World of Warcraft: Przez Mroczny Portal - Christie Golden, Aaron Rosenberg - ebook

World of Warcraft: Przez Mroczny Portal ebook

Christie Golden

4,5

Opis

Pod koniec Drugiej Wojny Przymierze zmusiło do odwrotu Hordę i zniszczyło Mroczny Portal, zrywając tym samym połączenie między Azeroth a rodzinnym światem orków Draenorem.

Lecz dwa lata później Horda powraca…

Starzejący się szaman Ner’zhul przejmuje kontrolę nad Hordą i ponownie otwiera Mroczny Portal. Jego okrutni wojownicy znów stają na ziemiach Azeroth i rozpoczynają oblężenie nowo wzniesionej Twierdzy Otchłani. To stamtąd arcymag Khadgar i przywódca sił Przymierza Turalyon poprowadzą ludzkość wraz z elfimi i krasnoludzkimi sojusznikami do walki z kolejną inwazją.

Tymczasem Khadgar dowiaduje się, że niewielkie grupy orków przeniknęły w głąb ziem Azeroth. Co gorsza tu i ówdzie widziano też czarne smoki współdziałające z orkami. By powstrzymać knowania Ner’zhula Przymierze musi dokonać inwazji na ojczyznę orków – Draenor. Czy Khadgar i jego towarzysze powstrzymają nikczemnego szamana i zdołają zapobiec zniszczeniu obu światów?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (64 oceny)
45
11
7
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału World of Warcraft. Beyond the Dark Portal

Copyright © 2019 Blizzard Entertainment, Inc.

Warcraft, World of Warcraft i Blizzard Entertainment są znakami handlowymi i/lub zarejestrowanymi znakami handlowymi Blizzard Entertainment, Inc. w Stanach Zjednoczonych i/lub w innych krajach. Wszystkie pozostałe znaki handlowe w niniejszym dziele należą do ich poszczególnych właścicieli.

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody posiadacza praw. Niniejsza publikacja nie może być rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana, oraz bez podobnego zastrzeżenia nałożonego na kolejnego nabywcę.

Przekład Dominika Repeczko | ragana.com.pl

Redakcja Marcin Piątek, Piotr Budak, Justyna Charęza

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2019. Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN 978-83-66071-76-6

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

Snapchat: insignis_media

Dla mojej rodziny i przyjaciół, przede wszystkim dla mojej ukochanej żony, która pomogła mi powstrzymać falę.

Ku pamięci Davida Honigsberga (1958–2007), muzyka, gracza, rabina i wyjątkowego przyjaciela. Naucz niebo rocka, amigo!

PROLOG

– Rzucaj!

– Zamknij się!

– Rzucaj, niech cię piekło pochłonie!

– Dobra! – warknął Gratar, unosząc się nieco, a jego potężne mięśnie napięły się, tworząc prawdziwe góry. Machnął ręką w przód, jego pięść opadła błyskawicznie, palce się rozwarły i niewielkie sześciany wykonane z kości potoczyły się po ziemi z grzechotem.

– Ha! – roześmiał się Brodog, odsłaniając kły aż do nasady. – Jeden tylko!

– Szlag! – Gratar opadł ciężko na kamienne siedzisko, patrząc z ponurą miną, jak Brodog zgarnia kości i potrząsa nimi energicznie. Sam nie wiedział, dlaczego jeszcze próbował grać w kości z Brodogiem, tamten wygrywał niemal zawsze. To było wręcz nienaturalne.

Nienaturalne. Słowo niemalże przestało mieć dla Gratara jakiekolwiek znaczenie. Zerknął w górę na czerwone niebo, na słońce płonące tą samą barwą. Świat nie zawsze tak wyglądał. Gratar miał wystarczająco wiele lat, by pamiętać błękitne niebo, ciepłe żółtozłote słońce, chłodne jeziora i rzeki. Pamiętał swoją błogosławioną nieświadomość, jakim skarbem pewnego dnia będzie zwykła woda. Jedna z podstawowych potrzeb wszystkiego, co żyje. Teraz nieskażona woda przynoszona była w specjalnych pojemnikach i surowo racjonowana.

Wstając, Gratar bez celu kopnął w ziemię i patrzył, jak unosi się z niej czerwony pył wysuszający usta. Sięgnął po bukłak i pociągnął oszczędny łyk. Pył pokrywał jego skórę, tłumiąc jej zielony odcień, rozjaśniał czarne włosy. Czerwień była wszędzie, zupełnie jakby cały świat skąpano we krwi.

Nienaturalne.

Ale najbardziej nienaturalny był powód, dla którego on i Brodog stacjonowali w tym miejscu, urozmaicając sobie grą w kości kolejne wypełnione pyłem dni. Gratar spojrzał ponad ramieniem Brodoga na niezwykle wysoki łuk tuż za nimi i wypełniającą go zasłonę lśniącej energii. Mroczny Portal. Gratar wiedział, że ta mistyczna brama wiodła do innego świata, choć sam nigdy nie przekroczył jej progu, nikt z jego klanu też nie. Ale Gratar widział, jak dumni wojownicy Hordy wchodzili do portalu, by zdobyć chwałę, zwyciężając ludzi i ich sojuszników. Od tamtej chwili nieliczni orkowie powracali, donosząc o postępach Hordy. Ale ostatnimi czasy jakoś nikt nie przybywał. Nie było wieści, nie było zwiadowców, niczego nie było.

Gratar zmarszczył brwi, ignorując grzechot rzucanych przez Brodoga kości. Coś w portalu wydawało mu się… inne. Postąpił w stronę wielkiej bramy, poczuł mrowienie podnoszące mu włosy na ramionach i piersi.

– Gratar? Twoja kolej. Co ty wyprawiasz?

Gratar zignorował Brodoga. Zmrużył oczy, wpatrując się w falującą ścianę energii. Co działo się za tą kurtyną, w tym dziwnym innym świecie?

Gdy tak patrzył, zmieniający się blask zasłony przybrał na sile i stał się bardziej przejrzysty, pozwalając Gratarowi spojrzeć na drugą stronę bramy, jakby zaglądał w ciemną wodę. Zmrużył oczy, wpatrując się z wysiłkiem w portal, i nagle gwałtownie wciągnął powietrze, cofając się chwiejnie.

Przed jego oczami, zupełnie jakby oglądał wydarzenie odtwarzane w ramach rytuału, toczyła się zajadła bitwa.

– Co? – Brodog znalazł się przy nim w mgnieniu oka, zapomniał o grze i też gapił się, wytrzeszczając oczy. Moment później jednak Gratar otrząsnął się z zapatrzenia i odzyskał panowanie nad sobą.

– Leć! – wrzasnął na Brodoga. – Powiedz im, co się dzieje!

– Racja… dowódco – powiedział Brodog, ale nie mógł oderwać oczu od scen rozgrywających się po drugiej stronie bramy.

– Nie! – huknął Gratar. Miał przeczucie, że ich dowódca nie jest przygotowany na to, co stanie się za chwilę. Ale jeden ork mógł być. – Ner’zhul. Wezwij Ner’zhula… on będzie wiedział, co robić!

Brodog skinął głową i puścił się biegiem, aczkolwiek jeszcze kilkakrotnie spoglądał przez ramię w stronę portalu. Gratar słyszał, jak towarzysz się oddala, ale nie był w stanie oderwać oczu od bitwy, która krwawo rozgrywała się tuż za magiczną zasłoną. Widział orków, miał nawet wrażenie, że niektórych poznawał. Walczyli z dziwnymi postaciami, niższymi, o drobniejszej budowie ciała, ale stanowczo lepiej opancerzonymi. Ci obcy nazywani byli „człeczynami”. Gratar pamiętał: byli szybcy i liczni jak meszki, roili się wokół znękanych orków i zwyciężali jednego po drugim. Jak to możliwe, że jego lud ponosił taką porażkę? Gdzie się podział Zgładziciel? Gratar nie widział nigdzie ogromnej sylwetki potężnego wodza. Co takiego wydarzyło się w tym innym świecie?

Wciąż patrzył z chorobliwą fascynacją, gdy usłyszał tupot zbliżających się stóp. Oderwał wzrok od portalu i zobaczył, że Brodog wrócił w towarzystwie dwóch innych postaci. Jedną był masywny, większy od każdego z orków i znacznie silniejszy ogr o bladej mlecznej skórze i grubo ciosanych rysach. Ogr i zarazem mag, jak domyślił się Gratar, widząc błysk przebiegłości w małych świńskich oczkach. Ale ważniejszy był drugi z towarzyszy Brodoga, który teraz zmierzał prosto do samego portalu.

Choć włos miał siwy, a twarz głęboko poznaczoną zmarszczkami, Ner’zhul – wódz klanu Cienistego Księżyca i niegdyś najzdolniejszy z szamanów, jakich kiedykolwiek mieli orkowie – zachował potężną sylwetkę, a jego brązowe oczy spoglądały równie bystro jak dawniej. Popatrzył uważnie na portal i katastrofę, która rozgrywała się za jego blaskiem.

