Niewyjaśnione okoliczności - Richard Shepherd - ebook + audiobook + książka

Niewyjaśnione okoliczności ebook i audiobook

Richard Shepherd

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pasjonująca i niezwykle poruszająca opowieść wybitnego lekarza medycyny sądowej, który przeprowadził ponad 23 tysiące sekcji zwłok, opiniował autopsję księżnej Diany (jego opinia była kluczowa dla śledztwa) i uczestniczył w wyjaśnianiu wielu głośnych spraw z pierwszych stron gazet, takich jak masakra w Hungerford czy atak na World Trade Center.

Dr Richard Shepherd, czołowy brytyjski lekarz medycyny sądowej, poświęcił swoją karierę zawodową odkrywaniu tajemnic śmierci.

Gdy ktoś umrze śmiercią gwałtowną lub z niewyjaśnionych przyczyn, zadaniem dr. Shepherda jest ustalić przyczynę zgonu. Każda sekcja zwłok to swego rodzaju zagadka kryminalna – a dr Shepherd przeprowadził ich w swoim życiu ponad 23 tysiące. Dzięki swoim umiejętnościom, oddaniu i wnikliwości jest w stanie odpowiedzieć na jedno z najtrudniejszych pytań: jak doszło do śmierci danej osoby?

Czy chodzi o seryjnego mordercę, o katastrofę naturalną, o zbrodnię doskonałą, czy o podejrzany wypadek – dr Shepherd nigdy nie zakłada niczego z góry, ale zawsze dąży do odkrycia prawdy. Chociaż był zaangażowany w wyjaśnianie najgłośniejszych spraw takich jak masakra w Hungerford (1987), morderstwo Rachel Nickell (1992), a nawet w śledztwo dotyczące wypadku księżnej Diany (1997) oraz atak na World Trade Center (2001), to często te mniej głośne przypadki okazują się najbardziej zagadkowe, intrygujące, a nawet dziwaczne. Dowody przedstawione przez dr. Shepherda – zarówno w świetle jupiterów, jak i poza mediami – doprowadziły do skazania morderców, uniewinnienia osób fałszywie oskarżonych, a nawet do ponownego otwarcia dawno zamkniętych spraw.

Jednakże życie w cieniu śmierci, bycie naocznym świadkiem najgorszych okropieństw, do jakich zdolny jest człowiek, miało swoją cenę. Dr Shepherd zwierza się w książce, ile przyszło zapłacić jemu samemu i jego bliskim.

Niewyjaśnione okoliczności to fascynująca opowieść, relacja wyjątkowego człowieka, unikalny wgląd w niezwykły zawód, a przede wszystkim przejmujący i niosący otuchę testament tych, których życie przedwcześnie się zakończyło.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 556

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 26 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
4,4 (1481 ocen)
829
448
169
30
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
didi_1994

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle ciekawa lektura
10
DanielMarciniak

Dobrze spędzony czas

Książka ciekawa, dobrze się ją czyta
00
Braawurka

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa od początku do końca.
00
KingaKiniaKingusia

Nie oderwiesz się od lektury

Jako antropolog przyznam, że czytałam książkę nie mogąc się od niej oderwać. Słuchałam audiobooka wszędzie gdzie mogłam ( co kończyło się na dziwnych minach i przytakiwaniu niewidzialnemu rozmówcy w tramwajach). Kilkukrotnie wracałam do spraw, o których wspominał Doktor, porównując szersze informacje z tymi dostępnymi w internecie. Jako osoba, która głównie obcuje z w pełni żywym człowiekiem lub tylko jego kośćmi, próbowałam sobie zwizualizować wszystkie rany, zmiany ciała, które były opisywane. Czułam frustrację, złość i bezsilność przechodząc przez tę część w której Doktor opisywał swoje życie poza kostnicą. Polecam - każdemu kto obejrzał serial typu "Kości" lub " CSI" ponieważ Doktor Shepherd opowiada o pracy patologa, która nie jest taka czarno-biała jak w wymienionych produkcjach. Opowiada o pracy, w której musisz zmierzyć się z kontaktem z człowiekiem nieżywym oraz żałobą jego bliskich. A także z wszystkimi ludźmi żyjącymi, których celem jest udowodnić, że każdy człowiek, nawet...
00
enviaczek

Nie oderwiesz się od lektury

Ciężki temat przedstawiony w bardzo przystępnej aczkolwiek bardzo merytorycznej formie. Podczas lektury ma się wrażenie siedzenia w fotelu naprzeciw autora i słuchaniu opowieści o jego życiu i pracy jako patolog. Jeżeli lubi się medyczne tematy, to naprawdę warto.
00

Popularność




Tytuł oryginału Unnatural Causes

Copyright © Richard Shepherd, 2018

First published in Great Britain in 2018 by Michael Joseph UK | USA | Canada | Ireland | AustraliaIndia | New Zealand | South AfricaMichael Joseph is part of the Penguin Random House group of companies whose addresses can be found at global.penguinrandomhouse.com.

Przekład Urszula Gardner

Konsultacja merytoryczna dr Dorota Wydro, specjalista patomorfolog

Redakcja Bożena Sęk

Korekta Elżbieta Krok

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2018. Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN 978-83-66071-61-2

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

Snapchat: insignis_media

Od autora

Decyzję o zmianie nazwisk i charakterystycznych szczegółów podjąłem z najwyższym trudem, ponieważ w całym swoim życiu zawodowym przykładam szczególną wagę do precyzji. Jednakże moja praca polega również na zmniejszaniu cierpienia osób pogrążonych w żałobie po stracie bliskich, a odnalezienie na tych stronach swoich krewnych i przeżycie od nowa strasznych chwil nikomu w niczym by się nie przysłużyło. Dlatego w prawdziwym brzmieniu zachowałem nazwiska wyłącznie osób sławnych, których tożsamości nie sposób ukryć. We wszystkich pozostałych przypadkach pozmieniałem dane osobowe tak, aby dochować poufności, a przy tym rzeczowo przedstawiłem fakty.

Rozsądek, Smak, Nauka, wraz niedość, lecz zawdy W tem, co mówisz, trzymaj się Szczerości i Prawdy, Żeby nie tylko Zdaniu winną cześć oddano; Lecz żeby też o twoją Przyjaźń się starano.

Milcz zawsze, póki wątpisz o twem własnem zdaniu, A mów, choć pewien, jakbyś był w powątpiewaniu. Nie jeden jest tak twardym wyrocznym Prostakiem, Iż, gdy raz był złym Sędzią, do zgonu jest takiem. Bądź w wyznaniu twech przeszłych błędów najchętniejszy, Niech będzie wczorajszego Krytyk dzień dzisiejszy.

Nie dość, że zawsze będzie prawda w radzie twoi, Gorzej gwałtowna prawda, niż chytry fałsz broi. Ucz Ludzi, jakby nauk potrzeby nie mieli. O czem nie wiedzą, ostrzeż, jakby zapomnieli, Bez Grzeczności nie może Prawda ujść przygany. Przez nią tylko Geniusz Wyższy jest kochany.

Nie żałuj ważnych przestróg na żadne wejrzenie, Bo najgorsze łakomstwo jest świateł skąpienie. Najmniejszem uleganiem nie zawodź ufności, Nie odstępuj przez Grzeczność od Sprawiedliwości. Nie bój się, by Mądrego prawdy nie zgniewały. Najmilej przyjmie zarzut, kto godzien pochwały.

Aleksander Pope (1688–1744), O krytyce,przeł. Jacek Przybylski (1756–1819)

1

Przed sobą miałem chmury. Jedne pnące się wysoko niczym ośnieżone szczyty, drugie przypominające śpiących na boku olbrzymów. Dotknąłem drążków sterowych tak lekko, że samolot zgoła instynktownie zmienił pozycję, obniżając dziób i skręcając w lewo. W końcu zobaczyłem horyzont. Dziwny z niego przyjaciel każdego lotnika: zawieszony wiecznie między ziemią i niebem, a jednak niedostępny, nieosiągalny.

Pode mną rozciągały się wzgórza North Downs, których łagodne krzywizny przywodzą na myśl kontury ludzkiego ciała. Po przecinającej je wstędze autostrady pędziły samochody, lśniące w słońcu niczym pokryte łuską ryby. W pewnym momencie autostrada M4 zniknęła mi z oczu, ustępując miejsca siatce rzecznych dopływów.

Nagle pojawiło się miasto z tętniącym życiem rozległym centrum, którego ulice ujęte były w szpalery bladych nowoczesnych budynków.

Przełknąłem ślinę.

Miasto rozpadało się na moich oczach.

Czyżby trzęsienie ziemi?

Barwy miasta zafalowały. Budynki zamieniły się w kamyki na rzecznym dnie widziane przez zniekształcającą soczewkę płynących wód.

Nietypowe prądy powietrzne?

Nie. Gdyż miasto zafalowało równocześnie z czymś wewnątrz mnie, z czymś na podobieństwo nudności, lecz bardziej złowieszczym.

Zamrugałem energicznie i zacisnąłem dłoń na drążkach sterowych, jak gdybym był w stanie zapanować nad tym uczuciem, zmieniając wysokość bądź prędkość. Ono jednak brało się z głębi mnie i wędrowało w górę z siłą zdolną pozbawić mnie tchu.

Jestem praktycznym, rozsądnym człowiekiem. Szukałem więc praktycznego, rozsądnego wyjaśnienia. Co jadłem na śniadanie? Tosty? Wystarczająco niewinne, by nie stanowiły wytłumaczenia dla nagłej intensywności tego uczucia. Skoro nie chodziło o mdłości, to o co? Czułem głównie smutek i… tak, strach. Bałem się, że zaraz wydarzy się coś strasznego. Więcej nawet: kusiło mnie, żeby zrobić coś strasznego.

Wtem przez głowę przeleciała mi niedorzeczna, szalona myśl. A może by tak wyskoczyć z samolotu?

Siłą woli pozostałem na swoim miejscu, zmusiłem się do wdechów i wydechów, mrugania, utrzymania kursu. Walczyłem o to, by zachowywać się normalnie.

Kiedy zerknąłem na GPS, zobaczyłem nazwę Hungerford.

Stare domy z czerwonej cegły w sercu miasta. Hungerford. Na peryferiach szare jezdnie i boiska. Hungerford.

Moment później byłem już nad Savernake i otaczającym tę miejscowość lasem, który z powietrza przypomina wielką zieloną poduchę. Ten widok przyniósł mi ukojenie, zupełnie jakbym był pieszym turystą, który korzysta z cienia liściastych drzew. Nawet jeśli tętno miałem wciąż przyśpieszone, wynikało to z obawy. Co tak naprawdę mi się przytrafiło?

Jestem po sześćdziesiątce. Jako lekarz medycyny sądowej przeprowadziłem ponad dwadzieścia tysięcy autopsji. Jednakże dopiero to przeżycie po dekadach kariery zawodowej kazało mi wziąć pod uwagę, że moja praca – w której mam do czynienia ze zwłokami osób zmarłych w wyniku nie tylko choroby, ale też wypadku, katastrofy, przestępstwa bądź straszliwej masakry, i nierzadko dokonuję oględzin ludzkiego ciała w stanie rozczłonkowania lub rozkładu – że moja praca być może mimo wszystko odcisnęła na mnie swoje piętno.

