Wyższa lojalność - James Comey - ebook + książka

Wyższa lojalność ebook

James Comey

4,2

Opis

Głośny międzynarodowy bestseller
Ponad milion sprzedanych egzemplarzy w USA

James Comey, zdymisjonowany przez Donalda Trumpa w 2017 roku dyrektor FBI, ujawnia nieznane dotąd kulisy wielu decydujących wydarzeń na szczytach władzy. Bezkompromisowo i szczerze pisze o mafii, wyborach prezydenckich w 2016 roku, George’u W. Bushu, Obamie, Clintonach i Trumpie.

Fascynująca książka o etycznym przywództwie, chybionym przywództwie, patriotyzmie i konieczności kształtowania kultury, w której prawda i uczciwość stoją na pierwszym miejscu.

Na czym polega etyczne przywództwo?

Jak czynić to, co jest słuszne, zamiast tego, co przynosi polityczne korzyści? Jak być wiernym wartościom, którym poświęciło się całe swoje życie? Szczególnie jeśli lojalność wobec instytucji, którym się ją przyrzekało, wymaga osobistych ofiar…

9 maja 2017 roku Donald Trump zdymisjonował Jamesa Comeya, dyrektora FBI. Swoją decyzją wywołał polityczną burzę. Tymczasem człowiek, który znalazł się w samym jej środku, milczał. Aż do teraz.

W swojej pasjonującej książce James Comey pisze po raz pierwszy o roli, jaką odegrał w pamiętnych wyborach prezydenckich w 2016 roku i o jej konsekwencjach. Nie była to jednak pierwsza sytuacja, w której został poddany próbie. W Wyższej lojalności były dyrektor FBI opowiada o wielu sytuacjach i wydarzeniach z życia osobistego, które ukształtowały jego poczucie sprawiedliwości, uczciwości i utrwaliły koncepcję etycznego przywództwa.

Będąc dzieckiem, w przerażających okolicznościach zajrzał śmierci w oczy. Jako dorosły musiał zmierzyć się z bolesną stratą. W swojej karierze zawodowej współpracował z trzema bardzo różnymi prezydentami, ale okazało się, że największy wpływ na niego wywarli przywódcy bez tytułów naukowych i niepiastujący politycznych stanowisk.

Opisane przez Comeya wydarzenia z 2016 roku i będące ich konsekwencją surrealistyczne spotkania z prezydentem elektem Donaldem Trumpem w Białym Domu to z pewnością fascynująca lektura, ale i bez nich Wyższą lojalność czytałoby się z zapartym tchem.

W swojej bestsellerowej książce James Comey opisuje nieznane dotąd szerszej publiczności doświadczenia z dwudziestoletniego okresu piastowania różnych stanowisk w amerykańskich strukturach władzy.

Comey był zaangażowany w kilka brzemiennych w skutki wydarzeń w najnowszych dziejach USA: ścigał nowojorską mafię, doprowadził do aresztowania celebrytki Marthy Stewart, dążył do zmiany polityki administracji Busha w kwestiach tortur i inwigilacji elektronicznej, nadzorował śledztwo prowadzone w sprawie e-maili Hillary Clinton oraz dochodzenie badające wpływy Rosji na kampanię prezydencką, w której zwycięstwo odniósł Donald Trump.

Comey docieka, na czym polega dobre, etyczne przywództwo i w jaki sposób prowadzi ono do podejmowania właściwych decyzji. Jedną z nich była odmowa osobistej lojalności, której domagał się od niego Donald Trump.

Znajdujemy się w sytuacji politycznej, w której podważane są podstawowe fakty, kwestionowane fundamentalne prawdy, kłamstwo uznaje się za normę, a nieetyczne zachowania ignoruje, usprawiedliwia lub nagradza. Dzieje się tak nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Niewątpliwie nadeszła więc pora, by zająć się kwestią etycznego przywództwa.James Comey

 

Gdyby honor był opłacalny, wszyscy byliby honorowi. – Thomas More

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 403

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (12 ocen)
7
1
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału A Higher Loyalty: Truth, Lies, And Leadership

Copyright © 2018 by James Comey. All rights reserved.

First published by Flatiron Books,175 Fifth Avenue, New York, N.Y. 10010.www.flatironbooks.com

Przekład Andrzej Wojtasik

Redakcja i korekta Macios, Piotr Mocniak, Dominika Rychel

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Polska edycja:Insignis Media, Kraków 2019Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN 978-83-66071-88-9

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

Snapchat: insignis_media

Dla moich byłych współpracowników, zatrudnionych w Departamencie Sprawiedliwości i Federalnym Biurze Śledczym, których trwałe oddanie prawdzie pozwala zachować wielkość naszego kraju

OD AUTORA

Czy mam prawo mówić innym, czym jest etyczne przywództwo? Każdy, kto utrzymuje, że pisze książkę na ten temat, naraża się na zarzut arogancji, a nawet obłudy. Tym bardziej jeśli autor był kimś, kto swoją ostatnią posadę stracił dość spektakularnie i w świetle reflektorów.

Zdaję sobie sprawę, że każdy, kto opisuje własne doświadczenia życiowe, może schlebiać swojej próżności, dlatego długo opierałem się pomysłowi, by taką książkę napisać. Zmieniłem jednak zdanie z ważnego powodu. Przeżywamy niebezpieczny okres w dziejach naszego kraju. Znajdujemy się w sytuacji politycznej, w której podważane są podstawowe fakty, kwestionowane fundamentalne prawdy, kłamstwo uznaje się za normę, a nieetyczne zachowania ignoruje, usprawiedliwia lub nagradza. Dzieje się tak nie tylko w stolicy naszego kraju i nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Jest to niepokojąca tendencja, zauważalna w wielu instytucjach w Ameryce i na całym świecie – w salach posiedzeń dużych firm, studiach telewizyjnych, na kampusach uniwersyteckich, w branży rozrywkowej, a także w sporcie zawodowym i olimpijskim. Niektórych oszustów, kłamców i przestępców udało się rozliczyć. Innych chronią wymówki, usprawiedliwienia oraz uporczywa skłonność ludzi z ich otoczenia do odwracania wzroku czy wręcz zachęcania do nagannych zachowań.