– Zatem bitwa – rzekł do siebie.

I to taka, w której Horda przegrywa, dodał w duchu Gratar.

– Jak długo… – zaczął szaman. Nagle przestrzeń obramowana kamiennym łukiem zaczęła się zmieniać, energie Mrocznego Portalu zawirowały dziko. Zza zasłony wystrzeliła ręka, jakby wynurzyła się z wody, iskry światła i cienia oblepiły zieloną skórę, gdy ramię przebiło barierę. Za nim podążyła głowa i tors i wreszcie ork znalazł się po drugiej stronie. Nadal trzymał w ręku swój topór, ale wzrok miał dziki, nagle zebrał się i pomknął przed siebie, mijając Ner’zhula i pozostałych, nawet na nich nie spojrzawszy.

Za nim przez portal przeszedł kolejny ork, potem jeszcze jeden i jeszcze jeden, aż w końcu z łuku wypłynęła rwąca ich fala; pędzili, by przekroczyć portal i dalej – tak szybko, jak nogi mogły ich unieść. I nie tylko orkowie, Gratar dostrzegł też kilku ogrów i grupę mniejszych, szczuplejszych postaci, otulonych w długie płaszcze o obszernych kapturach, skrywających twarze. Jeden wojownik przykuł uwagę Gratara. Był zbyt wysoki i zbyt potężnie zbudowany na orka: grube, proste rysy sugerowały domieszkę ogrzej krwi. Ten nie biegł w panice, ale poruszał się celowo, jakby zmierzał w jakimś określonym kierunku, a nie próbował przed czymś uciec. Przy jego nodze sadził susami kruczoczarny wilk.

Ork minął tego wojownika przy wyjściu z portalu.

– Z drogi, mieszańcu – syknął zirytowany przeszkodą, ale tamten tylko pokręcił głową, nie dając się sprowokować w takiej chwili. Wilk jednak obnażył zęby we wściekłym warkocie. Wielki wojownik uciszył zwierzę krótkim gestem. Wilk zamilkł posłusznie, a jego pan położył mu na łbie wielką dłoń z widocznym uczuciem.

– Co tu się stało?! – krzyknął Ner’zhul. – Ty! – Wskazał jednego z dziwnie wyglądających przybyszy. – Co z ciebie za ork? Czemu kryjesz twarz pod kapturem? Podejdź!

Postać znieruchomiała na chwilę, po czym nagle wzruszyła ramionami i postąpiła ku Ner’zhulowi.

– Jak sobie życzysz – rzekł obcy lodowato z lekką nutą szyderstwa w głosie. Mimo żaru wysysającego ostatnie krople życia ze spieczonej, jałowej gleby Gratar zadrżał z zimna.

Dłoń obleczona w kolczą rękawicę zsunęła kaptur i Gratar nie zdołał powstrzymać okrzyku przerażenia. Może i rysy przybysza kiedyś były regularne i miłe dla oka, ale teraz już nie. Skóra miała bladoszary odcień zieleni i popękała w miejscu, gdzie szczęka stykała się z uchem. Wypływający stamtąd strumyczek cieczy błysnął w słońcu. Spuchnięte, spękane sine usta rozciągnięte były w uśmiechu, a w oczach lśniły złowrogie poczucie humoru i przenikliwa inteligencja.

Stwór bez wątpienia był martwy.

Nawet Ner’zhul się cofnął, choć szybko się opanował.

– Kim… czym jesteś? – żądał wyjaśnień głosem, który trząsł się zaledwie odrobinę. – I czego tu chcesz?

– Nie poznajesz mnie? Jestem Teron Krwawy Bies – odparł tamten, rozbawiony wyraźnym zmieszaniem szamana.

– Niemożliwe! On jest dawno martwy i pogrzebany, zginął z ręki Orgrima razem z resztą Rady Cieni.

– Zaiste jestem martwy – zgodził się straszliwy obcy. – Ale nie pogrzebany. Twój dawny uczeń Gul’dan znalazł sposób, by sprowadzić nas z powrotem do tych gnijących zewłoków. – Wzruszył ramionami i Gratar słyszał, jak pozbawione życia ciało skrzypi protestująco. – Są wystarczające.

– Gul’dan? – Stary szaman sprawiał wrażenie bardziej zaskoczonego tymi wiadomościami niż widokiem stojącego przed nim trupa. – Twój pan nadal żyje? W takim razie powinieneś doń powrócić. Za życia porzuciłeś mnie i drogę szamana, by podążać za jego przewodnictwem i stać się czarnoksiężnikiem, wynaturzeniem. Teraz służ mu też po śmierci.

Ale Teron kręcił głową.

– Gul’dan nie żyje. Niewielka strata. Zdradził nas, podzielił Hordę w kluczowym momencie i Orgrim musiał go ścigać zamiast podbijać miasto ludzi. Ta zdrada przesądziła losy wojny i przypieczętowała naszą porażkę.

– Myśmy… przegrali? – jąkał się Ner’zhul. – Ale… jak to możliwe? Horda zalała tamtą krainę, a Orgrim nigdy nie poddałby się bez walki!

– Ależ on walczył – zgodził się Krwawy Bies. – Jednak nawet jego siły było zbyt mało. Zabił dowódcę ludzi, ale i sam został pokonany.

Ner’zhul sprawiał wrażenie ogłuszonego, obrócił się, by spojrzeć na dyszących, zakrwawionych orków i ogrów, którzy chwilę wcześniej wyszli z portalu. Odetchnął głęboko i wyprostował się, odwracając się do ogra, który mu towarzyszył.

– Dentarg, wezwij pozostałych przywódców klanów. Każ im się tu zebrać natychmiast, niech wezmą jedynie broń i zbroje. My…

Fala wylała się z portalu bez żadnego ostrzeżenia, potężny wybuch energii powalił ich wszystkich na ziemię. Gratar zaczerpnął gwałtownie powietrza, które siła uderzenia wyrwała mu z płuc. Dźwignął się chwiejnie na nogi tylko po to, by przyjąć uderzenie drugiego wybuchu, jeszcze silniejszego niż poprzedni. Tym razem energia napędzająca portal porwała odłamki kamienia, które śmignęły obok orków. Lśniąca kurtyna zafalowała i stała się nieprzejrzysta.

– Nie! – Ner’zhul puścił się biegiem w stronę portalu. Wciąż jeszcze oddalony był o kilka kroków, gdy lśniąca zasłona światła zamigotała, skurczyła się, znieruchomiała i… eksplodowała. Z łuku poleciały kamienie i pył. Wybuch podrzucił Ner’zhula w powietrze niczym starą kość i cisnął nim o ziemię. Dentarg ryknął ze złością, pospieszył do swego pana i podniósł go, jakby ten nic nie ważył. Stary szaman leżał bezwładny, oczy miał zamknięte, głowa mu opadła, a po skroni spływał wąski strumyczek krwi. Przez jedną szaloną chwilę energia krzyczała i wyła wokół nich, zawodząc niczym rozwścieczone duchy. I nagle światła zgasły równie nieoczekiwanie, jak się pojawiły, kurtyna blasku zniknęła całkowicie, zostawiając kamienny portal pustym.

Mroczny Portal został zniszczony.

Gratar patrzył na łuk wzniesiony z głazów i na wojowników Hordy, którzy zdołali uciec przezeń ten ostatni raz. Potem zerknął na Dentarga i starego szamana, którego ogr trzymał zaskakująco delikatnie w objęciach.

Na przodków… co teraz poczną?

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Ner’zhul!

Krwawy Bies i Gas Rzezidusza wmaszerowali do wioski, jakby do nich należała, obute stopy wybijały pospieszny rytm na ubitej ziemi. Zaciekawieni mieszkańcy wystawiali głowy z okien i zza uchylonych drzwi prostych domostw, by zaraz się cofnąć, gdy intruzi mierzyli ich przeszywającym wzrokiem nienaturalnie płonących oczu.

– Ner’zhul! – krzyknął Krwawy Bies tonem zarazem zimnym i rozkazującym. – Chcę z tobą mówić!

– Nie wiem, ktoś jest – warknął jakiś głos za jego plecami – i nie dbam o to. Wszedłeś nieproszony na ziemie klanu Cienistego Księżyca. Odejdź albo zginiesz.

– Muszę rozmawiać z Ner’zhulem – odparł rycerz śmierci, odwracając się, by stawić czoła potężnemu orkowi, który groźnie stanął za jego plecami. – Powiedz mu, że Teron Krwawy Bies jest tutaj.

Imię to zaniepokoiło orka wyraźnie.

– Krwawy Bies? Jesteś rycerzem śmierci? – Skrzywił się, odsłaniając kły aż do nasady, i obrzucił spojrzeniem Terona oraz jego towarzysza, wyraźnie przy tym zbierał się na odwagę. – Nie wyglądacie mi na niebezpiecznych.