Nie posunąłem się do nazwania tego atakiem paniki, ale zacząłem zadawać sobie pytania. Czy powinienem zwrócić się o pomoc do psychologa lub wręcz psychiatry? I co ważniejsze: czy jestem gotów zakończyć karierę medyka sądowego?

2

Masakra w Hungerford, jak przyjęło się nazywać to zdarzenie, była moją pierwszą dużą sprawą w karierze medyka sądowego, a trafiła mi się absurdalnie wcześnie po ukończeniu studiów i zrobieniu specjalizacji. Byłem młody i pełen zapału, miałem za sobą wiele lat przygotowań do zawodu wykraczających poza rutynową naukę anatomii i patologii. Muszę w tym miejscu przyznać, że ciągłe oglądanie preparatów mikroskopowych i doszukiwanie się w nich minimalnych odstępstw od normy nudziło mnie chwilami do tego stopnia, iż nieomal porzuciłem marzenia o zostaniu lekarzem sądowym. W potrzebie odnowienia inspiracji zakradałem się do gabinetu mego mentora, doktora Rufusa Cromptona, który pozwalał mi czytać swoje zapiski i przeglądać zdjęcia z prowadzonych przez siebie spraw, co fascynowało mnie wystarczająco, abym przesiadywał u niego godzinami, nierzadko do późnych godzin wieczornych. W drodze do domu znów doskonale wiedziałem, jaki mam cel w życiu.

Wreszcie zostałem pełnoprawnym lekarzem medycyny sądowej, po czym niezwłocznie zatrudniłem się w londyńskim Guy’s Hospital w tamtejszym zakładzie medycyny sądowej, na którego czele stał podówczas najsłynniejszy brytyjski patolog doktor Iain West.

W tamtym czasie, pod koniec lat 80. XX wieku, od medyka sądowego oczekiwano, że podobnie jak wyżsi stopniem funkcjonariusze policji będzie dużo pił i klął jak szewc, zachowując się jak typowy samiec alfa. Nie da się ukryć, że ludzie, którzy wykonują tę konieczną – choć budzącą wstręt większości osób – pracę, w swoim mniemaniu są lepsi od innych. Iain z całą pewnością wychodził z tego założenia. Miał niezwykłą charyzmę, znał się na swojej robocie, a w sądzie walczył niczym lew, odważnie stawiając czoło prawnikom. Potrafił też pić, czarować kobiety i opowiadać historyjki w pubie. Zanim zacząłem odgrywać rolę niezgrabnego młodszego brata Iaina, nieomal uwierzyłem, że pomimo swojej nieśmiałości jestem duszą towarzystwa. Tymczasem to on brylował w londyńskich lokalach, a ja wraz z innymi stałem w cieniu i podziwiałem go, jedynie z rzadka dorzucając coś od siebie. Może jednak było tak dlatego, że dowcipy i cięte riposty przychodziły mi do głowy dopiero dobrą godzinę po fakcie.

Iain szefował zakładowi i nigdy nie pozwalał nam o tym zapomnieć. Masakra w Hungerford stanowiła pokaźną tragedię narodową i oczywiście boleśnie dotknęła wszystkich mieszkańców, szczególnie zaś tych zaangażowanych osobiście. W normalnych okolicznościach to Iain, jako szef, udałby się na miejsce tragicznego zdarzenia takich rozmiarów. Jednakże była połowa sierpnia i Iain przebywał na urlopie. Toteż gdy nadeszło zgłoszenie, odebrałem je ja.

Wracałem właśnie z pracy do domu, gdy odezwał się mój pager. Dziś trudno sobie wyobrazić życie bez telefonów komórkowych, ale w 1987 roku dysponowałem tylko tym małym urządzeniem, które pojedynczym piknięciem informowało mnie, abym jak najszybciej zadzwonił do centrali i odebrał wiadomość. Włączyłem radio, na wypadek gdyby to „bip” miało jakiś związek z niusem, i odkryłem, że tak jest w istocie.

W hrabstwie Berkshire w okolicy pewnego miasteczka (tak mało ważnego, że nigdy go nie odwiedziłem i ledwie co o nim słyszałem) szalał uzbrojony bandyta. Zaczął od lasu w Savernake, przedostał się do centrum Hungerford, a następnie wtargnął do budynku szkoły. Tam został otoczony przez policję. Negocjatorzy policyjni starali się go skłonić do złożenia broni. Reporterzy donosili o co najmniej dziesięciu ofiarach śmiertelnych – dokładna liczba nie była znana, ponieważ w Hungerford wprowadzono coś w rodzaju godziny policyjnej.

W owym czasie mieszkałem w ładnym domu z ogrodem w Surrey, miałem udane małżeństwo i dwoje małych dzieci, którymi zajmowała się opiekunka. Moje życie nie mogłoby się bardziej różnić od egzystencji ofiar, do których byłem wzywany w ramach swojej pracy. Tego konkretnego dnia wiedziałem, że nie zastanę w domu swojej żony, ponieważ Jen nadal studiowała i była wtedy na zajęciach.

Wszedłem przez drzwi frontowe, pożegnałem się z opiekunką i sięgnąłem po telefon. Otrzymałem najświeższe informacje dotyczące sprawy, po czym skontaktowałem się z policją i biurem koronera celem ustalenia, czy powinienem się stawić w Hungerford jeszcze tego wieczoru. Usłyszałem, że moja obecność jest nieodzowna. Obiecałem więc udać się w drogę, kiedy tylko w domu zjawi się Jen.

Szykując dzieciom podwieczorek, słuchałem wiadomości radiowych na temat wydarzeń w Hungerford. Następnie przygotowałem swoim pociechom kąpiel, przeczytałem im bajkę na dobranoc i ułożyłem je do snu.

– Śpijcie dobrze – powiedziałem jak zawsze.

Byłem troskliwym ojcem, który poświęca całą uwagę swoim dzieciom, zarazem zaś medykiem sądowym pragnącym bezzwłocznie wsiąść do samochodu i przekonać się na własne oczy, o co chodzi w największej w jego dotychczasowej karierze sprawie kryminalnej. Gdy Jen się pojawiła, specjalista w dziedzinie medycyny sądowej natychmiast wziął nade mną górę. Ucałowałem żonę i momentalnie wybiegłem z domu.

Wedle wskazówek wydziału kryminalnego policji miałem zjechać z autostrady M4 na zjeździe numer czternaście i tam zaczekać na poboczu na przybycie eskorty policyjnej. Kilka chwil później obok mnie zatrzymał się wóz policyjny i dwaj funkcjonariusze zwrócili ku mnie chmurne oblicza. Żaden się nie przywitał.

– Doktor Shepherd?

Skinąłem potakująco głową.

– Proszę jechać za nami.

Ponieważ przez całą drogę z domu na miejsce spotkania słuchałem radia, wiedziałem już, że bandyta nie żyje. Sprawcą masakry był dwudziestosiedmioletni Michael Ryan, który – z powodów na razie nikomu nieznanych – grasował po Hungerford z dwoma karabinami półautomatycznymi i jedną berettą. Do tej pory zdążył zginąć bądź z własnej ręki, bądź z ręki snajpera, który oszczędził mu zachodu. Dziennikarze nie mieli wstępu na miejsce zdarzenia, ranni trafili do szpitala, mieszkańcy pochowali się w domach, a na mieście można było zobaczyć wyłącznie policjantów i zabitych.

Minęliśmy blokadę drogową, po czym toczyliśmy się dalej niesamowicie wyglądającymi wyludnionymi ulicami. Ostatnie promienie letniego słońca kładły się na ścianach zabudowań miasta widma, spowijając je łagodnym ciepłym światłem. Żywi tkwili w swoich domach, choć nie czuło się ich obecności za firankami. Poza wozem policyjnym i moim samochodem nie widać było żadnych aut. Psy nie szczekały. Koty nie ganiały się w ogródkach. Nawet ptaki nie śpiewały.

Krążąc po niezbyt rozległych przedmieściach Hungerford, w pewnym momencie minęliśmy krzywo zaparkowanego czerwonego renaulta. Na kierownicy spoczywało bezwładnie kobiece ciało. Kawałek dalej, w dzielnicy Southside, ujrzeliśmy dymiące zgliszcza rodzinnego domu Ryana. Jezdnia była zablokowana. W wozie patrolowym o burtach przeszytych kulami spoczywało nieruchome ciało policjanta. W toyocie, która zderzyła się z radiowozem, także znajdował się martwy kierowca.

Starszy mężczyzna w kałuży krwi nieopodal własnej furtki. Na środku jezdni martwa starsza kobieta twarzą do ziemi. Z radia wiedziałem, że musi to być matka Ryana. Leżała naprzeciwko płonącego domu. Kawałek dalej, na chodniku, mężczyzna ze smyczą w ręku. W gasnących promieniach sierpniowego słońca to zestawienie zwykłej ulicy i niezwykłego aktu brutalności zrobiło na mnie surrealistyczne wrażenie. Nigdy wcześniej w Wielkiej Brytanii nic podobnego się nie wydarzyło.

Zatrzymaliśmy się dopiero przy komisariacie. Trzasnęły drzwiczki mojego samochodu, następnie radiowozu. Po tym w Hungerford zapanowała znów dusząca cisza. Podobną usłyszałem kilka lat później, także po wielkiej tragedii. Na miejscu zbrodni zazwyczaj jest rojno i gwarno – pełno tam policjantów w cywilu, detektywów, ekspertów kryminalistyki; ludzie szeleszczą papierami, pstrykają zdjęcia, wydzwaniają gdzie popadnie. Jednakże tutaj po ostatnich wydarzeniach doszło do czegoś, co mógłbym porównać wyłącznie z rigor mortis.

Komisariat przypominał raczej posterunek, w dodatku przechodził akurat remont, wszędzie walały się kawałki tynku, ze ścian wystawały przewody. Z pewnością ktoś mnie przywitał. Z pewnością ktoś wymienił ze mną uścisk dłoni. Kiedy jednak patrzę na to z perspektywy czasu, wszelkie grzeczności dokonały się w kompletnej ciszy.

Wkrótce zrobiło się całkiem ciemno. Wsiadłem do wozu policyjnego, który powiózł mnie do szkoły, gdzie Michael Ryan najpierw się zabarykadował, a następnie zastrzelił.

Sunąc powoli wymarłą ulicą, wydobyliśmy reflektorami z mroku rozbity samochód i dobrze widocznego kierowcę w zupełnym bezruchu. I tym razem wysiadłem, żeby potwierdzić zgon. Światłem latarki omiotłem stopy, tułów, głowę ofiary. Nie mogło być wątpliwości co do przyczyny śmierci: rana postrzałowa twarzy.

Zatrzymaliśmy się także przy następnym samochodzie i paru kolejnych. Rany postrzałowe widniały w różnych miejscach ciała ofiar. Niektóre osoby otrzymały tylko jedną kulę, inne były podziurawione jak sito.

