Motyw X - Stefan Ahnhem - ebook + książka

Motyw X ebook

Stefan Ahnhem

4,3

Opis

 

„Wciąga bardziej niż Jo Nesbø, ma w sobie więcej mroku niż Stieg Larsson” – Tony Parsons.

Ogarnięty obezwładniającym poczuciem winy Fabian Risk udaje się na zasłużony urlop, by zająć się rodziną, a szczególnie leżącą w śpiączce Matildą.

Tymczasem miasto pogrąża się w chaosie: zaczyna się od wyjątkowo brutalnego morderstwa małego chłopczyka z Syrii, później ginie pracownik supermarketu, a kolejne zbrodnie wskazują, że jedyny możliwy motyw mordercy lub morderców – ma podłoże rasowe. Skomplikowane śledztwa przerastają policjantów, dlatego Fabian musi wrócić na posterunek, a jego szefowa, Astrid, przerwać dopiero co rozpoczętą kurację odwykową.

Tylko jak złapać seryjnego mordercę, który za każdym razem zabija inaczej?

Na dodatek Fabian nieoficjalnie prowadzi śledztwo związane z tajemniczymi dokumentami, które odnalazł po śmierci Hugo Elvina. Jego wyniki mogą na zawsze zmienić relacje w zespole.

Motyw X to czwarta odsłona serii o zmaganiach Fabiana Riska ze szwedzką przestępczością. Poprzednie tomy rozeszły się na świecie w ponad milionie egzemplarzy, a Stefan Ahnhem uważany jest za jednego z najlepszych, najbardziej ambitnych i mrocznych twórców skandynawskich kryminałów. Seria o Fabianie Risku ukazuje się w kilkunastu krajach, trwają także prace nad jej adaptacją filmową.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 588

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (210 ocen)
105
68
30
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariolaBoc

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjny kryminał, jak każdy z tej serii. Szczerze polecam. Czyta się jednym tchem.
00
Robert678

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja!!
00

Popularność




Tytuł oryginału MOTIV X
Przekład EWA WOJCIECHOWSKA
Wydawca i redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MAGDALENA JANKOWSKA
Korekta ANNA HEGMAN, JAN JAROSZUK
Projekt okładki NILS OLSSON
Adaptacja projektu okładki MICHAŁ PAWŁOWSKI
Opracowanie typograficzne, łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © Stefan Ahnhem 2018 Copyright © for the translation by Ewa Wojciechowska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019
Warszawa 2019 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65973-80-1
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Prolog

24 sierpnia 2007

Inga Dahlberg próbowała skupić myśli na czymś innym. Chociaż na parę minut. Na przykład na bezchmurnym sierpniowym niebie albo muzyce w słuchawkach. Na tym, że nie jest ani trochę zmęczona, a przecież zaczęła już trzecią rundkę na niebieskiej trasie, albo na zieleni w Ramlösa Brunnspark, tak bujnej, że ograniczała widoczność do dwóch metrów.

Jednak podobnie jak mrówki zawsze znajdują drogę do kuchni, myśli w głowie Ingi uparcie wracały na tę samą ścieżkę i wciąż od nowa analizowała szczegóły planu, który spędzał jej sen z powiek przez ostatnich parę tygodni. Jej życie miało się dzięki niemu całkowicie odmienić, a zacznie go realizować za niespełna trzy godziny.

Tym razem wszystko musiało się udać. Jedno niepewne spojrzenie, jedno niewłaściwe słowo i plan spełznie na niczym. Po tylu latach aż za dobrze znała Reidara. Wiedziała, że on wykorzysta każdą, choćby najmniejszą szczelinę w murze jej pewności siebie, wedrze się przez nią do środka i odzyska kontrolę, a ona znów stanie się mu posłuszna jak wyszkolony pies.

Mimo to była zdeterminowana, by niezależnie od jego reakcji zmusić go do podpisania papierów. A kiedy będzie to już miała za sobą, zabierze spakowaną wcześniej walizkę i pójdzie z nią prosto do drzwi.

Nie mogła uwierzyć, że za parę godzin wsiądą razem do samolotu i odlecą. W dodatku do Paryża, najbardziej romantycznego miasta na świecie. Nareszcie skończą się kłamstwa i ukrywanie. Koniec z zaszyfrowanymi esemesami i strachem, że zostaną przyłapani na gorącym uczynku. Nie wspominając o towarzyszącej jej przykrej świadomości, że każdego wieczoru kładzie się do łóżka obok niewłaściwego mężczyzny.

Dziś tego nie uczyni. Wreszcie razem pokażą się na ulicy. Jeśli najdzie ich ochota, usiądą na ławce i się przytulą. Będzie mogła położyć głowę na jego kolanach, patrzeć jednocześnie na niego i na rozgwieżdżone niebo.

Ona i jej kochanek.

Zważyła to słowo na języku. Kochanek. Podobało się jej. Było pełne miłości, a zarazem grzeszne. Musiała przyznać, że sporo razem nagrzeszyli. Raz u niego w domu, raz u niej, pod prysznicem i w samochodzie. A na tym osłoniętym miejscu nad rzeką Råån robili rzeczy, które wcześniej wydawały jej się niemożliwe.

Ale to już zamknięty rozdział. Wkrótce on z kochanka zmieni się w ukochanego. Wkrótce zostawią lotnisko Kastrup daleko w tyle, wzniosą toast szampanem, a ich marzenie stanie się rzeczywistością.

To wcale nie przyszło łatwo. On na początku był pełen wątpliwości i nie chciał słuchać, a ona momentami czuła się jak marudzące dziecko. Rozsądek wrócił mu dopiero wówczas, gdy postawiła sprawę na ostrzu noża i zagroziła, że wyjawi prawdę o romansie ich bliskim.

Wprawdzie krzyki i ataki histerii nie były w jej stylu, ale nie zdołałaby dłużej żyć w zakłamaniu. Teraz wiedziała, że on w głębi ducha myślał tak samo. Zresztą w pewnej chwili przejął inicjatywę i wszystko dokładnie zaplanował.

Pozwolił jej wybrać miejsce, do którego się udadzą. Zdecydowała się na Paryż, a on zadbał o bilety, w dodatku w klasie biznes, i teraz, za każdym razem, kiedy sobie przypominała, że za kilka godzin usiądą w wygodnych fotelach i wezmą się za ręce, musiała szczypać się w dłoń, by się upewnić, że to nie sen.

Zostało jej do załatwienia jeszcze parę spraw. W domu weźmie prysznic i dokończy sprzątanie. Umyła już okna, porządnie podlała kwiaty, a uprana pościel czekała tylko na wymaglowanie. Wołowina po burgundzku, ulubione danie Reidara, dochodziła powolutku na malutkim ogniu i należało jedynie ją przyprawić.

Jak w każdy piątek Reidar prosto z pracy pójdzie na piwo, a potem wróci do domu w śmierdzącym roboczym ubraniu, które ona po raz ostatni posortuje i wsadzi do pralki, kiedy on będzie stał pod prysznicem. Na koniec nakryje do kolacji i zaczeka, aż Reidar usiądzie przy stole.

Wreszcie dotrze do niego, że coś jest nie tak. Że wszystko wygląda inaczej niż zwykle, a ona nie siedzi naprzeciwko niego i nie je z nim kolacji. Być może rzuci jakiś złośliwy żart o jej nietrafionych dietach, przez które stawała się coraz grubsza, bo na pewno nie zauważył, że zrzuciła dwanaście kilo, od kiedy zaczęła biegać.

Tym razem nie zamierzała mu pozwolić na jego zwyczajową szarżę. Spokojnym, opanowanym głosem oznajmi, że od niego odchodzi.

Jasne, że łatwiej byłoby po prostu wyjść z domu, zostawiając na stole list, ale wtedy nie podpisałby papierów. Poza tym chciała spojrzeć mu w oczy i sprawić, by zrozumiał, że już nigdy nie zjedzą razem kolacji.

W zależności od tego, jak minął mu dzień w pracy, mogło się zdarzyć, że zerwie się z krzesła i przejdzie do rękoczynów. Nie obawiała się, że ją skrzywdzi, nie tego wieczoru. Ale może zacząć ciskać talerzami, a nawet przewrócić stół. Najprawdopodobniej jednak Reidar pozwoli wściekłości zawrzeć i rozlać się po najdalszych zakamarkach jego ciała, a potem z opanowaniem stojącego na gazie szybkowaru wysyczy jej w twarz pytanie, gdzie do ciężkiej cholery zamierza się podziać i czy naprawdę jak skończona idiotka sądzi, że poradzi sobie bez niego chociaż przez sekundę. Potem zapędzi się jeszcze dalej w kąt: przypomni jej o intercyzie i zapyta, czy jej rozmiękły móżdżek całkiem zapomniał, że zgodnie z tą umową dom, samochód i większość wyposażenia de facto należą do niego. Uwielbiał mówić de facto. Jakby za sprawą tych słów urastał o pół metra, a jego wypowiedzi stawały się prawdziwsze i nieodwołalne. Nakręci się do czerwoności, a wtedy ona rzuci na stół wniosek rozwodowy.

W pierwszej chwili nie zrozumiała, dlaczego słuchawki podłączone do iPoda z szarpnięciem wyskoczyły jej z uszu ani dlaczego coś nagle wpiło się w jej pierś i o mało nie przecięło skóry na obojczykach i szyi. Dopiero kiedy upadła na plecy, dostrzegła połyskującą w promieniach słońca rozciągniętą w poprzek ścieżki żyłkę wędkarską.

Patrzyła na piękne niebo. Intensywnie błękitne i bezchmurne, jak przez całe lato. Oprócz bicia własnego serca słyszała świergot tysięcy ptaków kryjących się w zaroślach gdzieś poza jej polem widzenia. Hm... czy przed momentem nie słuchała muzyki? I dlaczego leżała na plecach na ścieżce do biegania?

Złapała się za bolącą szyję i usiadła. Pulsowało jej w potylicy. Straciła chyba nie więcej niż minutę, więc zdąży ze wszystkim przed powrotem Reidara.

– Halo! Jest tu kto? – zawołała. – Czy to pan rozciągnął tę żyłkę? Halo!

Była zła i nie zamierzała odpuścić żartownisiowi, chociaż się spieszyła.

