Róża i cierń. Cykl Kroniki Riyrii. Tom 2 - Michael J.Sullivan - ebook

Róża i cierń. Cykl Kroniki Riyrii. Tom 2 ebook

Michael J.Sullivan

4,4

Opis

Dwóch złodziei chce poznać odpowiedzi.

Narodziny Riyrii…

Przez ponad rok Royce Melborn próbował zapomnieć o Gwen DeLancy, kobiecie, która uratował życie jemu i jego towarzyszowi Hadrianowi Blackwaterowi. Nie mogąc o przestać o niej myśleć, Royce wraca do Medfordu z Hadrianem, ale tym razem spotykają się z zupełnie innym powitaniem – Gwen nie chce ich widzieć. Ciężko pobita przez potężnego arystokratę podejrzewa, że Royce nie zważając na wszelkie niebezpieczeństwa postanowi się zemścić. Odprawiając złodziei ma nadzieję ich ochronić. Nie zdaje sobie jednak sprawy, do czego zdolna jest ta dwójka. Wkrótce się dowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 448

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (334 oceny)
194
99
34
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Solitude

Całkiem niezła

Generalnie książka była dobra, ale... czegoś mi zabrakło w tym tomie. Byłam bardziej ciekawa co u Hadriana, Royca i Gwen, a dostałam nowych bohaterów, których historia, aż tak bardzo mnie nie wciągneła.
20
AgaMatiLila

Nie oderwiesz się od lektury

Ciężko oderwać się od lektury, wciągająca jak pierwsza cześć a może nawet bardziej. Gorąco Polecam
10
KasiaSold

Nie oderwiesz się od lektury

Równie ciekawa, jak tom 1.
10
Murron

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny raz świetna rozrywka, trochę jednak irytujący jest brak pociągnięcia niektórych wątków z tomu 1.
10
Paralyze

Dobrze spędzony czas

Najsłabsza część.
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Rose and the Thorn

Copyright © 2013 by Michael J. Sullivan Copyright for the Polish translation © 2018 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka Ilustracja na okładce: Dominik Broniek Opracowanie graficzne okładki: Dark Crayon Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl

Wydanie II

ISBN 978-83-66065-39-0 Warszawa 2018

Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

Rozdział 1    Bitwa na Moście Wjazdowym

Reuben powinien był uciec, kiedy tylko giermkowie wyszli z twierdzy zamkowej. Spokojnie zdążyłby znaleźć schronienie w stajni, ograniczając nękanie z ich strony do rzucania jabłkami i wyzwiskami, ale zmyliły go ich uśmiechy. Sprawiali wrażenie przyjaznych, niemal rozsądnych.

– Reuben! Ej, Reuben!

Reuben? Nie Gnojarz? Nie Troll?

Wszyscy giermkowie go przezywali. Żadne z przezwisk nie było przyjemne, ale on też miał przezwiska dla nich, przynajmniej w myślach. „Pieśń Człowiecza”, jeden z ulubionych poematów Reubena, wymieniał starość, chorobę i głód jako Trzy Zmory Ludzkości. Gruby Horace był ewidentnie głodem. Willard o ziemistej i dziobatej twarzy chorobą, a starość przypadła Dillsowi, który jako siedemnastolatek był z nich najstarszy.

Na widok Reubena skręcili w jego kierunku jak stadko drapieżnych gęsi. Dills trzymał wgnieciony hełm rycerski; przyłbica unosiła się i opadała, kiedy nim kołysał. Willard niósł ochraniacze do walki. Horace jadł jabłko – co za niespodzianka.

Nadal mógł dotrzeć do stajni przed nimi. Tylko Dills miał jakąkolwiek szansę wygrać z nim w wyścigu. Reuben przeniósł ciężar ciała, ale się zawahał.

– To mój stary ekwipunek do treningów – powiedział przyjaźnie Dills, jakby ostatnie trzy lata w ogóle się nie przydarzyły, jakby był lisem, który zapomniał, co się robi z królikiem. – Ojciec przysłał mi nowy zestaw, więc bawiliśmy się trochę z tym.

