną lub taką z ce­giel­ni – eks­po­no­wa­li.

An­nie po­do­ba­ły się te gru­be czer­wo­ne ścia­ny. Z da­le­ka wy­glą­da­ły jak ak­sa­mit, z któ­re­go szy­ła cza­sem kiec­ki. Po­ran­ne świa­tło zmięk­cza­ło mur jak­by od środ­ka, wpa­da­ło w mi­kro­sko­pij­ne pory ce­gieł, gu­bi­ło się w szcze­li­nach chro­po­wa­tej wa­pien­nej za­pra­wy i wpra­wia­ło w świe­tli­sty ruch całą bu­dow­lę.

Do­brze było tym ko­lo­rom wy­pa­lo­nej zie­mi – oran­żom, wi­śniom i czer­wie­niom – w zie­lo­nym kra­jo­bra­zie dę­bów, lip, kasz­ta­nów i so­sen. Tak jak do­brze było gru­szy i ja­bło­ni na tle tych czer­wo­no­ści, a tym strze­li­stym da­chom na tle Be­ski­dów.

An­nie ma­rzył się mu­ro­wa­ny dom.

Ja­kub jako fur­man miał po­rząd­ny wóz i sil­ne­go ko­nia, sam więc za­czął zwo­zić po­trzeb­ny ma­te­riał. Naj­pierw pia­sek i ka­mie­nie z po­bli­skich rzek. Gli­nę wy­ko­pał na le­śnej po­la­nie póź­ną je­sie­nią, gdy zie­mia prze­mar­z­ła. Zimą „ki­si­ła się” w wiel­kim dole, bo z gli­ną było jak z ki­szo­ną ka­pu­stą – kie­dy tro­chę po­le­ża­ła, na­bie­ra­ła lep­szych wła­ści­wo­ści. Na wio­snę za­czę­li ją dep­tać i ugnia­tać, aż ma­te­riał sta­wał się pla­stycz­ny.

Roz­po­czy­na­li o świ­cie, koń­czy­li o zmro­ku – dzien­nie dwóch ro­bot­ni­ków mo­gło zro­bić oko­ło ty­sią­ca ce­gieł. Ufor­mo­wa­ny blok kła­dli na polu wy­sy­pa­nym pia­skiem, by prze­schnął. Je­śli przy­szedł sil­ny deszcz, nisz­czył całą ro­bo­tę – ce­gły mo­kły i roz­pły­wa­ły się w lep­kie ka­łu­że.

Ja­kub zbu­do­wał też piec po­lo­wy. Po­tem ta­kie pie­ce po wsiach sta­wiał Jan, zięć Ja­ku­ba, a po­tem jego wnuk – Sta­nek, brat Han­ki. Nie każ­dy go­spo­darz wie, jak wy­pa­lać ce­głę – piec musi mieć od­po­wied­nie otwo­ry i la­bi­ryn­ty ka­na­łów, usta­wio­ne zgod­nie z kie­run­ka­mi wie­ją­cych wia­trów. Utrzy­my­wa­nie ide­al­nej tem­pe­ra­tu­ry to wie­dza ta­jem­na. Je­śli bę­dzie za zim­no lub za go­rą­co, ce­gła po­pę­ka lub zbrą­zo­wie­je, tra­cąc swo­je rude i wi­śnio­we od­cie­nie. Mó­wio­no na nią pal­ców­ka, bo czę­sto ten, kto ro­bił ce­głę, zo­sta­wiał w niej od­ci­ski swo­ich pal­ców.

Na dom po­trze­bo­wa­li czter­dzie­stu, może pięć­dzie­się­ciu ty­się­cy wi­śnio­wych pal­có­wek.

Być może w sta­wia­niu mu­rów po­mógł Ja­ku­bo­wi wę­drow­ny mu­rarz, któ­rych wte­dy na Gór­nym Ślą­sku było peł­no. Po­mo­gli rów­nież krew­ni, są­sie­dzi. Bo domy na wsi, a i całe wsie, bu­do­wa­no wspól­nie – je­den ocio­sał drew­no na kro­kwie, dru­gi po­mógł wy­ro­bić ce­głę, maj­ster bu­dow­la­ny wy­zna­czył wę­gły, ktoś po­sta­wił piec.

Wzno­sze­nie cha­łu­py za­wsze za­czy­na­no od ko­pa­nia stud­ni, bo żeby zbu­do­wać dom, trze­ba naj­pierw od­na­leźć źró­dło. Okieł­znać ten ży­wioł, oswo­ić – bo woda po­tra­fi być i do­bra, i zła – a po­tem za­mknąć go w stud­ni i udo­mo­wić.