– Jesteśmy wystarczająco niebezpieczni – zapewnił go zimno Rzezidusza. Obrócił się i skinął czemuś, co znajdowało się poza zasięgiem wzroku orka. Kilka postaci o twarzach osłoniętych kapturami, w głębi których widać było płonące oczy, wyłoniło się z cieni zalegających między domostwami. Ustawili się za plecami swych dwóch pobratymców. Teron zaśmiał się, a stojący naprzeciw niego ork z wysiłkiem przełknął ślinę.

– A teraz biegnij, przyprowadź swego pana, w przeciwnym razie spotka cię nagła śmierć.

– Ner’zhul nie chce nikogo widzieć – oznajmił ork, zaczynał się pocić nerwowo, ale najwyraźniej miał swoje rozkazy.

Krwawy Bies westchnął, powietrze wciągane i wypuszczane z martwych płuc zaświstało dziwnie.

– Zatem nagła śmierć – stwierdził. I zanim ork zdążył coś powiedzieć, Krwawy Bies wyciągnął dłoń w rękawicy z kolczej plecionki i wymruczał coś pod nosem. Wojownik próbował zaczerpnąć powietrza, zgiął się wpół, potem osunął na kolana. Teron zacisnął pięść i nagle krew bluznęła z nosa, oczu i ust bezradnego orka. Krwawy Bies odwrócił się w tym momencie, wyraźnie niezainteresowany dręczeniem drobnej niedogodności.

– Mroczna magia! – zakrzyknął jeden z wojowników klanu Cienistego Księżyca, chwytając za topór. – Zabić czarnoksiężników, zanim dopadną jeszcze któregoś z nas! – ryknął, a jego towarzysze natychmiast porwali za broń.

Krwawy Bies odwrócił się w ich stronę błyskawicznie, zmrużył ze złością płonące oczy.

– Skoro wszyscy chcecie umrzeć, niech i tak będzie. Ja porozmawiam z Ner’zhulem! – Tym razem wyprostował obie ręce i z czubków palców polała się ciemność. Eksplodowała niczym lśniący czarny płomień, przewracając orka, który próbował rzucić w Terona toporem, a także jego współbraci. Leżeli, gdzie powalił ich wybuch, wrzeszcząc w agonii.

– Przestań! Dość już było zabijania! – głos starego orka rozbrzmiewał autorytetem. Teron opuścił ręce, a jego towarzysze cofnęli się, obserwując swego przywódcę.

– Tutaj więc jesteś, Ner’zhulu… – zawarczał Krwawy Bies. – Tak też myślałem, że w ten właśnie sposób zwrócę twoją uwagę. – Odwrócił się, by spojrzeć na starego szamana, i z cieniem zdziwienia przyjął fakt, że twarz Ner’zhul miał pomalowaną na biało. Wygląda niemalże jak czaszka, uznał w duchu. Ich spojrzenia w końcu się skrzyżowały; oczy Ner’zhula rozszerzyły się gwałtownie.

– Ja… śniłem o tobie – mruknął. – Miałem wizję śmierci i oto jesteś: jej posłaniec we własnej osobie. – Długimi zielonymi palcami bezwiednie sięgnął do czaszki wymalowanej na twarzy. Drobne płatki bieli posypały się pod dotknięciem. – Od dwóch lat o tym śniłem. Zatem przyszedłeś po mnie. Po nas wszystkich. Przyszedłeś zabrać mą duszę!

– Bynajmniej. Przyszedłem ją ocalić. Ale… po części masz rację: przyszedłem po ciebie, ale nie w tym sensie, który masz na myśli. Chcę, byś nas poprowadził.

Ner’zhul sprawiał wrażenie zmieszanego.

– Poprowadził? Dlaczego? Żebym mógł bardziej jeszcze zaszkodzić Hordzie? Czym nie zrobił już dość? – W oczach starego szamana kryła się udręka. – Nie. Skończyłem z tym. Raz już poprowadziłem nasz lud: prosto w intrygę Gul’dana, prosto w knowania, które skazały ten świat na zagładę, do bitwy, która niemal nas zniszczyła. Gdzie indziej szukaj wodza.

Teron zmarszczył brwi. Sytuacja nie rozwijała się tak, jak tego oczekiwał. Nie mógł przecież zgładzić Ner’zhula jak członków jego klanu.

– Horda cię potrzebuje – spróbował ponownie.

– Horda zginęła! – uciął gwałtownie Ner’zhul. – Połowa naszego ludu przepadła, uwięziona w tym straszliwym świecie, stracona dla nas na wieczność! I temu mam wedle ciebie przewodzić?

– Nie zostali utraceni na wieczność – odparł rycerz śmierci i spokojna pewność w jego głosie sprawiła, że Ner’zhul zaniechał swych protestów. – Portal został zniszczony, ale można go odtworzyć.

Te słowa przykuły uwagę Ner’zhula.

– Co?! Jak?!

– Niewielka szczelina pozostała na Azeroth – wyjaśniał Krwawy Bies – a ta strona jest nienaruszona. Pomogłem stworzyć Mroczny Portal i teraz potrafię go wyczuć. Mogę pomóc ci poszerzyć szczelinę na tyle, by Horda mogła przez nią przejść.

Wydawało się, że szaman rozważa te słowa przez chwilę, ale potem potrząsnął głową, niemal widać było, jak zbiera się w sobie.

– I co dobrego z tego dla nas wyniknie? Przymierze jest zbyt potężnym przeciwnikiem. Horda nigdy nie wygra. Nasz lud jest już właściwie martwy. Jedyne, co możemy zrobić, to wybrać rodzaj śmierci. – I znów jego palce, jakby wiedzione własną wolą, zbliżyły się do wizerunku wymalowanego na twarzy szamana. Jego słabość wzbudziła obrzydzenie w Teronie. Ciężko było uwierzyć, że ten wrak, opętany obsesją śmierci, swojej i innych, był kiedyś tak bardzo szanowany.

I niestety nadal potrzebny.

– Śmierć nie jest jedynym wyjściem, nie jeśli odbudujemy portal i go użyjemy – zapewnił szamana, siląc się na cierpliwość. – Nie musimy wygrać, nie musimy nawet ponownie stawać do walki z Przymierzem. Ja mam względem Hordy całkiem inne plany. Jeśli zdołam dotrzeć do paru artefaktów… Dowiedziałem się o pewnych kwestiach od Gul’dana…

– Gul’dan i jego knowania, nawet zza grobu usiłuje sięgnąć, pochwycić życia innych, zniszczyć je! – Obrzucił Krwawego Biesa spojrzeniem pełnym gniewu. – Ty i twoje plany! Jaką moc zyskasz, gdy się powiodą? Władza i potęga, tylko na tym wam zależało, wy bękarty z Rady Cieni!

Cierpliwość Terona, która nigdy nie była zbyt znaczna, wyparowała teraz w mgnieniu oka. Pochwycił starego szamana za ramiona i potrząsnął nim ze złością.

– Dwa lata minęły od chwili, gdy portal się zapadł, a ty ukrywałeś się w swojej wiosce, podczas gdy klany wybijały się nawzajem. Potrzebują jedynie kogoś, kto wskaże im drogę, by znów stały się potężne! Mając twoich popleczników i moich rycerzy śmierci, możemy zmusić klany, by cię posłuchały. Zgładziciel poległ albo został uwięziony na Azeroth i nie ma nikogo poza tobą, kto mógłby ich poprowadzić. Badałem portal, oceniałem rozmiar zniszczeń i jak ci powiedziałem, mam rozwiązanie. Już kazałem pilnować tego miejsca kilku rycerzom śmierci. Nawet w trakcie naszej rozmowy splatają zaklęcia, przygotowując ponowne otwarcie portalu. Jestem pewien, że możemy zwyciężyć.

– I co to za rozwiązanie? – parsknął z goryczą Ner’zhul. – Odkryłeś może, jak mamy wrócić do Azeroth i wygrać wojnę, którą przegraliśmy dwa lata temu? Nie sądzę. Jesteśmy skazani na zagładę. Nigdy nie zwyciężymy. – Odwrócił się i zrobił krok w stronę swej chaty.

– Zapomnij o wojnie! Słuchaj mnie, starcze! – krzyknął za nim rycerz śmierci. – Nie musimy pokonywać Przymierza, ponieważ nie musimy podbijać Azeroth!

Ner’zhul zatrzymał się i spojrzał przez ramię.

– Ale powiedziałeś, że możesz otworzyć portal ponownie. Po co to robić, skoro nie chcesz tam wracać?

– Wracać tak, ale walczyć nie. – Krwawy Bies znowu zbliżył się do szamana. – Musimy jedynie znaleźć pewne magiczne artefakty. Jak już je zdobędziemy, opuścimy Azeroth i nigdy nie wrócimy.

– I zostaniemy tutaj? – Ner’zhul szerokim gestem objął udręczony słońcem krajobraz wokół. – Wiesz równie dobrze jak ja, że Draenor kona. Wkrótce nie zdoła utrzymać przy życiu nawet tych, którzy tu pozostali.