Gdy postać wynurzyła się z zarośli, Inga pojęła jednak, że zamiast się kłócić, powinna zerwać się na nogi i uciekać. Spróbowała, lecz nie udało jej się wstać. Jakby w miejscu, w którym siedziała, grawitacja działała ze zwielokrotnioną siłą. Podobnie zawiódł ją wzrok: nie mogła go oderwać od sylwetki mężczyzny w płaszczu przeciwdeszczowym, zbliżającego się do niej ze szpadlem w ręce.

Mimo słonecznej pogody miał na sobie ciemnoszarą pelerynę i wodery. Spod naciągniętego na głowę kaptura wystawała kominiarka. Zakrywała całą twarz oprócz wlepionych w Ingę oczu.

Nabrała powietrza do płuc, ale krzyk uwiązł jej w gardle, bo gdy napastnik uniósł rękę ze szpadlem, z rękawa wysunął się nadgarstek z zegarkiem. To była omega speedmaster, identyczna jak ta, na którą wydała całą miesięczną wypłatę.

Otaczała ją ciemność, a taśma tak mocno przywarła do warg, że próba krzyku chyba zakończyłaby się ich rozdarciem. Twarz ją bolała, jakby była obita i opuchnięta. „Jezu Chryste” – pomyślała. „Musiał mnie uderzyć łopatą”.

Wciąż nie mogła uwierzyć, że to on rozciągnął żyłkę wędkarską na jej drodze, pobił ją do nieprzytomności i rozebrał do naga. Ale ten zegarek... Może coś jej się przywidziało? A może sprzedawca ją okłamał, zapewniając, jak rzadki jest model Apollo? Tak, z pewnością wykorzystał jej naiwność.

Ale czy w tej chwili miało to jakiekolwiek znaczenie? Ktokolwiek jej to zrobił, tkwiła tu z zasłoniętymi oczami i zaklejonymi ustami, nie wiedząc, co się z nią stanie. A może to koniec? Może zrobił, co chciał, i zostawił ją tak na pastwę losu?

Czuła, że wciąż jest na dworze, przynajmniej w to nie wątpiła. Ale nie w pobliżu ścieżki do biegania w parku, bo tuż obok słyszała płynącą wodę. Kucała w dziwnej pozycji, jak na zajęciach jogi, z obiema rękami wyciągniętymi przed siebie. Nic z tego nie rozumiała, tym bardziej że miała pod sobą coś twardego i chropowatego.

Co się stało? Dlaczego napastnik porzucił ją nagą i w tak dziwacznym siadzie?

Twarz prawie przestała ją boleć, reszta ciała jakby nie należała do niej. Musiał ją czymś znieczulić, nie znajdowała innego wytłumaczenia. Czy to znaczyło, że straciła przytomność na dłuższy czas? Może na parę godzin?

Nieważne, co się wydarzyło. Musiała jak najszybciej się wyswobodzić, wrócić do domu, wziąć prysznic i zdążyć ze wszystkim, zanim pojawi się Reidar. Przy odrobinie szczęścia jej się uda, mieszkali w pobliżu, może nawet ślady na twarzy nie będą zbyt widoczne.

Reidar oczywiście zapyta, co jej się przytrafiło, ale to już bez znaczenia. Nie pozwoli, by cokolwiek pokrzyżowało jej plany. Teraz musi się wyswobodzić i jakoś zerwać z twarzy tę taśmę, nie pogłębiając ran.

Jednak gdy spróbowała podnieść rękę, przeszył ją piekielny ból. Tak silny, że krzyknęła, zapominając o sklejonych wargach. Impuls wyszedł ze śródręcza i powędrował aż do ramienia. W dodatku dłoń wydawała się unieruchomiona. Co on jej zrobił? Z drugą ręką było tak samo. Miała wrażenie, że żołądek wywraca jej się z bólu na drugą stronę. Chciała podnieść się z klęczek, ale stopy też miała unieruchomione, a promieniował od nich ból jeszcze gorszy niż ten szarpiący jej dłonie.

Była przymocowana. Ale jak on... Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Co za potwór robił ludziom coś podobnego?

– No proszę, proszę. Obudziła się – przemówił nagle jakiś głos. – Najwyższy czas.

Wrócił. A może przez cały czas siedział obok? I czyż jego głos nie brzmiał identycznie?

– No już, do góry. Siup! Podnoś się na czworaki.

Wykonała polecenie mimo piekącego bólu.

– Widzisz? Bardzo ładnie. Potrafisz, jeśli chcesz.

Głos na pewno należał do niego. Ale to nie mógł być on. Może taśma zachodząca na uszy uniemożliwiała jej prawidłowe słyszenie?

Poczuła dłoń w rękawiczce poklepującą ją po biodrze, jakby Inga była koniem na pokazie. Potem dłoń pogładziła ją wzdłuż kręgosłupa i zbiegła w dół, do kolana.

– Teraz pilnuj, żeby nie usiąść, bo będzie przerąbane.

To był on. Już w to nie wątpiła.

Ingvar. Ingvar Molander – ten sam, którego kochała ponad wszystko na świecie i z którym miała dziś odlecieć do Paryża.

Ból wystrzelił w górę od dłoni i stóp, kiedy podstawa, na której klęczała, zaczęła się poruszać. Krzyknęła z całych sił, ale spod taśmy wydobył się tylko stłumiony jęk.

Po chwili platforma pod nią zakołysała się na wszystkie strony, więc Inga musiała naprężyć każdy mięsień, żeby utrzymać się na czworakach. Poczuła zimną wodę obmywającą jej dłonie i w sekundę zrozumiała, co ją czeka.

I

13–16 czerwca 2012

Nieważne, gdzie będziesz kopać.

Jeśli dokopiesz się naprawdę głęboko, w końcu coś zacznie śmierdzieć.

1

Na początku Molly Wessman słyszała tylko cichą melodię, ale w miarę jak takty wygrywane na harfie stawały się coraz głośniejsze, docierało do niej, że musi się skupić i odegnać resztki snu, bo za pięć minut będzie musiała wstać. Jeszcze przez chwilę może leżeć z zamkniętymi oczami i leniwie się przeciągać.

Czuła się wypoczęta. W nocy nie obudziła się ani razu, chociaż dziś miała przedstawić prezentację przed zarządem. W normalnych okolicznościach nie zmrużyłaby oka i przyszła do pracy wykończona, ale tym razem była przekonana, że zarządowi spodobają się jej propozycje i uzyska jego zgodę na wprowadzenie oszczędności, które pozwolą firmie osiągnąć oczekiwane rezultaty.

Formę zawdzięczała nowej aplikacji wspomagającej spokojny sen. Wcześniej sypiała zaledwie po cztery godziny na dobę. Wciąż czuła się przemęczona i brała zwolnienia lekarskie, aż nawet koledzy z pracy mający małe dzieci zaczęli pytać, co się z nią dzieje.

W końcu wezwał ją do siebie ówczesny szef i uświadomił jej to, czego sama nie potrafiła dostrzec: że groziło jej poważne załamanie. Dał jej telefon do znajomego terapeuty i powiedział o aplikacji, która dzięki specjalnie dobranym melodiom i szumom pozwala umysłowi wyciszyć się przed snem.

Ten wynalazek zmienił jej życie i na dodatek kosztował zaledwie ułamek kwoty, którą wydałaby na wielogodzinne rozmowy o niczym. Sprawił nawet, że odnalazła w sobie energię do treningów.

Zrobiła głęboki wdech, napełniając płuca dokładnie tak, jak nauczono ją na zajęciach jogi, i wyciągnęła rękę po telefon leżący na szafce obok łóżka. Wyłączyła budzik i sekundę przed zgaśnięciem wyświetlacza dostrzegła coś niepokojącego.

Pilnowała się, by nie używać telefonu w łóżku. Potwierdzający regułę wyjątek robiła dla włączania i wyłączania budzika. W jej nowym życiu łóżko było strefą wolną od telefonu, podobnie jak łazienka i stół w jadalni. Tym razem jednak nie zdołała się powstrzymać. Narysowała palcem kod i odblokowała telefon.

Spojrzała na wyświetlacz.

Nic z tego nie rozumiała.

Osoby nieznającej ustawień w jej telefonie ten widok być może by nie zaskoczył, lecz Molly je znała, więc im dłużej patrzyła, tym szybciej narastała w niej panika. Już po chwili ucisk w piersi tak się nasilił, że z trudem łapała oddech.

Najpierw pomyślała, że to nie jej telefon, ale uszkodzenie w lewym górnym rogu, identyczne jak to, które powstało, kiedy telefon upadł na podłogę, oraz kod, który właśnie wprowadziła, nie pozostawiały wątpliwości.

Prawie wszystko się zgadzało.

Wszystko oprócz tła ekranu.

Powinno tam być zdjęcie Smilli, jej ukochanej biało-brązowej boston terierki, która trzy lata temu umarła na kardiomiopatię przerostową. Zamiast suczki Molly widziała siebie.

Patrzyła na zdjęcie siebie śpiącej w swoim łóżku, na dodatek w tym samym podkoszulku, który właśnie miała na sobie. Widniała na nim nawet plama po paście do zębów z zeszłego wieczoru. To znaczyło, że zdjęcie powstało tej nocy. Ktoś zakradł się do jej mieszkania.

Może to jakiś żart? Może wymyślił go jeden z gości, którzy odwiedzili jej sypialnię w ciągu ostatnich paru lat? Dorobił sobie klucze i postanowił wyciąć jej taki numer? Ale czy to możliwe, żeby się nie zorientowała? A może dostała ostrzeżenie od któregoś z kolegów z pracy, zazdrosnych o jej ostatnie sukcesy?

Pytania obijały się w jej głowie jak piłki do ping-ponga. Owszem, pracowało z nią kilka sfrustrowanych osób, ale do żadnej nie pasował tak chory pomysł.

Nagle się przeraziła.

Co, jeśli ten ktoś wciąż był w mieszkaniu? Jeśli czaił się za drzwiami sypialni? A może schował się w...

Spróbowała się uspokoić. Przekonać siebie, że wyolbrzymia błahostkę. Nie potrafiła. Nie wyjdzie z łóżka bez jakiejś broni, czegoś innego niż kołdra albo poduszka. Może nocna lampka? Niezbyt poręczna jako narzędzie do obrony, ale w zasięgu ręki Molly nie wypatrzyła nic innego.