Podeszli i teraz już było za późno na ucieczkę. Otoczyli go, ale nadal się uśmiechali.

Dills wyciągnął hełm, w którym odbijało się jesienne słońce i z którego zwisały skórzane paski.

– Nosiłeś kiedyś coś takiego? Przymierz.

Reuben spojrzał na Dillsa zbity z tropu.

To bardzo dziwne. Dlaczego są dla mnie mili?

– Chyba nie wie, co się z tym robi – powiedział Horace.

– Śmiało! – Dills wepchnął mu hełm w ręce. – Niedługo dołączysz do straży zamkowych, prawda?

Rozmawiają ze mną? Od kiedy?

Reuben nie odpowiedział od razu.

– Ehm... No tak...

Dills uśmiechnął się szerzej.

– Tak myślałem. Nie masz zbyt wielu okazji, żeby poćwiczyć walkę, co?

– Kto by trenował ze stajennym? – Horace mówił niewyraźnie, bo przeżuwał.

– No właśnie – przytaknął Dills i zerknął na czyste niebo. – Piękny jesienny dzień. Szkoda siedzieć w czterech ścianach. Pomyślałem, że chętnie nauczyłbyś się paru manewrów.

Każdy z nich miał drewniany miecz do ćwiczeń, a Horace przyniósł też dodatkowy.

To się dzieje naprawdę? Reuben przyjrzał się ich twarzom, szukając podstępu. Dills sprawiał wrażenie urażonego jego brakiem wiary, a Willard przewrócił oczami.

– Myśleliśmy, że chciałbyś przymierzyć rycerski hełm, zwłaszcza że nigdy takiego nie będziesz nosił. Myśleliśmy, że docenisz taką okazję.

Za ich plecami starszy giermek Ellison wyszedł z zamku i usiadł na ocembrowaniu studni, żeby popatrzeć.

– Będzie zabawnie. Będziemy się zmieniać. – Dills znowu wepchnął hełm w ręce Reubena. – Dzięki ochraniaczom i hełmowi nic ci się nie stanie.

Willard się nachmurzył.

– Słuchaj, staramy się być mili. Nie bądź dupkiem.

Chociaż było to naprawdę dziwne, Reuben nie dostrzegł żadnej złośliwości w ich oczach. Uśmiechali się w sposób, w jaki zwykle uśmiechali się do siebie – szeroko i nonszalancko. Sytuacja nabierała pewnego sensu w głowie Reubena. Po trzech latach znęcanie się nad nim przestało być nowością i atrakcją. Ponieważ jako jedyny był ich rówieśnikiem i nie należał do arystokracji, w naturalny sposób stał się ich celem, ale czasy się zmieniały i wszyscy dorastali. To był gest pojednawczy, a zważywszy, że Reuben nie zdobył ani jednego przyjaciela, odkąd tu przybył, nie mógł sobie pozwolić na wybrzydzanie.

Wziął wypchany szmatami hełm i wsunął na głowę. Mimo szmat był za duży i wisiał luźno. Reuben podejrzewał, że coś jest nie tak, ale nie miał pewności. Nigdy nie nosił żadnej zbroi. Ponieważ miał zostać zamkowym gwardzistą, oczekiwano, że ojciec go wyszkoli, ale nigdy nie znalazł na to czasu. To sprawiało, że oferta giermków była nęcąca; pokusa przeważyła podejrzenia. Miał szansę nauczyć się czegoś o walce i szermierce. Już za tydzień będą jego urodziny, a kiedy skończy szesnaście lat, dołączy do szeregów straży zamkowej. Z racji niewielkich umiejętności w walce będzie wysyłany do najgorszych zadań. Jeśli giermkowie mówili poważnie, to może nauczy się czegoś, czegokolwiek.

Trójka obwiązała go ciężkimi warstwami ochraniaczy, które krępowały jego ruchy; Horace dał mu zapasowy drewniany miecz.

I wtedy zaczęło się lanie.