Nie narzucając swojej obecności, w pogotowiu czekały lawety, które miały zabrać uszkodzone auta, gdy już policja je zewidencjonuje i usunie z nich ciała. Obróciłem się do funkcjonariusza, który mnie wiózł. Kiedy się odezwałem, mój głos rozbrzmiał donośnie niczym tłukące się szkło:

– Nie muszę oglądać więcej ciał. Przyczyna śmierci jest tu jasna jak słońce, wystarczy więc sekcja zwłok.

– Mamy panu pokazać Ryana, doktorze – powiedział policjant.

Skinąłem głową.

Na miejscu, w szkole imienia Johna O’Gaunta, zastałem więcej funkcjonariuszy, którzy przedstawili mi fakty.

– Twierdził, że ma na sobie bombę. Nie przeszukaliśmy jego ciała z obawy, że ładunek wybuchnie, jeśli je ruszymy. Pan jednak musi na niego spojrzeć, żeby stwierdzić zgon. Na wypadek gdyby jednak eksplodował, kiedy się nim zajmiemy. Rozumie pan, doktorze?

– Tak.

– Lepiej będzie, jeśli go pan nie dotknie.

– W porządku.

– Chce pan kamizelkę kuloodporną?

Odmówiłem. Kamizelka kuloodporna, jak sama nazwa wskazuje, służy do ochrony przed kulami, niewiele by więc dała w kontakcie z bombą, i to z tak bliska. A poza tym nie miałem najmniejszego zamiaru dotykać Ryana.

Udaliśmy się na piętro. W powietrzu unosił się ten charakterystyczny zapach gumy, który kojarzę ze szkołą. Jeden z funkcjonariuszy otworzył drzwi klasy, za którymi stały ławki – w większości w równych rzędach, choć część była poprzesuwana. Na ścianach wisiały pomoce naukowe, jakieś rysunki i wykresy. Wszystko wyglądało zupełnie normalnie. Z wyjątkiem ciała, które w pozycji siedzącej tkwiło w kącie nieopodal tablicy.

Bandyta miał na sobie zieloną kurtkę. Można by go wziąć za myśliwego, gdyby nie rana postrzałowa głowy. Jego prawa dłoń spoczywała na udzie; zaciśnięte palce wciąż obejmowały rękojeść beretty.

Ruszyłem w stronę mężczyzny świadom, że policjanci ulatniają się po cichu. Gdy za ostatnim z nich zatrzasnęły się drzwi, z korytarza dobiegł jeszcze zniekształcony przez radiostację głos:

– Teraz!

Znalazłem się sam na sam z największym w historii Wielkiej Brytanii masowym mordercą. I – prawdopodobnie – z bombą. Do medycyny sądowej przyciągnęły mnie książki króla patologów profesora Keitha Simpsona, który jednak (jak mi się zdawało) w żadnej ze swoich prac nie wspominał o takiej możliwości.

Rejestrowałem wszystko dookoła. Ściszone głosy dobiegające zza zamkniętych drzwi. Światła samochodowych reflektorów rzucające na sufit nachodzące na siebie cienie. Wątły blask mojej własnej latarki. W klasie unosiła się woń kredy i potu podszyta nie pasującym do tego miejsca zapachem krwi. Przeciąłem pomieszczenie, skupiając wzrok na ciele w rogu. Przyklęknąłem przy nim, aby przyjrzeć mu się dokładniej. Broń, z której pozbawił życia tyle osób tego dnia, wycelowana była prosto we mnie.

Michael Ryan odebrał sobie życie strzałem w skroń. Kula przeszyła jego czaszkę na wylot i utkwiła – jak zobaczyłem, wychodząc – w tablicy informacyjnej na przeciwległej ścianie.

Zdałem raport policjantom. Ryan nie miał na sobie bomby. Przyczyną śmierci była rana postrzałowa prawej skroni typowa dla samobójstwa.

Po wszystkim z ulgą opuściłem to przygnębiające miejsce i wjechawszy na autostradę, dodałem gazu. Niestety cisza panująca w Hungerford rozpanoszyła się wewnątrz mojego samochodu, całkiem jak niechciany pasażer. Znienacka przytłoczyły mnie widoki ujrzane tego dnia. Ich monstrualność. Potworność. Zjechałem na pobocze i siedząc po ciemku, pozwalałem się mijać innym kierowcom, którzy niczego nie widzieli i o niczym nie wiedzieli.

Pukanie w szybę uświadomiło mi, że zatrzymał się za mną radiowóz.

– Pan wybaczy, wszystko w porządku?

Wyjaśniłem, kim jestem i skąd jadę. Policjant kiwnął głową, ale nie spuszczał mnie z oka, jakby oceniał, czy może mi wierzyć.

– Potrzebuję chwili – dodałem. – Zaraz ruszę.

Policjanci zdają sobie sprawę z granicy pomiędzy życiem zawodowym i prywatnym. Ten funkcjonariusz tylko ponownie kiwnął głową i wrócił do radiowozu, zapewne po to, by zweryfikować, czy mówię prawdę. Kilka minut później miałem już pewność, że Hungerford zostało za mną, przede mną zaś czekał na mnie dom i rodzina. Dałem policjantowi znak, pomachałem mu na pożegnanie i włączyłem się do ruchu, pozwalając, by pochłonął mnie strumień pojazdów na autostradzie. Radiowóz ruszył za mną, przez jakiś czas zapewniał mi ochronę, po czym został w tyle i skręcił. Resztę drogi pokonałem samotnie.

W domu dzieci już spały, a Jen oglądała na dole telewizję.

– Wiem, dokąd zostałeś wezwany – powiedziała. – Czy to było bardzo straszne?

Oczywiście. Zmilczałem jednak i tylko wzruszyłem ramionami. Odwróciłem się też szybko, aby nie mogła dojrzeć mojej twarzy. Czułem potrzebę wyłączenia telewizora, uciszenia reporterów, którzy z ekscytacją i ożywieniem rozprawiali o masakrze w Hungerford. Jej ofiary nie żyły, pozbawione wszelkich odczuć. Ludzie ci zginęli zamordowani przy codziennych czynnościach, które wydawały im się ważne, dopóki nie uległy raptownemu przerwaniu. Obecnie niczym się nie ekscytowali, niczym nie podniecali. Byli martwi.

Przez wiele godzin dzwoniłem w różne miejsca, aby ustalić harmonogram autopsji, które czekały mnie nazajutrz. Zamierzałem pomóc policji w odtworzeniu każdego zgonu, a przy tym – przy udziale świadków – w odtworzeniu poczynań Ryana. Taka rekonstrukcja zdarzeń jest bardzo ważna. Ma znaczenie dla osób bezpośrednio zainteresowanych, a także dla opinii publicznej. Człowiek pragnie znać prawdę. O konkretnej śmierci. I o śmierci w ogóle.

Nazajutrz rano przeprowadziłem rutynowe autopsje: zmarli pijacy, narkomani i zawałowcy, wszystkie wykonane w prosektorium w Westminsterze. Podczas gdy moi koledzy wypytywali mnie o szczegóły masakry w Hungerford, policja przewoziła ostatnie ciała do kostnicy Royal Berkshire Hospital w Reading. Po przybyciu na miejsce o godzinie drugiej po południu zostałem powitany przez personel, z którym zapoznałem się zwyczajem branży przy filiżance herbaty – napar ten to podstawa w każdym prosektorium, zarówno przywilej, jak i obowiązek każdego patologa przed dokonaniem autopsji.

W końcu drzwi się otworzyły i do środka wpadła Pam Derby. W pomieszczeniu wszczął się ruch. Pam była naszą filigranową, lecz nie pozbawioną znaczenia sekretarką.

– No dobra! – rzuciła.

Nigdy nie brakowało jej władczości, przy tej okazji jednak zaprezentowała swoją najbardziej onieśmielającą twarz. Dwaj pracownicy kostnicy z nieszczęśliwymi minami taszczyli za nią komputer.

– Gdzie mogę go podłączyć?

Nie było to pytanie, lecz żądanie. W 1987 roku komputery biurowe były w powijakach i – żeby trzymać się tej metafory – stanowiły niezwykle przerośnięte niemowlęta. Nasz chyba się wykluł z jaja dinozaura, sądząc po tym, że Pam musiała go przywieźć furgonetką z macierzystego szpitala w Londynie.

Spostrzegłszy, że mam już na sobie zielony fartuch oraz białe kalosze i zabieram się do oględzin zewnętrznych i zdjęć rentgenowskich, Pam wypaliła:

– Nie! Nie! Nie! Nie możesz zacząć, dopóki komputer się nie rozgrzeje, a to zabiera co najmniej dziesięć minut. W przeciwnym razie nie zdołam za tobą nadążyć. Lepiej zrób mi na początek herbatę – rozkazała.

Najwyraźniej Iain West tylko się oszukiwał, że stoi na czele zakładu medycyny sądowej.

Kiedy zarówno komputer, jak i czajnik szumiały, Pam rozsiadła się przed klawiaturą.

– I po co to wszystko? Przecież wiadomo, że zginęli od strzałów – oznajmiła z wielką dozą pewności siebie.

Nawet Pam, będąc sekretarką zakładu medycyny sądowej, orientowała się, jak bardzo pogmatwane bywają sprawy zabójstw. Właśnie dlatego wraz z resztą zespołu dla odprężenia często oddawała się lekturze kryminałów: morderca pozostawia w nich czytelne ślady i wszystkie elementy układanki wskakują koniec końców na swoje miejsce. Schludna pod względem fabularnym fikcja literacka nie mogłaby się bardziej różnić od niepoukładanej rzeczywistości, w której podczas śledztwa odkrywa się liczne wersje prawdy, fakty pozostające ze sobą w sprzeczności oraz odmienne ich interpretacje.

W tym przypadku jednak Pam miała rację: masakra w Hungerford nie pozostawiała wątpliwości. Z drugiej strony każda z ofiar była czyimś rodzicem, rodzeństwem, dzieckiem, partnerem i każda prezentowała dla mnie oddzielne wyzwanie.

W pomieszczeniu znajdowało się sześć stołów sekcyjnych, ciała zostały ułożone na co drugim, dzięki czemu na pustych mogliśmy pakować i ewidencjonować dowody.

Pierwsze zwłoki należały do Michaela Ryana. Pogrążeni w najgłębszej żałobie krewni ofiar zapewne nie życzyliby sobie jego obecności w tej samej kostnicy, a zwłaszcza w tym samym prosektorium, do którego trafili ich bliscy. Tak naprawdę wszyscy chcieli o nim zapomnieć. Dziennikarze jakby nigdy nic dalej rozgłaszali, że bandyta został „zdjęty” przez SAS (brytyjskie siły specjalne), chociaż na konferencji prasowej policji – po mojej wieczornej wizycie na miejscu zdarzenia – podano, że sprawca odebrał sobie życie. Obecnie musiałem tylko potwierdzić wersję o samobójstwie Ryana na drodze autopsji.

Autopsję, zwaną również sekcją zwłok, przeprowadza się w dwóch przypadkach. Po pierwsze, kiedy dojdzie do śmierci naturalnej, zazwyczaj w szpitalu, gdzie często przyczyna zgonu jest znana, lecz trzeba potwierdzić słuszność postawionej diagnozy i w miarę możliwości ocenić skutki leczenia. W takiej sytuacji pyta się o zgodę najbliższą rodzinę zmarłego, a ona ma wszelkie prawo odmówić. Na szczęście wiele osób się zgadza. Korzystają na tym przyszli pacjenci, ponieważ personel medyczny otrzymuje wspaniałą okazję do nauki i doskonalenia. Wyrażenie zgody na sekcję zwłok członka rodziny w moim odczuciu jest niezwykle wspaniałomyślnym aktem.