Pięć­dzie­siąt lat póź­niej ktoś z ro­dzi­ny po­sta­no­wił za­mu­ro­wać jed­no okno. Ni­g­dzie jed­nak nie dało się zna­leźć ta­kie­go sa­me­go ko­lo­ru ce­gły. Ta, któ­rą wy­pa­li­li Ja­kub i Anna, była wi­śnio­wa, pra­wie bor­do, z brą­zo­wy­mi cęt­ka­mi – może tro­chę za moc­no wy­pa­lo­na, a może przez te wszyst­kie lata tak po­krył ją brud. Ta, któ­rej uży­to do za­mu­ro­wa­nia dziu­ry, to po­ma­rań­czo­wo­ło­so­sio­wa ma­szy­nów­ka, gład­ka i rów­na jak spod li­nij­ki.

Do dziś ten frag­ment muru wy­glą­da jak le­d­wo co za­go­jo­na rana po­kry­ta ró­żo­wą bli­zną.

Śmierć

Bli­zna to pa­mięć, wy­bla­kłe wspo­mnie­nie bólu. Ta­kie­go jak ten, któ­re­go krzyk prze­szy­wał ciem­ność, gdy Han­ka ro­dzi­ła w izbie swo­je dzie­ci.

Był też inny ból. Kie­dy w trum­nie wy­no­si­li Ja­ku­ba, a po­tem Annę. Na­stęp­na była Ja­dwi­ga, sio­stra Han­ki. Jej cia­ło le­ża­ło w trum­nie pod świę­tym ob­ra­zem – Naj­święt­sza Pa­nien­ka z Je­zu­skiem na ko­la­nach spo­glą­da­li na nie­boszcz­kę. Jed­no­staj­ny dźwięk mo­dli­twy uno­sił się nad zmar­łą przez kil­ka dni, a po­tem wę­dro­wał za nią przez próg, przez wieś, ucichł do­pie­ro na cmen­ta­rzu. Póź­niej ten próg wraz z mo­dli­twą prze­kro­czył Jan, po­tem Alojz – mąż Han­ki, a po nim prze­kro­czy­ła go Fran­cisz­ka. Za­wsze tak samo, cia­ło w trum­nie pod świę­tym wi­ze­run­kiem. Naj­święt­sza Pa­nien­ka spo­glą­da­ła spo­koj­nie, choć ktoś oplótł ramę ob­ra­zu sznu­rem ko­lo­ro­wych lam­pek cho­in­ko­wych.

Buty

Han­ka cho­dzi­ła z kro­wą przez mie­dzę i li­czy­ła kro­ki. Ile to ich było do pierw­szej li­nii drzew? Przy­jem­ny chłód, za­pach so­sen. Mie­dza wpa­da­ła w las i zmie­nia­ła się w strzał­kę. A strzał­ka – tak mó­wi­li w domu – była le­śną dróż­ką, któ­rą chy­ba wy­dep­ta­li sami. A to po grzy­by do żuru się szło, a to po ja­go­dy na ko­łocz, po chrust na ogni­sko. Za tym la­sem tę­sk­ni­ła naj­bar­dziej, kie­dy ją wy­wieź­li.

Woj­na wy­bu­cha w dzień, kie­dy mały Sta­nek idzie z tatą po buty do Miedź­nej. Tak mu obie­ca­li: w pierw­szy dzień szko­ły do­sta­nie pierw­sze buty. Po­ra­nek jest cie­pły, sło­necz­ny. Ko­bie­ty, jak co pią­tek, wra­ca­ją już z po­ran­nej mszy w ko­ście­le. Mały Sta­nek, dum­ny jak paw, idzie obok ojca pro­wa­dzą­ce­go ro­wer. Lśnią w słoń­cu skó­rza­ne buty Jana, po­ły­sku­je jego czar­ny ja­nus.

W skle­pie ko­lo­nial­nym u Ja­now­skie­go pach­nie cie­pły­mi słod­ki­mi bu­łecz­ka­mi. Buty, któ­re za chwi­lę będą Stan­ka, sto­ją wy­so­ko na drew­nia­nej pół­ce. Są ze świń­skiej skó­ry, chro­po­wa­tej, twar­dej. Wy­so­kie aż do ko­stek, z dłu­gi­mi sznu­rów­ka­mi. O dwa, a może na­wet trzy nu­me­ry za duże. Będą na kil­ka lat, a po­tem do­sta­nie je Edek, naj­młod­szy z ro­dzeń­stwa. Tata do­ku­pu­je jesz­cze wo­rek soli i cu­kru.