Bez słowa ostrzeżenia wszyscy trzej giermkowie uderzyli mieczami w głowę Reubena. Metal i szmaty absorbowały większość siły uderzenia, ale nie wszystko. Wnętrze hełmu miało szorstkie, odsłonięte metalowe krawędzie, które rozcinały skórę i dźgały w czoło, policzek, ucho. Reuben uniósł miecz w nieudolnej próbie obrony, ale niewiele widział przez przyłbicę. Mając uszy zatkane szmatami, ledwie słyszał stłumiony śmiech. Jedno uderzenie wytrąciło mu miecz z rąk, a drugie trafiło go w plecy, powalając na kolana. Potem już zaczęło się poważne bicie. Ciosy zasypały jego uwięzioną w metalu głowę, kiedy Reuben zwinął się w kłębek.

Wreszcie napastnicy zaczęli zwalniać i w końcu odstąpili. Reuben usłyszał ciężkie dyszenie, sapanie i kolejne śmiechy.

– Miałeś rację, Dills – powiedział Willard. – Gnojarz jest o wiele lepszy od manekina do ćwiczeń.

– Przez chwilę, bo manekin nie zwija się w kłębek jak dziewucha. – W głosie Dillsa zadźwięczała pogarda.

– Za to on piszczy przy każdym trafieniu.

– Jeszcze komuś chce się pić? – zapytał Horace, nadal dysząc.

Słysząc, że się odsuwają, Reuben odetchnął i rozluźnił mięśnie. Szczęka mu zdrętwiała od zaciskania zębów, całe ciało bolało go od bicia. Leżał jeszcze chwilę, czekając i nasłuchując. Przez hełm na głowie był odcięty od świata, ale bał się go zdjąć. Po kilku minutach ucichły nawet stłumione śmiechy i wyzwiska. Zerknął przez szparę i zobaczył tylko pomarańczowe i żółte korony drzew kołyszące się na popołudniowym wietrze. Przekrzywił głowę i zobaczył Trzy Zmory pośrodku podwórza. Chłopcy napełnili kubki wodą ze studni i usiedli na wozie z jabłkami. Jeden rozcierał rękę od miecza i zataczał nią szerokie kręgi.

Zlanie mnie do nieprzytomności musi być wyczerpujące.

Reuben zdjął hełm i chłodne powietrze musnęło jego spocone czoło. Zdał sobie sprawę, że to wcale nie był hełm Dillsa. Pewnie walał się gdzieś po dziedzińcu, gdzie go znaleźli. Reuben powinien był się domyślić, że Dills nigdy w życiu nie pozwoliłby mu włożyć czegoś swojego. Otarł twarz i nie zdziwił się, widząc krew.

Usłyszał, że ktoś podchodzi, uniósł więc ręce, żeby zasłonić głowę.

– To było żałosne. – Ellison stanął nad Reubenem, zajadając jabłko, które ukradł z wozu kupca.

Nikt nie powiedziałby mu złego słowa, a już z pewnością nie kupiec. Ellison był starszym giermkiem, chłopcem, którego ojciec miał największe wpływy. To on powinien zapobiegać takiemu znęcaniu się.

Reuben nie odpowiedział.

– Nie zawiązano dostatecznie ściśle ochraniaczy – ciągnął Ellison. – Oczywiście przede wszystkim chodzi o to, żeby w ogóle nie oberwać.

Znowu ugryzł jabłko i przeżuł kęs z otwartymi ustami. Kawałki miąższu poleciały mu na pierś, plamiąc tunikę. On i Zmory nosili takie same stroje, niebieskie z bordowymi dodatkami i złotym sokołem rodu Essendon. Przez plamę od soku z jabłka wydawało się, że sokół płacze.

– Ciężko cokolwiek zobaczyć w tym hełmie.

Reuben zauważył, że kawałek zwiniętego materiału, który wypadł na trawę, jest czerwony od jego krwi.