Niewątpliwie nadeszła więc pora, by zająć się kwestią etycznego przywództwa. Chociaż nie uważam się za specjalistę, zgłębiałem to zagadnienie od czasów moich studiów w college’u, wiele na ten temat czytałem i rozmyślałem, przez dziesiątki lat zastanawiając się, jak być przywódcą postępującym etycznie. Nie ma żadnego idealnego lidera, który mógłby nas tego nauczyć, tak więc to my sami – ludzie troszczący się o tego rodzaju sprawy – musimy o tym dyskutować i zmobilizować zarówno siebie, jak i naszych przywódców do lepszego rządzenia.

Postępujący etycznie przywódcy nie uciekają przed krytyką ze strony innych, są samokrytyczni i nie unikają niewygodnych pytań. Nikt nie jest bez wad – ja też mam ich wiele. Należą do nich, jak mogą się przekonać Czytelnicy mojej książki, upór i duma. Bywam zbyt pewny siebie i pozwalam, by kierowało mną ego. Walczę z tymi skazami przez całe życie. Spoglądając na wiele zdarzeń z przeszłości, żałuję, że nie postąpiłem inaczej, a pewnych sytuacji po prostu się wstydzę. Dla większości z nas to znajome uczucie. Ważne, aby uczyć się na tych błędach i, przy odrobinie szczęścia, postępować lepiej.

Chociaż nie lubię, gdy ktoś mnie krytykuje, wiem, że mogę się mylić, nawet jeśli sam uważam, że mam rację. Słuchanie tych, którzy się ze mną nie zgadzają i są skłonni mnie krytykować, stanowi warunek pokonania uwodzicielskiej mocy, jaką daje pewność. Nauczyłem się, że brak pewności to mądrość. A im jestem starszy, tym mniej wiem na pewno. Przywódcy, którym nigdy nie przyjdzie na myśl, że są w błędzie ani nigdy nie kwestionują swoich osądów i perspektyw, stanowią zagrożenie dla instytucji i ludzi, którymi kierują. W pewnych wypadkach są zagrożeniem dla całego kraju i świata.

Nauczyłem się, że postępujący etycznie przywódcy rządzą, wychodząc poza bieżącą chwilę, poza to, co naglące, a wszelkie działania podejmują z myślą o trwałych wartościach. Mogą je odnaleźć w jakiejś tradycji religijnej lub systemie moralnym, a nawet w historii. Jednak wartości te – takie jak prawda, uczciwość i szacunek dla innych, by wymienić tylko kilka – służą postępującym etycznie przywódcom jako zewnętrzne punkty odniesienia przy podejmowaniu decyzji, zwłaszcza w trudnych sytuacjach, gdy nie ma prostych ani dobrych rozwiązań. Wartości te są ważniejsze niż to, co może uchodzić za przeważającą opinię lub „zbiorową mądrość” plemienia. Ważniejsze niż motywacje szefów i namiętności podwładnych. Ważniejsze niż rentowność i wyniki finansowe firmy czy instytucji. Postępujący etycznie przywódcy ponad własne korzyści przedkładają wyższą lojalność wobec tych podstawowych wartości.

Etyczne przywództwo polega również na zrozumieniu prawdy o ludziach i naszej potrzeby sensu. To tworzenie miejsc pracy, gdzie standardy są wysokie, a poziom lęku – niski. To tego rodzaju kultury, w których ludzie dążąc do udoskonalenia siebie i swojego otoczenia, będą się czuć komfortowo, mówiąc innym prawdę.

Bez tego podstawowego oddania prawdzie – zwłaszcza jeśli zabraknie go w instytucjach naszej administracji państwowej i u ich liderów – jesteśmy zagubieni. W aspekcie prawnym, jeśli ludzie nie mówią prawdy, to nasz system sprawiedliwości nie może funkcjonować, a społeczeństwo oparte na rządach prawa zaczyna się rozpadać. W aspekcie przywódczym, jeśli liderzy nie mówią prawdy lub nie chcą słyszeć jej od innych, to nie są w stanie podejmować dobrych decyzji, nie mogą się doskonalić ani wzbudzać zaufania u tych, którymi kierują.

Mam dobrą wiadomość: istnieją potężne sposoby budowania uczciwości i prawdomówności poprzez tworzenie kultury opartej na takich wartościach jak otwartość, przejrzystość i uczciwość. Postępujący etycznie przywódcy mogą ją kształtować swoimi słowami, jak również – co ważniejsze – swoimi czynami, bowiem zawsze patrzy się im na ręce. Niestety, to tylko część prawdy. Również nieuczciwi przywódcy posiadają tę samą zdolność wpływania na kulturę, pokazując swoim ludziom nieuczciwość, korupcję i oszustwo. To właśnie oddanie dla uczciwości i wyższa lojalność wobec prawdy odróżnia etycznego przywódcę od tego, który po prostu pełni funkcję lidera. Tej różnicy nie wolno nam ignorować.

Spędziłem dużo czasu, zastanawiając się nad tytułem dla tej książki. W pewnym sensie narodził się on podczas dziwnej kolacji w Białym Domu, kiedy to nowy prezydent Stanów Zjednoczonych zażądał, abym przedłożył lojalność wobec niego ponad zobowiązania, jakie miałem wobec narodu amerykańskiego jako dyrektor FBI. Jednak w innym, głębszym sensie tytuł ten stanowi zwieńczenie czterech dekad w służbie prawa: jako oskarżyciel federalny, doradca prawny w biznesie i bliski współpracownik trzech amerykańskich prezydentów. Na wszystkich tych stanowiskach uczyłem się od osób z mojego otoczenia i starałem się przekazać współpracownikom, że w naszym życiu obowiązuje wyższa lojalność – nie wobec osób, partii, grupy, ale wobec ponadczasowych wartości, przede wszystkim prawdy. Mam nadzieję, że ta książka skłoni nas wszystkich do namysłu nad wartościami, dzięki którym trwamy, i do poszukiwania ucieleśniającego je przywództwa.