Wra­ca­ją po­spiesz­nie krę­tą dro­gą, ktoś bie­gnie, ktoś szyb­ko cho­wa się w ko­ście­le, trza­ska­ją drew­nia­ne drzwi. Nad gło­wa­mi prze­la­tu­je nie­miec­ki sa­mo­lot, w od­da­li sły­szą huk, jak­by wy­strzał.

Sta­nek nie pój­dzie dzi­siaj do szko­ły.

Na­stęp­ne­go dnia chło­piec wło­żył nowe buty i po­biegł do szo­sy, by po­pa­trzeć na nie­miec­kie czoł­gi. Nie za­wią­zał sznu­ró­wek, bo jesz­cze nie po­tra­fił, chro­po­wa­ta skó­ra ob­tar­ła mu pię­ty. Oj­ciec po­biegł za nim, w ostat­niej chwi­li za­brał go z dro­gi. Wró­ci­li do domu, tata nic nie mó­wił, mat­ka pła­ka­ła. W ką­cie na łóż­ku le­żał dwu­mie­sięcz­ny Edek, Han­ka sie­dzia­ła przy pie­cu i obie­ra­ła wrze­śnio­we jabł­ka. Cien­kie jak pa­pier obier­ki zwi­ja­ły się w spi­ra­le i wpa­da­ły do mi­ski (mat­ka je po­tem usu­szy­ła i pa­rzy­ła z nich zimą her­ba­tę). Sta­nek nic nie ro­zu­miał. Tak się cie­szył na te nowe buty…

Oels (Ole­śni­cę)

Gdy wzię­li Han­kę, to był pierw­szy raz w ży­ciu, jak wy­je­cha­ła z Gi­lo­wic. Po­dob­no nie­miec­ki go­spo­darz bar­dzo ją wy­chwa­lał. Że taka ro­bot­na, sta­ran­na, su­mien­na. Obie­cał za­brać do fo­to­gra­fa w Oels, by­le­by tyl­ko do zdję­cia prze­ro­bi­ła ślą­skie kiec­ki.

Gdy go­spo­darz pu­ścił ją na świę­ta na prze­pust­kę do domu, Han­ka za­raz po­bie­gła do Bron­ki, któ­ra uczy­ła się na kraw­co­wą, i po­pro­si­ła ko­le­żan­kę, by po­mo­gła jej prze­ro­bić sze­ro­kie spód­ni­ce, gład­kie ja­kiel­ki. Bron­ka wy­cię­ła z ga­ze­ty no­wo­cze­sne kro­je, Han­ka ży­let­ką spru­ła gru­be szwy, któ­re wy­szły spod igły jej bab­ki. Pre­cy­zyj­nie – oczy Han­ki mu­sia­ły być o se­kun­dę szyb­sze od ży­let­ki, by nie na­ro­bić dziur w ma­te­ria­le. Nit­ka pę­ka­ła pod cie­niut­kim ostrzem, ma­te­riał roz­stę­po­wał się jak prze­cię­ta skó­ra, prze­pa­dły na za­wsze sta­ran­nie uło­żo­ne i zszy­te na sin­ger­ce fał­dy. Nit­ki wiły się na pod­ło­dze jak małe ro­bacz­ki.

Sta­nek za­pa­mię­tał od­jazd sio­stry. Spod gru­be­go zi­mo­we­go płasz­cza wy­sta­wa­ły chu­de nogi Han­ki i ja­sna su­kien­ka. Ktoś wiózł ją fur­man­ką na dwo­rzec do Psz­czy­ny albo do Bie­ru­nia. Stam­tąd od­je­cha­ła po­cią­giem na Bre­slau. Wy­sia­dła w Oels, ze sta­cji ode­brał ją nie­miec­ki go­spo­darz.

Oj­ciec nic nie mó­wił, mat­ka pła­ka­ła, Stan­ka już nie ob­cie­ra­ły buty.

W tych no­wych bu­tach Stan­ko­wi było albo zim­no, albo mo­kro. Bo jaka po­go­da na ze­wnątrz, taka w bu­tach. Kie­dy po­pa­da­ło, to prze­ma­ka­ły, a kie­dy chwy­cił ostry mróz, pal­ce przy­ma­rza­ły do świń­skiej skó­ry.

Do­brze za­pa­mię­tał tę zimę pod­czas woj­ny, może to był 1941 rok, kie­dy szedł z oj­cem za rękę do szko­ły. Tata taki był dum­ny z tych Stan­ko­wych bu­tów, więc chło­piec nic nie mó­wił, tyl­ko całą dro­gę pod­wi­jał i pro­sto­wał małe pal­ce, żeby zno­wu nie przy­mar­z­ły. Nie­na­wi­dził tej zimy, tej ger­mań­skiej szko­ły. Może i chciał ścią­gnąć buty i owi­nąć nogi sza­lem, ale wie­dział, że do­sta­nie po ła­pach od nie­miec­kie­go rech­to­ra. Jak za­wsze, kie­dy za bar­dzo wier­cił się na krze­śle albo mó­wił po ślą­sku. W kla­sach sie­dzie­li ra­zem młod­si ze star­szy­mi i Sta­nek nie ro­zu­miał ani jed­ne­go sło­wa.