– Myślisz, że rycerze widzą więcej? – zapytał Ellison z ustami pełnymi jabłka. – Walczą na koniach, a ty miałeś na sobie tylko hełm i trochę ochraniaczy. Rycerze noszą pięćdziesiąt funtów stali, więc się nie tłumacz. Na tym polega problem z ludźmi twojego pokroju: zawsze znajdą jakąś wymówkę. Nie dość, że jako paziowie musimy znosić poniżenie, jakim jest praca ramię w ramię z wami, to jeszcze musimy wysłuchiwać waszych wiecznych narzekań. – Ellison zaczął mówić wyższym głosem, udając dziewczynę. – „Potrzebuję butów, żeby nosić wodę zimą. Nie dam rady sam porąbać całego drzewa”. – I już własnym głosem dodał: – Powód, dla którego nadal upierają się, żeby szlachetnie urodzeni młodzieńcy musieli znosić upokorzenie, jakim jest sprzątanie stajni, zanim staną się prawdziwymi giermkami, całkowicie mnie przerasta, ale żeby jeszcze znosić zniewagę, jaką jest praca razem z kimś takim jak ty, zwykłym wieśniakiem i bękartem, to już po prostu...

– Nie jestem bękartem – powiedział Reuben. – Mam ojca. Mam nazwisko.

Ellison roześmiał się i kawałki jabłka wyleciały mu z ust.

– Masz nawet dwa, jego i jej. Reuben Hilfred, syn Rose Reuben i Richarda Hilfreda. Twoi rodzice nigdy się nie pobrali i to czyni cię bękartem. A kto wie, ilu żołnierzy zabawiała twoja matka przed śmiercią. Wiesz, pokojówki lubią się zabawić. To same dziwki. Twój ojciec był po prostu na tyle durny, żeby uwierzyć, kiedy mu powiedziała, że jesteś jego synem. To jasno ukazuje głupotę mężczyzny. Zakładając więc, że nie kłamała, jesteś synem idioty i...

Reuben uderzył w Ellisona całym ciałem, przewracając go na plecy. Usiadł i zamachnął się, trafiając starszego chłopca w pierś i twarz. Kiedy Ellison uwolnił rękę, Reuben poczuł ból na policzku. Teraz on leżał na plecach i cały świat wirował. Ellison kopnął go w bok z dostateczną siłą, żeby złamać mu żebro, ale Reuben prawie tego nie poczuł. Nadal miał na sobie ochraniacze.

Ellison wyciągnął miecz. Metal opuścił pochwę z głośnym brzęknięciem. Reuben ledwie zdążył chwycić miecz do ćwiczeń, który zostawił na trawie. Uniósł go w samą porę, żeby uchronić się przed utratą głowy, ale stal Ellisona przecięła drewno na pół.

Reuben uciekł.

To była jedyna przewaga, jaką miał nad nimi. Więcej pracował i wszędzie biegał, podczas gdy oni robili niewiele. Nawet obciążony ochraniaczami był szybszy i bardziej wytrzymały od sfory ogarów. Mógłby biec całymi dniami, gdyby zaszła taka potrzeba. Mimo to nie był dość szybki i Ellison zdołał wymierzyć ostatni cios w jego plecy. Uderzenie tylko pchnęło Reubena do przodu, ale kiedy już znalazł się w bezpiecznej odległości, odkrył głębokie rozcięcie, które przeszło przez wszystkie cztery warstwy ochraniaczy, tunikę i nawet nieco skóry.

Ellison próbował go zabić.

* * *

Reuben przez resztę dnia ukrywał się w stajniach. Ellison i pozostali nigdy tam nie przychodzili. Koniuszy Hubert miał skłonność zaganiać do pracy każdego chłopca z zamku, nie zważając na różnicę między synem hrabiego, barona czy sierżanta straży. Pewnego dnia może będą lordami, ale w tej chwili byli paziami i giermkami, a jeśli idzie o Huberta, byli tylko plecami i rękami do unoszenia łopat. Zgodnie z oczekiwaniami Reubena zagoniono go do uprzątania łajna z boksów, co było lepsze niż stawienie czoła ostrzu Ellisona. Plecy go bolały, tak samo jak twarz i głowa, ale krwawienie ustało. O mały włos nie zginął, nie zamierzał więc narzekać.