WPROWADZENIE

Ludzka skłonność do sprawiedliwości czyni demokrację możliwą, a ludzka skłonność do niesprawiedliwości czyni demokrację konieczną.

Reinhold Niebuhr

Centrala FBI znajduje się w odległości dziesięciu przecznic od Wzgórza Kapitolińskiego. Trasa ta utrwaliła się w mojej pamięci za sprawą nieustannego krążenia w górę i w dół Pennsylvania Avenue. Przejazd obok Archiwum Narodowego, przed którym zwykle stała kolejka turystów chcących obejrzeć najważniejsze amerykańskie dokumenty historyczne, gmachu Newseum – ze słowami Pierwszej Poprawki wykutymi na jego kamiennym frontonie – a następnie stoisk z T-shirtami i food trucków stał się dla mnie czymś w rodzaju rytuału.

Był luty 2017 roku, a ja tkwiłem na tylnym siedzeniu należącego do FBI opancerzonego czarnego chevroleta suburbana. Środkowy rząd foteli został usunięty, zajmowałem więc jedno z dwóch miejsc z tyłu. Przywykłem do oglądania świata przez małe, zaciemnione, kuloodporne szyby boczne. Jechałem na kolejną tajną odprawę w siedzibie Kongresu poświęconą rosyjskiej ingerencji w wybory prezydenckie w 2016 roku.

Stawanie na dzień dobry przed członkami Kongresu było po prostu trudne i zazwyczaj przygnębiające. Niemal wszyscy przybywali, aby opowiedzieć się po jednej ze stron, i wydawało się, że słuchają tylko po to, by wybrać te elementy, które pasują do ich upragnionej wersji wydarzeń. Za moim pośrednictwem toczyli ze sobą spory: „Panie dyrektorze, czy gdyby ktoś powiedział X, to nie byłby idiotą?”. Za moim pośrednictwem udzielali sobie również odpowiedzi: „Panie dyrektorze, czy gdyby ktoś powiedział, że ktoś, kto powiedział X, jest idiotą, to czy ten ktoś nie byłby prawdziwym idiotą?”.

W wypadku, gdy dyskusja dotyczyła wyborów zapamiętanych jako najbardziej kontrowersyjne, debata stawała się jeszcze bardziej bezwzględna, gdyż niewielu kongresmenów wykazywało chęć – czy też zdolność – do odłożenia na bok swoich interesów politycznych i skupienia się na prawdzie. Republikanie chcieli mieć pewność, że to nie Rosjanie wybrali Donalda Trumpa. Demokraci, wciąż wstrząśnięci ogłoszonymi kilka tygodni wcześniej wynikami wyborów, pragnęli czegoś dokładnie przeciwnego. Niewiele ich łączyło. Czułem się jak na rodzinnym przyjęciu w dniu Święta Dziękczynienia, którego uczestnicy jedzą wspólny posiłek na mocy nakazu sądowego.

FBI – w tym ja sam jako jego dyrektor – zostało wplątane w tę stronniczą i pełną żółci rozgrywkę. Nie było to tak naprawdę nic nowego. Uwikłaliśmy się w wybory już w lipcu 2015 roku, kiedy to nasi najlepsi specjaliści z FBI rozpoczęli dochodzenie w sprawie informacji niejawnych w osobistych e-mailach Hillary Clinton. W tamtym okresie samo stosowanie zwrotów „kryminalny” i „dochodzenie” stało się źródłem niepotrzebnych kontrowersji. Dwanaście miesięcy później, w lipcu 2016 roku, rozpoczęliśmy śledztwo w celu ustalenia, czy prowadzone przez Rosjan na szeroką skalę działania miały wpływ na wyniki wyborów prezydenckich, szkodząc Hillary Clinton i przyczyniając się do zwycięstwa Donalda Trumpa.

Dla Biura była to sytuacja niefortunna, jednak nie dało się jej uniknąć. Chociaż FBI stanowi część władzy wykonawczej, ma funkcjonować poza polityką. Jego misją jest odnajdywanie prawdy. Aby to robić, FBI nie może opowiadać się po żadnej ze stron – z wyjątkiem dobra kraju. Oczywiście pracownicy Biura, jak wszyscy inni ludzie, mają prawo do własnych poglądów politycznych, jednak kiedy wstają z miejsca na sali sądowej lub w Kongresie, aby ogłosić wyniki swoich dochodzeń, nie mogą być postrzegani jako republikanie, demokraci bądź też zwolennicy jakiejkolwiek innej opcji. Aby wzmocnić tę niezależność, czterdzieści lat temu Kongres zatwierdził dla dyrektora FBI dziesięcioletnią kadencję. Jednak w stolicy i w całym kraju, rozdartych przez stronnicze konflikty, odrębność FBI pozostawała czymś obcym, dezorientującym i nieustannie kwestionowanym. Stanowiło to ogromne obciążenie dla pracowników Biura, zwłaszcza że rutynowo podważano ich motywacje.

Zerknąłem na Grega Browera, nowego szefa FBI ds. Kongresu, który jechał ze mną na Wzgórze Kapitolińskie. Pochodzący z Nevady Greg był szpakowatym pięćdziesięciotrzylatkiem. Zanim go zatrudniliśmy, pracował w kancelarii prawnej. Wcześniej piastował stanowisko głównego oskarżyciela federalnego w Nevadzie, a także wyłonionego w wyborach legislatora stanowego. Był znawcą tematyki organów ścigania, a także trudnej i zupełnie odmiennej problematyki działalności politycznej. Jego funkcja polegała na reprezentowaniu FBI w dżungli, jaką stanowił Kongres.