Po woj­nie tata mu po­wie­dział, że Niem­cy prze­gra­li przez te ostre zimy, i było to dla Stan­ka ja­kimś po­cie­sze­niem.

Ha­ny­sa, bra­ta Han­ki i Stan­ka, wzię­li w roku 1942. Miał dzie­więt­na­ście lat i, jak więk­szość we wsi, trój­kę na folk­sli­ście. Mat­ka z oj­cem po­bie­gli do gmi­ny. Sko­ro wzię­li Ha­ny­sa, to niech od­da­dzą Han­kę. Od­da­li po roku.

Obiek­tyw i kran

Na zdję­ciu Han­ka stoi wy­pro­sto­wa­na. Rękę wspar­ła na wzo­rzy­stym fo­te­lu, w dru­giej trzy­ma ele­ganc­ką to­reb­kę. Su­kien­ka ja­sna, w drob­ny wzo­rek, z koł­nie­rzy­kiem, ma­ły­mi buf­ka­mi i dwo­ma fi­glar­ny­mi za­kład­ka­mi z przo­du. Bia­łe raj­sto­py, skó­rza­ne wsu­wa­ne buty z frę­dzel­ka­mi i małą ko­kard­ką. Na szyi de­li­kat­na ko­lia – srebr­ne li­ście i kwia­ty. To nie Han­ki – może do zdję­cia po­ży­czył ją dziew­czy­nie fo­to­graf, a może cór­ka nie­miec­kie­go go­spo­da­rza, ta, któ­ra cza­sem za­bie­ra­ła Han­kę do kina w Oels.

Twarz owal­na, z pra­wej stro­ny de­li­kat­nie oświe­tla ją słoń­ce. Ja­sne wło­sy za­cze­sa­ne do góry, z lek­ką falą po le­wej stro­nie – znik­nął ślą­ski prze­dzia­łek, któ­ry Han­ka sta­ran­nie wy­zna­cza­ła na środ­ku gło­wy. Nie uśmie­cha się, ale wy­glą­da na spo­koj­ną. Oczy smut­ne. Z tyłu zdję­cia fio­le­to­wa pie­cząt­ka:

„Pho­to­kunst Ri­chard Schne­ider

Oels in Schle­sien”.

Han­ka wró­ci­ła w 1943 roku. Tak tę­sk­ni­ła za la­sem, za wsią, a te­raz wszyst­ko wy­da­wa­ło się jej inne – mniej­sze, uboż­sze, prost­sze niż to, co wi­dzia­ła pod Oels. Na przy­kład dom – tam za­wsze dwu­pię­tro­wy, o wie­le więk­szy, ma­syw­niej­szy. A tu­tej­sze do­mo­stwa przy­sa­dzi­ste, przy­kle­jo­ne do zie­mi, wro­śnię­te w nią płyt­ki­mi piw­ni­ca­mi, z wiecz­nie zim­nym i wil­got­nym kle­pi­skiem. A da­chy – tam bar­dziej spa­dzi­ste, ich czub­ki tak ostre, jak­by chcia­ły prze­bić na wy­lot chmu­ry. Tu­tej­sze, choć rów­nież dwu­spa­do­we, to jed­nak ła­god­niej­sze, czę­sto z przy­dasz­kiem jak w drew­nia­nych cha­łu­pach. Tam kry­te ele­ganc­ką czer­wo­ną da­chów­ką, cza­sem na­wet uło­żo­ną we wzo­rek, tu­taj wie­le mu­ro­wa­nych bu­dyn­ków jesz­cze kry­tych strze­chą albo papą, a je­śli da­chów­ką, to pro­stą, sza­rą, z ce­men­tu. Samo obej­ście też inne. Tam na po­dwó­rze pro­wa­dzi­ły sze­ro­kie mu­ro­wa­ne bra­my, tu nikt ta­kich nie bu­do­wał. W wie­lu psz­czyń­skich wsiach domy nie były oto­czo­ne pło­ta­mi, od dro­gi dzie­lił je za­zwy­czaj sad.

I jesz­cze w tam­tych do­mach było coś, cze­go Han­ka ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dzia­ła – kran. Woda le­cia­ła ze ścia­ny, z rur­ki, wy­star­czy­ło prze­krę­cić waj­chę i bach! A tu cią­gle trze­ba było ją czer­pać ze stud­ni.