Ellison był po prostu wściekły. Gdy już się uspokoi, znajdzie inny sposób, żeby okazać swoje niezadowolenie. Razem z innymi giermkami zastawią pułapkę i zbiją go, najpewniej kijami, ale tym razem bez ochraniaczy i hełmu.

Reuben zatrzymał się, wrzuciwszy łopatę gnoju na wóz i pociągnął nosem. Dym z palonego drewna. W kuchni palono drewnem cały rok, ale jesienią dym pachniał inaczej, bardziej słodko. Reuben wbił łopatę, przeciągnął się i spojrzał w górę na zamek. Prawie już skończono dekorować go z okazji jesiennej gali. Świąteczne flagi i wstęgi powiewały na masztach, kolorowe latarnie zwieszały się z drzew. Chociaż galę urządzano co roku, w tym świętowano podwójnie – dodatkowo z okazji mianowania nowego kanclerza. To znaczyło, że obchody musiały być większe i wspanialsze, zatem udekorowano zamek wewnątrz i od zewnątrz dyniami, tykwami i wiązkami zbóż. Kiedy pojawił się problem zbyt małej liczby krzeseł, bele słomy wniesiono do wszystkich sal. Przez ostatni tydzień farmerzy przywozili jej pełne wozy. Zamek wyglądał naprawdę świątecznie i chociaż Reuben nie został zaproszony, wiedział, że to będzie wspaniałe przyjęcie.

Jego spojrzenie powędrowało ku wysokiej wieży, która ostatnio stała się jego obsesją. Królewska rodzina rezydowała na wyższych piętrach zamku, gdzie niewielu mogło wejść bez zaproszenia. Najwyższy punkt zamku przewyższał resztę budowli raptem o kilka stóp, ale w wyobraźni Reubena wieża niemal dosięgała nieba. Zmrużył oczy, myśląc, że może dostrzeże jakiś ruch, kogoś przechodzącego obok okna. Niczego nie zobaczył, ale z drugiej strony niewiele działo się tam za dnia.

Z westchnieniem wrócił do półmroku stajni. Właściwie lubił wygarniać gnój z boksów. W chłodne dni latało niewiele much, a łajno było przeważnie suche, wymieszane ze słomą uzyskiwało konsystencję starego chleba albo ciasta i prawie nie śmierdziało. Prosta, niewymagająca myślenia praca dawała mu poczucie spełnienia. Poza tym lubił towarzystwo koni. Ich nie obchodziło, kim jest Reuben, jakiego koloru ma krew albo czy jego matka poślubiła jego ojca. Zawsze witały go, rżąc, i pocierały chrapami o jego pierś, kiedy znalazł się w pobliżu. Z nikim innym nie wolałby bardziej spędzić jesiennego popołudnia – z jednym wyjątkiem. A wtedy, jakby wystarczyło pomyśleć, żeby spełniło się marzenie, błysnęła mu bordowa suknia.

Widok księżniczki w drzwiach stajni zaparł Reubenowi dech w piersi. Zawsze zamierał na jej widok, a nawet jeśli był w stanie się poruszać, poruszał się niezgrabnie – jego palce głupiały, nie potrafiły wykonać najprostszego zadania. Na szczęście nigdy nie oczekiwano, że odezwie się w jej obecności. Wyobrażał sobie, że wtedy w porównaniu z językiem jego palce wydałyby się niezwykle zwinne. Obserwował księżniczkę od lat, widywał przelotnie, kiedy wsiadała do powozu albo witała gości. Polubił ją od pierwszego wejrzenia. Było coś w sposobie, w jaki się uśmiechała, w śmiechu, który pobrzmiewał w jej głosie i często poważnym wyrazie twarzy, co sprawiało, że wydawała się starsza, niż była w rzeczywistości. Wyobrażał sobie, że nie jest zwykłym człowiekiem, lecz jakąś baśniową istotą, ucieleśnieniem naturalnej gracji i piękna. Rzadko mógł ją zobaczyć, co czyniło te okazje specjalnymi, ekscytującymi chwilami jak widok jelonka o świcie. Kiedy się pojawiła, nie mógł oderwać od niej oczu. Miała prawie trzynaście lat i była równie wysoka jak matka. Jednakże coś w sposobie chodzenia i przesuwania bioder, kiedy za długo stała w jednym miejscu wskazywało, że jest już bardziej damą niż dziewczynką. Nadal była chuda i drobna, ale się zmieniła. Reuben marzył, że pewnego dnia będzie stał przy studni, kiedy ona pojawi się na dziedzińcu sama i spragniona. Oczami duszy widział, jak nabiera dla niej wody i nalewa jej do kubka. Uśmiechnęłaby się i być może podziękowałaby. Kiedy oddawałaby pusty kubek, ich palce zetknęłyby się przelotnie; przez jedną chwilę czułby ciepło jej skóry i po raz pierwszy zaznałby radości.