Jednak Brower nie pisał się na to zamieszanie, które po szokującym wyniku wyborów w 2016 roku jedynie narastało. Ponieważ nie pracował w Biurze zbyt długo, obawiałem się, że może paść ofiarą tego szaleństwa i stresu. Pół żartem, pół serio zastanawiałem się, czy nagle nie otworzy drzwi samochodu i nie da drapaka. Gdy byłem młodszy i miałem na koncie mniej czasu spędzonego w roli świadka w Kongresie, mogłem brać pod uwagę dokładnie to samo. Patrząc na niego, uznałem, że zadaje sobie w myślach to samo pytanie co ja: „Jak ja się właściwie tutaj znalazłem?”.

Widząc tę troskę na twarzy Browera, przerwałem milczenie.

– NIEŹLE, CO? – spytałem tubalnym głosem, który bez wątpienia zwrócił uwagę agentów siedzących z przodu.

Brower spojrzał na mnie.

– Wpakowaliśmy się w niezłe GÓWNO – zauważyłem.

Teraz on wydawał się zdezorientowany. Czyżby dyrektor FBI użył słowa „gówno”?

Aha, tak właśnie powiedziałem.

– Tkwimy po pas w gównie – dodałem ze sztucznym uśmiechem, wyciągając przed siebie ramiona, aby pokazać, jak wysoko to gówno sięga. – Gdzie indziej chciałbyś być?– Nawiązując do szekspirowskiej mowy w dniu św. Kryspina, dodałem: – Ci, którzy w Anglii gnuśnieją dziś w łożu, będą żałować, że ich tu nie było[1].

Greg roześmiał się i wyraźnie rozluźnił. Ja też się rozluźniłem. Chociaż jestem pewien, że mój współpasażer nadal rozważał, czy nie wyskoczyć z pędzącego samochodu, napięcie spadło. Odetchnęliśmy. Przez chwilę byliśmy po prostu dwoma podróżnymi odbywającymi przejażdżkę. Wszystko się ułoży.

Po chwili dojechaliśmy do Kapitolu Stanów Zjednoczonych, aby porozmawiać tam o Putinie i Trumpie, o zarzutach zmowy i o dokumentach objętych klauzulą tajności oraz o tym, kto o czym wiedział więcej. Była to tylko kolejna podnosząca ciśnienie sytuacja w jednym z najbardziej zwariowanych, najbardziej brzemiennych w skutki, a nawet najbardziej rozwojowych okresów mojego życia – jak również, można rzec, historii kraju.

I nieraz łapałem się na tym, że sam zadaję sobie to samo pytanie: „Jak ja, u licha, się tu znalazłem?”.

[1] Aluzja do dramatu Williama Szekspira Henryk V. W IV akcie tej sztuki król w przeddzień bitwy pod Azincourt wygłasza zagrzewającą do boju mowę, w której padają słowa: And gentlemen in England now abed / Shall think themselves accursed they were not here (w przekładzie L. Ulricha: „Szlachta dziś w Anglii w miękkiem śpiąca łożu / Przekleństwem swoją nazwie nieobecność”) [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].

ROZDZIAŁ 1

ŻYCIE

Nie myśleć o śmierci to nie myśleć o życiu.

Jann Arden

„Życie zaczyna się od kłamstwa”.

W 1992 roku byłem federalnym prokuratorem śledczym w Nowym Jorku i powyższe słowa usłyszałem od pewnego starszego członka jednej z najbardziej znanych rodzin przestępczych w Stanach Zjednoczonych.

Salvatore „Sammy the Bull” Gravano był najwyższym rangą amerykańskim gangsterem, jaki kiedykolwiek został świadkiem federalnym. Poszedł na współpracę, żeby uniknąć dożywocia, a także dlatego, że usłyszał nagrania rządowe, na których John Gotti, jego szef, oczernia go za jego plecami. Znajdujący się teraz pod naszą opieką Gravano wyjaśniał mi zasady funkcjonowania mafii.

Członkiem cosa nostry – czyli „naszej sprawy” – zostawało się oficjalne dopiero po złożeniu przysięgi przed szefem, wiceszefem i rodzinnym consigliere[1] podczas tajnej ceremonii. Po jej przejściu przestępca zyskiwał miano „made mana”. Pierwsze pytanie zadawane podczas inicjacji brzmiało: „Czy wiesz, dlaczego tu jesteś?”. Inicjowany musiał odpowiedzieć, że nie wie, chociaż – jak wyjaśniał Gravano – tylko idiota nie wiedziałby, dlaczego przywódcy rodziny zebrali się razem z nim w piwnicy jakiegoś nocnego klubu.

Przywódcy amerykańskiej mafii uzgodnili między sobą, że przez blisko dwadzieścia lat nie będzie nowego naboru. W 1957 roku „zamknęli księgi” – zwrot ten oznaczał, że rodziny mafijne wymieniły się dokumentami zawierającymi pseudonimy i prawdziwe nazwiska swoich członków – z powodu poważnych obaw związanych z kontrolą jakości i przenikaniem donosicieli do przestępczych struktur. W 1976 roku doszło do kolejnego porozumienia między rodzinami. Ustalono, że każda z nich może powołać dziesięciu nowych członków, a następnie księgi zostaną ponownie zamknięte. Mieli oni zastąpić tych, którzy zginęli. W każdej rodzinie tę dziesiątkę stanowili najbardziej bezwzględni gangsterzy wszech czasów, wcześniej przez lata odsunięci od działalności mafijnej. Gravano trafił do mafii jako reprezentant tej „superklasy”.