O ile w ogóle miała jakąkolwiek szansę obronić się przed napastnikiem, który wtargnął nocą do jej mieszkania. Kogo próbowała oszukać? Na co dzień wystarczał mały pająk, by stawała jak sparaliżowana. Bez trudu powalała przeciwników na łopatki rzeczowymi argumentami, ale przemoc fizyczna to coś całkiem innego.

Ale jakie miała inne wyjście? I czy w ogóle mogła coś zrobić?

Po cichutku odwróciła się na bok, chwyciła lampkę oburącz i szarpnęła z całej siły. Dwie śrubki mocujące gniazdko do ściany obok łóżka wyskoczyły z otworów, a na czarną pościel posypał się jasny gipsowy pył. Molly wyjęła wtyczkę lampki z wyrwanego gniazdka, owinęła kabel wokół lewej dłoni, a prawą złapała podstawę. Dopiero tak uzbrojona odważyła się opuścić stopy na podłogę.

Przy akompaniamencie kołatania własnego serca energicznie kucnęła i zajrzała pod łóżko. Nie dostrzegła tam nic oprócz wagi i plastikowej skrzynki na kółkach wypełnionej erotycznymi zabawkami. Spodziewała się tego, choć wciąż nie mogła uwierzyć, że ktoś wtargnął w nocy do mieszkania i sfotografował lokatorkę jej telefonem.

Wstała, podeszła do schowka na szczotki po lewej stronie i szarpnięciem otworzyła drzwi. Tam również nikt się nie ukrył, więc wymieniła lampkę na metalową rurę od odkurzacza, po czym przeszukała pozostałe szafy w pomieszczeniu.

Jeżeli intruz wciąż był w mieszkaniu, to na pewno nie w jej sypialni. Z jakiejś przyczyny Molly poczuła ulgę. Jakby uznała, że wszystko będzie dobrze, jeśli zostanie w tym pokoju.

Miała przy sobie telefon i mogła do kogoś zadzwonić. Tylko do kogo? Z Gittan, niegdyś swoją najlepszą przyjaciółką, nie rozmawiała od ubiegłych świąt. Uznała, że dłużej nie wytrzyma jej natrętnych rad, żeby wreszcie kogoś sobie znalazła i z nim zamieszkała. W pracy też nie mogła nikomu się zwierzyć. Gdyby zadzwoniła do któregoś z kolegów, okazałaby słabość, a słabość była w tej chwilą ostatnią rzeczą, na jaką mogła sobie pozwolić.

Może zawiadomić policję? Ale oni na pewno by zapytali, czy intruz wciąż jest w mieszkaniu. Dlatego po krótkim namyśle lekkim kopniakiem otworzyła drzwi sypialni, a te odskoczyły bezdźwięcznie.

Zresztą w całym mieszkaniu panowała kompletna cisza. Nietypowa. Jakby ruch na pobliskiej Järnvägsgatan nagle zamarł, a sąsiad piętro niżej dla odmiany postanowił wyłączyć telewizor. Wszystko zapewne po to, by podkreślić grozę sytuacji i napędzić Molly tym większego stracha.

Postawiła krok w salonie i się rozejrzała. Narożna kanapa pod oknem stała na swoim miejscu. Podobnie fotel, regał z książkami i stół po drugiej stronie pokoju. Gdyby ktoś tutaj był, nie miałby gdzie się schować, dlatego Molly ruszyła do przedpokoju i dalej, do kuchni.

Również tam wszystko wyglądało tak samo jak zeszłego wieczoru. Umyte naczynia wciąż stały na suszarce w tym samym układzie, nawet worek z opłukanymi plastikowymi opakowaniami wciąż leżał na podłodze i czekał, by zabrała go do śmietnika, kiedy będzie szła na parking. Zajrzała więc tylko do wysokiej szafki służącej za spiżarnię.

Potem włączyła światło w łazience i stwierdziła, że majtki leżą na środku podłogi, dokładnie tam, gdzie je wczoraj rzuciła, ale zasłonka od prysznica jest zaciągnięta. Czy ona tak ją zostawiła, czy ktoś się tam schował?

Przybrała obronną pozycję i z wyciągniętą przed siebie rurą od odkurzacza jednym szarpnięciem odsunęła zasłonę.

Nikogo za nią nie było.

Czyli jakimś sposobem sama zrobiła sobie to zdjęcie. Właściwie to całkiem do niej podobne. Odkąd zmieniła telefon na taki, który miał kamerkę również z przodu, zrobiła sobie niechcący tyle selfie, że urządzenie poinformowało ją o kończącej się pamięci. Na pewno istniało jakieś proste wyjaśnienie, a Molly, zestresowana czekającą ją dzisiaj prezentacją, rozdmuchała tę dziwną sytuację do nienaturalnych rozmiarów.

Puls powoli się uspokajał i wkrótce oddychała normalnie. Odłożyła rurę na miejsce, zdjęła podkoszulek i weszła pod prysznic. Zaciągnęła zasłonkę, odkręciła kurek i odczekała, aż spłynie zimna woda, a ciepła zrobi się trochę gorąca, jak lubiła. Dopiero wtedy podłączyła natrysk.

Uwielbiała lekko piekące uczucie gorąca, więc podkręciła temperaturę wody jeszcze o parę stopni. Mogła tak stać w nieskończoność, a tego ranka potrzebowała ciepłego prysznica o wiele bardziej niż na co dzień. Wyobrażała sobie, że każda kropla zmywa z niej trochę niepokoju.

W końcu zakręciła wodę, wytarła się pobieżnie i wyszła z wanny. Lustro jak zwykle zaparowało i chociaż wiedziała, że nie powinno się go wycierać w takim momencie, przejechała po nim ręcznikiem.

Usłyszała krzyk. Nagły i niespodziewany. Tak przenikliwy, że zadzwoniło jej w uszach. Dopiero po paru sekundach uświadomiła sobie, że to ona wrzeszczy. Zareagowała instynktownie i nie mogła przestać. Tymczasem para znów osiadła na lustrze i zatarła kontury twarzy.

Mimo to Molly wciąż widziała, że spora część jej grzywki została odcięta.

2

To twoja wina...

Świst kuli niczym strzała przecinająca powietrze. Dźwięk nie zakończył się hukiem, lecz przeszedł w dziwny syk, podobny do tego, który słychać przy otwieraniu nowej tuby z piłkami do tenisa.

To wszystko...

Matylda, jego córka, chwyta się za brzuch i wpatruje wytrzeszczonymi oczami w plamę krwi rosnącą na jej bluzie. Jej nierozumiejący wzrok i umazane krwią dłonie w chwili, kiedy osuwa się na biały dywan.

Twoja, nikogo innego...

Wszystko rozegrało się przerażająco szybko, a mimo to Fabian Risk wciąż mógł odtwarzać każdą scenę w zwolnionym tempie, klatka po klatce. Jak film.

Widział swoje dłonie, które w końcu zdołały zacisnąć się wokół pistoletu, unieść go, wycelować i nacisnąć spust. Zaraz potem krew wypływającą z dziury na czole przestępcy i towarzyszące temu uczucie, że już po wszystkim. Choć za późno. Słyszał też słowa wypowiedziane przez syna; miały go prześladować aż do śmierci.

To wszystko była jego wina. Jego, nikogo innego.

Teodor miał rację.

Strzał, padł niespodziewanie i pozbawił Matyldę życia. Fabian przegapił moment, kiedy śledztwo wymknęło mu się spod kontroli, i nie był przygotowany na konsekwencje.

Teraz siedział w pierwszym rzędzie, między Sonją a Teodorem. Wbił się w ciemny garnitur, którego nie zakładał od pogrzebu w Lellinge duńskiej dziewczyny Mette Louise Risgaart, zamordowanej dwa lata wcześniej. Tym razem w małej trumnie, pod wiązankami kwiatów, leżała jego córka.

Dręczyły go wyrzuty sumienia.

On ponosił winę za wszystko, co się stało.

Sonja płakała z twarzą ukrytą w dłoniach, a po drugiej stronie Teodor walczył ze łzami. Fabian nie czuł nic. Zupełnie jakby wyczerpał w sobie pokłady uczuć w tych ostatnich tygodniach naznaczonych rozpaczą i nadzieją, kiedy na przemian z Sonją czuwali przy szpitalnym łóżku Matyldy.

Na jego oczach zamordowano mu córkę, a on czuł wyłącznie stres spowodowany świadomością, że nie znajduje w sobie żadnych emocji. Nie dotarło do niego ani jedno ze słów wypowiedzianych przez pastora. Wpadały do mikrofonu i wydobywały się z głośników, sklejone w jeden niezrozumiały bełkot.

– Wiesz, że to wszystko twoja wina?

Głos był tak słaby, że Fabian nie potrafił określić, z którego dotarł kierunku. Odwrócił głowę i spojrzał na syna.

– Słucham? Mówiłeś coś?

– Głuchy jesteś? Powiedziałem, że to wszystko twoja wina!

Teodor mówił teraz tak głośno, że pastor umilkł.

– Teo, błagam, nie teraz – wykrztusił Fabian. – Porozmawiamy później.

– Później?! – włączyła się Sonja. Teraz słuchali ich wszyscy zgromadzeni w kościele. – Czy to coś zmieni? Czy ty nic nie rozumiesz?! Nasza córka nie żyje!

Wybuchnęła głośnym płaczem.

– Sonju, kochanie... – Fabian spróbował ją objąć, ale go odepchnęła.

– Teo ma rację – wykrztusiła. – To wszystko twoja wina!

– No właśnie – odezwał się jeszcze jeden głos. – Nie próbuj zrzucać winy na nas.

Fabian obejrzał się przez ramię i zobaczył swoją szefową, Astrid Tuvesson. Obok niej siedzieli w ławce jego koledzy: Ingvar Molander, „Skała” i Irene Lilja. Już miał jej odpowiedzieć, żeby się nie wtrącała, ale rozległ się dźwięk organów intonujących następny psalm. Wszyscy wstali i zaczęli śpiewać.

Wszyscy oprócz niego, bo on dalej siedział i wodził wzrokiem po śpiewających ludziach. Na nic więcej nie miał siły. Śpiewali wszyscy oprócz Molandera, który również wstał, lecz tylko otwierał i zamykał usta. Wyglądało to tak, jakby coś mówił. Czyżby chciał mu coś przekazać?