Han­ka na za­wsze za­pa­mię­ta­ła swój pierw­szy raz – pod­ło­ży­ła pod kran duży bia­ły ta­lerz ze zło­tą ob­wód­ką, chcia­ła go umyć, do­tknę­ła waj­chy, woda ude­rzy­ła z hu­kiem w na­czy­nie, a to wy­pa­dło jej z rąk i stłu­kło się na ty­siąc bia­łych ka­wał­ków.

Ro­sjan

Gło­du w cza­sie woj­ny nie było, choć cu­kier, któ­ry wraz z bu­ta­mi dla Stan­ka ku­pił Jan we wrze­śniu, już daw­no się skoń­czył. Była jesz­cze sól, któ­rą przez całą woj­nę po­ży­cza­li są­sie­dzi. I był chleb. W domu za­wsze mu­siał być chleb. Tego pil­no­wa­ła bab­ka Han­ki, a po­tem mat­ka. Mu­sia­ło go star­czyć do koń­ca ty­go­dnia, żeby ni­g­dy nie brać od lu­dzi. To był­by wstyd, gań­ba!, znak, że nie go­spo­da­rzą do­brze, sko­ro o chleb mu­szą pro­sić. Ale za to za­wsze po­ży­cza­li chleb in­nym. Cza­sem Han­ka bie­ga­ła pod las do drew­nia­nej cha­łu­py Mar­ty za­nieść ka­wa­łek bo­chen­ka albo tro­chę śmie­ta­ny.

Pod ko­niec stycz­nia ostat­nie­go roku woj­ny na po­dwó­rze wje­cha­li Ro­sja­nie. Sta­ra­no­wa­li płot z jo­dło­wych ty­czek, roz­ło­ży­li się po­mię­dzy do­mem a sto­do­łą. Fran­cisz­ka po­bie­gła po kurę na ro­sół, Han­ka po­spiesz­nie kro­iła gru­be paj­dy chle­ba, Sta­nek no­sił sia­no ko­niom, a Jan w piw­ni­cy pa­lił każ­dy ka­wa­łek pa­pie­ru za­pi­sa­ny po nie­miec­ku. Wszyst­kie do­ku­men­ty, więk­szość zdjęć.

Cu­dem oca­la­ła fo­to­gra­fia Han­ki z Oels.

Tym­cza­sem Ro­sja­nie za­bra­li się do na­pra­wia­nia koła w wo­zie. Prze­wró­ci­li po­jazd na bok, z to­bo­łów wy­sy­pa­ły się ka­wał­ki nie­miec­kie­go my­dła, wpa­dły w mięk­ki świe­ży puch. Le­ża­ły w tym śnie­gu, zie­lo­ne, po­ły­sku­ją­ce, i Han­ka z Fran­cisz­ką nie mo­gły ode­rwać od nich wzro­ku. Daw­no nie było w domu my­dła.

Ro­sja­nie nie za­ba­wi­li dłu­go. Przy­je­chał ich do­wód­ca, ka­zał się zwi­jać, je­cha­li da­lej. Zo­sta­wi­li my­dło w śnie­gu. Już za­wsze ko­niec woj­ny bę­dzie się Han­ce ko­ja­rzył z za­pa­chem zie­lo­ne­go ja­błusz­ka.

A po­tem przy­szło lato. Na po­lach sta­ły snop­ki sia­na. Zgod­nie z za­rzą­dze­niem wo­je­wo­dy ślą­sko-dą­brow­skie­go Alek­san­dra Za­wadz­kie­go z 10 lip­ca 1945 roku ak­cja usu­wa­nia wro­gie­go ele­men­tu ze spo­łe­czeń­stwa pol­skie­go mia­ła być zin­ten­sy­fi­ko­wa­na. W te­re­nie dzia­ła­ły gmin­ne, miej­skie i po­wia­to­we ko­mi­sje we­ry­fi­ka­cyj­ne. W Gi­lo­wi­cach też od­by­ło się spo­tka­nie. Ktoś wspo­mniał o Ja­nie i Fran­cisz­ce. Zna­ją nie­miec­ki, poza tym Jan słu­żył pod­czas pierw­szej woj­ny wiel­kie­mu ce­sa­rzo­wi. Je­śli nie zgo­dzą się na do­bro­wol­ny wy­jazd, cała ro­dzi­na tra­fi do obo­zu.

Człon­ko­wie ko­mi­sji wy­ty­po­wa­li kil­ka ro­dzin, a ich go­spo­dar­stwa­mi już się mię­dzy sobą po­dzie­li­li.