Werbowanie dziesięciu nowych członków po tak długim okresie zamknięcia struktur było oczywiście obciążeniem dla przestępczego biznesu. W typowym rytuale towarzyszącym przyjęciu do mafii inicjowany trzyma w złożonych dłoniach płonący obrazek z wizerunkiem katolickiego świętego, splamiony krwią spływającą z palca wskazującego, i recytuje ślubowanie: „Niechaj moja dusza spłonie tak jak ten święty, jeśli kiedykolwiek zdradzę cosa nostrę”. Gravano opowiadał, że kiedy jego ceremonia zbliżała się do tego dramatycznego finału, musiał powtarzać słowa przysięgi, zamiast obrazka mając w dłoni płonącą skrwawioną chusteczkę. Rodzina Gambino nie postarała się o wystarczającą liczbę świętych obrazków do spalenia.

Kłamstwa nie tylko rozpoczęły uroczyste przyjęcie Gravano do mafii, lecz również je zakończyły. Szef przedstawił mu zasady funkcjonowania amerykańskiej cosa nostry: nie zabija się przy użyciu materiałów wybuchowych, nie zabija się stróżów prawa, nie zabija się innych „made manów” bez oficjalnej zgody, nie sypia się z żonami innych członków mafii, nie handluje się narkotykami. Zasadniczo mafia dobrze robiła, trzymając się dwóch pierwszych zasad. Amerykańskie władze zmiażdżyłyby każdego, kto krzywdziłby niewinnych ludzi, stosując materiały wybuchowe lub zabijał stróżów prawa. Jednak obietnice, że nie zabija się innych mafiosów, nie sypia z ich żonami ani nie sprzedaje narkotyków, były kłamstwem. Gravano i członkowie jego mafii stale łamali wszystkie trzy. Jak wyjaśnił mój współpracownik, oskarżyciel Patrick Fitzgerald, przypomina to reguły hokeja – na papierze jednoznacznie zakazuje się bijatyki, lecz w praktyce stanowi ona typową cechę tego sportu.

Blisko spokrewniona z cosa nostrą mafia sycylijska miała inną zasadę, która uwypuklała centralne znaczenie nieuczciwości w całym biznesie zorganizowanej przestępczości po obu stronach Atlantyku. Nowo przyjętym mówiono, że nie wolno im okłamywać innych członków mafii – na Sycylii zwanych „ludźmi honoru” – chyba że (i było to istotne zastrzeżenie) zaistniała konieczność zwabienia ich w celu zadania im śmierci. Przesłuchując kiedyś innego rządowego świadka, Francesco Marino Mannoię, zabójcę na usługach sycylijskiej mafii, zapytałem o tę zasadę.

– Franco… – zwróciłem się do niego. – To przecież oznacza, że możesz mi zaufać, chyba że zaraz cię zabijemy.

– Tak – potwierdził, zakłopotany moim pytaniem. – Ludzie honoru mogą kłamać tylko w najważniejszych sprawach.

Życie wypełnione kłamstwami. Milczący krąg przyzwolenia. Boss sprawujący pełną kontrolę nad podwładnymi. Przysięgi lojalności. Wizja świata, którą streszcza slogan: „my kontra oni”. Kłamstwa w sprawach wielkich i drobnych, w służbie jakiegoś wypaczonego kodeksu lojalności. Te reguły i standardy cechowały mafię, byłem jednak zaskoczony, jak często przez całą swoją karierę odkrywałem je również poza strukturami przestępczymi.

Początki pracy w prokuraturze, a zwłaszcza moja rola w konfrontacji z mafią, utwierdziły mnie w przekonaniu, że dokonałem właściwego wyboru kariery. Prawo nie było dla mnie oczywistą ścieżką zawodową. Ostatecznie zdecydowałem się na tę profesję, ponieważ uznałem, że jest to najlepszy sposób, by pomóc innym ludziom, szczególnie tym, którzy cierpią wskutek działań potężnych i okrutnych szefów zorganizowanej przestępczości. Choć wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, możliwe, że wybór ten stał się nieunikniony, odkąd w wieku szesnastu lat doświadczyłem czegoś, co wstrząsnęło moim życiem – ujrzałem wymierzony w moją głowę pistolet.

Bandyta nie wiedział, że tej nocy jestem w domu. Obserwował jego wnętrze przez okno sutereny i widział, jak moi rodzice żegnają się z postacią leżącą na podłodze w salonie oświetlonym jedynie poświatą bijącą z ekranu telewizora. Zapewne myślał, że to moja siostra Trish. W rzeczywistości był to Pete, mój młodszy brat (Trish po jesiennej przerwie wyjechała na studia, a nasz najmłodszy brat Chris nie wrócił jeszcze ze zbiórki skautowej). Kilka chwil po odjeździe moich rodziców zbir otworzył kopniakiem drzwi wejściowe do naszego skromnego parterowego domu i ruszył prosto do sutereny.

Był piątek 28 października 1977 roku: dzień, który miał zmienić moje życie. Większość mieszkańców okolic Nowego Jorku zapamiętała poprzednie miesiące jako „lato Sama”. Po metropolii i przedmieściach grasował wówczas seryjny morderca polujący na pary siedzące w samochodach. Tymczasem w północnej części stanu New Jersey lato i jesień należały do Gwałciciela z Ramsey. Napastnik miał na koncie kilkanaście ataków. Pierwszego z nich dokonał w Ramsey, miasteczku położonym nieco na północ od naszego sennego Allendale.

Usłyszawszy ciężkie kroki na skrzypiących schodach do sutereny i stłumione warczenie naszego psa, Pete poderwał się z podłogi i przyczaił. Jednak bandyta wiedział, że brat ukrył się gdzieś blisko. Podniósł pistolet i kazał mu wyjść z kryjówki. Zapytał, czy ktoś jeszcze jest w domu. Pete skłamał, że został sam.