Fabian pokazał na siebie palcem i zrobił pytającą minę. Molander kiwnął głową, schylił się i szepnął mu do ucha:

– Daj sobie spokój.

– Dać sobie spokój? Z czym? – Fabian nic z tego nie rozumiał.

– Nie uda ci się niczego udowodnić. – Molander wystawił język i udał, że się wiesza, a potem wybuchnął śmiechem tak głośnym, że zagłuszył nawet śpiewającego do mikrofonu pastora.

Przenikliwe pikanie z wolna przebijało się do świadomości Fabiana. Irytujący, piskliwy dźwięk w końcu zmusił go do otworzenia oczu. Zrozumiał, że znajduje się nie w kościele, lecz w sali szpitalnej, w której na zmianę z Sonją czuwał przez ostatni miesiąc. Nie rozpoznawał jedynie brudnobiałej zasłony odgradzającej łóżko Matyldy.

Po jej drugiej stronie rozbrzmiewały jakieś głosy, więc Fabian poderwał się z krzesła, szarpnięciem odsunął zasłonkę i ujrzał trzy pielęgniarki. Jedna majstrowała przy urządzeniu wydającym pikanie, druga badała puls Matyldy, a trzecia zaglądała dziewczynce pod powieki.

– Co się stało? – zapytał, ale nie usłyszał odpowiedzi. – Przepraszam, czy ktoś może mi wyjaśnić, co się dzieje?

Pikanie nagle ucichło, pokój pogrążył się w wymownej ciszy. Pielęgniarki wymieniły spojrzenia, a Fabian starał się wyczytać z ich min, czy panują nad sytuacją.

Potem Matylda kaszlnęła i otworzyła oczy. Jego ukochana maleńka córeczka, która odpłynęła w niebyt na kilka ciągnących się w nieskończoność tygodni, nareszcie się ocknęła i rozejrzała pytająco po sali. Fabian poczuł piekące łzy. Popłynęły tak szerokim strumieniem, jakby od dawna czekały na to, by wydostać się na zewnątrz.

– Cześć, Matyldo. Jak się czujesz? – spytała jedna z pielęgniarek, przyjaźnie się uśmiechając.

Matylda patrzyła na nią w milczeniu.

– Matysiu, obudziłaś się! – Fabian przepchnął się do łóżka i ujął dłoń dziewczynki. – Wróciłaś do nas, rozumiesz? Przeżyłaś! – Zwrócił się do kobiety: – Prawda, że nic jej nie będzie?

– Tak – odpowiedziała, a pozostałe dwie pokiwały głowami. – Wszystkie wyniki są dobre.

– Słyszałaś, Matysiu? Wszystko będzie dobrze. – Ostrożnie poklepał ją po policzku, ale Matylda uciekła spojrzeniem w bok. – Matysiu, co się dzieje? Nie słyszałaś? Wszystko będzie dobrze.

Pokręciła głową i wykrzywiła usta, jakby lada chwila miała się rozpłakać.

3

Wkładając na głowę kask, siadając okrakiem na świeżo odebranym z warsztatu motocyklu Ducati i z impetem przekraczając ograniczenia prędkości w dzielnicy domków jednorodzinnych, Irene Lilja wciąż czuła tam w dole pulsowanie. Gdyby nie pojednawczy seks, już dawno rzuciłaby Hampusa. Tylko w takich okolicznościach był namiętny i napalony, a jednocześnie delikatny i łagodny.

Mimo wszystko kłócili się o wiele za często. O czymkolwiek rozmawiali, za rogiem czyhała pyskówka. Nieważne, że w końcu niemal zawsze dochodzili do porozumienia, bo i tak za każdym razem na jaw wychodziły dzielące ich różnice. Ostatnia awantura dotyczyła czegoś, co leżało Irene na sercu od wielu tygodni.

Wiedziała, że Hampus nie jest alkoholikiem, ale ostatnimi czasy wypijał o wiele za dużo grogu w weekendy, a ta cholerna puszka z piwem zdawała się przyrastać mu do ręki zaraz po jego powrocie do domu.

Jasne, że się wściekł, kiedy zaczęła mu to wypominać, ona też jechała na rezerwach cierpliwości. Zaczęła wylewać piwo do zlewozmywaka, a Hampus pokazał jej swoją prawdziwą twarz.

Nigdy jej nie uderzył, ale wczoraj wieczorem po raz pierwszy poczuła się przy nim zagrożona. Furia w jego oczach, która zapłonęła, gdy Irene mu się sprzeciwiła i wylała do zlewu kolejną puszkę piwa, sprawiła, że jak nigdy dotąd zaczęła rozważać odejście od niego raz na zawsze.

Telefon zadzwonił, gdy mijała Kvidinge, w drodze do komendy policji w Helsingborgu. Westchnęła ciężko, bo liczyła na te trzydzieści minut w towarzystwie swojego ducati i z wiatrem wiejącym w twarz. Okazało, że w Bjuv zaginął jedenastoletni syryjski chłopiec, a ona musi przez to zmienić plany.

Wyprzedzając toyotę prius uparcie trzymającą się ograniczenia prędkości, pomyślała, że w sprawie syryjskiego chłopca wystarczyłoby wysłać na miejsce mundurowych, bo chodziłoby zapewne o zwyczajne wagary i palenie papierosów z kolegami w jakichś krzakach. Jednak od czasu, kiedy ponad dwadzieścia lat temu w pobliskiej gminie Klippan doszło do brutalnego zabójstwa, rasizm i wzajemna wrogość sąsiada do sąsiada stopniowo przybierały na sile. Zaczęło się od tego, że neonazista Pierre Ljunggren z jakiegoś powodu upatrzył sobie czarnoskórego Gerarda Gbeyo i niczym niesprowokowany, uzbrojony w składany nóż i opaskę ze swastyką na ramieniu, dopadł chłopaka na ulicy i zabił go w biały dzień.

Wprawdzie neonaziści dawali o sobie znać tu i ówdzie w całym kraju, ale akurat w Skanii było ich najwięcej. I na nic zdawały się wysiłki lokalnych polityków, chcących zagadać problem opowieściami o Skanii jako najzieleńszej i mającej najpiękniejsze krajobrazy części Szwecji. Ludzie i tak wiedzieli, że ze wszystkich dostępnych kolorów upodobała sobie brunatny.

Kiedy więc Hampus zaskoczył ją w jej urodziny, pokazując świeżo podpisaną umowę kupna domu, Irene wpadła we wściekłość. Humor psuła jej już sama myśl o wyprowadzce na prowincję, gdzie wszyscy chodzą w wysokich skarpetkach, przy każdym święcie wciągają na maszt przed domem skańską flagę i zgodnie uważają, że imigranci są największym zagrożeniem dla szwedzkiego narodu.

Nigdy nie myślała o kupnie domu, a Hampus potraktował wpłacony przez siebie wkład własny jako prezent dla Irene. To ją dodatkowo irytowało. Niczego z nią nie uzgadniając, spełnił swoje największe marzenie o domu i ogrodzie i wymagał od niej, żeby cieszyła się razem z nim.

Teraz, prawie rok później, jej nastawienie do tego miejsca zmieniło się na lepsze, choć czerwony parterowy dom, do którego się wprowadzili, był jednym z najbrzydszych budynków, jakie widziała w życiu. Hampus dodatkowo pogorszył sprawę, wpadając do ogrodu z sekatorem i zamieniając prawie każdy krzew w kulę, walec, a w kilku naprawdę nieudanych przypadkach w coś, co przypominało męski narząd płciowy.

Rzadko spotykani przez Irene sąsiedzi okazali się jednak naprawdę mili, nie widziała nikogo w wysokich skarpetkach ani nie słyszała wrogich słów pod adresem imigrantów. W gminie Perstorp działalność prawicowych ekstremistów w ostatnich latach nieco osłabła. Takie miejsca w Skanii dało się policzyć na palcach jednej ręki. Irene nie wiedziała, jak sprawy miały się w Bjuv, choć nie podejrzewała, by działo się tam gorzej niż w Sjöbo, Trelleborgu czy Landskronie.

Mimo to czuła lekki niepokój, skręcając w Gunnarstorpsvägen i parkując motocykl pod dwupiętrowym budynkiem mieszkalnym na rogu Vintergatan.

Prawie nic się tu nie działo. Po drugiej stronie ulicy stał jakiś chłopak w dresowych spodniach i czarnej puchowej kurtce i rozmawiał po arabsku przez komórkę, a trzymany przez niego na smyczy pies obsikiwał latarnię. Kawałek dalej na pasy wszedł wysoki chudy mężczyzna w ciut za wysoko podciągniętych spodniach, minął młodą kobietę z wózkiem, zmierzającą zapewne do centrum handlowego w Bjuv. Irene przemknęło przez myśl, że ta mieścina mogłaby z powodzeniem zawalczyć o tytuł najnudniejszej i najbardziej przygnębiającej w Szwecji.

Klatka schodowa była pomalowana na biało i upstrzona kropkami w różnych kolorach, jakby malarz po skończonej pracy strzepał na ściany resztki farby z pędzli. Być może chodziło o to, by od razu po remoncie wydała się trochę brudna. Na liście lokatorów widniało mniej więcej tyle samo nazwisk szwedzkich i zagranicznych.

Zaginiony chłopiec, Moonif Ganem, mieszkał na drugim piętrze razem z Adeną, Aimarem, Basselem, Joddem, Nizarem, Ranimem i Rosaritą. Tak przynajmniej głosiła tabliczka na drzwiach, wykonana z kunsztownie posklejanych kolorowych plastikowych pereł.

Po kilku nieudanych próbach użycia dzwonka Irene nacisnęła klamkę i weszła do przedpokoju, który wyglądał, jakby wybuchła w nim bomba pełna ubrań i butów. Z jednego z pomieszczeń dobiegały wzburzone głosy zmieszane z czyimś płaczem i pochlipywaniem.

Rodzice chłopca siedzieli w kuchni przy zastawionym naczyniami stole. Matka, ubrana w czarną sukienkę i fioletowy szal zakrywający wszystko oprócz twarzy, płakała nieustająco mimo próśb męża, który ją pocieszał. Między szklankami z niedopitym sokiem i resztkami kanapek na talerzach leżały rozłożone karty do tarota, a na podłodze, na kolorowym kocyku, kilkumiesięczne dziecko bawiło się zestawem plastikowych miarek.