– Reuben! – Ian, stajenny, uderzył go w ramię szpicrutą. Dość mocno, żeby uderzenie zapiekło i zostawiło ślad. – Przestań marzyć i bierz się do roboty.

Reuben bez słowa wrócił do przerzucania gnoju. Przyswoił już sobie dzisiejszą lekcję i trzymał spuszczoną głowę, nabierając warstwy zaschłego gnoju. Księżniczka nie mogła go widzieć w boksie, ale za każdym razem, gdy wrzucał gnój na wóz, migała mu przelotnie w drzwiach. Miała na sobie nową bordową suknię z caliskiego jedwabiu, którą dostała na urodziny wraz z koniem. Dla Reubena Calis był miejscem mitycznym, krainą gdzieś daleko na południu wypełnioną dżunglą, chochlikami i piratami. Musiała być to magiczna ziemia, ponieważ materiał sukni mienił się, kiedy księżniczka szła, a kolor podkreślał barwę jej włosów. Jako najnowsza suknia doskonale pasowała. Co więcej, pozostałe sukienki uszyto dla dziewczynki, a ta była przeznaczona dla kobiety.

– Wasza Wysokość weźmie Tamaryszka? – Głos Iana rozległ się gdzieś w okolicach głównego wejścia do stajni.

– Oczywiście. To piękny dzień na przejażdżkę, nieprawdaż? Tamaryszek lubi chłodne dni. Może wtedy pogalopować.

– Matka Waszej Wysokość prosiła, żeby panienka nie galopowała na Tamaryszku.

– Trucht jest niewygodny.

Ian spojrzał na nią pytająco.

– Tamaryszek to rumak z Maranonu, Wasza Wysokość. On nie truchta, on kłusuje.

– Lubię wiatr we włosach – mówiła z werwą, uporem, który wywołał uśmiech u Reubena.

– Matka Waszej Wysokości wolałaby...

– Jesteś królewskim stajennym czy piastunką? Bo może powinnam powiedzieć Norze, że jej usługi nie są już potrzebne.

– Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość, ale matka panienki...

Księżniczka minęła stajennego i weszła do stajni.

– Ty, tam...! Chłopcze! – zawołała.

Reuben przerwał skrobanie. Patrzyła prosto na niego.

– Potrafisz osiodłać konia?

Zdołał skinąć głową.

– To osiodłaj dla mnie Tamaryszka. Weź damskie siodło z zamszu. Wiesz które?

Reuben znowu skinął głową i rzucił się wykonać polecenie. Ręce mu się trzęsły, kiedy zdejmował siodło z wieszaka.

Tamaryszek był pięknym kasztankiem sprowadzonym z królestwa Maranonu. Tamtejsze konie słynęły z doskonałej krwi i nadzwyczajnego wyszkolenia, dzięki czemu wyjątkowo wygodnie się na nich jeździło. Reuben wyobrażał sobie, że tak król opisał ten prezent swojej żonie. Wierzchowce z Maranonu słynęły również z szybkości, jak zapewne opisał podarunek swojej córce.

– Dokąd Wasza Wysokość się wybierze? – spytał Ian.

– Myślałam, że pojadę do Mostu Wjazdowego.

– Wasza Wysokość nie może jechać sama tak daleko.