Woj­tek, brat Fran­cisz­ki (ten, któ­ry jak po­pił, ka­zał mó­wić na sie­bie Al­bert), grał na wiej­skich im­pre­zach na trąb­ce. Wszę­dzie go było za­wsze peł­no. Za­szedł też tego dnia na spo­tka­nie, przy­sta­nął w pro­gu, trąb­ka opar­ta na ko­la­nie, słu­chał. I usły­szał na­zwi­sko Jana i Fran­cisz­ki.

– Lu­dzie, co wy ro­bi­cie?! – krzyk­nął.

– Woj­tek, ko­goś mu­si­my po­dać – od­po­wie­dzie­li.

Han­ka i Ja­dwi­ga ucie­kły do ciot­ki. Dwu­na­sto­let­ni Sta­nek z sze­ścio­let­nim Ed­kiem spa­li kil­ka nocy w snop­kach sia­na. Na­stęp­ne­go dnia Jan i Fran­cisz­ka po­bie­gli do gmi­ny. Ktoś już tu był, wsta­wiał się za nimi.

– Folk­sli­sta była prze­cież przy­mu­so­wa! Han­kę wzię­li na ro­bo­ty do nie­miec­kie­go go­spo­da­rza! – tłu­ma­czy­li.

Nie mie­li żad­nych do­ku­men­tów, wszyst­kie po­szły z dy­mem wraz z przy­jaz­dem Ro­sjan. Po­ka­za­li to je­dy­ne zdję­cie z fio­le­to­wą pie­cząt­ką z Oels. Po kil­ku dniach gmi­na przy­sła­ła list – proś­ba o cof­nię­cie de­cy­zji gmin­nej ko­mi­sji we­ry­fi­ka­cyj­nej zo­sta­ła roz­pa­trzo­na po­zy­tyw­nie. Han­ka, Ja­dwi­ga, Sta­nek i Edek wró­ci­li do domu.

Tyl­ko Ha­nys nie wró­cił. Po la­tach za­czął przy­sy­łać li­sty i zdję­cia ze Szko­cji. Ha­nys z mał­żon­ką, Ha­nys z no­wym au­tem, Ha­nys z te­le­wi­zo­rem. Pa­trzy­li na to auto, na ten te­le­wi­zor, na uśmiech­nię­tą twarz. Chcie­li mu na­pi­sać, żeby do Pol­ski nie wra­cał, bo nie wia­do­mo, co z Pol­ską bę­dzie. Ale bali się, że list nie przej­dzie przez cen­zu­rę, na­pi­sa­li więc, żeby do bie­dy nie wra­cał.

Gru­szę i mo­rze

Na go­spo­dar­stwie zo­sta­ła Han­ka. Rok po woj­nie wy­szła za mąż za Aloj­za, któ­ry ukry­wał się w sto­do­le u Jana i Fran­cisz­ki, kie­dy uciekł z po­cią­gu ja­dą­ce­go na front. Han­ka no­si­ła mu do tej sto­do­ły je­dze­nie, cza­sem gar­nu­szek mle­ka. I tak już zo­sta­li ra­zem.

Przed ich do­mem ro­sła wiel­ka sta­ra gru­sza. Owo­ce mia­ła gorz­kie i twar­de. Alojz zry­wał je za­wsze przed pierw­szy­mi przy­mroz­ka­mi i ukła­dał w skrzy­ni wy­peł­nio­nej ży­tem. Przez całą je­sień doj­rze­wa­ły na stry­chu, na­bie­ra­ły ko­lo­ru i sma­ku. W Wi­gi­lię po wie­cze­rzy Alojz zno­sił ze stry­chu doj­rza­łe grusz­ki, brał ostry nóż i spo­koj­nie kro­ił każ­dy owoc na czte­ry czę­ści. Gę­sty słod­ki sok ka­pał spod ostrza na ta­le­rzyk.

Któ­rejś je­sie­ni zło­dziej obe­rwał nocą wszyst­kie grusz­ki z drze­wa. Mu­siał ich skosz­to­wać po ze­rwa­niu, uznał, że są twar­de i gorz­kie, wy­rzu­cił więc owo­ce do obor­ni­ka przy dro­dze. Han­ka nie mo­gła od­ża­ło­wać stra­ty. Na wio­snę ka­za­ła Aloj­zo­wi opleść całe drze­wo dru­tem kol­cza­stym. Tyl­ko oni wie­dzie­li, jak zry­wać owo­ce, żeby się nie po­ra­nić.

Dru­gi raz w ży­ciu Han­ka wy­je­cha­ła z domu na dłu­żej w 1967 roku. Po­je­cha­ła do Ko­ło­brze­gu na przy­się­gę woj­sko­wą syna. Sta­nę­ła nad mo­rzem roz­cza­ro­wa­na.