– Dzień dobry, pani jest z policji?

Irene odwróciła głowę i ujrzała wchodzącą do kuchni na oko sześćdziesięcioletnią kobietę o siwych włosach i żywym spojrzeniu.

– Ingrid Samuelsson – przedstawiła się i wyciągnęła dłoń na powitanie. – To ja zadzwoniłam na policję. Mieszkam naprzeciwko.

– Proszę mi powiedzieć, co się stało.

Kobieta spojrzała na zapłakaną matkę, ta lekko kiwnęła głową.

– Adena zjawiła się u mnie o wpół do dziewiątej. Odchodziła od zmysłów, bo zadzwonił do niej nauczyciel i zapytał, dlaczego Moonifa nie ma w szkole.

– Dlaczego pani sąsiadka uznała, że musiało stać się coś niepokojącego? Może syn zwyczajnie poszedł na wagary?

– Wagary? Nie rozumam – odezwała się matka chłopca, próbując opanować łkanie.

– Pani policjantka mówi, że być może Moonif po prostu nie poszedł do szkoły.

Adena zrobiła zdziwioną minę.

– Mój Moonif nigdy by... bardzo lubi szkołę. Uwielbia tam chodzić.

Sąsiadka kiwnęła głową i ponownie spojrzała na Lilję.

– Adena ma rację – oznajmiła. – Byłam nauczycielką i czasem pomagam chłopcu w odrabianiu zadań.

– Rozumiem. Ale on ma dopiero jedenaście lat. Niewykluczone, że poszedł gdzieś z jakimś kolegą i obaj stracili poczucie czasu.

– Karty mówią inaczej. – Matka znów chlipnęła.

– Jakie karty?

– Te na stole. – Pokazała palcem kartę tarota przedstawiającą szkielet ubrany w podarty mnisi habit. – To znaczy, że stało się coś strasznego. – Zakryła dłonią usta i znów wybuchnęła płaczem.

– Chwileczkę, chcę dobrze zrozumieć, co się tutaj dzieje. – Irene zmarszczyła brwi. – Zawiadomili państwo policję, bo te karty...

– Przepraszam na moment – przerwała jej sąsiadka, stając między Irene a łkającą matką. – Między nami mówiąc, ja też nie sądzę, by stało się coś złego – powiedziała ściszonym głosem. – Moonif zwykle idzie do szkoły w towarzystwie Samiry z bloku naprzeciwko. To dobra dziewczynka, ale ma głowę pełną pomysłów niemających nic wspólnego z nauką.

– I mimo to zadzwoniła pani na policję?

– A co miałam zrobić? Nie widzi pani, że ona odchodzi od zmysłów? Niech pani sama popatrzy. – Kobieta odwróciła się i spojrzała na matkę, która nie przestawała ronić łez. – Zapraszamy ich do naszego kraju i dajemy dach nad głową, ale jak mają się poczuć u siebie, jeśli nie okażemy im zwykłego ludzkiego współczucia? O to mi chodziło. Chciałam, żeby zjawił się ktoś od was i pokazał, że nie są wam obojętni.

Irene się zawstydziła. Nie przed tą kobietą, ale przed sobą. Chodziła zadowolona z siebie i wydawało jej się, że jest lepsza od innych, bo głosuje na lewicę i przekazuje pieniądze na jakiś szczytny cel, kiedy powiedzą o nim w telewizji. W rzeczywistości była jak wszyscy i nie obchodziły jej problemy innych ludzi.

– Ma pani rację – odpowiedziała. – Przepraszam.

Wyjęła notatnik, podeszła do rodziców chłopca i kucnęła obok zrozpaczonej matki.

– Nazywam się Irene Lilja – przedstawiła się. – Pracuję w helsingborskiej policji. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby Moonif wrócił do domu cały i zdrowy.

– Dziękuję. – Matka chłopca zaczęła ocierać łzy. – Aimar nie mówi dobrze po szwedzku, ale też się cieszy, że pani przyjechała.

Irene spojrzała na mężczyznę i uśmiechnęła się pokrzepiająco.

– Na początek potrzebuję zdjęcia Moonifa.

– Ja się tym zajmę – odezwała się sąsiadka, po czym wyszła z kuchni.

– Czy może mi pani powiedzieć, w co był ubrany dziś rano państwa syn?

– Miał czerwone spodnie i niebieską kurtkę z guzikami ze Spider-Manem.

– Czy zachowywał się inaczej niż zwykle rano?

– Nie, tak jak zawsze. Był milutki. – Matka pokręciła głową.

Ojciec dodał coś po arabsku.

– Nie chciał zabrać butelek do śmietnika, ale wszyscy w domu muszą pomagać. Wszyscy Szwedzi sortują, więc my też. Więc w końcu je wziął, chociaż protestował.

– A ta dziewczynka, Samira, gdzie ona mieszka?

– W bloku naprzeciwko, na pierwszym piętrze. – Kobieta pokazała palcem przez okno.

– Czy ona dotarła dzisiaj do szkoły?

– Nie wiem. Tak się zmartwiłam, że nie zapytałam.

Irene kiwnęła głową i położyła dłoń na przedramieniu kobiety. Tymczasem sąsiadka wróciła do kuchni ze szkolnym zdjęciem chłopca uczesanego z przedziałkiem, w białej koszuli, kamizelce i muszce.

– Powiedział mi, że starannie wybrał to ubranie i sam się uczesał, żeby ładnie wyglądać dla Samiry – wyjaśniła ściszonym głosem, podczas gdy matka chłopca zapaliła kadzidełko i wróciła do tasowania kart. – Myślę, że są w sobie trochę zakochani.

Irene zbiegła po schodach. Miała ochotę zaczerpnąć świeżego powietrza, bo kadzidełko przyprawiło ją o mdłości. Kiedy na dodatek matka chłopca oznajmiła, że zapyta karty o radę, jak Irene powinna prowadzić śledztwo, uznała, że pora się pożegnać.

Doświadczenie podpowiadało jej, że chłopiec najprawdopodobniej wkrótce wróci do domu i wyjaśni, dlaczego zniknął. Obiecała jednak, że skontaktuje się ze szkołą, Samirą i jej rodzicami, a jeśli to nie da żadnych rezultatów, pokieruje sprawą tak, by policjanci z posterunku w Bjuv wszczęli poszukiwania.

Już miała wyjść na ulicę, kiedy jej uwagę przykuła tabliczka na blaszanych drzwiach obok schodów prowadzących do piwnicy. Zamiast napełnić płuca świeżym powietrzem, szarpnęła za klamkę.

Śmietnik.

W drodze do szkoły Moonif miał zanieść butelki do pojemnika na szkło, więc istniała szansa, że zostawił tam jakiś ślad.

Przekroczyła próg, a pod sufitem natychmiast zamigotała automatyczna świetlówka. W pomieszczeniu o brudnych betonowych ścianach stało kilka dużych pojemników na kółkach. Panowała tu kompletna cisza. Irene postanowiła zajrzeć do każdego kontenera i poszukać czegoś między kartonami, gazetami i brudnymi plastikowymi opakowaniami.

Nie wypatrzyła nic podejrzanego.

Dopiero kiedy włączyła latarkę w telefonie i zajrzała pod jeden z pojemników, zrozumiała, jak wielki popełniła błąd, nie dając wiary słowom zrozpaczonej matki i jej złowróżbnym kartom.

Niebiesko-czerwony guzik ze Spider-Manem leżał w odległości zaledwie dziesięciu centymetrów od gumowego kółka kontenera na przezroczyste szkło. Irene nie potrafiła rozstrzygnąć, czy znalazł się tam, bo odpadł od kurtki Moonifa z powodu przetartej nitki, czy został urwany podczas jakiejś szarpaniny. Ktoś mógł zwietrzyć okazję, kiedy chłopiec przyszedł tu na moment z butelkami. Prawdopodobnie ktoś, kto mieszkał w tym samym budynku.

Szybko wróciła na klatkę schodową, podeszła do tablicy ze spisem mieszkańców i odszukała w telefonie numer do Sverkera Holma, zwanego „Skałą”.

– Cześć! – przywitał się. – Jak się miewasz? Podobno wysłali cię do mojej rodzinnej mieściny.

– Zgadza się. I muszę cię poprosić o szybkie sprawdzenie mieszkańców pewnego bloku.

– Nie ma sprawy. Jaki adres?

– Vintergatan 2A.

– Ojoj, to naprawdę moje stare śmieci. Trzeba ci wiedzieć, że stawiałem pierwsze chwiejne kroki w ogródku przy Trumpetgatan 8, zaledwie parę minut piechotą od miejsca, w którym się znajdujesz. Sporo się tam od tego czasu zmieniło, ale...

– „Skała”, błagam cię, nie teraz – przerwała mu. Już zdążyła pożałować, że nie zadzwoniła do Astrid Tuvesson albo Ingvara Molandera.

– Okej, ale pytaj śmiało, jeśli będziesz potrzebowała wskazówki, gdzie zjeść porządny lunch, chociaż i tak zawsze ci odpowiem, że najlepsza knajpa w okolicy to „Sznycel”, i...

– „Skała”, na litość boską! – Jej głos rozniósł się po całej klatce schodowej. Zmusiła się, by mówić trochę ciszej. – Możliwe, że chłopak nie wyszedł z budynku i jest w którymś z mieszkań. Nie wiem jak ty, ale ja na pewno nie chcę się tam zjawić za późno.

– Na pewno nie mieszka tam żaden skazany pedofil. – „Skała” nawet nie spróbował ukryć, że poczuł się urażony.

– Wystarczy mi ktoś podejrzewany o takie praktyki. – Z tonu Irene bez problemu dało się wyczuć, że policjantka ma gdzieś fochy kolegi.

– Nie ma nikogo takiego, ale na pierwszym piętrze mieszka wychowawca z przedszkola w Solrosen. To niedale...

– Masz jego nazwisko? Potrzebne mi nazwisko.

– Jeśli pozwolisz mi dokończyć chociaż jedno zdanie, dowiesz się, że facet nazywa się Björn Richter, ma trzydzieści dwa lata i z tego, co tutaj widzę, mieszka sam ze wszystkimi swoimi...