Po drugie, kiedy dojdzie do śmierci w niewyjaśnionych okolicznościach lub kiedy istnieją przypuszczenia, że zgon nastąpił wskutek przyczyn nienaturalnych. Wtedy sprawa trafia do koronera*. Wszelkie podejrzane zgony wymagają przeprowadzenia nie tylko zwykłej autopsji, ale także tak zwanej autopsji sądowo-lekarskiej, która oznacza dokładne oględziny zewnętrzne oraz otwarcie zwłok. Wszystkie wnioski trafiają do protokołu.

Protokół musi uwzględniać ustalenie tożsamości osoby zmarłej, co samo w sobie jest długim i złożonym procesem, który nie zawsze da się przeprowadzić z pozytywnym skutkiem. Protokół przedstawia również powody, dla których policja lub koroner zażądali sekcji zwłok, wyszczególnia osoby obecne w trakcie wykonywania autopsji oraz obejmuje wyniki wszystkich zleconych badań laboratoryjnych.

Zasadniczą część protokołu stanowi opis tego, co odkrył medyk sądowy. Opisowi towarzyszy zazwyczaj interpretacja tych odkryć, na samym końcu zaś podaje się przyczynę śmierci. Gdy pozostaje ona nieznana, pisze się to wprost, aczkolwiek po wyszczególnieniu możliwości.

Chociaż szkolenie lekarza medycyny sądowej sprowadza się do trwających latami obserwacji makroskopowych i mikroskopowych zmienionych chorobowo organów (a mowa tu o tysiącach jednostek chorobowych), najważniejszą częścią autopsji pozostają oględziny zewnętrzne zwłok. Na tym etapie starannie mierzymy i odnotowujemy umiejscowienie i kształt wszystkich obrażeń, takich jak zadrapania, sińce, otwory wlotowe i wylotowe po kulach oraz rany kłute. Może się to wydawać proste w porównaniu ze skomplikowaną analizą wnętrza ciała, jednakże doświadczenie pokazuje, iż to właśnie wstępne oględziny zwłok przyczyniają się najbardziej do ustalenia przebiegu zdarzenia. Niektórzy bagatelizują oględziny zewnętrzne i traktując je jako czystą formalność, szybko przechodzą nad nimi do porządku dziennego, lecz później – długo po tym, jak ciało zostało poddane kremacji – często żałują swojej niefrasobliwości.

Michael Ryan był masowym mordercą. Zabił szesnaście osób i ranił niemal drugie tyle. Do tamtej pory miałem do czynienia wyłącznie z ofiarami wypadków, przemocy albo zwykłego pecha. Niezwykle rzadko trafiali mi się sprawcy, a już na pewno nigdy nie miałem na swoim stole sekcyjnym kogoś, kto by spowodował aż tyle śmierci i nieszczęścia. Naszło mnie pytanie, czy mogę – czy powinienem – traktować Ryana z takim samym szacunkiem, jaki okazuję ofiarom.

Wiedziałem jednak, że nie mam innego wyjścia. W prosektorium trzeba zapomnieć o uczuciach. Przypuszczam, że najważniejsza umiejętność, jaką wyrobiłem sobie przez lata nauki zawodu i pracy jako lekarz medycyny sądowej, sprowadza się do tego, iż potrafię oddalić od siebie wstręt moralny, zdaniem niektórych nie tylko usprawiedliwiony, ale wręcz niezbędny. Dlatego przegoniłem z myśli i z serca wszelkie uczucia, jakie budził we mnie ów młody mężczyzna i masakra, której się dopuścił. Zdawałem sobie sprawę, że jego autopsja wymaga tyle samo, a nawet więcej uwagi i dbałości niż pozostałe. Chcąc zapewnić koronerowi rzetelne dane, na podstawie których będzie mógł wydać werdykt, musiałem przeprowadzić kompleksowe badanie patomorfologiczne zakończone jasnymi wnioskami. Taki dowód był kluczowy dla dochodzenia, jeśli chcieliśmy uniknąć wracania do tej sprawy w przyszłości oraz uniemożliwić powstanie teorii spiskowych.

Nie mieściło się w głowie, że smukły młody mężczyzna leżący na stole sekcyjnym jeszcze niedawno mordował ludzi. Wszyscy obecni – policjanci, pracownicy kostnicy, a nawet Pam – wpatrywali się w niego z niedowierzaniem. Michael Ryan wyglądał równie bezbronnie jak każda ofiara przestępstwa, jak każda ofiara jego zbrodni.

Przeszedłem do rzeczy. Miałem zacząć od dokładnych oględzin zewnętrznych ze szczególnym uwzględnieniem ran wlotowych i wylotowych po kuli, która przeszyła głowę Ryana, następnie otworzyć zwłoki celem przeprowadzenia oględzin wewnętrznych i pobrania materiału do badań toksykologicznych, na koniec zaś prześledzić kanał postrzałowy w mózgu.

Mojej pracy towarzyszyła absolutna cisza. Żadnych rozmów. Żadnych telefonów. Żadnych innych odgłosów, czy to czajnika, czy komputera. Wszyscy zapomnieli o herbacie i milczeli zgodnie. Wydawało się, że nawet temperatura znacząco spadła. Gdy zakończyłem sekcję, ciało Michaela Ryana zostało bezzwłocznie wywiezione z prosektorium. Nikt nie chciał przebywać ani chwili dłużej w obecności tego dziwnego młodego mężczyzny, który wiódł spokojne życie w domu matki, fascynując się bronią palną i snując Bóg wie jakie myśli.

Kiedy zająłem się ofiarami Ryana, zrozumiałem, że czeka mnie długi, ciężki i stresujący dzień. Drzwi komór chłodniczych otwierały się i zamykały z klamorem, ogłaszając koniec jednej i początek drugiej autopsji. Nie licząc tego dźwięku – oraz mojego głosu podczas dyktowania Pam moich spostrzeżeń – w pomieszczeniu panowała głucha cisza. Asystowała mi niejaka Jeanette MacFarlane, stażystka. Pam wystukiwała na klawiaturze moje słowa, a tłumek fotografów i policjantów przechodził za mną od stołu do stołu. Oficerowie sporządzali notatki, fotografowie utrwalali podsuwane im przeze mnie dowody rzeczowe.

Za moimi plecami krzątali się pracownicy kostnicy, którzy doprowadzali ciała do porządku, zaszywali je i przygotowywali przed okazaniem rodzinom.

Nie było najmniejszych wątpliwości co do przyczyny zgonu całej szesnastki – wszystkie osoby poniosły śmierć w wyniku postrzelenia z broni palnej. Żadna z ofiar nie doznała zawału serca na widok uzbrojonego po zęby Ryana. Jednakże moim zadaniem było upewnienie się, czy w którymś przypadku zgonu nie spowodowała lub nie przyśpieszyła jakaś choroba. Raz jeszcze musiałem dla celów dokumentacyjnych opisać szczegółowo każdą ranę, poddać ją badaniu i prześledzić kanał postrzałowy po kuli bądź po kulach. Obchodziłem dookoła każde ciało po kolei, instruowałem policyjnego fotografa, mierzyłem rany, zwracałem uwagę na anomalie, odprawiałem liturgię na użytek Pam. Stopniowo wyłaniał się obraz szaleństwa Michaela Ryana.

Te osoby, które zginęły od strzału z daleka, najczęściej dostały jedną kulkę, podczas gdy ofiary, do których zabójca zdołał się zbliżyć, były podziurawione jak sito.

Gdy matka Ryana, szkolna kucharka, usłyszała od znajomej, co się dzieje, wróciła wcześniej do domu, aby przemówić synowi do rozsądku. Znajoma podwiozła ją do dzielnicy Southside, gdzie pani Ryan wysiadła z samochodu i ruszyła ulicą przed siebie, kierując się w stronę swojego domu. Mijała rannych i zabitych, nie okazując najmniejszego strachu przed zabójcą.

– Michaelu, przestań! – powiedziała.

Odwrócił się do niej i wymierzył w jej nogę z karabinu półautomatycznego. To sprawiło, że kobieta upadła twarzą na ziemię. Osobiście uważam, że Ryan chciał ją w ten sposób okulawić. Następnie podszedł bliżej, stanął nad nią i dwukrotnie strzelił jej w plecy, pozbawiając ją życia.

Obie rany postrzałowe nosiły ślady sadzy i nadpalenia – charakterystyczne w razie strzałów oddanych z bliska, w tym przypadku zapewne z odległości mniejszej niż piętnaście centymetrów. Możliwe, że Ryan nie był w stanie zamordować matki, spoglądając jej w twarz. Do czasu pojawienia się pani Ryan zabójca trzymał się otoczenia rodzinnego domu, co pozwoliło mi sformułować hipotezę, że dopiero jej śmierć wyzwoliła w nim chęć, by siać zniszczenie także w pozostałych dzielnicach miasta. Moim zdaniem ta nagła wolność pozwoliła mu się rozkoszować poczuciem wyjątkowej i niezwykłej władzy, jaką dzięki broni miał nad anonimowymi mieszkańcami Hungerford.

Swą dziwną pracę kontynuowałem na przestrzeni dalszych kilku dni, przechodząc wolno od ciała do ciała. Śmierć naszła ofiary niespodziewanie i stanowiła nieoczekiwany gwałtowny kres spokojnego i zapewne zwyczajnego, by nie rzec: wręcz nudnego życia. Wszystkich w prosektorium bardzo to poruszyło, nie mogliśmy jednak poddać się uczuciu przerażenia czy choćby niepokoju. Medyk sądowy nie może ulec szokowi. Naszym zadaniem jest odkrycie prawdy z zawodową beznamiętnością. Aby służyć społeczeństwu, czasami musimy zawiesić pewne aspekty własnego człowieczeństwa. Przypuszczam, że właśnie to zawieszone człowieczeństwo dopadło mnie z wielką siłą, kiedy przelatywałem nad Hungerford prawie trzydzieści lat później.

Jeśli mam być szczery, tyle właśnie trwało, zanim byłem zdolny przyznać sam przed sobą, jak bardzo wstrząsnęła mną tamta masakra. Na bieżąco nie przyznawałem się przed samym sobą ani do szoku, ani do smutku. Brałem przykład ze swoich starszych kolegów, samców alfa na chwilę obecną czy też tylko in spe. Żaden z nich nigdy by nie okazał, jaki wpływ wywarło na niego podobne wydarzenie, ba, nigdy nawet by nie przyznał tego sam przed sobą. Zatem – aby wykonywać pracę medyka sądowego – musiałem nieprzerwanie mieć w pamięci profesora Keitha Simpsona, który był dla mnie inspiracją jeszcze za moich nastoletnich czasów. Czy kiedykolwiek pisał o szoku albo strachu? Nie, nigdy.