– Ojciec podarował mi tego konia, żebym jeździła, i to nie tylko po dziedzińcu.

– W takim razie będę towarzyszył Waszej Wysokości – uparł się stajenny.

– Nie! Twoje miejsce jest tutaj. Poza tym, kto podniesie alarm, gdybym nie wróciła?

– Jeśli ja nie mogę, to niech Reuben jedzie z Waszą Wysokością.

– Kto?

Reuben zamarł.

– Reuben. Chłopak, który siodła konia.

– Nie chcę żadnego towarzystwa.

– Albo ja, albo on, bo inaczej żaden koń nie zostanie osiodłany, a ja pójdę od razu do matki Waszej Wysokości.

– Dobrze. Wezmę... Mówiłeś, że jak się nazywa?

– Reuben.

– Naprawdę? A ma jakieś nazwisko?

– Hilfred.

Westchnęła.

– Wezmę Hilfreda.

* * *

Reuben nigdy dotąd nie jechał konno, ale nie zamierzał żadnemu z nich o tym mówić. Nie bał się niczego poza tym, że wygłupi się przy księżniczce. Znał dobrze wszystkie konie i wybrał Melancholię, starszawą karą klacz z białą gwiazdą na czole. Jej imię odpowiadało temperamentowi, a ten z kolei odzwierciedlał jej wiek. Melancholię siodłano dla dzieci, które chciały przejechać się na „prawdziwym” koniu, babciom i korpulentnym ciotkom. Mimo to serce mu waliło jak młotem, gdy klacz ruszyła za Tamaryszkiem, co zrobiłaby nawet, gdyby nie miała Reubena na grzbiecie.

Minęli bramę zamkową i wjechali do Medfordu, stolicy królestwa Melengaru. Reuben nie otrzymał szczególnej edukacji, ale uważnie słuchał i wiedział, że Melengar jest jednym z najmniejszych ośmiu królestw Avrynu – największego z czterech ludzkich państw. Wszystkie cztery kraje – Trent, Avryn, Delgos i Calis – tworzyły kiedyś jedno imperium, ale to było dawno temu i nie miało już żadnego znaczenia dla nikogo poza skrybami i historykami. Ważne zaś było to, że Melengar był szanowany, zamożny i żył w pokoju od pokolenia albo i dłużej.

Zamek królewski stał w centrum miasta. Oblegały go otaczające fosę wozy straganiarzy, z których sprzedawano wszelkiego rodzaju jesienne owoce, warzywa, pieczywa, wędzone mięsa, wyroby skórzane i jabłecznik, podawany zarówno na zimno, jak i na ciepło, mocny i słaby. Trzech skrzypków wygrywało wesołą melodię obok obróconego kapelusza położonego na pniaku. Pomniejsi arystokraci w pelerynach lub opończach przechadzali się ceglanymi ulicami, dotykając zręcznie zrobionych błyskotek. Ci zamożniejsi przejeżdżali powozami.

Oni dwoje przejechali prosto szeroką ceglaną aleją, mijając posąg Tolina Essendona. Rzeźba była większa niż naturalne rozmiary, a pierwszego króla Melengaru ukazano niczym boga na ogierze, chociaż wieść gminna niosła, że nie był szczególnie dużym mężczyzną. Możliwe, że artysta chciał oddać wielkość Tolina, a nie tylko jego wygląd, ponieważ bez wątpienia człowiek, który pokonał Lothomada, władcę Trentu i podniósł Melengar z ruiny po wojnie domowej, był niemal równie wielki jak sam Novron.