Teron nie pamiętał, żeby szaman był aż tak tępy.

– Nie będzie takiej konieczności – zapewnił go, mówiąc powoli, jak do dziecka. – Mając te artefakty, będziemy mogli opuścić Draenor i Azeroth i udać się do jakiegoś innego miejsca. Lepszego miejsca.

Teraz udało mu się w pełni skupić na sobie uwagę Ner’zhula. Coś jakby iskra nadziei przemknęło przez wymalowaną na biało twarz. Przez długą chwilę Ner’zhul stał nieruchomy, jak gdyby nie mógł wybrać: czy wycofać się do swego domu i tam nadal użalać nad sobą, czy jednak pochwycić tę nową możliwość.

– Masz jakiś plan, jak tego dokonać? – spytał wreszcie.

– Mam.

Nastąpiła kolejna długa chwila ciszy. Krwawy Bies czekał.

– …posłucham – oznajmił Ner’zhul i cofnął się do swej chaty.

Ale tym razem Teron Krwawy Bies – czarnoksiężnik i rycerz śmierci – udał się wraz z nim.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Spójrzcie tylko na to miejsce!

Genn Szarogrzywy, król Gilneas, szerokim gestem wskazał wznoszącą się nad nimi cytadelę, której bramy właśnie przekraczali. Choć wielki i barczysty, na tle budowli wydawał się jakoś nieduży; łuk, pod którym przejeżdżali, był dwakroć tak wysoki. W odpowiedzi na słowa monarchy inni królowie pokiwali głowami, podziwiając zarazem gruby mur zewnętrzny wzniesiony z ciężkich kamiennych bloków. Jednak Szarogrzywy prychnął pogardliwie, a z grymasu na jego twarzy łacno było wywnioskować, że nie podzielał zachwytu innych władców.

– Mur, wieża i jeden stołp – burczał głośno, obrzucając gniewnym spojrzeniem na wpół ukończony budynek za murem. – Na to poszły nasze pieniądze?

– Jest wielki – wytknął mu Thoras Zguba Trolli, lakoniczny władca Stromgardu, używając jak zawsze tak mało słów, jak to tylko było możliwe. – Wielkie jest kosztowne.

Pozostali królowie też narzekali półgłosem. Wszyscy ubolewali nad kosztami, jakie trzeba było ponieść, szczególnie że jako przywódcy Przymierza wszelkie wydatki dzielili równo.

– A na jaką kwotę należałoby wycenić nasze bezpieczeństwo? – odezwał się wysoki, szczupły młodzieniec jadący na czele grupy. – Nic, co ma wartość, nie jest tanie.

Na to subtelne ostrzeżenie większość władców poniechała narzekań. Varian, niedawno koronowany władca Wichrogrodu, wiedział, co znaczy bezpieczeństwo – został z niego bowiem bezwzględnie okradziony. Jego królestwo wiele wycierpiało ze strony orczych najeźdźców w czasie Pierwszej Wojny, znaczna część stolicy państwa została zredukowana do hałdy gruzu.

– W istocie… Jak idzie odbudowa, Wasza Wysokość? – spytał uprzejmie chudy i żylasty mężczyzna w zielonym stroju marynarskim.

– Bardzo dobrze, dziękuję, admirale – odparł Varian. Daelin Proudmoore władał wprawdzie Kul Tiras, ale wolał, gdy zwracano się doń, używając tytułu dowódcy floty. – Gildia Murarzy wykonuje wspaniałą robotę; zarówno ja, jak i moi poddani winniśmy im dozgonną wdzięczność. To wspaniali rzemieślnicy, ich umiejętności dorównują niemal tym, którymi szczycą się krasnoludzcy mistrzowie, i z każdym dniem miasto wznosi się wyżej i wyżej. – Uśmiechnął się szeroko do Szarogrzywego. – Powiedziałbym, że warci są każdego wydanego miedziaka.

Królowie roześmiali się, a jeden z nich – wysoki, barczysty, o siwiejących jasnych włosach i błękitnozielonych oczach – pochwycił spojrzenie Variana i skinął mu głową z aprobatą. Terenas, władca Lordaeronu, przejął pieczę nad młodym Varianem, kiedy chłopiec i jego poddani uciekali przed Hordą. Przyjął młodego następcę tronu pod swój dach, póki Varian nie dorósł na tyle, by wstąpić na tron ojca. Teraz, gdy czas jego panowania się rozpoczął, Terenas i jego stary przyjaciel Zguba Trolli byli zadowoleni z rezultatów. Varian był bystrym, czarującym i szlachetnym młodym człowiekiem, urodzonym przywódcą i wyjątkowo utalentowanym dyplomatą jak na swoje lata. Terenas przywykł myśleć o nim niemalże jak o własnym synu i teraz czuł bez mała ojcowską dumę, słuchając z podziwem, jak młodzieniec przejął kontrolę nad rozmową i odciągnął myśli pozostałych władców od narzekania.

– Po prawdzie – mówił tymczasem Varian, podnosząc nieco głos – tam jest cudotwórca we własnej osobie.

Król wskazał wysokiego i potężnie zbudowanego mężczyznę, żywiołowo rozmawiającego z grupką pokrytych pyłem robotników. Rzeczony „cudotwórca” miał czarne włosy i ciemnozielone oczy, w których pojawił się błysk, gdy odwrócił głowę, najwyraźniej dosłyszawszy słowa władcy. Terenas od razu rozpoznał Edwina VanCleefa, mistrza Gildii Murarzy, człowieka odpowiedzialnego za odbudowę Wichrogrodu i budowę Strażnicy Otchłani.

Varian uśmiechnął się i przywołał mistrza gestem.

– Mistrzu VanCleef, tuszę, że prace postępują w szybkim tempie?

– W rzeczy samej, Wasza Królewska Mość, dziękuję – odparł VanCleef pewnie. Solidną pięścią uderzył w kamień zewnętrznego muru i z dumą skinął głową. – Wytrzyma każde oblężenie, klnę się na bogów.

– Wiem, że wytrzyma, mistrzu – zgodził się z nim król Wichrogrodu. – Przeszedłeś tu samego siebie, a to naprawdę coś.

VanCleef podziękował ukłonem i odwrócił się ku jednemu z nieskończonych budynków, skąd go nawoływali.

– Lepiej wrócę do pracy, Wasza Wysokość.

Ukłonił się zebranym władcom, po czym pospiesznie odszedł tam, gdzie go wołano.

– Niezgorzej rozegrane – powiedział cicho Terenas, gdy zrównał się z Varianem. – Ułagodzenie Szarogrzywego i skomplementowanie VanCleefa za jednym zamachem.

Młody władca uśmiechnął się szeroko.

– Komplement był szczery, a dzięki niemu VanCleef będzie pracował jeszcze ciężej – odpowiedział równie cicho. – A Szarogrzywy skarży się tylko po to, by usłyszeć dźwięk swego głosu.

– Stałeś się bardzo mądry jak na swój wiek – roześmiał się Terenas. – Albo po prostu mądry.

Oczywiście zawoalowana przygana nie mogła go na długo uciszyć. Gdy przemierzyli rozległy dziedziniec, król Gilneas znów zaczął mamrotać niezadowolony i chwilę później owe narzekania przestały grzęznąć w jego gęstej czarnej brodzie i przybrały ogólnie zrozumiałą formę.

– Wiem, że ciężko pracują – przyznał niechętnie, łypiąc gniewnie na Variana, który odpowiedział szerokim uśmiechem. – Ale po co tyle tych budynków? – Machnął wielką dłonią ku jedynej ukończonej baszcie, do której wchodzili, minąwszy opuszczaną kratę i pokonawszy schody. – Po co tyle zachodu i wydatków, by zbudować taką ogromną fortecę? Potrzebujemy jej jedynie do tego, by obserwować dolinę, w której kiedyś stał portal, czyż nie? Dlaczego nie wystarczyłby tu zwyczajny posterunek?

Khadgar, Arcymag Dalaranu, wymienił znużone, ale i poniekąd rozbawione spojrzenia ze swymi konfratrami, gdy usłyszał głos Szarogrzywego, zanim jeszcze władcy weszli do kapitularza.

– Dobrze jest słyszeć, że Szarogrzywy pozostał sobą – podsumował sucho Antonidas, przywódca Kirin Toru.

– Tak, niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają – odparł Khadgar, gładząc gęstą białą brodę. Odwrócił się, pokazując królom swą pobrużdżoną twarz, tak nieprzystającą do jego szybkich, młodzieńczych ruchów. – Zatem chcecie wiedzieć, co otrzymaliście za swoje pieniądze? – zwrócił się do przybyłych, witając ich krótkim skinieniem głowy, ale poza tym traktując jak równych sobie, bowiem ze wszech miar był im równy, jako że Khadgar, członek Kirin Toru, też był władcą.