„Tak to chwo­lą, a to ino woda. Co też to lu­dzie wi­dzą w tym?” – po­wie­dzia­ła po po­wro­cie. Na­wet sto­py nie za­nu­rzy­ła w mo­rzu. I ni­g­dy wię­cej nie wy­je­cha­ła ze wsi na dłu­żej niż na je­den dzień.

Pół wie­ku po woj­nie ru­szył pro­gram wy­pła­ty świad­czeń fi­nan­so­wych dla przy­mu­so­wych ro­bot­ni­ków iii Rze­szy. Naj­star­sza cór­ka Han­ki po­je­cha­ła do Ole­śni­cy szu­kać śla­dów go­spo­da­rza, u któ­re­go pra­co­wa­ła jej mat­ka. Nie zna­la­zła jed­nak żad­nych in­for­ma­cji, żad­nych do­ku­men­tów w urzę­dzie. Mia­ła tyl­ko zdję­cie Han­ki z Oels. Urzęd­nik po­pa­trzył na pie­cząt­kę, po­wie­dział, że to wy­star­czy. Na wnio­sku oprócz ro­dzi­ny jako świad­ko­wie pod­pi­sa­ły się Mar­ta z drew­nia­nej cha­ty i Broń­cia, co prze­ra­bia­ła Han­ce kiec­ki. Fun­da­cja wy­pła­ci­ła jej nie­ca­łe osiem ty­się­cy w ra­tach.

To, co za oknem

Han­ka sie­dzi przy oknie i pa­trzy na las. Czę­ściej jed­nak prze­sia­du­je na ma­łym ta­bo­re­cie wci­śnię­tym mię­dzy stół a ku­chen­ny kre­dens. Tak jak­by chcia­ła za­jąć jak naj­mniej miej­sca w i tak już prze­cież pu­stym domu. Kie­dy wsta­je, strze­pu­je lek­ko ubra­nie, jak­by się bała, że za­cznie osia­dać na niej kurz.

Idzie za­raz na za­go­ny, w pole, do ogro­du, ko­pać ziem­nia­ki, sa­dzić brat­ki, prze­sa­dzać musz­ka­ty w do­ni­ce, wy­bie­rać z mo­krej tra­wy zie­lo­ne orze­chy i prze­gni­łe jabł­ka. Ręce za­nu­rzo­ne w ciem­nej gle­bie, bose sto­py w sta­rych ob­cię­tych fil­co­kach. Mru­ży oczy, kie­dy słoń­ce świe­ci pro­sto w twarz.

Ra­mio­na i gło­wa Han­ki opa­da­ją co­raz ni­żej, po­chy­la­ją się jak ga­łę­zie tej sta­rej gru­szy. Jej twarz za­czy­na przy­po­mi­nać spę­ka­ną skó­rę chle­ba, bruz­dy za­ora­ne­go pola, korę drzew. Ale gi­lo­wic­ka zie­mia pod sto­pa­mi jest twar­da i pew­na.

Nie to co Pol­ska, któ­ra raz była, a raz nie.

II. Więźba

Du­sza na ra­mie­niu. Ręka szu­ka opar­cia, ale ła­pie tyl­ko pył. Za­le­ga tu sło­ma, któ­ra jest pew­nie star­sza niż ja. I kurz. Ktoś po­wie­dział, że po­win­nam za­kła­dać kask ochron­ny na gło­wę, ktoś inny, że ma­skę na twarz, bo w ta­kich miej­scach jak to śpią bak­te­rie i grzy­by sprzed stu pięć­dzie­się­ciu lat.

Nie mam ani ka­sku, ani ma­ski, pod sto­pa­mi trzesz­czy gruz.

Część stro­pu już się za­pa­dła – tro­chę sama, tro­chę po­mo­gli jej wła­ści­cie­le bu­dyn­ku – od­sła­nia­jąc drew­nia­ną kon­struk­cję. Pod mo­imi no­ga­mi leży upa­dłe skle­pie­nie. W koń­cu wzrok przy­zwy­cza­ja się do mro­ku i wi­dzę wy­raź­nie całą więź­bę. Wy­glą­da jak szkie­let di­no­zau­ra.

Je­stem bar­dzo mała i sto­ję w sa­mym środ­ku po­tęż­ne­go ciel­ska.

Po­dob­no psz­czyń­ski cie­śla był szcze­gól­nie upar­ty. Jesz­cze na po­cząt­ku xx wie­ku bu­do­wał tak, jak na­ka­zy­wa­ła tra­dy­cja. Z za­sa­dy uni­kał wszel­kich no­wo­ści, trzy­mał się wzo­rów prze­ka­zy­wa­nych z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, a że gę­sta pusz­cza gro­dzi­ła go od świa­ta, mało do­cie­ra­ło do nie­go no­wi­nek. We wsi nie było bar­dziej sza­no­wa­ne­go maj­stra. Kie­dy sta­wiał drew­nia­ny dom, jego na­zwi­sko ryto w bel­ce obok na­zwi­ska go­spo­da­rza.