Nikt nie zatrzymywał ani nie zadawał pytań Reubenowi i Ariście, kiedy przejeżdżali, ale wielu kłaniało się albo dygało. Kilka głośnych rozmów ucichło, kiedy nadjechali i wszyscy się na nich gapili. Reuben był tym zakłopotany, ale księżniczka sprawiała wrażenie całkowicie nieświadomej. Podziwiał ją za to.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

O autorze

Michael J. Sullivan to jeden z nielicznych pisarzy, który odniósł sukces wydawniczy trzema drogami: w małej oficynie wydawniczej, publikując samodzielnie i w wielkiej szóstce. Jego serię „Odkrycia Riyrii” przetłumaczono na czternaście języków, w tym niemiecki, rosyjski, francuski i japoński. Trafił na publikowaną przez io9 listę Most Successful Self-Published Sci-Fi and Fantasy Authors oraz zajął szóste miejsce na EMG’s 25 Self-Published Authors to Watch. W styczniu 2013 roku jego książki pojawiły się na ponad sześćdziesięciu pięciu listach pozycji „najlepszych” i „najbardziej wyczekiwanych”, w tym:

Fantasy Faction Top 10 Most Anticipated Books w roku 2013;Goodreads Choise Awards Nominees for Best Fantasy w 2010 i 2013 roku;Audible’s 5-star The Best of Everything List w 2012 roku;Library Journal’s Best Book for SF/Fantasy w 2011;Barnes & Nobles Blog’s Best Fantasy Releases w 2011;Fantasy Book Critic’s 1 Independetn Novel w 2010 roku.

Jak w przypadku wielu pisarzy droga Michaela do wydania książki była długa. Po dwudziestce został tatą zajmującym się dziećmi w domu i pisał, kiedy latorośle spały lub były w szkole. Ukończył dwanaście powieści w ciągu dziesięciu lat i nie znajdując żadnego odzewu, porzucił pisanie. W ciągu następnej dekady historie nadal powstawały, ale Michael nigdy nie przelał ich na papier. W końcu poddał się i znowu zaczął pisać, ale pod warunkiem, że nie będzie próbował ich wydać. Postanowił pisać historie, które sam chciałby czytać, i spodziewał się, że będzie się nimi dzielił tylko z rodziną i bliskimi przyjaciółmi. Jego żona Robin miała inne plany.

Po przeczytaniu pierwszych trzech powieści z cyklu „Odkrycia Riyrii”, postanowiła sobie, że wypuści je w świat. Ponieważ Michael nie chciał z powrotem wskakiwać w kołowrót próśb i odmów, wzięła to na siebie i po ponad stu odmowach wreszcie znalazła agenta. Po roku rozsyłania prac, nie widząc żadnego odzewu, przerzuciła się na poszukiwania wśród małych oficyn i tak „Królewska krew” trafiła do Aspiration Media Inc. Oficyna zainteresowała się także „Wieżą elfów”, ale kiedy zabrakło im funduszy na druk, zwrócili prawa i Robin zaczęła wydawać książki w półrocznych odstępach własnym nakładem. Kiedy zaczęły nadchodzić propozycje od zagranicznych wydawnictw, zatrudniła Teri Tobias, żeby wybrała właściwych wydawców i negocjowała umowy. Przy publikacji piątej książki Robin poprosiła Teri, żeby jeszcze raz spróbowała w Nowym Jorku, i tym razem cykl spotkał się z zupełnie inną reakcją. Z siedemnastu wydawnictw, do których się zwrócono, niemal połowa wyraziła zainteresowanie i w niecały miesiąc podpisano umowę z Orbit (wydawnictwem należącym do wielkiej szóstki Hachette Book Group).

Ukończywszy „Odkrycia Riyrii” i czekając na reakcję na cykl, Michael napisał dwie samodzielne powieści „Hollow World” (powieść science fiction) i „Antithesis” (urban fantasy). Praca nad nimi została chwilowo zawieszona, ponieważ odbiorcy domagali się kolejnych książek o Roysie i Hadrianie. W odpowiedzi Michael napisał „Kroniki Riyrii”, które sprzedano wydawnictwu Orbit. „Wieżę Koronną” opublikowano w sierpniu 2013 roku, a „Różę i Cierń” we wrześniu tego samego roku. Więcej informacji o autorze znajdziecie na stronie www.riyria.com.

Aby dowiedzieć się więcej o Michaleu J. Sullivanie i innych pisarzach wydawnictwa Orbit, zarejestrujcie się na stronie www.orbitbooks.net, żeby otrzymywać co miesięczny darmowy biuletyn informacyjny.