– Powiem wam i możecie mi dziękować. Strażnica Otchłani jest duża, to prawda. Musi taka być. Sporo ludzi zamieszka w jej murach: magowie, których sprowadziliśmy z Dalaranu, oraz żołnierze, gotowi wypatrywać zagrożeń pospolitej natury. Dolina poniżej była kiedyś miejscem, gdzie znajdował się Mroczny Portal, brama, przez którą Horda wkroczyła do naszego świata. Jeśli powrócą, będziemy gotowi.

– To wyjaśnia obecność wojowników – zgodził się Proudmoore. – Ale po co magowie? Z pewnością jeden mag wystarczy, by obserwować sytuację i zaalarmować cię w razie potrzeby.

– Jeśli tylko tego byłoby trzeba, to tak – przyznał mu rację Khadgar, podejmując marsz po pomieszczeniu. Stawiał sprężyste kroki niczym młody człowiek, jakim był w istocie. Jego i Variana dzieliło zaledwie kilka lat różnicy, ale Khadgar został postarzony magicznie przez Medivha, na krótko przed śmiercią maga. – Lecz Strażnica Otchłani szybko staje się czymś więcej niż tylko posterunkiem. Jadąc tu, nie mogliście przeoczyć powodu naszego niepokoju. Coś osuszyło Draenor z życia… jego ziemię. Kiedy Mroczny Portal został otworzony, ta martwota dotknęła też naszego świata, zabijając ziemię wokół portalu, i zaczęła sięgać dalej. Sądziliśmy, że kiedy zniszczymy portal, ziemia się uleczy, ale tak się nie stało. Po prawdzie skaza sięgała coraz dalej.

Królowie spoglądali na siebie nawzajem spod zmarszczonych brwi, to była dla nich nowa wiadomość.

– Zaczęliśmy badać sytuację i odkryliśmy, że choć portal zniknął, niewielka szczelina między wymiarami została.

Władcy dali wyraz swemu zaskoczeniu, niejeden głośno wciągnął powietrze.

– Znaleźliście może sposób, by zatrzymać skazę? – spytał Proudmoore.

– Owszem, aczkolwiek trzeba było wspólnej pracy kilku z nas. – Khadgar też zmarszczył czoło. – Niestety, nie byliśmy w stanie tchnąć ponownie życia w zniszczoną ziemię. Kiedyś rozciągały się tu Czarne Mokradła, ich północną część zdołaliśmy uchronić i utrzymać w stanie naturalnym. Plotka głosi, że orkowie nadal gdzieś tam się ukrywają, ale nie widzieliśmy niczego, co mogłoby potwierdzić jej prawdziwość. Jeśli zaś chodzi o południową połowę, z jakiegoś powodu nie zdołaliśmy tchnąć w nią życia. – Potrząsnął głową. – Ktoś nazwał ten obszar Jałowymi Ziemiami i nazwa przylgnęła. Wątpię, by na tych terenach kiedykolwiek pojawiło się jeszcze życie.

– Niemniej zatrzymaliście skazę i uratowaliście resztę ziem tego świata – przypomniał mu Varian. – A to niesamowite osiągnięcie, biorąc pod uwagę, jak szybko rozprzestrzeniała się skaza.

Khadgar skinął głową, dziękując za pochwałę.

– Dokonaliśmy więcej, niż śmiałem marzyć – przyznał. – Ale mniej, niżbym chciał. Jednakże w twierdzy musi stacjonować pełna załoga magów, by nieustannie obserwować te tereny i upewnić się, że nie stracimy już więcej ziemi na rzecz tej dziwnej skazy. I dlatego właśnie, szlachetni królowie, Strażnica Otchłani musi być tak dużą fortecą i tak wiele kosztować.

– Czy naprawdę istnieje ryzyko, że portal zostanie ponownie otwarty? – spytał Zguba Trolli, a pozostali zwrócili się w stronę Khadgara, oczekując odpowiedzi i zarazem obawiając się tego, co usłyszą. Mógł wyczytać myśli w ich twarzach. Możliwość, że przyjdzie im ponownie doświadczyć tego, co przeżyli osiem lat temu, gdy otworzył się portal i wylali się stamtąd orkowie, głęboko wszystkich zaniepokoiła.

Khadgar miał już odpowiedzieć, gdy nagle za oknem rozległ się przenikliwy krzyk.

– Chyba ostatni uczestnik naszego zebrania właśnie przybył na grzbiecie gryfa i wylądował na chodniku na murze – oznajmił. Kobieta, która weszła do pomieszczenia chwilę później, była wysoka i niewymownie wręcz urocza. Znoszone zielono-brązowe skóry opinały jej szczupłą sylwetkę, złote włosy odrzuciła odruchowo do tyłu, tak że odsłaniały długie szpiczaste uszy. Może i sprawiała wrażenie filigranowej i delikatnej, ale każdy z obecnych, kto znał Allerię Bieżywiatr, wiedział, że była doskonałym tropicielem, zwiadowcą, ekspertem w zakresie leśnych ostępów i wojowniczką. Wielu z obecnych walczyło u jej boku i zawdzięczało życie jej bystrym oczom, szybkiej reakcji i żelaznym nerwom.

– Khadgarze – przywitała maga bez wstępów, zatrzymując się przed nim. Była tak wysoka, że niemal spoglądała mu prosto w oczy.

– Allerio – odparł, a tkliwa nostalgia nadała temu słowu ciepłego brzmienia. Nie tak dawno byli towarzyszami broni, dobrymi przyjaciółmi walczącymi w słusznej sprawie. Ale w spojrzeniu jej zielonych oczu nie było ciepła, podobnie jak w twarzy, która pozostawała tak nieruchoma, że mogłaby być piękną rzeźbą w kamieniu. Alleria była uprzejma, i tyle. Khadgar westchnął i gestem dał jej znak, by szła za nim.

– Lepiej, żeby to było coś dobrego – rzuciła, podchodząc do władców i kłaniając im się pobieżnie. Mimo swej wiotkiej budowy i młodzieńczego wyglądu Alleria była o wiele starsza od każdego z monarchów, co budziło w niej odporność na ich majestat, a bywało, że i skłonność do kpin pod adresem owego majestatu. – Polowałam na orków.

– Zawsze polujesz na orków – odparł Khadgar ostrzej nieco, niż zamierzał. – I między innymi dlatego chciałem, żebyś była tu obecna.

Odczekał, aż pełna uwaga elfki i władców skupiła się na nim.

– Właśnie wyjaśniałem, że odnotowaliśmy istnienie szczeliny między wymiarami w miejscu, gdzie znajdował się Mroczny Portal. I ostatnio emanujące z niej energie znacznie przybrały na sile.

– Cóż to znaczy? – chciał wiedzieć Szarogrzywy. – Próbujesz nam powiedzieć, że ta szczelina się powiększa?

Młody-stary arcymag skinął twierdząco głową.

– Owszem, uważamy, że szczelina się powiększy.

– Czy Horda odnalazła jakiś sposób, by odtworzyć portal? – spytał Terenas, tak samo wstrząśnięty jak pozostali.

– Być może, być może nie – odparł Khadgar. – Ale nawet jeśli nie zdołają ponownie stworzyć stabilnego portalu, to jeśli szczelina się powiększy, orkowie zyskają dostęp do naszego świata.

– Wiedziałem, że do tego dojdzie! – Szarogrzywy niemal krzyczał. – Wiedziałem, że te zielonoskóre potwory tu wrócą!

Kąciki ust stojącej obok niego Allerii uniosły się nieco, oczy zalśniły… czy to było oczekiwanie?

– Jak szybko? – spytał Zguba Trolli. – I jak wielu?

– Jak wielu, nie jesteśmy w stanie określić – Khadgar pokręcił głową. – Jak szybko? Bardzo. Za kilka dni.

– Czego potrzebujesz? – odezwał się cicho Terenas.

– Armii Przymierza – rzekł Khadgar bez ogródek. – Potrzebuję całej armii na wypadek otwarcia szczeliny. Jest całkiem możliwe, że druga Horda wkroczy do doliny. – Nagle się uśmiechnął. – Synowie Lothara będą musieli raz jeszcze chwycić za miecz.

Synowie Lothara. Tak nazywali siebie weterani Drugiej Wojny. Zwyciężyli, ale cena tego zwycięstwa była ogromna – zapłacili życiem Lwa Azeroth, Anduina Lothara, rycerza, za którym chciał pójść każdy. Khadgar był tam, gdy Lothar poległ z ręki wodza orków Orgrima Zgładziciela, i był tam, gdy jego przyjaciel Turalyon, teraz generał sił Przymierza, pomścił śmierć Lwa Azeroth, biorąc Orgrima do niewoli. Protegowany Lothara udowodnił swą wartość, poniósł historyczne dziedzictwo i tak we krwi narodzili się Synowie Lothara.

– Jesteś pewien co do tej szczeliny? – spytał ostrożnie Terenas, wyraźnie starając się nie urazić maga. Co, jak pomyślał Khadgar, rzadko kiedy było dobrym pomysłem. Jednakże w tym przypadku nie czuł się urażony, ani trochę.