Po powrocie z urlopu Iain nie zapytał mnie o Hungerford, nie zaoferował rady ani w ogóle w żaden sposób nie odniósł się do masakry. Bez wątpienia był na mnie wściekły o to, że pod jego nieobecność zająłem się sam poważną sprawą, choć przecież zastępowanie go należało do moich obowiązków. Czy istniała możliwość skontaktowania się z nim w miejscu, gdzie wypoczywał? Niewykluczone. Całkowicie pewne jest tylko to, że stawiłby się w pracy, gdyby wiedział o wydarzeniach w Hungerford. Obaj mieliśmy świadomość, że ta sprawa powinna była przypaść jemu – prowadził liczne sprawy zamachów bombowych IRA i znał się na balistyce jak nikt inny.

Oczywiście robił dobrą minę do złej gry, udając, że go to nie rusza. Z czasem jednak zaczęły do mnie docierać opowieści naszych wspólnych kolegów i stało się jasne, że w opinii Iaina największą zbrodnią, jaką popełnił Michael Ryan, było to, iż dopuścił się masakry podczas jego, Iaina, urlopu. Za plecami szefa poszeptywaliśmy, że Ryan zawinił jeszcze bardziej, popełniając samobójstwo, gdyż to uniemożliwiło słynnemu doktorowi Westowi występ na sali sądowej, a przecież brylował na niej jak mało kto.

Przez długi czas Hungerford było kością niezgody między nami, jednakże nie mam wątpliwości co do tego, że dzięki memu zaangażowaniu w sprawę masakry zyskałem o wiele lepszą pozycję w Guy’s Hospital, a może nawet w Wielkiej Brytanii. Przestałem być niezgrabnym młodszym bratem i pilnym uczniem Iaina. Od tej pory byłem uważany za znakomitego, w pełni samodzielnego medyka sądowego.

* Koroner – urzędnik prowadzący śledztwo w sprawie nagłego, niespodziewanego lub przypadkowego zgonu. W Polsce takie stanowisko nie istnieje i w analogicznej sytuacji powiadamia się policję oraz prokuraturę (przyp. konsult.).

3

Ten dziwaczny, głęboko emocjonalny powrót do wydarzeń z 1987 roku przyszło mi łatwo zignorować, gdy rozpocząłem procedury podejścia do lądowania, nawiązałem kontakt z wieżą lotów, wprowadziłem samolot na ścieżkę podejścia i w końcu bezpiecznie wylądowałem. Latam cessną 172, której jestem współwłaścicielem wraz z około dwudziestoma osobami w ramach syndykatu z siedzibą w Liverpoolu – tak często, jak to możliwe, udaję się na spotkania i autopsje w Wielkiej Brytanii i Irlandii drogą powietrzną, co sprawia mi wielką przyjemność, ale też jest niemałym szaleństwem (podróż odbyta pociągiem na ogół zajmuje mniej czasu).

Podskakując, pokonałem lądowisko niewielkiego trawiastego lotniska skąpanego w przedpołudniowym słońcu, dotoczyłem się do swego stanowiska i wyłączyłem silnik. Kiedy opuściłem cessnę, natychmiast wypatrzyłem czekającego na mnie kolegę. Czułem się doskonale. Jadąc na miejsce spotkania, zacząłem się nawet zastanawiać, czy przypadkiem tamto mi się nie ubzdurało. Może w kabinie pilota obniżył się poziom tlenu? Było to raczej mało prawdopodobne na wysokości niecałego tysiąca metrów. W każdym razie uznałem, że moja reakcja wcale nie była tak silna, jak ją zapamiętałem. Z całą pewnością nie doświadczyłem ataku paniki – co to, to nie.

Gdy później tego samego dnia wracałem znów za sterami cessny, złe warunki atmosferyczne wymagały ode mnie niepodzielnej uwagi, tak więc nie roztrząsałem sprawy Hungerford. Jeśli już, starałem się ją wyprzeć z myśli. To właśnie wtedy dotarło do mnie po raz pierwszy w karierze pilota, że latam chyba głównie dlatego, iż koncentracja na tym, by przeżyć, skutecznie wypiera wszelkie inne myśli, uczucia i obawy.

Zanim przyszło do lądowania, chmury zdążyły się rozpierzchnąć, odsłaniając wciąż jasne letnie niebo. W domu przyrządziłem sobie whisky z wodą sodową i usiadłem na tarasie, aby podziwiać zachodzące słońce.

Znienacka jednak świetlisty zmierzch, jak również towarzyszący mu bezruch i bezgłos przypomniały mi o… masakrze w Hungerford. Znowu. Serce zaczęło mi walić w piersi. Poczułem zawroty głowy, mimo że nie upiłem ani jednego łyku drinka. Raz jeszcze przemieszczałem się wolno ulicami miasteczka, mijając ciała leżące w kałużach krwi obok kosiarek, w samochodach, wprost na chodnikach. Lęk zacisnął swoją pięść na mojej piersi i nie chciał puścić.

Odetchnąłem głęboko, aby się uspokoić. Powtarzałem sobie w duchu, że wiem, co się ze mną dzieje: to umysł płata mi sztuczki. Rzecz oczywista. A zatem powinienem być w stanie nad nim zapanować. Rzecz oczywista.

Skupiłem się na oddechu. Zacisnąłem powieki. Musiałem stłamsić to uczucie, skruszyć je niczym kostkę lodu w blenderze.

Stopniowo zacząłem się odprężać. Rozluźniłem pięści. Wydłużyłem oddech. Niepewną ręką uniosłem szklaneczkę do ust. Tak. Wszystko znów miałem pod kontrolą.

Zanim dopiłem drinka, byłem w stanie swobodnie odpowiedzieć na dwa pytania, które zadałem sobie jeszcze w samolocie tamtego popołudnia. Nie, nie muszę iść do psychologa ani tym bardziej do psychiatry – sam ten pomysł jest absurdalny. I nie, nie muszę zaprzestać kariery medyka sądowego. Cokolwiek przytrafiło mi się tego dnia, wkrótce minie i wszystko znów będzie dobrze. Na pewno.

Kilka miesięcy później, jesienią 2015 roku, w serii skoordynowanych ataków w Paryżu, wymierzonych w bary, restauracje, stadion sportowy i salę koncertowo-teatralną, zginęło sto trzydzieści osób, a setki ludzi odniosły obrażenia. Zmierzałem właśnie na miejsce wezwania, gdy usłyszałem tę wiadomość w radiu. W tle rozbrzmiewało wycie syren towarzyszące zawsze takim sytuacjom, dały się słyszeć okrzyki przerażenia. Zwykły pejzaż dźwiękowy w przypadku każdego horroru. Musiałem zatrzymać samochód.

W aucie zaparkowanym na poboczu nieopodal mego domu siedziałem z zamkniętymi oczami. Mimo to widziałem i słyszałem wszystko. Niebieskie światła karetek. Barierki policyjne. Rzędy stołów sekcyjnych w ostrym blasku jarzeniówek prosektorium. Ludzkie szczątki. Nawoływania. Policyjne wezwania przez radio. Krzyki rannych. Przed sobą miałem ciała. W nozdrzach – zapach śmierci. Stopa, dłoń, dziecko. Młoda kobieta, tańcząca w nocnym klubie, z wirującymi jelitami. Mężczyźni w garniturach i krawatach, lecz bez nóg. Pracownicy biurowi, kelnerki, studenci, emeryci. Nieżywi, wszyscy co do jednego.

Nie wiedziałem, które konkretnie wydarzenie stoi mi przed oczami – zamach na Bali z 2002 roku, zamach w Londynie z 2005, katastrofa w rejonie węzła kolejowego Clapham Junction z 1988, tragedia na Tamizie z 1989, atak na WTC w Nowym Jorku z 2001, strzelanina w Kumbrii z 2010… A może wszystkie naraz?

Czekałem, aż ta fala, która mnie ogarnęła, ustąpi. Gdy tak w końcu się stało, przepełniało mnie uczucie żałości oraz strachu. Przez kilka minut miałem wrażenie, że w aucie czuć woń rozkładającego się ludzkiego ciała. Z wolna uspokoiłem oddech. Wreszcie najgorsze minęło.

Włączyłem się do ruchu, wciąż lekko wstrząśnięty, lecz już opanowany.

Może jednak powinienem się zwrócić do specjalisty? Na przykład do księdza? Najlepiej zaś do kogoś, kto bierze na siebie ludzkie słabości, a obdarza siłą.

Bezwiednie potrząsnąłem głową. Skądże. Wydarzenia w Paryżu były tragiczne, lecz nikt nie oczekiwał mojej pomocy, nie miało to więc ze mną nic wspólnego. Pojmowałem śmierć w całej rozciągłości i nie bałem się jej. Po prostu wiadomość o paryskich atakach terrorystycznych spowodowała otwarcie jakiejś tamy w mojej pamięci, ale otwór zdążył się na powrót zasklepić. Współczułem tylko swoim francuskim kolegom, świadom, jak ciężka noc ich czeka.

Kontynuowałem jazdę. Przed sobą miałem ileś godzin w prosektorium i wiążące się z tym zwykłe zajęcia. Nie wątpiłem, że prędko odzyskam równowagę.

4

Od najwcześniejszych lat moja relacja ze śmiercią jest tyleż poufała co luźna. Wywodzę się z podlondyńskiego dobrego domu. Tato, pracujący dla samorządu terytorialnego jako księgowy, przeniósł się z północy Anglii na południe wraz z moją matką z zamiarem zdobycia bogactwa. Jego nadzieje okazały się płonne, lecz można powiedzieć, że niczego nam nie brakowało. Ludzie, którzy lubią szufladkować innych, zaliczyliby nas do niższej klasy średniej. Mam starszą o dziesięć lat siostrę i starszego o pięć lat brata. Jako najmłodsza pociecha byłem rozpieszczany jak tysiące innych dzieci, jednakże znalazło się coś, co wyróżniało nas wśród pozostałych rodzin. Moja matka cierpiała na schorzenie serca, przez które nikła w oczach.

W dzieciństwie zachorowała na gorączkę reumatyczną, której jednym z powikłań jest postępujące uszkodzenie zastawki mitralnej serca. Teraz to wiem. Wtedy wiedziałem tylko, że mamie brakuje tchu nawet po najmniejszym wysiłku i że w przeciwieństwie do matek moich kolegów musi często przysiadać.

Moja siostra Helen zapewniała mnie, że mama była niegdyś energiczną roześmianą kobietą, która bez litości przy każdej okazji ciągnęła swego ponurego męża na parkiet taneczny, chociaż zapierał się z całych sił. Która w młodości namówiła go na wyprawę dookoła Europy na tandemie. Która na każdej imprezie była duszą towarzystwa.

Lubiłem wysłuchiwać opowieści Helen o naszej matce, siedząc w salonie. Podówczas puste ściany rekompensowały wzorzyste dywany. W rogu stał czarno-biały telewizor, jeden z tych, na których ekranie po wyłączeniu utrzymywała się uparcie centralna biała kropka, działająca hipnotyzująco przez parę minut w ciemnościach. Mieliśmy także radiolę (masywne połączenie gramofonu i radia) z frontem zakrytym kawałkiem firanki, grającą głównie lekką muzykę klasyczną uważaną za budującą przez osoby aspirujące do klasy średniej.