– Z czym? – ponownie zniecierpliwiła się Irene. Skupiła wzrok na małej rdzawej plamce na ścianie przy schodach prowadzących do piwnicy.

– Chwila, muszę sprawdzić, czy to rzeczywiście on.

Dostrzegła ją wcześniej, zanim weszła do pomieszczenia z kontenerami na śmieci, ale początkowo uznała, że pasuje do innych brudnych kropek.

– Owszem, zgadza się. Ojoj, to trochę dziwne...

– „Skała”, powiesz mi wreszcie, o co chodzi?

Ale akurat ta plamka była troszkę większa niż pozostałe i mniej wypłowiała. Irene miała powody, by przypuszczać, że powstała niedawno.

– Tak, tylko muszę jeszcze...

Oczywiście nie mogła być tego pewna, musiałaby pobrać próbkę i oddać ją Molanderowi do analizy, ale coś jej podpowiadało, że to krew. A jeśli była to krew małego Moonifa, oznaczałoby to, że chłopiec nie wyszedł z budynku, lecz udał się do piwnicy. Ruszyła schodami w dół i z ciszy, jaka zapadła w słuchawce, wywnioskowała, że rozmowa ze „Skałą” została przerwana.

Wystarczył jeden krok za uchylone drzwi do piwnicy, by również tutaj zamigotały świetlówki umieszczone pod sufitem.

Schowek. Taki napis widniał na blaszanych drzwiach po lewej stronie. Takie same na wprost broniły wstępu do kotłowni. Oba pomieszczenia były zamknięte na klucz, lecz po prawej znajdowało się jeszcze dwoje drzwi, a jedne z nich stały otworem.

Przy framudze wisiała tabliczka z tabelką, na której mieszkańcy zaznaczali zarezerwowane przez siebie godziny prania. Sądząc po odgłosach dochodzących ze środka, co najmniej jedno urządzenie właśnie pracowało.

Świetlówka pod sufitem zgasła, więc Irene weszła do pralni i od razu stwierdziła, że pomieszczenie ma identyczny rozkład jak to, z którego ona i Hampus korzystali w bloku w Helsingborgu, zanim wyprowadzili się do domu w Perstorp. Stały tam w rzędzie trzy duże pralki, suszarka, szafa do suszenia odzieży i stary magiel, którego nikt od dawna nie używał.

Włączona była pralka stojąca z brzegu, sporo większa niż dwie pozostałe. Z powodzeniem zmieściłaby dywan albo potrójny wkład brudnych ubrań. W Helsingborgu mieli taką samą i na jej widok Irene przemknęło przez myśl, że już z tego powodu warto by wrócić do miasta.

Nigdzie nie dostrzegła śladów krwi ani innych oznak obecności chłopca. Odwróciła się na pięcie, by ruszyć po schodkach na górę, kiedy przeczucie podpowiedziało jej, by sprawdzić pomieszczenie z napisem „Schowek”. Rodzice chłopca albo sąsiadka na pewno mieli do niego klucz.

Kiedy jednak usłyszała, jak duża pralka przerzuca program i zaczyna wirować, zaświtało jej, że coś się nie zgadza, i jeszcze raz spojrzała na tabelkę z rozkładem prań. Była środa, 13 czerwca, pusty dzień w rozpisce. Nikt nie zaplanował na dzisiaj prania.

4

Przerywany sygnał w zestawie słuchawkowym powtarzał się w takich odstępach i z takim uporem, jakby ktoś specjalnie zaprogramował go, by wpędzić Fabiana w jeszcze większy stres. Po pierwszej próbie, trwającej prawie dwie minuty, sygnał przeszedł nagle w krótszy, oznaczający, że linia jest zajęta. Za drugim razem wreszcie się udało, choć Fabian musiał wyjść na szpitalny korytarz, by zachować spokój.

– Cześć.

Minęło parę sekund, zanim się zorientował, że po drugiej stronie naprawdę słyszy głos Sonji, a nie kolejny buczący sygnał.

– Sonju, wiesz, co się stało? – zapytał podekscytowany.

– Yh... co?

– Usiądź i posłuchaj, bo to jest coś napraw...

– Fabian, przepraszam cię, ale jestem w trakcie czegoś ważnego. Czy to aż takie pilne?

– Jeszcze jak. Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że...

– Skończyliśmy już? Muszę spadać – rozległ się w tle znudzony głos Teodora.

– Jedyne, co musisz, to zostać tutaj ze mną – odpowiedziała mu Sonja.

– Po jaką cholerę? Ty i ojciec i tak zaraz się pokłó...

– Teo, nigdzie nie idziesz!

– Sonju, co się dzieje? – spytał Fabian.

Odpowiedziało mu ciężkie westchnienie.

– Weszłam do jego pokoju, żeby zabrać rzeczy do prania i zmienić pościel... Boże, powinieneś zobaczyć to pobojowisko... No i znalazłam dwa... – Sonja zamilkła. – Wiesz co, pomówimy o tym później – dodała po chwili. – Opowiedz mi lepiej o tej pilnej sprawie.

Fabian na moment zgłupiał, ale zaraz sobie przypomniał, po co dzwoni. Obejrzał się jeszcze przez ramię na członków personelu medycznego pochylonych nad łóżkiem jego córki, by się upewnić, że nic mu się nie przywidziało.

– Obudziła się. Matylda się obudziła!

– Co takiego? Obudziła się? Naprawdę? Jak się czuje?

– Dobrze. Chyba. Biorąc pod uwagę okoliczności. Przynajmniej tak powiedział lekarz. Ma dobre wyniki. Ale jeśli chcesz wiedzieć, czy... – Fabian nie mógł znaleźć odpowiednich słów.

– Co mówisz? Coś jest nie tak? Fabian, co się tam dzieje?

– Może mi się tylko wydaje, ale...

– Już jadę.

Zanim do niego dotarło, że Sonja się rozłączyła, stanęły obok niego trzy pielęgniarki.

– Zostawimy was teraz samych – oznajmiła jedna z nich. – Jeśli coś pana zaniepokoi, proszę zadzwonić.

Fabian skinął głową na zgodę i odczekał, aż kobiety oddalą się korytarzem. Potem wepchnął telefon do tylnej kieszeni spodni i wszedł do sali, w której leżała Matylda. Dziewczynka miała otwarte oczy, ale tępo wpatrywała się w sufit. Fabian odchrząknął, nie doczekał się żadnej reakcji. Spróbował jeszcze raz, jednak córka wciąż nie zwracała na niego uwagi. Gdyby nie mrugała oczami, przeraziłby się, że umarła.

Przysunął krzesło bliżej łóżka i usiadł.

– Cześć, Matysiu. – Najostrożniej, jak potrafił, ujął jej dłoń, uważając, by nie dotknąć wbitego w nadgarstek i przyklejonego taśmą wenflonu. – Jak się czujesz?

Dziewczynka z wyraźnym wysiłkiem odwróciła głowę i spojrzała na niego tym samym wzrokiem, co po przebudzeniu: spokojnym i poważnym, całkiem innym od spojrzenia energicznej i dociekliwej Matyldy, jaką znał. Właśnie to najbardziej go niepokoiło.

W szpitalnym łóżku leżała jego córka, ale nie mógł odeprzeć wrażenia, że patrzy na niego obca dziewczynka.

– Nie wiem, czy pamiętasz, co się stało – zaczął, nie mając pomysłu, jak kontynuować rozmowę.

– Pamiętam – odpowiedziała, a Fabian natychmiast zrozumiał, że przebieg zdarzeń zapisał się w głowie Matyldy równie szczegółowo, jak w jego.

Bandyta, który ją postrzelił, wtargnął do domu i zaskoczył ją i jej koleżankę Esmeraldę. Prawdopodobnie były wtedy w piwnicy i odprawiały jeden ze swoich seansów wywoływania duchów. Zmusił je, żeby poszły na górę, usadził je na kanapie w salonie razem z Sonją i kazał im czekać, aż wróci Fabian.

On, jej tata, który powinien być dla niej oparciem, a tak często był nieobecny, nawet kiedy przebywał w domu. A kiedy wreszcie się pojawił, zareagował zbyt późno. Kula zdążyła rozedrzeć brzuch Matyldy i zakrwawiona dziewczynka osunęła się na ziemię.

– Wybacz mi – powiedział i natychmiast pożałował swoich słów.

Jak można komukolwiek wybaczyć coś takiego?

– Robiłeś, co mogłeś – wyszeptała Matylda. – Nie dało się zrobić nic więcej.

Może się przesłyszał? Czy w tym łóżku naprawdę leżała jego córka?

– Nie na tym polega problem – dodała, mrużąc oczy, jakby znów miała zapaść w sen.

– Nie? Więc o co chodzi, Matysiu? Powiedz mi, zrobię wszystko, żeby ci pomóc.

– Nic nie możesz zrobić. Na mnóstwo spraw nie masz wpływu.

– Nie rozumiem. O czym ty mówisz? Lekarze twierdzą, że wrócisz do zdrowia. – Fabian ujął jej drugą dłoń. – Już to, że ze mną teraz rozmawiasz, jest prawdziwym cudem.

– Właśnie w tym problem. – Matylda westchnęła. – Że przeżyłam.

– Matysiu, posłuchaj mnie. Nie sądzisz chyba, że... że ja i mama, która zresztą zaraz tutaj będzie... Przecież kochamy cię ponad wszystko na świecie. Mam nadzieję, że to rozumiesz. Nic nie cieszy nas tak jak to, że się obudziłaś i wkrótce staniesz na nogach.

Matylda pokręciła głową.

– Nie o to chodzi – odparła.

– Okej... – Fabian próbował zajrzeć jej w oczy, ale dziewczynka opuściła powieki. – W takim razie powiedz mi, na czym polega problem.

– I tak nie zrozumiesz.

– Daj mi szansę.

Pragnął, żeby córeczka mu uwierzyła, ale rozumiał jej milczenie. W końcu to on wpuścił bandytę za próg ich domu.

– Greta – szepnęła Matylda tak cicho, że ledwie ją zrozumiał.

– Greta?

Matylda przełknęła z trudem.

– Woda... mogę trochę wody?