– Wolałbym nie być. Poziom energii definitywnie wzrasta, wkrótce osiągnie pułap pozwalający na poszerzenie szczeliny, a wtedy orkowie będą mogli wylać się ze swego świata wprost w nasz. – Nagle poczuł się zmęczony, jakby dzielenie się tymi złymi wiadomościami odebrało mu siły. Spojrzał na Allerię, która zauważyła ten wzrok i uniosła brew, nie odezwała się jednak ani słowem.

– Nie możemy sobie pozwolić na ryzyko – zauważył Varian. – Sądzę, że należy zmobilizować siły Przymierza i szykować się do wojny, na wszelki wypadek.

– Zgadzam się – poparł młodzieńca Terenas, inni monarchowie też potakiwali.

– Musimy skontaktować się z generałem Turalyonem – kontynuował Varian. Alleria zesztywniała, przez jej twarz przemknęły niemożliwe do odczytania emocje, a Khadgar zmrużył oczy. Swego czasu elfią tropicielkę i ludzkiego paladyna łączyło coś więcej niż tylko braterstwo broni. Pasowali do siebie, tak zawsze uważał Khadgar. Wiek i mądrość Allerii wzmacniały ducha Turalyona, a jego młodość i niewinność łagodziły znużenie elfki. Coś jednak się wydarzyło. Khadgar nie wiedział co, a zbyt był dyskretny, by o to zapytać. Nagle Alleria i Turalyon zaczęli zachowywać niepokojąco lodowaty dystans. Początkowo mag współczuł obojgu, teraz jednak zastanawiał się, jak wiele problemów może ów dystans spowodować.

Varian chyba nie zauważył subtelnej zmiany w postawie Allerii.

– To on, jako dowódca armii Przymierza, powinien zebrać nasze wojska i przygotować je na to, co może nastąpić. Przebywa obecnie w Wichrogrodzie, pomaga odbudować naszą obronę i wyszkolić ludzi.

Khadgarowi przyszła do głowy myśl, która mogła stać się rozwiązaniem dla obu problemów.

– Allerio, ty zdołasz dotrzeć do Turalyona szybciej niż ktokolwiek inny. Weź gryfa i kieruj się do Wichrogrodu. Powiedz mu, co się dzieje i że natychmiast musimy zebrać wojska Przymierza.

Tropicielka wpatrywała się w maga z gniewem, w zielonych oczach płonął ogień.

– Na pewno znajdzie się ktoś, kto zdoła wykonać to zadanie równie szybko – stwierdziła ostro.

Ale Khadgar w odpowiedzi tylko pokręcił głową.

– Dzikie Młoty znają ciebie i tobie ufają – odparł. – A reszta zebranych też ma swoje zadania do wykonania. – Westchnął. – Proszę, Allerio. Dla dobra nas wszystkich. Znajdź go, powiedz mu, co trzeba, i sprowadź do mnie. – I może zdołacie jakoś przejść do porządku nad tym, co was poróżniło… albo przynajmniej zdołacie podjąć współpracę, dodał w myślach.

Gniewny grymas Allerii zmienił się w pozbawioną wyrazu, niewzruszoną maskę.

– Zrobię, o co prosisz – odpowiedziała tonem, który można było uznać właściwie za oficjalny. Nie mówiąc nic więcej, odwróciła się na pięcie i wymaszerowała z komnaty.

– Khadgar ma rację – stwierdził Terenas, odprowadzając ją wzrokiem. – Każdy z nas musi zmobilizować wojsko i zacząć gromadzić zapasy.

Pozostali monarchowie przyznali mu rację. Nawet Szarogrzywy zgodził się w milczeniu – myśl o możliwym powrocie Hordy zdławiła w nim wszelkie narzekania. Zgodnie ruszyli do drzwi, kierując się w stronę dziedzińca i wielkiego łuku bramy, pod którym przechodzili niespełna godzinę wcześniej.

– Tak, idźcie – szepnął Khadgar, odprowadzając królów spojrzeniem. – Idźcie i wezwijcie do walki Synów Lothara. Modlę się, by nie było zbyt późno.

ROZDZIAŁ TRZECI

Topór świsnął przenikliwie, mknąc po łuku w dół, promienie słońca zalśniły jasno na ostrzu spragnionym krwi. Ten, który władał toporem, śmiał się szaleńczo i przeszywająco, nieprawdopodobnie szeroko otwierając wytatuowaną na czarno szczękę w okrzyku, któremu zawdzięczał swe miano. Długie czarne włosy powiewały mu za plecami przy każdym ruchu, oczy lśniły czerwienią, gdy ciął wyobrażonego wroga raz za razem, cyzelując wszystkie ruchy, by w bitwie przerobić przeciwnika na rąbankę. Grommasz Piekłorycz stęknął, zawirował i się obrócił – czysta siła trzymana w ryzach umiejętnościami. Nagle dźwięk jego imienia wyrwał go z oparów czerwonej mgły, która spadała nań w trakcie walki, nawet gdy tylko ćwiczył.

– Grommasz!

Grommasz opuścił Rzezimiot, żywiołowy trening przyspieszył jego oddech zaledwie odrobinę. Podniósł wzrok na starszego, ale nadal imponującego orka zmierzającego w jego stronę.

– Kargat – odpowiedział, czekając, aż wódz Strzaskanej Dłoni podejdzie bliżej. Złapali się za dłonie, prawe, lewą Kargat utracił przed wielu laty i teraz jej miejsce zajęło ostrze bojowej kosy.

– Szczęśliwe spotkanie.

– Szczęśliwe, i to dla wielu najwyraźniej. – Starszy z orków ruchem głowy wskazał miejsce, gdzie zbierali się inni. – Ner’zhul wysłał posłańców do wszystkich klanów, przynajmniej tak słyszałem.

Grommasz skinął głową – wysunął lekko wytatuowaną na czarno szczękę w ponurym grymasie – niektórych posłańców wysłał on sam na prośbę starego szamana.

– Coś planuje. – Grommasz zarzucił na ramię potężny topór i dwaj wodzowie ruszyli przez dolinę ku ruinom Mrocznego Portalu, mijając po drodze wojowników z obu klanów. Tu i ówdzie któryś z orków rzucił ciętym słowem, tudzież łypał na innych gniewnym spojrzeniem, ale na razie nikt nie walczył. Na razie. – Ale co?

– To bez znaczenia – odparł Kargat. – Wszystko jest lepsze od tego! – Jakby mimowolnie powiódł palcami po ostrzu kosy. – Przez ostatnie dwa lata siedzieliśmy, nie robiąc nic. Nic! I dlaczego? Ponieważ Przymierze nas pokonało? I co z tego? Ponieważ Portal został zniszczony? Na pewno potrafią zrobić drugi! Musi być ktoś, z kim możemy walczyć, inaczej będziemy tu siedzieć i porastać pleśnią jak gnijące mięcho!

Grommasz przytaknął milcząco. Kargat był z natury wojownikiem, nieskażonym refleksją i nieskomplikowanym – żył, żeby walczyć. Grommasz potrafił to docenić, a w słowach starszego orka dostrzegał też sens. Byli waleczną rasą, nieustające bitwy wzmagały ich bystrość i wzmacniały kończyny. Bez walki stawali się miękcy. Grommasz utrzymywał swych podwładnych w formie, walcząc z innymi klanami, i podejrzewał, że Kargat robił to samo, choć akurat nigdy nie mieli okazji stanąć naprzeciwko siebie. Jednak atakowanie patroli i zwiadowców mogło trwać tylko przez pewien czas, po czym wybuchała regularna wojna, a Grommasz nie był zainteresowany walką z przedstawicielami własnej rasy. Gdy Ner’zhul utworzył Hordę, zebrał wszystkie klany w jeden wielki klan, jedną armię. I nawet po upływie ostatnich lat Grommasz właśnie tak myślał o orkach. Kiedy jego Wojenne Pieśni walczyły z Władcami Gromów, Czerwonymi Wędrowcami czy Siekącym Wichrem, walczyły ze swoimi braćmi, z orkami, którzy powinni być ich towarzyszami broni, a nie przeciwnikami. W czasie walki wciąż pałał tą samą żądzą krwi, tą samą dziką radością, gdy Rzezimiot wyrąbywał mu drogę przez przeciwników, ale po walce Grommasz czuł się pusty i nawet nieco zbrukany.

Co się stało? Zastanawiał się, gdy zbliżali się do ruin i postaci, która stała przed nimi. Gdzie Horda popełniła błąd? Było ich więcej niż źdźbeł trawy, która kiedyś porastała równiny, więcej niż kropel wody w oceanie! Kiedy maszerowali, to od ich kroków drżały góry! Jak taka armia mogła ponieść porażkę?