Chodziłem wówczas do liceum. Byłem kujonem i nie miałem zbyt wielu przyjaciół. Jakby na potwierdzenie tego stanu rzeczy w ten piątkowy wieczór siedziałem w domu i pracowałem nad tekstem do szkolnego czasopisma literackiego. Miała to być genialna satyra społeczna wymierzona w szpanerów, łobuzów i przytłaczającą presję wywieraną przez szkołę. Tekst był spóźniony i daleki od doskonałości, ale i tak nie miałem nic innego do roboty. Siedziałem więc przy biurku w moim niewielkim pokoju i pisałem.

Tymczasem w suterenie bandyta zażądał, by Pete zaprowadził go do głównej sypialni. Wkrótce tuż za moimi drzwiami usłyszałem odgłos kroków dwóch osób zmierzających do pokoju moich rodziców. Następnie zaczęły mnie dochodzić dźwięki towarzyszące otwieraniu i zamykaniu szuflad szafy i komody. Rozdrażniony i zaintrygowany wstałem i otworzyłem przesuwane drewniane drzwi do łazienki, która łączyła mój pokój z sypialnią rodziców. Pomieszczenie było jasno oświetlone, a przez łazienkę zobaczyłem Pete’a. Leżał na łóżku z głową zwróconą ku mnie. Miał mocno zaciśnięte powieki.

Wszedłem do pokoju, spojrzałem na prawo i zamarłem. Krępy facet, biały, w średnim wieku, w czapce z dzianiny na głowie i z pistoletem w dłoni, przeglądał zawartość szafy rodziców. Czas zwolnił – już nigdy później nie doświadczyłem czegoś podobnego. Na moment w ogóle przestałem widzieć. Po chwili wzrok powrócił, ale wszystko było zasnute dziwną mgłą. Całe moje ciało pulsowało, jak gdyby serce rozrosło się do takich rozmiarów, że wypełniło całą klatkę piersiową. Intruz mnie ujrzał. Podszedł szybko do Pete’a i przygniótł jego plecy kolanem. Lufę trzymanego w lewej dłoni pistoletu wycelował prosto w głowę mojego piętnastoletniego brata. Odwrócił się do mnie.

– Rusz się tylko, a odstrzelę mu łeb.

Nawet nie drgnąłem.

Napastnik z wściekłością zwrócił się do Pete’a:

– Powiedziałeś, że oprócz ciebie nikogo nie ma w domu, czy tylko mi się wydawało?

Bandzior zszedł z pleców Pete’a i rozkazał mi, abym położył się na łóżku obok mojego brata. Stojąc u moich stóp, zażądał, żebym wskazał mu, gdzie mogą być pieniądze. Dopiero później dowiedziałem się, że Pete miał wówczas trochę gotówki w kieszeni dżinsów, ale się do tego nie przyznał. Ja oddałem wszystko, co miałem przy sobie. Zacząłem wymieniać wszelkie miejsca, jakie tylko przychodziły mi do głowy: skarbonki, portfele, monety dolarowe otrzymane od dziadków na specjalne okazje – wszystko. Kierując się moimi wskazówkami, bandyta zostawił nas i wyruszył na poszukiwania.

Niebawem powrócił i po prostu stanął nad łóżkiem z wycelowaną w naszym kierunku bronią. Nie wiem, jak długo w nas mierzył, nie wydając z siebie żadnego dźwięku, ale wystarczająco, by ta chwila zmieniła mnie na zawsze. Byłem pewny, że zaraz zginę. Straciłem wszelką nadzieję, nie czułem nic oprócz panicznego przerażenia. Zacząłem się bezgłośnie modlić, wiedząc, że moje życie ma się wkrótce skończyć. W następnej chwili poczułem w ciele dziwną falę chłodu, a wszelki strach mnie opuścił. Kombinowałem, że gdyby intruz najpierw zastrzelił Pete’a, mógłbym się sturlać z łóżka i spróbować złapać go za nogi. A potem zacząłem mówić, a ściślej rzecz biorąc: blagować. Z moich ust wylewały się potoki kłamstw. Wyjaśniłem, jak bardzo skłóceni jesteśmy z rodzicami – w sumie to ich nienawidzimy – że nie obchodzi nas, co im zabierze i że nikomu nie powiemy o jego pobycie w naszym domu. Łgałem jak z nut.

Bandyta powiedział mi, żebym się zamknął, i kazał nam obu wstać. Potem zaczął nas wypychać wąskim korytarzem z sypialni rodziców, zatrzymując się, aby przeszukać mijane pokoje i szafy. Uznawszy, przynajmniej chwilowo, że będę żył, próbowałem zerkać na jego twarz, żeby móc później opisać go policji, on jednak szturchnął mnie kilka razy lufą pistoletu w tył głowy i kazał odwrócić wzrok.

Znowu się rozgadałem, przekonując go, że powinien nas po prostu gdzieś zamknąć, a my zostaniemy tam, żeby mógł bezpiecznie odejść. Zacząłem główkować, gdzie intruz mógłby nas umieścić. Na przekór wszystkiemu zasugerowałem łazienkę w suterenie, tłumacząc mu, że nie zdołamy otworzyć małego okna, bo ojciec zamknął je szczelnie na zimę. Była to tylko część prawdy: tata umieścił w ramie okna przezroczysty plastik, żeby zmniejszyć przeciągi, ale okno dało się otworzyć, po prostu podnosząc jego dolną połowę.

Bandyta zaprowadził Pete’a i mnie do łazienki w suterenie i gestem skierował nas do środka, mówiąc: „Powiedzcie mamusi i tatusiowi, że grzeczni z was chłopcy”. Zablokował drzwi łazienki czymś ciężkim, żeby uniemożliwić nam wydostanie się.

Usłyszeliśmy odgłos otwieranej i zamykanej bramy do garażu. Intruz opuszczał nasz dom. Zacząłem cały drżeć. To obniżał się poziom adrenaliny. Trzęsąc się, spojrzałem w małe okienko. Nagle wypełniła je twarz bandyty, który sprawdzał okno od zewnątrz. Widok ten sprawił, że straciłem dech w piersiach. Kiedy jego twarz znikła, powiedziałem Pete’owi, że nie ruszymy się z łazienki aż do powrotu rodziców. Mój brat miał inne zdanie.