Fabian podszedł do umywalki, nalał wody do plastikowego kubka, wrócił do łóżka Matyldy i pomógł jej się napić.

– Chwileczkę, chcę cię dobrze zrozumieć – powiedział. – Czy Greta to ta zjawa, którą wywoływałyście z Esmeraldą w naszej piwnicy?

– Nie jest zjawą. – Matylda pokręciła głową. – Tylko duchem. Powiedziała, że w naszej rodzinie ktoś umrze.

Fabian od początku uważał zabawę w wywoływanie duchów za zły pomysł, ale nie spodziewał się, że pochłonie Matyldę do tego stopnia... Pomyślała o niej od razu po wybudzeniu się ze śpiączki.

– Ale kochanie... przecież żyjesz – zaprotestował.

– No właśnie. Skoro nie ja... to znaczy, że ktoś z was...

– Matysiu, posłuchaj mnie. To, co się stało, nie miało prawa się stać, rozumiesz? Nigdy nie powinno było do tego dojść. Ale mimo wszystko się stało i zapewniam cię, że to nie wina żadnej Grety czy innego ducha z naszej piwnicy, lecz wyłącznie moja. Ja ponoszę za to całkowitą...

– To nie jest niczyja wina – przerwała mu Matylda. – Greta po prostu wie, co się stanie. To wszystko.

Po policzku dziewczynki spłynęła łza.

Fabian pochylił się nad łóżkiem i przytulił córkę.

– Matysiu, rozumiem, że się martwisz. Naprawdę rozumiem. I wiem, że wierzysz w to, co mówisz, ale spróbuj potraktować to jak sen.

– Sen? To nie był żaden sen.

– W pewnym sensie był, tylko o tym nie wiesz. Bo skąd miałabyś wiedzieć? Przecież kiedy coś nam się śni, nie wiemy, że właśnie śpimy.

Powieki Matyldy robiły się coraz cięższe, ale jej usta się poruszały. Fabian musiał się nad nimi nachylić, by usłyszeć słowa:

– Pomyśl, że to ty teraz leżysz i śpisz.

5

Choć świetlówki dawały jaskrawe światło, flesz aparatu za Irene błyskał tak jasno, że jej sylwetka rzucała cień na białą ścianę. W trakcie sześciu lat pracy w dochodzeniówce policjantka była świadkiem wielu scen, które normalnych ludzi wpędziłyby w bezsenność. Widziała zwłoki leżące tak długo, że technicy kryminalistyki musieli dosłownie zdrapywać je z ziemi, albo torturowane przed śmiercią tak bestialsko, że już myśl o tym przyprawiała o mdłości.

Zwłoki.

Właśnie tak postrzegała je za każdym razem na miejscu zdarzenia lub w zakładzie medycyny sądowej. Zwłoki. Nie ludzie, którzy przed śmiercią wiedli normalne życie, mieli marzenia i jakieś nadzieje, lecz skupisko atomów tworzących jakąś masę. Myślała tak, żeby utrzymać na dystans emocje, zachować zimną krew i zdolność logicznego myślenia.

Tym razem jej się nie udało. Szok wciąż trzymał ją w żelaznych szponach, więc siedziała bez ruchu na taborecie i wpatrywała się w ścianę. Oprócz cienia pojawiającego się tam w rytmie pstrykania zdjęć przez jednego z asystentów Molandera widniała na niej swastyka i kilka rasistowskich haseł, ale wszystko to zbyt zatarte i stare, by mogło mieć związek z tą zbrodnią.

Po raz pierwszy Irene nie zdołała się zmusić, by ponownie spojrzeć na ofiarę. Choćby przez chwilę.

Tym razem to nie były tylko zwłoki. To był jedenastoletni chłopiec o ładnym imieniu, ubrany w kurtkę z guzikami ze Spider-Manem, z mnóstwem kolegów i życiem, które ledwie się zaczęło. Chłopiec, który w drodze do szkoły zniósł do śmietnika puste butelki. Nie zaszedł dalej. Ktoś go tam dopadł i zaciągnął do pralni.

Wciąż nie potrafiła wyobrazić sobie przebiegu wydarzeń, chociaż Molander i jego pomocnicy podali już każdy niepożądany szczegół.

– Ingvar, naprawdę nie wiem. Nie czuję się z tym dobrze – odezwał się asystent o imieniu Fredrik.

– O tym, co czujesz, opowiesz swojej dziewczynie albo psychoterapeucie – upomniał go Molander swoim niezmiennie oschłym i rzeczowym tonem. – Teraz musimy skupić się na wydobyciu ciała. A może uważasz, że powinniśmy je tu zostawić i pozwolić mieszkańcom dalej używać pralki?

– Nie, ale nie wyobrażam sobie, jak mamy to zrobić. To znaczy... bez dodatkowego uszkodzenia go.

– No właśnie... – Molander westchnął. Kucnął, a jego stawy sucho trzasnęły. – Proponuję, żebyśmy rozmontowali pralkę i wyjęli bęben, a potem przetniemy go piłą kątową. Co ty na to?

– Więc tu się schowaliście!

Irene odwróciła głowę i ujrzała w progu „Skałę”. Od razu poczuła się trochę lepiej.

– Jak wam idzie? – Popatrzył, jak asystenci Molandera wysuwają wielką pralkę z szeregu i ustawiają się po jej obu stronach ze śrubokrętami.

– Ze zrozumiałych względów trudno go wyciągnąć. – Molander wstał i rozprostował plecy. – Ale niech się wstydzi ten, kto się poddaje w takiej sytuacji.

– Jakich zrozumiałych względów? – spytała Irene, głównie po to, by zasygnalizować, że już doszła do siebie.

– Tysiąc pięćset obrotów na minutę.

– O kurwa... – „Skała” pokręcił głową. – W takich chwilach człowiek zaczyna się zastanawiać, dokąd zmierza ten świat.

– Zaczyna? Ja się od dawna nad tym zastanawiam – prychnął Molander. Pomógł swoim asystentom ostrożnie wyjąć bęben pralki i położyć go na kocu rozpostartym na podłodze. – Przetnijcie ścianki w dwóch miejscach – polecił im. – Zakładam, że potem bez problemu odegniemy połówki. Okej? – Asystenci potaknęli na zgodę, a Molander znów zwrócił się do „Skały” i Irene: – Będzie trochę głośno, więc jeśli coś wam leży na wątrobie, mówcie teraz.

– Znaleźliście jakieś ślady? – spytał „Skała”.

– Niekoniecznie. Trochę krwi, prawdopodobnie należącej do chłopca. Poza tym z pięćdziesiąt odcisków palców różnych osób, niektóre w dziwnych miejscach jak na pranie.

– Dwóch mundurowych z Bjuv chodzi właśnie po sąsiednich domach. Rozmawiają z ludźmi i zbierają odciski – powiedziała Irene. – Zobaczymy, czy któreś z nich będą pasowały.

– Podejrzewasz, że zrobił to ktoś tutejszy? – zapytał „Skała”.

Irene wzruszyła ramionami.

– Po prostu wydaje mi się, że łatwiej byłoby to zrobić komuś, kto zna te pomieszczenia, wie, że jest tu taka duża pralka, no i ma klucz.

– Równie dobrze mógł użyć klucza ofiary – zauważył Molander. – Moim zdaniem o wiele ciekawsze będą te odciski, które nie pasują do żadnego z lokatorów.

– A ta swastyka? – „Skała” pokazał palcem na ścianę za Lilją.

– Jest tu od dobrych paru lat – odparł Molander.

– Ale to nie musi oznaczać, że motyw był inny – stwierdziła Irene.

– Nie wyciągajmy pochopnych wniosków. – „Skała” rozejrzał się po pomieszczeniu.

– Wiem, musimy pracować wielotorowo, bla, bla, bla, ale skoro ktoś wepchnął chłopca z Syrii do pralki, to nie wiem, o co mogło chodzić, jeśli nie o rasizm i...

Słowa Irene zagłuszył ostry zgrzyt szlifierki kątowej. Musieli zasłonić uszy i odczekać, aż narzędzie ucichnie i asystenci Molandera ostrożnie odegną połówki bębna.

Wcześniej Irene nie mogła nawet spojrzeć w stronę urządzenia, teraz zaś nie potrafiła oderwać wzroku od martwego chłopca. Gdyby spojrzała tylko na jego spokojną buzię i zamknięte oczy pod zmierzwionymi czarnymi włosami, mogłaby pomyśleć, że on śpi.

Niestety, Moonif nie spał.

Od karku, przez całą długość kręgosłupa, aż po stopy był wygięty w niemal idealny okrąg. Nawet wyłamane do przodu kolana dopasowały się do kształtu bębna; sięgały chłopcu aż do uszu, po obu stronach głowy, a stopy dotykały pleców.

Mózgi obecnych w pralni ludzi próbowały błyskawicznie zrozumieć widok, który oczy już spostrzegły, lecz w efekcie wszyscy stali w milczeniu. Nawet Molander wyglądał na poruszonego, a „Skała”, do tej pory najspokojniejszy, tkwił w miejscu z rozdziawionymi ustami, więc kiedy nagle rozległ się rozdzierający krzyk, wszyscy pomyśleli, że to on go wydał.

Zaskoczeni nie wzięli pod uwagę, że słyszą kobiecy głos.

Irene zareagowała pierwsza i stanęła na drodze wbiegającej do pralni matki Moonifa. Ta jednak walczyła z całych sił i dopiero „Skała” do spółki z Molanderem zdołali ją zatrzymać i wyprowadzić z pomieszczenia.

– Niech się pani uspokoi! – próbowała przekrzyczeć ją Irene.

Matka wierzgała i nie cichła. Opadła z sił dopiero po kilku minutach.

– Już dobrze... – niepewnie bąknęła Irene, a „Skała” ostrożnie poluzował uścisk na ramionach kobiety.

Ta osunęła się na kolana, a jej krzyk przeszedł w zawodzący płacz.

– Już dobrze... – powtórzyła Lilja i ostrożnie ją objęła.

– Jest w szoku, potrzebuje czegoś na uspokojenie. – „Skała” otarł pot z czoła. – Zawieźmy ją do szpitala. Przesłuchamy ją później, po odprawie.

Irene kiwnęła głową na zgodę i wyprowadziła kobietę z pomieszczenia.