To była wina Gul’dana. Grommasz nie miał w tym względzie wątpliwości. Pozbawione życia równiny, kiedyś porośnięte zbożami i trawami, wyschnięte i sczerniałe drzewa, niebo pociemniałe i czerwone jak krew – wszystko to spowodowane zostało przez czarnoksiężników i ich dążenie do potęgi, która nigdy nie miała się znaleźć w rękach orków. Ale nie tylko to. Skazali Draenor na zagładę, wszyscy, ale Gul’dan stał za każdym ich ruchem. I to przez niego Horda nie zdołała podbić tego drugiego świata, zająć go na własność. W końcu przebiegły czarnoksiężnik przekonał Grommasza, by ten pozostał na Draenorze w czasie pierwszej bitwy, podczas gdy powinien był zająć należne mu miejsce w awangardzie.

– Potrzebujemy cię tutaj – twierdził Gul’dan. – Ty i twoje Wojenne Pieśni należycie do najlepszych z nas i musimy utrzymać was w rezerwie, na wszelki wypadek. Potrzebujemy też kogoś, kto zostanie tutaj, na Draenorze, i dopilnuje naszych spraw, kogoś potężnego, komu możemy ufać. Kogoś takiego jak ty.

Grommasz zawarczał cicho. Gdyby tylko tam był! Mógłby zmienić losy ostatniej bitwy! Z jego pomocą Orgrim zdobyłby to ludzkie miasto nad jeziorem i nadal mógłby posłać stosowne siły śladem zdradzieckiego Gul’dana i jego wojowników. Zajęliby Lordaeron i stamtąd ruszyli na podbój innych ziem, i nikt by się im nie oparł.

Grommasz potrząsnął głową. Przeszłość należała do przeszłości. Czarnoręki zginął. Dawny przyjaciel Grommasza Durotan zginął. Orgrim został pojmany, a Mroczny Portal zniszczony, Gul’dan sczezł, a Horda była cieniem swej dawnej chwały.

Ale być może coś jeszcze mogło się zmienić.

Dotarli z Kargatem do ruin portalu i Grommasz bez trudu dostrzegał czekającą już postać. Włosy Ner’zhula całkiem już posiwiały, ale poza tym wódz klanu Cienistego Księżyca i dawny przywódca Hordy wyglądał na równie silnego co zawsze. I wtedy odwrócił się ku nadchodzącym.

Wódz klanu Wojennej Pieśni aż warknął i drgnął ogromnie zaskoczony, gdy zobaczył twarz szamana. Biała farba pokrywała policzki Ner’zhula, jego górną wargę, nos, brwi i czoło, przez co przypominały wybielałą kość. I taki właśnie był zamiar szamana, uświadomił sobie Grommasz. Dziwaczna maska zmieniała twarz Ner’zhula w nagą czaszkę.

– Grommasz Piekłorycz i Kargat Brzytworęki! – zawołał Ner’zhul czystym i mocnym głosem. – Witajcie!

– Dlaczego nas wezwałeś? – spytał Kargat bez ogródek, od razu przechodząc do rzeczy.

– Mam wieści – odparł szaman. – Wieści i plan.

– Przez dwa lata ukrywałeś się przed nami – prychnął Grommasz pogardliwie. – Jakim sposobem teraz masz wieści? – w jego głosie dźwięczały wątpliwości i gniew. – Pozwoliłeś Gul’danowi zająć twoje miejsce, odmówiłeś picia z kielicha, a potem dąsałeś się niczym świstak w swojej norze. Teraz oznajmiasz nam, że masz plan, i wylazłeś ze swojego ukrycia z twarzą umarłych; chyba nawet nie chcę wiedzieć, jaki plan jest z tym związany.

Słyszał ból we własnym głosie. Nie bacząc na to, co stało się z Gul’danem, pomimo swych wątpliwości względem doradców, szamanów i czarnoksiężników, jakie narosły w nim przez ostatnie lata, nadal pragnął, by Ner’zhul był tym szamanem, jakiego Grommasz pamiętał z czasów swej młodości: silnym, surowym i mądrym orkiem, który zdołał przekuć odłamy klanów w jedną siłę. Mimo swych gorzkich i szyderczych słów Grommasz pragnął, by szaman udowodnił mu, że się mylił.

Ner’zhul dotknął białej czaszki, którą nosił na twarzy, i westchnął głęboko.

– Długom marzył o śmierci. Widziałem jej posłańca, rozmawiałem z nim. Widziałem śmierć mego ludu i wszystkiego, co kochałem. I to… ten wizerunek postanowiłem nosić na znak szacunku. Nie chciałem opuszczać swego odosobnienia, ale wierzę, iż jestem winien memu ludowi to, by raz jeszcze go poprowadzić.

– Tak jak to czyniłeś wcześniej? – zakrzyknął Kargat. – Poprowadzić nas do zdrady? Do porażki? Poślę cię w objęcia tej śmierci, którą tak miłujesz, tą ręką, jeśli spróbujesz nas tak poprowadzić, Ner’zhulu! – Uniósł ramię zakończone kosą.

Ner’zhul już miał mu odpowiedzieć, ale zamilkł, dostrzegłszy coś za plecami wodzów. Gdy Grommasz się odwrócił, również zobaczył zbliżającą się przygarbioną postać: ogra, jak odgadł po wzroście, porównując nadchodzącego z mijanymi przezeń orkami.

– Jakie wieści, Dentargu? – zawołał Ner’zhul do swego asystenta, przemierzając pas terenu, który oddzielał ruiny portalu od kręcących się orków. – Wysłałem cię, byś odnalazł inne klany i wezwał je tutaj, tak jak kazałem uczynić wam dwóm – przypomniał Grommaszowi i Kargatowi. – A jednak widzę tu jedynie klany Cienistego Księżyca, Wojennej Pieśni i Strzaskanej Dłoni. Gdzie jest reszta?

– Ostrza Błyskawicy powiedziały, że przybędą – zapewnił go Grommasz. – Ale mają długą drogę do przebycia, więc może być, że zajmie im to jeszcze dzień czy dwa. Ani klan Władców Gromów, ani Wyszczerzonego Czerepu nie posłuchał wezwania – warknął, kręcąc głową. – Za bardzo byli zajęci wyrzynaniem się nawzajem.

– Dlatego właśnie musimy działać! – krzyknął Ner’zhul. – Zabijamy siebie samych i siebie nawzajem też, gdy tak siedzimy, nic nie robiąc! – obnażył zęby we wściekłym grymasie. – Cała praca, jaką wykonaliśmy, jaką ja wykonałem, by wykuć tę Hordę, obraca się wniwecz, klany wyłamują się po kolei i walczą jeden z drugim. Jeśli czegoś szybko nie zrobimy, wkrótce znowu wrócimy do dawnego stanu, kiedy to klany spotykały się tylko w bitwie albo raz w roku na zgromadzeniu, i oby aż tyle razy!

– A czego się spodziewałeś po tym, jak ukryłeś się na dwa lata? – warknął wściekle Grommasz. – Rozumiemy, że zranił cię wybuch, ale później, po tym jak twoje rany się zabliźniły, nie wyszedłeś z ukrycia! Długo czekaliśmy na twe rady, ale na próżno. Oczywiście, że poszliśmy: każdy klan w swoją stronę. Oczywiście, że zaczęliśmy walczyć ze sobą. Porzuciłeś nas, żeby śnić o śmierci. I masz rezultaty!

– Wiem – odrzekł mu szaman cicho i z bólem. Pełne gniewu słowa zamarły Grommaszowi na ustach na widok takiego smutku i wstydu.

– Klan Siekącego Wichru dołączy – odezwał się Kargat, przerywając niezręczną ciszę. – Ale Czerwoni Wędrowcy odmówili. Powiedzieli, że Horda jest już tylko wspomnieniem i każdy klan musi dbać o siebie. – Wykrzywił wargi w grymasie pogardy. – Ubiłbym ich wodza na miejscu, gdybyś tego wyraźnie nie zakazał.

– Wtedy oni ubiliby ciebie w odpowiedzi – wytknął mu szaman – albo wybiłbyś do nogi cały klan, żeby uciec. Nie chciałem ryzykować, że cię stracę, albo ich, skoro wciąż jeszcze istnieje szansa, że ich przekonamy. – Zacisnął wargi. – Niedługo się nimi zajmiemy, nie obawiaj się. – Rozejrzał się wokół i zmrużył oczy. – A inni? Co z Pożeraczami Kości?

Tym razem to Grommasz gniewnie obnażył zęby.

– Wysłałem posłańców do Hurkana Czaszkotłuka – rzekł krótko. – Odesłał mi ich kończyny.

– Byliby sporo warci w bitwie – zadumał się Kargat, bezwiednie gładząc swoją kosę.

– Pożeracze Kości stanowią potężną siłę na polu walki. – Potrząsnął głową. – Ale od czasu upadku portalu zdziczeli jeszcze bardziej. Nie można nad nimi zapanować ani im ufać.

Ner’zhul skinął głową potakująco.

– A co z klanem Białego Szponu? – spytał Dentarga.

Ogr zmarszczył ciężkie brwi.