Elektryczny kominek roztaczał przyjemny blask, choć emanował raczej światłem niż ciepłem. Fotele może i były nie pierwszej nowości, lecz miały zagłówki osłonięte koronkowymi ochraniaczami. Zatem tak, wysłuchiwanie z podłogi zakrytej dywanem opowieści o pełnej życia kobiecie poprawiało mi humor. Lecz bohaterki historyjek Helen nic nie łączyło z mamą, która często polegiwała w łóżku na górze albo przebywała w szpitalu.

Była hospitalizowana często i długo, a przynajmniej tak to wyglądało z mojej perspektywy kilkuletniego chłopca. Nierzadko wysyłano mnie nad morze, do babci mieszkającej w Lytham St Annes, lub do ciotki w Stockport na „wakacje”. Dopiero długo później zrozumiałem, że nie chodziło o mój wypoczynek ani o spotkania z kuzynami, lecz o to, by ułatwić mamie operację i rekonwalescencję.

Kiedy byłem w domu, z całych sił starała się zachowywać normalnie. Wstawała wcześnie rano i okazując mi wiele uczucia, ekspediowała mnie do szkoły (w tamtych czasach nawet bardzo małe dzieci chodziły do szkoły pieszo). Pewnego dnia, gdy zapomniałem skrzypiec i nieoczekiwanie po nie wróciłem, stwierdziłem, że mama leży słaba w łóżku – jak co dzień zaraz po moim wyjściu do szkoły. To odkrycie wstrząsnęło nami obojgiem. Zdaje się, że oszołomienie wzięło nade mną górę i zbeształem nieszczęśnicę. Pragnąłem, aby wyzdrowiała i znów była tą kobietą, o której od wszystkich słyszałem. Jednakże nawet ja widziałem, że mama niknie w oczach.

Wróciwszy po szkole któregoś grudniowego dnia, nie zastałem jej w domu. Znów leżała w szpitalu, który – jak teraz wiem – nosi nazwę Royal Brompton Hospital. Poddano ją kolejnym badaniom, zalecono odpoczynek w łóżku. Mama miała wtedy czterdzieści siedem lat.

Odwiedziłem ją w Boże Narodzenie. Wspomnienie tamtej wizyty nieomal całkiem przygniotły obrazy zapamiętane w innych szpitalach na przestrzeni wielu lat mego życia zawodowego. Jestem w stanie się do niego dokopać, przesiewając kolejne warstwy geologiczne, aż dotrę do świąt 1961 roku, jednakże znalezisko natychmiast rozpada się na fragmenty, gdy tylko próbuję skupić na nim wzrok. Mogę na nie co najwyżej zerkać z ukosa.

Zdawałem sobie sprawę, że dziewięcioletni chłopcy nie są mile widziani w szpitalu. Usłyszałem wcześniej, że mam się zachowywać nienagannie, i zostałem pociągnięty długim, wysoko sklepionym korytarzem, w którym rozlegało się donośne echo naszych kroków. Mijały nas zaaferowane pielęgniarki w eleganckich wykrochmalonych fartuchach. Po obu stronach ciągnęły się rzędy drzwi, za którymi znajdowały się obszerne sale. W powietrzu unosiła się woń środków dezynfekcyjnych. Zza okien wpadało przytłumione żółtawe światło londyńskiego dnia. W pewnym momencie tato skręcił na jeden z oddziałów. Zobaczyłem deski podłogowe i długi szereg łóżek, całych białych, gotowych na przyjęcie pacjentów. Pustych, nie licząc jednego. Leżała w nim moja matka, która – jak teraz sądzę – została na oddziale w okresie świątecznym jako jedyna.

Chciałbym pamiętać, jak mnie przywitała, jak na mnie spojrzała. Przypuszczam, że zostałem przytulony i pocałowany. Chyba tak, chyba zostałem przytulony i pocałowany. Przypuszczam też, że wspiąłem się na łóżko, by pokazać jej zabawki, które otrzymałem w prezencie. Może nawet rozpakowałem kilka podarków razem z nią. Chyba tak było. Mam nadzieję, że tak było.

Kilka tygodni później w mroźny styczniowy poranek wstałem wcześnie jak zwykle, wymknąłem się z pokoju, który dzieliłem ze swoim bratem Robertem, i przeszedłem do sypialni rodziców, by wślizgnąć się pod kołdrę taty. Robiłem tak codziennie. Tamtego dnia jednak coś było nie tak. Pościel była zimna, schludnie zasłana. Nikt nie spał w małżeńskim łóżku tej nocy.

Wyszedłem do przedpokoju i podkradłem się na skraj schodów. Zobaczyłem światła. Światła w całym domu o tak wczesnej porze. I usłyszałem głosy. Nie brzmiały zwyczajnie, jak za dnia. Były ściszone niemal do szeptu, miały dziwny tembr, przebijały z nich nuty alarmu, których nie rozpoznawałem. Pędem wróciłem do łóżka i zamarłem w bezruchu. Czekałem. Martwiłem się. Coś się wydarzyło i ktoś – prędzej lub później – przyjdzie mi o tym powiedzieć.

W końcu pojawił się tato.

Co straszne, co wstrząsające – płakał. Wpatrywaliśmy się w niego; ja szeroko otwartymi oczami, Robert mrugając, ponieważ dopiero się obudził.

Tato powiedział:

– Wasza mama była wspaniałą kobietą.

O dziewiątej rano okazało się to dla mnie zbyt subtelne. Robert musiał mi wyjaśnić wagę czasu przeszłego, wytłumaczyć, że mama należy teraz do czasu przeszłego. Ponieważ nie żyje.

Później dowiedziałem się, że minionego wieczoru tato i Helen udali się jak zwykle z wizytą do Royal Brompton Hospital. Mamie się nie polepszyło, ale też jej stan nie budził większego niepokoju. Pożyczyli jej więc dobrej nocy i właśnie wychodzili, gdy pielęgniarka wzięła ich na stronę.

– Zdają sobie państwo sprawę z tego, jak poważny jest stan pacjentki? Obawiam się, że pani Shepherd nie dotrwa do rana.

Wiadomość okazała się wstrząsem dla obojga, gdyż najzwyczajniej w świecie możliwość śmierci mamy nie zaświtała żadnemu z nich w głowie. Nawet jeśli tato brał taką ewentualność pod uwagę – czy też usłyszał o niej od lekarzy – wmówił sobie, że wszystko będzie dobrze. Jego żona trafiła do szpitala, aby wyzdrowieć. Wszyscy ją odwiedzaliśmy. Tak to się toczyło. Nikt nie spodziewał się takiego końca.

Tymczasem moja matka była terminalnym przypadkiem kardiologicznym. Miała niewydolność serca, a do tego wywiązało się u niej odoskrzelowe zapalenie płuc, często nazywane „najlepszym przyjacielem staruszków”, ponieważ uwalnia obłożnie chorych od cierpienia. Mama nie była w stanie zwalczyć zapalenia płuc, mimo że istniały antybiotyki zdolne pokonać infekcję. Gdyby tylko penicylina została odkryta w porę, aby zapobiec uszkodzeniu mięśnia sercowego przez gorączkę reumatyczną za czasów jej dzieciństwa!

Lata później, kiedy już studiowałem medycynę, tato wydobył z zapomnianej szuflady wynik sekcji zwłok mamy i poprosił mnie, abym mu pomógł go zrozumieć. Wytłumaczyłem więc, że w odpowiedzi na gorączkę reumatyczną przeżytą w dzieciństwie organizm mamy wytworzył we krwi związki chemiczne, które zaatakowały nie tylko drobnoustroje chorobowe, ale także własne tkanki – w tym przypadku zastawkę mitralną serca, w czym nie było niczego nietypowego. Zastawka mitralna, która kontroluje przepływ krwi przez lewą komorę serca, doznała uszkodzeń i blizn i w efekcie stała się sztywna i na wpół zamknięta. Ilekroć mama trafiała do szpitala na operację na otwartym sercu, chirurdzy dosłownie rozpychali jej zastawkę mitralną palcem, aby uelastycznić jej płatki. W rezultacie płatki zaczynały się znowu poruszać i przepływ krwi z lewego przedsionka do lewej komory odbywał się bez przeszkód. Czy też prawie bez przeszkód. Przez jakiś czas.

To dlatego mama tak często trafiała do szpitala wyczerpana do ostateczności i wychodziła z niego z nowym przypływem energii. Niestety za każdym razem poprawa była coraz mniejsza.

Jak na tamte czasy opisana procedura medyczna była nowatorska, a wykonujący ją chirurdzy mogli się mienić pionierami na niwie medycyny, jednakże nawet tym sposobem nie dało się wygrać boju z krnąbrną zastawką, na którą uwziął się własny organizm pacjenta. Kiedy dziesięć lat po tamtych wydarzeniach rozpoczynałem studia medyczne, opisana procedura zniknęła z sal operacyjnych. Gdyby mama żyła dekadę dłużej, dostałaby sztuczną zastawkę, dzięki której mogłaby jeszcze przez lata wieść w pełni aktywne życie.

Oczywiście w chwili jej śmierci byłem tego nieświadomy. Nie miałem również pojęcia, co powinienem czuć. Wszyscy spoglądali na mnie ze łzami w oczach, spodziewając się jakiejś reakcji. Ale jakiej? Wybrałem się do Johna, kolegi mieszkającego po sąsiedzku. Ponieważ była sobota, w domu znajdowała się cała rodzina. Matka Johna przywitała mnie ciepło ze łzami w oczach, po czym John i ja oglądaliśmy w telewizji kreskówki. Nawet gdy coś mnie bawiło, wiedziałem, że nie wypada się śmiać.

Podobnego przeżycia doświadczyłem wkrótce potem po powrocie ze szkoły. W domu zastałem pełno krewnych i kwiatów. Dopiero później zrozumiałem, że tamtego dnia odbył się pogrzeb, na który nikt mnie nie zabrał. Ledwie przekroczyłem próg, wszyscy spojrzeli na mnie z tragicznymi minami. Czego się po mnie spodziewali? Co ich zdaniem miałem powiedzieć, zrobić? Tak naprawdę nic nie czułem. Prawdopodobnie zwyczajnie nie pojmowałem idei śmierci. Poza tym mama często znikała i zawsze pojawiała się z powrotem. Zapewne wbrew wszystkiemu oczekiwałem, że tym razem również wróci.

Gdy sięgam pamięcią do swego dzieciństwa i próbuję sobie przypomnieć mamę, mam pustkę w głowie i w sercu. Czyżby działo się tak z powodu jej częstych pobytów w szpitalu oraz dziwnego braku obecności nawet wtedy, gdy była w domu? Jak to możliwe, że mam tyle wspomnień z tego samego czasu o obu babciach, bracie, siostrze, tacie, ciotce, lecz gdy idzie o mamę, widzę tylko czarną dziurę? Co gorsze, obawiam się, że to już się nigdy nie zmieni.