I choć wła­dze pru­skie już od xviii wie­ku na­ka­zy­wa­ły ogra­ni­cze­nie sto­so­wa­nia drew­na w bu­dow­nic­twie, for­su­jąc w re­gio­nie kon­struk­cję ry­glo­wą, zwa­ną też sza­chul­co­wą, we wsiach psz­czyń­skich nie po­wstał ani je­den taki dom. Z po­wo­du opo­ru i upo­ru miej­sco­wych cie­śli. Kie­dy prze­sta­no bu­do­wać drew­nia­ne cha­łu­py, tra­dy­cja cie­siel­ki prze­trwa­ła w mi­ster­nej więź­bie.

Strych sta­re­go domu w Grza­wie. Pod sto­pa­mi mam pięt­na­ście pod­wa­lin, a nad gło­wą trzy­sta me­trów kwa­dra­to­wych da­chu, pra­wie dwa­dzie­ścia ku­bi­ków drew­na, trzy­dzie­ści kro­kwi, do tego pła­twie, słu­py, mie­cze, jęt­ki… i ani jed­ne­go gwoź­dzia.

Przy­go­to­wa­nie drew­na na więź­bę było jak świę­ty ry­tu­ał. Mo­drze­wie, świer­ki lub so­sny ści­na­no za­wsze po peł­ni księ­ży­ca, za­zwy­czaj na prze­ło­mie stycz­nia i lu­te­go, kie­dy chwy­tał naj­więk­szy mróz. Wie­rzo­no, że wów­czas drze­wa śpią, za­mie­ra­ją. Ścię­te w tym cza­sie pnie naj­mniej się od­kształ­ca­ły, bo nie­wie­le było w nich wil­go­ci. Wy­bie­ra­no igla­ki, któ­re nie ro­sły w po­bli­żu cie­ków wod­nych, żeby nie mia­ły nie­rów­no­mier­nych przy­ro­stów, a przez to róż­nej twar­do­ści. Po­nad­to wy­bie­ra­no pnie o okre­ślo­nej gru­bo­ści: pięć­dzie­się­cio­let­nie na szer­sze bel­ki, na przy­kład pod­sta­wy, a trzy­dzie­sto­let­nie na cień­sze, jak kro­kwie.

Ob­rób­ka dłu­gich, kil­ku­na­sto­me­tro­wych drzew zaj­mo­wa­ła dwóm lub trzem wpraw­nym cie­ślom nie­raz i kil­ka mie­się­cy. Cio­sa­li to­po­ra­mi każ­dą bel­kę. Dłu­to­wa­li otwo­ry, ro­bi­li za­strza­ły. Całą kon­struk­cję ukła­da­li na zie­mi, a po­tem nu­me­ro­wa­li pod­wa­li­ny, kro­kwie, jęt­ki i po­zo­sta­łe ele­men­ty – i do­pie­ro wte­dy prze­no­si­li szkie­let na dom. Wszyst­ko łą­czy­li na czo­py i koł­ki.

Oto je­stem w środ­ku wiel­kie­go drew­nia­ne­go ciel­ska. Chy­ba tyl­ko dzię­ki tej sta­bil­nej kon­struk­cji dom cią­gle stoi, bo jest to więź­ba sa­mo­no­śna, do któ­rej moż­na „przy­piąć” roz­chwia­ne ścia­ny bu­dyn­ku. Trzy­ma dom w ry­zach, kie­dy wil­got­ne mury nie mogą już same ustać.

Czas nie wy­giął tu żad­nej bel­ki. Po­dob­no dla­te­go, że każ­da z nich nosi w so­bie nie­na­ru­szo­ny rdzeń, a więc ob­ra­bia­na była z jed­ne­go drze­wa. Jest jesz­cze ży­wi­ca, któ­rej daw­niej ni­g­dy nie spusz­cza­no z pni. Za­mknię­ta w bel­kach na kil­ka­set lat, zmie­nia się w bursz­tyn. Dzię­ki niej taka więź­ba może trwać i trwać, bo jest bar­dziej od­por­na na cho­ro­by i ro­bac­two.

I to dla­te­go, kie­dy wy­bu­rza się sta­re domy, kie­dy tnie się wie­ko­we bel­ki pod­czas roz­biór­ki, czuć za­pach do­pie­ro co ścię­te­go drze­wa.