– Martwi, w większości – odparł. – Zostali wybici przez inne klany, zanim wyszła na jaw prawda o Gul’danie i jego czarnoksiężnikach. Nawet po wygnaniu i śmierci Durotana Białe Szpony nie kryły sympatii do Mroźnych Wilków, dlatego stali się celem ataków. Ci, którzy przetrwali, poszli w rozsypkę. – Potrząsnął głową. – Tego klanu już nie ma.

Na wspomnienie Durotana Ner’zhul poczuł ukłucie winy. Swego czasu próbował ostrzec martwego dziś wodza Mroźnych Wilków, starając się naprawić część szkód, jakich stał się przyczyną, ale koniec końców były to próżne starania. Rada Cieni Gul’dana odnalazła Durotana i zgładziła jednego z najszlachetniejszych orków, jakich Ner’zhul spotkał.

Ale z żalu i użalania się nad sobą nic dobrego nie mogło wyniknąć. Szaman skupił się na słowach Dentarga i raz jeszcze obudził w sobie gniew.

– Klan Białego Szponu był jednym z najstarszych i najdumniejszych! A teraz stali się dzikimi bezklanowcami? Tak nisko upadła już nasza rasa?! Dość! Trzeba nam odbudować Hordę i odnowić więzi między wszystkimi orkami! Tylko jako zjednoczona rasa mamy szansę przetrwać, mamy szansę na szacunek i chwałę!

Dentarg opadł na kolana.

– Wiesz, że żyję po to, by ci służyć, panie – powiedział po prostu.

Grommasz spoglądał na siwego orka spod zmarszczonych brwi.

– Zdradź nam swój plan, Ner’zhulu – powiedział, upewniając się, że jego słowa dotrą do uszu orków stojących nieco dalej. – Zdradź nam swój plan, a jeśli będzie dobry, pójdziemy za tobą.

Ner’zhul z powagą spoglądał na trójkę swych rozmówców.

– Poczekamy, aż zjawią się Ostrza Błyskawicy i Siekące Wichry – oznajmił. – A potem raz jeszcze udamy się do pozostałych. Władców Gromów, Wyszczerzonych Czerepów i Czerwonych Wędrowców, a nawet do Szpikożerców. Nasz lud musi być zjednoczony.

– A jeśli i tym razem odmówią? – warknął Kargat.

– Przekonamy ich – odpowiedział Ner’zhul, a jego ponury ton nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości co do znaczenia tych słów. Kargat ryknął z aprobatą, podnosząc kosę wysoko, aż zalśniła w promieniach słońca. Ner’zhul zwrócił się w stronę Grommasza.

– A jeśli chodzi o ciebie, Grommaszu – rzekł cicho. – Kiedy będziemy czekać na pozostałe klany, opowiem ci o moim planie i powierzę zadanie.

Czerwone oczy Grommasza zalśniły.

– Powiedz mi, czego ode mnie oczekujesz i dlaczego.

Ner’zhul uśmiechnął się, ale maska śmierci na jego twarzy zmieniła ten uśmiech w grymas.

– Potrzebuję, byś coś dla mnie znalazł.

ROZDZIAŁ CZWARTY

– Wojenne Pieśni, do ataku!

Grommasz podniósł Rzezimiot, tak by słońce zatańczyło na ostrzu. I skoczył naprzód, kreśląc w powietrzu potężny łuk. Powietrze, rozcięte mocarnym orężem, przeszył przenikliwy świst. Za plecami Grommasza wojownicy wymachiwali, kręcili i wywijali własną bronią, budząc niepokojący chór świśnięć, gwizdów i pohukiwań, od których to klan wziął swoją nazwę. Wielu orków podjęło tę pieśń, skandując bardziej rytm, niż wyśpiewując słowa. Pulsujące uderzenia melodii rozpalały im krew, budząc zarazem strach w sercach wrogów.

Tylko że tym razem wróg nie drżał ze strachu, ponieważ był zbyt nieświadomy.

Pierwszy przeciwnik, który znalazł się w zasięgu ciosu, ryczał coś niezrozumiale. Rzezimiot ciął go w kark, przechodząc gładko przez ciało, kości i ścięgna. Głowa stoczyła się z karku z ustami wciąż jeszcze otwartymi do krzyku, ale teraz piana na wargach zabarwiła się czerwienią posoki. Zielone ciało osunęło się na ziemię, w ostatnim drgnieniu próbując jeszcze zawinąć młotem. Krew zbryzgała twarz Grommasza niczym ciepły, czerwony deszcz. Uśmiechnął się szeroko, wysunął język, by zlizać szkarłat z ust. O jednego Pożeracza Kości mniej.

Wokół niego Wojenne Pieśni wycinały sobie drogę wśród Szpikożerców. Normalnie Pożeracze byli na tyle szaleni, by wlać bojaźń w serca przeciwników, ale Grommasz przygotował swoich wojów.

– Są jak dzikie bestie – ostrzegał swych braci. – Są dzicy i silni, nie znają ani strachu, ani bólu. Ale nie mają też rozsądku i nie są w stanie nie tylko skoordynować swych ataków, ale nawet działać rozważnie. Uderzą instynktownie. Wy jesteście lepszymi wojownikami. Skupcie się, pilnujcie flanek, pracujcie wespół z braćmi, a przetoczymy się przez nich jak lawina przez łąki, kładąc pokotem wszystkich, którzy staną przed nami.

Jego wojownicy wznosili radosne okrzyki i wyglądało na to, że zastosowali się do jego słów. Nie wiedział jednak, jak długo potrwa, zanim ich też ogarnie niepowstrzymana żądza krwi, zagłuszy wszelki rozsądek i sprawi, że Wojenne Pieśni zapomną o strategii, jak ich kuzyni z klanu Szpikożerców.

Jego też przepajało to słodkie, gorące uczucie, które gnało puls i sprawiało, że cały aż wibrował energią. Gdy Rzezimiot rozpłatał szarżującego Pożeracza od ramienia po biodro, Grommasz poczuł radość i wściekłość tworzące wir w jego piersi, przytępiające umysł, ale wzmacniające zmysły; niewiele brakowało, by porwała go fala czystej euforii. Chciał się jej poddać, chciał zanurzyć się w pieśni walki, zatracić się w dreszczu śmierci, zniszczenia i zwycięstwa.

Ale tego nie uczynił. Był przecież Grommaszem Piekłoryczem, wodzem klanu Wojennej Pieśni. Miał swój obowiązek. I musiał zachować zimną krew, by go wypełnić.

Kątem oka dostrzegł gwałtowny ruch. Ogromny ork podniósł jednego ze swych współbraci i cisnął go w grupę Wojennych Pieśni, potem złapał zwłoki jednego z powalonych, wyrwał mu ramię i użył jako maczugi. To tego orka szukał Grommasz. Szybko jak myśl pokonał dzielący ich dystans, ścinając wszystkich Szpikożerców na swej drodze, odrzucając na boki także własnych wojowników. I wreszcie znalazł się naprzeciwko szalonego orka, dzieliła ich zaledwie długość ciała.

– Hurkan! – ryknął, wywijając Rzezimiotem, by nikt nie mógł zastąpić mu drogi, ale też i po to, by dźwięk wydawany przez topór wybił się ponad te rozbrzmiewające na polu bitwy. – Hurkanie Czaszkotłuku!

– Grommasz! – odkrzyknął wódz Szpikożerców, podnosząc wysoko oderwaną kończynę, która wciąż drgała lekko. – Popatrz, mam jednego z twych orków! W każdym razie jego kawałek! – Roześmiał się na całe gardło, bryzgając wokół śliną.

– Odwołaj swych wojowników, Hurkanie! – zażądał Grommasz. – Odwołaj albo wybijemy ich do ostatniego!

Hurkan w odpowiedzi uniósł oderwane ramię, a otaczający go wojownicy zatrzymali się, by usłyszeć, co ich wódz ma do powiedzenia.

– Myślisz, że obawiam się śmierci? – spytał Hurkan z zaskakującym spokojem.

– Wiem, że się nie boisz – odparł Grommasz. – Ale po co tu szafować życiem, walcząc ze swoimi, skoro mógłbyś je spędzić, zarzynając ludzi z Azeroth?

Na te słowa wódz Szpikożerców przechylił głowę.

– Azeroth? Portal się zapadł, Grommaszu, nie pamiętasz? – Uśmiechnął się paskudnie, odsłaniając połamane zęby. – Nie żeby tobie pozwolono choćby postawić stopę w drugim świecie.

Grommasz usłyszał łomot tętna w głowie i na moment wzrok przesłoniła mu czerwona mgła. Straszliwie chciał zetrzeć ten pogardliwy uśmieszek z twarzy Hurkana, najlepiej ostrzem Rzezimiota. Ale wiedział, że przeciwnik prowokuje go z rozmysłem i wykorzystał tę wiedzę, by okiełznać furię, która aż w nim kipiała, wyrywając się na powierzchnię.