Po śmierci mamy stała się rzecz zadziwiająca. Tato się zmienił. Przypuszczam, że rozważył naszą stratę – moją, Helen i Roberta – i chciał nam za nią zadośćuczynić. Od tej pory był nam i ojcem, i matką. Porzucił ponuractwo, otworzył się bardziej i przeistoczył w niezwykle kochającego człowieka. Wydatnie pomagała nam moja siostra, mimo że w chwili śmierci mamy miała już dziewiętnaście lat i zdążyła wyjechać z domu, aby uczyć się w studium nauczycielskim. Tato spodziewał się chyba, że Helen wróci, by zaopiekować się młodszymi braćmi, ona jednak roztropnie tego nie zrobiła. Aczkolwiek nawet po tym, jak kilka lat później wyszła za mąż, dalej darzyła nas uczuciem i wsparciem, co czyni z niej najlepszą starszą siostrę na świecie.

Ojciec zajmował się domem, robił zakupy, gotował, a przy tym pracował zawodowo – wszystko to w czasach, gdy samotni ojcowie byli rzadkością, a konsumpcjonizm dopiero raczkował, w związku z czym sklepy były już zamknięte, kiedy urzędnicy wychodzili z biur. Tato wierzył, że dla chcącego nie ma nic trudnego. Położył w domu nową instalację elektryczną, odmalował kuchnię, naprawił samochód i nauczył się gotować (to ostatnie wychodziło mu różnie). Ponadto przearanżował swoje życie tak, aby zaspokajać nasze potrzeby, co wymagało między innymi wylewnego okazywania uczuć i przyjmowania atencji. Spoglądając wstecz, jestem pełen podziwu dla swojego ojca.

Mam nadal małe czarno-białe zdjęcie taty z tyczkowatym malcem na kolanach. Obaj śpimy. Ta fotografia jest bardzo nietypowa jak na czasy, w których powstała. Mężczyźni, którzy weszli w wiek dorosły po wojnie, zostali wychowani przez wiktoriańskich rodziców i zwyczajnie nie mieli pojęcia, jak okazywać swoim dzieciom miłość i czułość.

Tato dołożył starań, abym miał udane dzieciństwo. Lubiłem szkołę, ukończyłem podstawówkę z wyróżnieniem, uwielbiałem pływać, byłem członkiem miejscowego klubu jachtowego, śpiewałem w chórze i miałem mnóstwo kolegów. Jeden z nich był synem lekarza rodzinnego. Kiedy mieliśmy mniej więcej po trzynaście lat, dla żartu „pożyczył” z bliblioteki swego ojca podręcznik akademicki, a konkretnie trzecie wydanie dzieła zatytułowanego Simpson’s Forensic Medicine (Medycyna sądowa Simpsona) autorstwa wspomnianego wyżej profesora Keitha Simpsona. Był to niewielki podniszczony czerwony wolumin, który z wierzchu nie obiecywał zbyt wiele. W środku jednak roił się od zdjęć martwych ludzi, w większości ofiar zabójstw – przez uduszenie, porażenie prądem, powieszenie, zasztyletowanie, zaczadzenie, a nawet wskutek postrzału z broni palnej. Żadne okropieństwo nie umknęło uwadze profesora Keitha Simpsona. Ten człowiek widział dosłownie wszystko. Jedna z fotografii przedstawiała zmianę skórną w kształcie liścia paproci powstałą wskutek rażenia piorunem, druga – wnętrze czaszki chłopca, który zginął od uderzenia cegłą w głowę, wreszcie między okładkami znajdowała się cała galeria ran wlotowych i wylotowych po postrzale z broni palnej, jak również widok zwłok na różnym etapie rozkładu.

W wieku trzynastu lat zdawałem sobie oczywiście sprawę z tego, czym jest śmierć. Osobiście doświadczyłem licznych jej konsekwencji. Nie miałem jednak pojęcia o jej fizycznych przejawach. Moja matka zmarła w szpitalu i nikt nie zaprowadził mnie tam, żebym zobaczył ciało. Nawet domorosły psycholog z łatwością dojdzie do wniosku, że wyjątkowe zainteresowanie, które okazałem egzemplarzowi Simpson’s Forensic Medicine – ba, więcej niż zainteresowanie: najczystsza fascynacja podręcznikiem medycyny sądowej wynikała z przepełniającego mnie pragnienia, by zbadać fizyczny aspekt śmierci. W moim przypadku chodziło o coś więcej niż niezdrowe podniecenie czy niezdrowy strach, będące czymś zwyczajnym u większości nastolatków.

Pożyczyłem podręcznik od kolegi i ślęczałem nad nim godzinami. Przeczytałem tekst więcej niż raz i przyglądałem się ilustrującym go fotografiom. A były niezwykle obrazowe, szczególnie że w tamtych czasach nikt nie zawracał sobie głowy rodzinami ofiar, w związku z czym twarze denatów pozostały niezasłonięte.

Być może potrzebowałem ujrzeć śmierć, tę najstraszniejszą rzecz, najokropniejsze okropieństwo, jakie może spotkać człowieka, oczami słynnego Keitha Simpsona, który w każdych okolicznościach zachowywał zawodową beznamiętność, analityczne podejście i kliniczny obiektywizm. Być może dzięki znanemu profesorowi wyobraziłem sobie niewyobrażalne. A może po prostu ekscytowała mnie ta mieszanina wiedzy medycznej i pracy detektywistycznej.

Postanowiłem studiować medycynę. Anatomia patologiczna wydawała mi się ciekawa, lecz jeszcze bardziej ciągnęło mnie do medycyny sądowej. W moim rozumieniu lekarz sądowy – w odróżnieniu od zwykłego patologa – miał kontakt z pacjentem, z tym że w jego przypadku, inaczej niż w przypadku większości lekarzy, pacjent był martwy. No i nie było porównania z medycyną rodzinną, gdzie ma się dzień w dzień do czynienia z zakatarzonymi ludźmi czekającymi w kolejce do gabinetu.

Skądś dowiedziałem się, że medyk sądowy jest wzywany do każdego zgonu w niewyjaśnionych okolicznościach i że może to nastąpić o każdej porze dnia i nocy, co sprowadza się do wizyty na miejscu zbrodni. Do jego zadań (w tamtych czasach to zawsze był mężczyzna) należało przeprowadzenie kompleksowego badania zwłok celem udzielenia pomocy policji w śledztwie. Na przykład – wyjaśniał profesor Keith Simpson – gdy znaleziono człowieka, który poniósł śmierć od strzału z broni palnej, medyk sądowy badał nie tylko ciało i miejsce zbrodni, lecz kazał sobie także pokazać wszystkie odkryte w pobliżu sztuki broni.

Następnie przychodziła pora na zadanie sobie czterech pytań:

1. Czy śmiertelna rana została zadana za pomocą którejkolwiek z przedstawionych sztuk broni?

2. Z jakiej odległości padł strzał?

3. Z jakiego kierunku?

4. Czy istniała możliwość, że ofiara sama się postrzeliła?

Profesor Keith Simpson znajdował wszystkie odpowiedzi w ciągu jednego dnia pracy. Zaintrygowany zacząłem czytać o nim wszystko, co tylko wpadło mi w ręce, i dosłownie zakochałem się w sposobie jego życia. Pędził na miejsce zdarzenia – w tamtych czasach najczęściej pociągiem ciągniętym przez parowóz – a następnie używał swej wiedzy i umiejętności lekarskich, by pomóc detektywom zrekonstruować przebieg zbrodni, rozwiązać zagadkę, która inaczej pozostałaby nierozwikłana, oczyścić z zarzutów niesłusznie oskarżonych, świadczyć w sądzie i doprowadzić do wymierzenia sprawiedliwości.

Nie miałem najmniejszych wątpliwości co do tego, co chcę robić w życiu. Założyłem sobie ambitnie, że zostanę drugim profesorem Keithem Simpsonem.

5

Spowity w blask rażących lamp sufitowych, stałem w obszernej, klinicznie białej wykafelkowanej piwnicy w londyńskiej dzielnicy Bloomsbury. Przede mną na stole sekcyjnym leżał pierwszy nieboszczyk, którego miałem ujrzeć w życiu. Jego sylwetka odznaczała się wyraźnie pod prześcieradłem, przyprawiając mnie o ciarki.

Wszyscy studenci medycyny uczący się w University College London (UCL) brali udział w ćwiczeniach z anatomii. Na pierwszym roku było nas około siedemdziesięciu i każdy co do jednego wiedział, co oznacza ten przedmiot. Przeprowadzanie sekcji. W szkole poddałem sekcji rekinka psiego oraz szczura. Teraz przymierzałem się do sekcji człowieka.

Schodząc po stopniach do piwnicy, w pewnym momencie poczułem woń formaliny, która natychmiast przypomniała mi lekcje biologii w szkole. Sunąłem za rzędem kolegów wzdłuż może czterdziestu porcelanowych stołów, na których spoczywały zwłoki preparowane przez studentów starszych lat. Stąpaliśmy ostrożnie, świadomi, że pod prześcieradłami leżą ludzkie ciała. Gdy mijając jedno z nich, niefortunnie zahaczyłem o materiał, prześcieradło odchyliło się, odsłaniając ogromną włochatą nogę goryla. Cha, cha, zaśmiałem się nerwowo, to tylko nieodłączna część kursu z anatomii porównawczej. Koledzy mi zawtórowali. Wszyscy czuliśmy podenerwowanie.

To, co zaraz mieliśmy zrobić, wielu osobom wydawało się przerażające, a nawet odrażające. Jednakże przyczyny mojego niepokoju były inne. Nadal chciałem zostać medykiem sądowym jak profesor Keith Simpson, lecz do tej pory widywałem ludzkie zwłoki wyłącznie na zdjęciach. Nie miałem pojęcia, jak zareaguję, znalazłszy się oko w oko z nieboszczykiem. Zdawałem sobie jednak sprawę, że jeśli zwymiotuję, zemdleję, zblednę czy choćby się zawaham (a w prosektorium nie brakowało studentów sprawiających wrażenie, że w każdej chwili mogą zasłabnąć), moja wymarzona kariera zakończy się na dobre, zanim zdąży się rozpocząć.

Podzieleni na czteroosobowe grupki, odziani w nowe sztywne białe fartuchy, otoczyliśmy przypisane nam stoły. Przez kolejne półtora roku, czyli przez tyle, ile za moich czasów trwała na studiach anatomia, mieliśmy odbywać zajęcia sekcyjne na „naszych” ciałach, aż poznamy je lepiej niż ich właściciele za życia, chociaż o tych ostatnich nawet po osiemnastu miesiącach będziemy wiedzieli mniej niż pierwszy lepszy nieznajomy, który jechał z nimi autobusem, widział ich mimikę i słyszał ich głos.

Podczas oczekiwania na prowadzącego ćwiczenia wszyscy staraliśmy się zapanować nad emocjami. Jednakże nie dające się z niczym pomylić krzywizny ludzkiej sylwetki wyzierające spod prześcieradeł spowodowały, że zaczęliśmy się zachowywać nienaturalnie. Ktoś udawał nieustraszonego, ktoś inny sypał żartami, ktoś jeszcze inny śmiał się w głos. Przetrzymywaliśmy swoje spojrzenia. Kilka osób umówiło się na randki. Pomieszczenie pulsowało od intensywnych relacji międzyludzkich powstałych w tych nowych dla nas i nadzwyczajnych okolicznościach.