– Wiesz, co to za jeden – powiedział. – Skrzywdzi innych ludzi. Ktoś musi nam pomóc.

Byłem tak rozdygotany, że słowa Pete’a chyba nie w pełni do mnie dotarły. Podobnie jak nie pojmowałem, co mogłoby się rozegrać tego wieczora, gdyby nasza dziewiętnastoletnia siostra Trish nie wyjechała z domu.

Sprzeciwiłem mu się. Czułem strach. Pete nie tracił czasu na spory ze mną i po krótkiej chwili oznajmił, że wychodzi. Wyjął z okna plastikową taflę, przekręcił zasuwę w kształcie półksiężyca i podniósł otwarte okienko. Najpierw przerzucił na zewnątrz nogi, a potem wypełzł na podwórko.

Chociaż cała akcja trwała zapewne sekundę lub dwie, zapamiętałem ją inaczej: jakbym przez dłuższą chwilę stał przy otwartym okienku, wpatrywał się w ciemność nocy i zastanawiał, czy mam zostać, czy też iść w ślady brata. Przerzuciłem nogi na zewnątrz. W chwili, gdy dotknąłem stopami zimnej ziemi w ogrodzie matki, usłyszałem krzyk bandyty. Opadłem na kolana i wślizgnąłem się w gęste krzaki na tyłach domu. Napastnik zdążył już schwytać Pete’a i krzyczał teraz do mnie:

– Wyłaź stamtąd, dzieciaku, albo zaraz twojemu bratu stanie się krzywda!

Wynurzyłem się z gąszczu, a bandyta zrugał mnie za to, że go okłamałem. Odpowiedziałem natychmiast kolejnym sprytnym kłamstwem:

– To może my tam wrócimy.

Ruszyłem w stronę otwartego okienka sutereny.

– Za późno – odparł bandyta. – Jazda pod płot.

Po raz drugi tej nocy pomyślałem, że już po mnie. Tak było, dopóki nie usłyszałem, jak na nasze podwórko wpada Sundance, ogromny syberyjski husky, wraz ze swoim właścicielem, Steve’em Murrayem, nauczycielem niemieckiego i trenerem piłki nożnej w naszym gimnazjum.

To, co wydarzyło się w następnych chwilach, zatarło się w moich wspomnieniach. Pamiętam, jak odbiegłem od bandyty, jak razem z Pete’em i trenerem Murrayem pędzącym tuż za nami ruszyliśmy w stronę domu, a potem zatrzasnęły się za mną drzwi. Zaryglowaliśmy je, zostawiając napastnika na zewnątrz, ku przerażeniu żony i matki trenera, wywabionych z domu zamieszaniem na naszym podwórku. Na myśl o tym jeszcze dziś, po tylu latach, mam wyrzuty sumienia.

Następnie wbiegliśmy po schodach, gasząc po drodze wszystkie światła i szukając czegoś do obrony. Ja pochwyciłem duży rzeźniczy nóż. W tamtych czasach nie istniał jeszcze numer alarmowy 911, zadzwoniłem więc do centrali telefonicznej i poprosiłem o połączenie z policją. Rozmawiałem z telefonistką, która wciąż powtarzała mi, żebym się uspokoił. Wyjaśniłem jej, że nie mogę się uspokoić, bo wtargnął do nas człowiek z bronią, który teraz stoi przed domem, a my potrzebujemy pomocy. Czekaliśmy w ciemności przy drzwiach wejściowych i zastanawialiśmy się, czy nie ścigać bandyty. Pod nasz dom podjechał policyjny radiowóz. Zamrugaliśmy lampą przy wejściu i samochód się zatrzymał, a my odblokowaliśmy drzwi i podbiegliśmy prosto do funkcjonariusza. Byłem boso, a w dłoni wciąż trzymałem wielki rzeźniczy nóż. Policjant szybko wyskoczył z wozu i odruchowo sięgnął po broń.

– Nie, nie! – wykrzyknąłem i wskazałem na dom Murrayów. – To tam. Jest uzbrojony!

Bandyta wypadł przez frontowe drzwi u sąsiadów i pobiegł w stronę pobliskiego lasu.

Gdy samochody policyjne z różnych okręgów tłoczyły się na naszej małej uliczce, ja wskoczyłem na mojego dziesięciobiegowego schwinna i boso popedałowałem ćwierć mili do sali kościelnej, gdzie odbywał się kurs tańca towarzyskiego, na który zapisali się moi rodzice. Zeskoczyłem z roweru, przewracając go z hukiem na ziemię, wpadłem przez drzwi do przedsionka kościoła i wykrzyknąłem ile sił w płucach:

– Tato!

Wszyscy na moment zamarli, a potem tłum, z rodzicami na czele, ruszył ku mnie. Kiedy matka spojrzała na moją twarz, wybuchła płaczem.

Tamtego wieczora policja nie zatrzymała Gwałciciela z Ramsey. Kilka dni później aresztowano podejrzanego, ale nigdy nie postawiono mu zarzutów i w końcu został zwolniony. Jednak od tamtej pory rabunki i napaści na tle seksualnym ustały.

Moje spotkanie z Gwałcicielem z Ramsey sprawiło mi wiele bólu, który trwał latami. Rozmyślałem o nim co noc – nie od czasu do czasu, lecz dosłownie każdej nocy – przez co najmniej pięć lat, a nawyk spania z nożem w zasięgu ręki utrzymywał się znacznie dłużej. Chociaż wówczas tego nie dostrzegałem, to przerażające doświadczenie było na swój sposób niesamowitym prezentem. Komuś, kto miał pewność, że umrze – a ja już czułem się trupem – ale ocalał, życie wydaje się cennym, kruchym cudem. Jako licealista zacząłem oglądać zachody słońca, obserwować pąki na drzewach i dostrzegać piękno całego świata. Uczucie to trwa do dziś, chociaż czasem wyraża się w sposób nieco zbyt ckliwy dla ludzi, którzy na szczęście nigdy nie czuli, że ich ziemska egzystencja może zakończyć się w ciągu kilku sekund.