Coś sprawiło, że wylegli na ulicę. Może przyciągnął ich słodkawy zapach śmierci, a może wystarczyła biało-niebieska taśma policyjna zagradzająca wejście do budynku. Ludzie zaczęli gromadzić się na chodniku i wyciągali szyje, żeby coś zobaczyć.

Od przyjazdu Irene minęła dopiero godzina i dwadzieścia pięć minut, a wtedy nie było tu prawie nikogo. Teraz przed blokiem stało co najmniej czterdzieści osób i co najmniej czterdzieści par oczu śledziło każdy krok Irene i „Skały”, kiedy prowadzili zrozpaczoną matkę Moonifa do samochodu.

Na szczęście nigdzie nie było kamer, a to znaczyło, że media niczego jeszcze nie wywęszyły.

– To matka ofiary, Adena Ganem – poinformowała Irene policjantów w radiowozie.

Już miała im polecić, by zawieźli kobietę do szpitala w Helsingborgu, kiedy dostrzegła wysokiego chudego mężczyznę przeciskającego się przez tłum.

Patrzył wprost na nią, ale nie dlatego poprosiła „Skałę”, by przejął sprawę, i odeszła od radiowozu. Owszem, widziała go wcześniej przechodzącego przez ulicę i zwróciła uwagę na jego rzucającą się w oczy sylwetkę, wysoko podciągnięte dżinsy, śnieżnobiałe trampki i beżową wiatrówkę z niebieskim kwiatkiem – logotypem Szwedzkich Demokratów.

Jej uwagę przyciągnął teraz uśmiech mężczyzny.

Jako jedyny w tłumie miał wręcz zachwyconą minę. Irene przemknęło przez myśl, że być może to sprawca, bo oni często wracają na miejsce zdarzenia i przyłączają się do gapiów, by obserwować pracę policji i reakcje innych ludzi.

Zrobiła krok w jego stronę i zauważyła natychmiastową zmianę na jego twarzy. Uśmiech nie zniknął, lecz w oczach błysnął niepokój, jej uwagę przykuło również nerwowe drżenie wargi pod lewą dziurką od nosa. Sekundę później mężczyzna zniknął w tłumie.

Nie mogła pozwolić mu uciec. Szybko przekroczyła biało-niebieską taśmę i weszła między gapiów. Po chwili znów go dostrzegła. Energicznym krokiem przecinał parking przed centrum handlowym i raz po raz oglądał się przez ramię, jakby chcąc się upewnić, że nikt za nim nie idzie. Dostrzegłszy Lilję, puścił się biegiem w stronę Norra Storgatan.

Stare pomarańczowe volvo nadjechało z lewej strony i nie miało szansy się zatrzymać.

Dwukrotnie rozległ się stłumiony huk: pierwszy, gdy samochód uderzył w pieszego; drugi, kiedy ten wylądował na masce. Zaraz po tym stoczył się na drugą stronę jezdni, a volvo zatańczyło na asfalcie i w końcu zahamowało.

Irene rzuciła się biegiem przez parking. Z pomarańczowego auta wysiadł starszy mężczyzna i schylił się przy drzwiach od strony kierowcy, bo najwyraźniej tam upadł potrącony uciekinier. Lilja mogła tylko mieć nadzieję, że przeżył. Nie wyobrażała sobie gorszego rozwiązania tej sprawy niż przypadkowa śmierć sprawcy, która uniemożliwi im poznanie jego motywu.

Odetchnęła z ulgą, gdy przez brudne szyby samochodu ujrzała, jak mężczyzna w beżowej kurtce podnosi się z jezdni. Jej obawy się nie sprawdziły. Dobiegła tak blisko niego, że powinna bez problemu go złapać.

Jednak zamiast dalej uciekać, on błyskawicznie wsiadł za kierownicę. Pomarańczowe volvo odjechało z piskiem opon i parę sekund później Irene patrzyła wyłącznie na przewróconego na asfalt, krwawiącego właściciela samochodu.

6

Dwadzieścia pięć dni, czternaście godzin i czterdzieści dwie minuty.

Szefowa wydziału kryminalnego helsingborskiej policji Astrid Tuvesson przestała spoglądać na zegarek i wyszła ze swojego gabinetu. Jeszcze osiemnaście minut i pobije swój rekord. Wprawdzie nie była pewna dokładnej liczby minut, ale lekarz powiedział, że na początek dobrze jest ustalić konkretny dzień i godzinę i względem nich odliczać czas. Zapewnił też, że z każdym dniem będzie coraz łatwiej i w końcu Astrid przestanie liczyć dni, ale na razie jego ostatnia obietnica się nie sprawdziła.

Astrid myślała o tym niemal bez przerwy. Każdy dzień, każda godzina i każda minuta były dla niej walką. I to pragnienie. To cholerne pragnienie. Nienawidziła myśli, że nigdy więcej go nie ugasi, i chwilami czuła, że w miarę upływu czasu ogarnia ją coraz większe zwątpienie. Czy naprawdę było warto? Nie powiedziała o tym nikomu, nawet swojemu sponsorowi AA.

W kuchni przelała świeżo zaparzoną kawę do termosu, wyjęła z lodówki karton mleka i zabrała wszystko do sali odpraw. Zaczynała trzeci dzień w pracy. Wróciła już po wydarzeniach, które rozegrały się przed miesiącem, choć nie wykorzystała jeszcze sześciu tygodni zwolnienia i mogła leżeć w domu na kanapie, przeczytać wszystkie książki czekające na swoją kolej albo w końcu obejrzeć Prawo ulicy, skoro wszyscy tyle mówili o tym serialu. Pragnienie połączone z samotnością sprawiało jednak, że zaczynała chodzić po ścianach i w końcu stwierdziła, że się załamie, jeśli natychmiast nie ruszy się z domu.

Koledzy w pracy odwracali jej uwagę i mieli na nią oko. Tu czekało na nią miejsce i wiele zadań do wykonania, choć w innych okolicznościach z wdzięcznością przyjęłaby te kilka tygodni wolnego. Zwłaszcza że wciąż jeszcze pobrzmiewało echo ostatniego śledztwa, najtrudniejszego, jakie Tuvesson dotychczas prowadziła.

Nie dane im było odpocząć.

Jej ludzie nie zdążyli nawet zarchiwizować wszystkich zdjęć, na których ofiary leżały w kostnicy w rzędzie tak długim, jakby sprawa dotyczyła zbrodni ludobójstwa, a na tablicy w sali odpraw już zawisły fotografie z nowego miejsca zdarzenia. Tym razem zrobiono je w pralni bloku mieszkalnego w Bjuv, gdzie nieznany sprawca wepchnął dziesięcioletniego chłopca do wielkiej pralki i włączył płukanie z wirowaniem.

Na domiar złego miejsce Fabiana Riska świeciło pustką i tak miało pozostać aż do końca lata, bo dopiero wtedy kończył mu się urlop. Astrid doskwierał brak jego instynktu i doświadczenia, a z czasem mogło być tylko gorzej.

Wszystko wskazywało na to, że zbrodni dokonał jakiś szaleniec. Wprawdzie w Szwecji seryjni mordercy trafiali się niezwykle rzadko, jednak w ciągu ostatnich lat śledczy musieli się zmierzyć aż z dwoma takimi przypadkami. Instynkt kazał więc Astrid Tuvesson niczego nie wykluczać.

Zgarnęła na kupkę zdjęcia z poprzedniej sprawy, włożyła je do teczki i właśnie zabrała się do ścierania zapisków z białej tablicy, kiedy do sali wmaszerował „Skała” ze swoim laptopem.

– Molander powiedział, żebyśmy zaczęli bez niego – oznajmił. – Musiał zostać w Bjuv.

– Znalazł coś?

„Skała” wzruszył ramionami.

– Wiesz, jaki jest małomówny, kiedy pracuje. – Nalał sobie kawy z termosu. – A gdzie Irene?

– Powinna zaraz się zjawić. Jak ty się trzymasz? I jak się czuje matka tego chłopca?

– Tak, jak my byśmy się czuli, gdyby ktoś wsadził nasze dziecko do pralki i włączył wirowanie. – „Skała” pokręcił głową. – Właśnie dzwoniłem do szpitala. Dali jej coś na uspokojenie, ale moim zdaniem upłynie jeszcze sporo czasu, zanim będziemy mogli z nią porozmawiać. – Zamilkł i napił się kawy. – Zwykle dość łatwo jest mi zrozumieć, dlaczego ludzie robią to, co robią – dodał. – Jeśli człowiek się wysili, może się nawet przestać dziwić pobudkom jakiegoś zabójcy, ale to... to nawet nie jest chore. To się po prostu nie mieści w głowie.

– Wiem, ale takie myślenie nie posunie nas do przodu i wiesz o tym tak samo dobrze jak ja – odparła Tuvesson w tej samej chwili, w której do sali weszła Irene Lilja z papierową teczką w dłoni.

– Sorry za spóźnienie – powiedziała. – Co mnie ominęło?

– Nic, właśnie zaczynaliśmy – uspokoiła ją Tuvesson. – Chyba podjęliśmy próbę zrozumienia motywu zabójcy.

„Skała” w milczeniu pokiwał głową.

– Jaką próbę? – zdziwiła się Irene. – Dla mnie to oczywisty przypadek rasizmu i wrogości do imigrantów. Naprawdę przychodzi wam do głowy inny powód?

Nalała sobie kawy.

– Co cię skłania do takiego wniosku oprócz faktu, że ofiara pochodziła z Syrii? – zainteresowała się Astrid.

– Przecież to się stało w Bjuv. Nie wystarczy?

– Obawiam się, że nie. – „Skała” zerknął z ukosa na Irene. – Bjuv wcale nie jest takie rasistowskie jak inne miejsca w Skanii.

– Nie zamierzałam obrażać twoich rodzinnych stron, ale dorastałeś w trochę innych czasach. Wtedy wszyscy oglądali Korzenie, a lód na patyku kosztował nie więcej niż dwa dwadzieścia pięć. Dzisiaj wysmarowuje się swastyki na ścianach i opluwa współpasażera w autobusie za to, że ma inny kolor skóry.

– To było w Staffanstorp, nie w Bjuv – obruszył się „Skała”.

– Tak, ale zgadnij, skąd był ten dureń, który to zrobił.