Pracownik naukowo-dydaktyczny w końcu się pojawił i zaczął prowadzić ćwiczenia. Słuchaliśmy go z napięciem, stojąc w bezruchu i w milczeniu. Ostre światło odbijało się od kafelków, od fartuchów, od lśniących skalpeli i naszych – bladych od dłuższej chwili – twarzy.

Wreszcie prześcieradła zostały ściągnięte. Nieboszczycy byli szarzy, nieruchomi, milczący i niewidzący. Część studentów nawet nie oderwała wzroku od wykładowcy. Część wpatrzyła się w twarze leżących przed nimi nagich postaci. Ten i ów omiótł spojrzeniem całe nagie ciało.

Na moim stole spoczywał starszy mężczyzna. Oczy i usta miał zamknięte, kości policzkowe sterczące, skórę pod brodą napiętą, ręce złożone wzdłuż boków, brzuch krągły jak piłka, kolana ze zmianami reumatycznymi, stopy szerokie. Zdawał się słaby i silny jednocześnie. Pełen człowieczeństwa i całkowicie go pozbawiony.

Powiedziano nam, kiedy nastąpił zgon. W przypadku mojego staruszka było to równy rok wcześniej. Mężczyzna ten, kierując się szlachetnością, oddał swoje ciało nauce – z czego by wynikało, że my, nieopierzeni studenci, stanowiliśmy część nauki. Zaraz po śmierci zwłoki zabalsamowano i umieszczono w formalinie, skąd trafiły na stół sekcyjny uczelnianego prosektorium. Dopiero po dłuższym czasie zrozumiałem, że osobliwa szarość skóry jest efektem wstrzyknięcia formaliny, a nie samej śmierci.

Nie poznaliśmy nazwisk donatorów zwłok ani też żadnych szczegółów dotyczących ich życia, co być może miało ich lekko odczłowieczyć w naszych oczach. Jako że do tamtej pory zdążyłem wykuć Simpson’s Forensic Medicine niemal na pamięć, liczyłem na chociaż małą ranę po kuli, lecz wyjaśniono nam, że wszyscy donatorzy zmarli śmiercią naturalną. Poza tym nie mieliśmy bynajmniej ustalić przyczyny zgonu, aczkolwiek nie dało się wykluczyć, że w trakcie sekcji wyjdzie ona na jaw. Ćwiczenia w prosektorium stanowiły wstęp do anatomii człowieka i miały nas zapoznać z budową i funkcjonowaniem ludzkiego ciała. Mieliśmy się przekonać na własne oczy, jak są przyczepione mięśnie do kości, jak wyglądają wypreparowane nerwy, jak przebiega hydraulika wokół nerek i okablowanie wokół serca.

Sięgnęliśmy po skrypt: pierwszą część pierwszego tomu A Manual of Human Anatomy – Thorax and Upper Limbs (Anatomia człowieka: klatka piersiowa i kończyny górne). Wykładowca wyjaśnił, że rozpoczniemy od cięcia otwierającego klatkę piersiową. W głuchej ciszy, która zapadła, zapytał, kto jest gotów sięgnąć pierwszy po skalpel.

Oczywiście, że ja. To był dla mnie poważny egzamin. Musiałem sprawdzić, czy się do tego nadaję.

Wpatrzyłem się w twarz nieboszczyka, której nijaki wyraz zaświadczał o długiej nieobecności właściciela. Co ten człowiek widział w swoim życiu? Jaką wiedzę posiadł? Niegdyś stanowił część tego samego świata, na którym ja teraz przebywałem, lecz ów świat od roku dalej dziarsko kroczył przed siebie, mimo że staruszek już nie żył. Przyjrzałem się jego piersi. Skóra na niej w niczym nie przypominała mojej skóry. Była napięta, ale też gumowata.

Wziąłem do ręki skalpel. Choć posługiwałem się tym narzędziem w szkole, ten konkretny wydał mi się wyjątkowo ciężki. Zastanowiłem się, ile siły przyjdzie mi włożyć w rozpłatanie ludzkich powłok. Oczy wszystkich studentów były zwrócone na mnie. Nikt się nie odezwał.

Skalpel dotknął ciała. Uświadomiłem sobie, że to ja go trzymam w dłoni. Studenci pochylili się do przodu. Przycisnąłem skalpel do skóry. Nic się nie stało. mocniej i… Poczułem, że skóra ustępuje. Dokonałem pierwszego cięcia! Przeciągałem skalpel powoli, ale niezachwianie w dół. Ciało rozstępowało się pod ostrzem czysto i na tyle prosto, na ile było mnie stać, od wcięcia szyjnego do wyrostka mieczykowatego. Wkrótce mieliśmy odchylić tę klapkę niczym okładkę książki i zacząć czytać w ludzkim ciele! Już teraz chciałem wedrzeć się głębiej i zobaczyć, co tam jest.

Byłem tak pochłonięty tym, co robiłem, że kompletnie zapomniałem o wykładowcy, o pozostałych studentach, o zapachu formaliny. Gdy wykładowca się odezwał, podniosłem głowę zaskoczony i zamrugałem oczami. Wokół panowało zamieszanie. Przy sąsiednim stole zemdlała jakaś dziewczyna, otoczona teraz przez zafrasowanych przyjaciół. Na końcu pomieszczenia wciąż poruszały się wahadłowo drzwi, za które ktoś gwałtownie wypadł. W ich stronę zmierzało już kilka innych osób. Wśród nich mój kolega, który nie wrócił już ani na ćwiczenia z anatomii, ani w ogóle na uczelnię. Tymczasem pośród tych, którzy się ostali, zapanowało specyficzne braterstwo. Poddając zwłoki sekcji, stawaliśmy się zawodowcami. Dołączaliśmy do grona wybranych, do kasty, do klanu. Przechodziliśmy inicjację. Co do mnie, ten dziewiczy lot ze skalpelem w dłoni był spełnieniem moich nadziei: nadawałem się do tego.

Z radością odkryłem, że na terenie University College Hospital (UCH) oprócz ćwiczeń z anatomii odbywają się także codzienne rutynowe autopsje pacjentów zmarłych w tym szpitalu. Przeprowadzano je w porze lunchu i nikt nie miał nic przeciwko obecności na nich studentów medycyny. Stałem się ich częstym bywalcem, szczególnie gdy piwo i kanapka na stołówce nie domagały się mojej uwagi. Te sekcje zwłok bardzo się różniły od naszych ćwiczeń w prosektorium, gdzie niezwykle ostrożnie i powoli odsłanialiśmy warstwa po warstwie powłoki ludzkiego ciała, wydobywając na wierzch poszczególne mięśnie, a nawet nerwy. Tutaj mogłem obserwować profesjonalistów w ich środowisku pracy. Zaczynali zawsze od cięcia kołnierzowego, jak ja podczas ćwiczeń, z tym że bez towarzyszących mi obaw. Następnie na moich oczach umiejętnie odchylali powłoki ciała, aby odsłonić narządy wewnętrzne i odkryć przyczynę śmierci. Ogromny guz nowotworowy, chora trzustka, wylew do mózgu, zaczopowana tętnica. Pragnąłem zobaczyć je wszystkie.

Na uczelni roiło się od możliwości. Oferowała ciekawe zajęcia, spotkania z ludźmi, zgłębianie wiedzy, zabawę. Z wielką ulgą codziennie wychodziłem z domu, żeby zagłębić się w ten świat. Powodem było to, że atmosfera w domu się zmieniła – stała się napięta i niewesoła.

Tato, kochający i troskliwy, bywał także wybuchowy od śmierci mamy. Bardzo wybuchowy. Doskonale rozumiałem przyczynę tego stanu rzeczy: stracił ukochaną żonę i wszystkie dzielone z nią wcześniej ciężary życia spadły na jego barki. Został sam z dwoma synami: z młodszym, który wymagał jego stałej troski, oraz ze starszym, który bardzo przeżył śmierć matki i stał się trudnym nastolatkiem. Na domiar złego tacie brakowało kobiecego towarzystwa.

Pomimo głębokiej żałoby jakiś czas po śmierci mamy zaczął umawiać się z kobietami. Ani Robert, ani ja nie mieliśmy nic przeciwko temu. Tato był nieszczęśliwy, a jedna z jego pierwszych przyjaciółek, Lillian, wdowa jak on, sprawiła, że wszyscy trzej poczuliśmy się lepiej. Lillian była pełną ciepła i macierzyńskich uczuć kobietą, która często się śmiała. U nas w domu na ogół panowała cisza, żyliśmy wśród cieni i wspomnień i nierzadko pustych przestrzeni, u Lillian zaś zawsze było hałaśliwie i wesoło, na stole wiecznie stało coś do jedzenia, a wokół niego siedzieli przyjaciele i znajomi. Do tego Lillian uwielbiała przyjęcia. Przyjęcia! Przyłączyliśmy się do zabawy w któreś Boże Narodzenie i z chichotem podawaliśmy sobie z innymi gośćmi pomarańczę, trzymając ją tylko brodą.

Niestety Lillian dość szybko stała się przeszłością. Ktoś – wszystko wskazuje na to, że sama Lillian – rozpuścił plotkę, że tato chce się z nią ożenić. Jak łatwo się domyślić, wykonał w tył zwrot i ulotnił się ile sił w nogach. W tym czasie traktował już mamę jak świętą i być może w jego oczach powtórny ożenek zakrawał na bluźnierstwo.

Któregoś lata, gdy wybraliśmy się wszyscy na pieszą wycieczkę w hrabstwie Devon, tato zniknął, zapowiedziawszy wcześniej, że zamierza złożyć wizytę osobie, którą zna jeszcze z dawnych czasów. Co ciekawe, niezwykle się wystroił z myślą o tym spotkaniu.

Nazajutrz przedstawił nam tę osobę. Miała na imię Joyce. Z tego, co udało nam się zrozumieć, kiedyś pracowała w jednym biurze z tatą, lecz później z nieznanych powodów wyjechała z Londynu i wróciła do domu rodzinnego na południowym zachodzie.

Joyce z całych sił starała się być miła. Była w średnim wieku i raczej nijaka, a do tego słodziła nam tak bardzo, aż swędziały mnie zęby, wybaczałem jej to jednak, ponieważ było mi jej żal. Wydawała się zahukana. Wkrótce wyszło na jaw, że mieszka z chorym ojcem i apodyktyczną matką. Z osób sobie bliskich miała tylko siostrzenicę, nie mającego nic do powiedzenia ojca i okropną matkę. Poza tym była na świecie sama jak palec.

Jej związek z tatą okazał się czymś więcej niż przelotnym letnim romansem po latach. Joyce zaczęła spędzać u nas weekendy. Próbowała nam matkować, lecz nie miała pojęcia, jak powinna postępować z dwoma nastolatkami. Na jej obronę muszę powiedzieć, że świetnie gotowała. Pewnego razu zrobiła nawet paellę, co w latach sześćdziesiątych stanowiło pewne wyzwanie. Dzięki temu, że też sprzątała, w naszym domu zaczęło się czuć kobiecą rękę.

– Niepotrzebna nam kobieca ręka – stwierdził Robert.

Mojemu bratu nie podobało się przesłodzone zachowanie Joyce, gardził także jej nieumiejętnymi próbami wypełniania luk. Luk po matce, potrzeby uścisku, uśmiechu czy rozmowy.