Gwałciciel z Ramsey nauczył mnie już w młodym wieku, że wiele rzeczy, które uważamy za cenne, nie ma żadnej wartości. Kiedykolwiek rozmawiam z młodymi ludźmi, proponuję im zrobienie czegoś, co może wydawać się dziwne. Mówię:

– Zamknijcie oczy. Usiądźcie i wyobraźcie sobie, że jesteście u kresu życia. Gdy przyjmiemy tę perspektywę, dążenie do uznania i bogactwa rozwiewa się jak dym. Domy, samochody, dyplomy na ścianie… Jakie to ma znaczenie? Niedługo umrzecie. Kim chcielibyście być?

Wyrażam nadzieję, że choć kilku z nich postanowi zostać ludźmi, którzy wykorzystują swoje umiejętności, aby pomóc potrzebującym – słabym, zmagającym się z przeciwnościami losu, gnębionym i zastraszanym. Opowiedzieć się po właściwej stronie. Ulepszyć świat. Oto prawdziwe bogactwo.

Incydent z Gwałcicielem z Ramsey nie skłonił mnie do świadomego wyboru kariery prawniczej, w każdym razie nie od razu. Nadal byłem przekonany, że chcę zostać lekarzem, i zacząłem naukę w Kolegium Wilhelma i Marii na kursie przygotowującym do studiów medycznych z chemią jako głównym przedmiotem. Jednak pewnego dnia, w drodze do laboratorium chemicznego, kątem oka odczytałem słowo „śmierć” na tablicy ogłoszeń. Zatrzymałem się. Była to informacja o kursie prowadzonym na Wydziale Religioznawstwa, który mieścił się w tym samym budynku co Wydział Chemii. Zapisałem się na ten kurs i wszystko się zmieniło. Zajęcia pozwoliły mi zgłębiać fascynujące mnie zagadnienie i zapoznać się z podejściem różnych religii świata do kwestii śmierci. Religioznawstwo stało się moim drugim fakultetem.

Na Wydziale Religioznawstwa poznałem Reinholda Niebuhra, filozofa i teologa, którego prace bardzo do mnie przemawiały. Dostrzegał on obecność zła w świecie i zrozumiał, że ludzkie ograniczenia uniemożliwiają nam realizację przykazania „Miłuj bliźniego jak siebie samego”, jednak przedstawiał przekonujący obraz naszego zobowiązania, by dążyć do sprawiedliwości w niedoskonałym świecie. Przypuszczam, że nigdy nie słyszał kawałka w stylu country, w którym Billy Currington śpiewa: God is great, beer is good, and people are crazy [Bóg jest wielki, piwo jest dobre, a ludzie są szaleni], ale z pewnością doceniłby ten tekst. Prawdopodobnie dodałby do tego stwierdzenia coś w rodzaju: „A ty musisz starać się wywalczyć trochę sprawiedliwości w naszym niedoskonałym świecie”, chociaż zapewne piosenka ta nie stałaby się dzięki temu dopiskowi hitem. Zdaniem Niebuhra do szukania sprawiedliwości najlepiej służą instrumenty władzy państwowej. Z wolna zaczęło mi świtać, że chyba jednak nie zostanę lekarzem. Prawnicy uczestniczą w poszukiwaniu sprawiedliwości znacznie bardziej bezpośrednio. Uznałem, że to właśnie ta ścieżka może stanowić najlepszy sposób na poprawę świata.

[1]Consigliere (wł. doradca) w strukturze mafijnej rodziny pełni funkcję mediatora łagodzącego wewnętrzne konflikty między szefami a szeregowymi „żołnierzami” mafii oraz negocjatora w kwestiach spornych między poszczególnymi rodzinami.

ROZDZIAŁ 2

NASZA SPRAWA

Trzymaj swoich przyjaciół blisko, a wrogów jeszcze bliżej.

Michael Corleone (grany przez Ala Pacino)Ojciec chrzestny II

W Stanach Zjednoczonych istnieją dziewięćdziesiąt cztery federalne dystrykty sądowe. Na czele każdego z nich stoi okręgowy prokurator federalny nominowany przez prezydenta i zatwierdzany przez Senat. Poszczególne biura znacznie się różnią rozmiarem i zasięgiem. Biuro na Manhattanie, któremu podlega Południowy Dystrykt stanu Nowy Jork, należy do największych i najbardziej cenionych. Słynie z energii i przeświadczenia, że jest w stanie zająć się każdą sprawą. Od dawna zarzuca się mu, że w odniesieniu do swoich kompetencji uznaje tylko jedno pytanie: „Czy to zdarzenie miało miejsce na Ziemi?”.

W 1987 roku dostałem etat w biurze okręgowego prokuratora federalnego na Manhattanie. To była wymarzona praca. Moim szefem miał zostać Rudy Giuliani – człowiek już wówczas uznawany za legendę.

Kiedy w 1985 roku ukończyłem Wydział Prawa na Uniwersytecie Chicagowskim, nadal nie byłem pewny, który z zawodów prawniczych mam wybrać. Po drugim roku studiów złożyłem podanie o roczny lub dwuletni staż asystenta federalnego sędziego procesowego. Na ostatnim roku w końcu otrzymałem to stanowisko – przy nowym sędzim federalnym na Manhattanie.

Sędzia John M. Walker Jr. zachęcał nas do siadania na sali sądowej i obserwowania, czy toczący się proces jest interesujący. Wiosną 1986 roku władze próbowały wykorzystać nowe prawo federalne do zatrzymania oskarżonego w areszcie bez możliwości wyjścia za kaucją, uzasadniając to zagrożeniem dla społeczeństwa. Oskarżonym był nie byle kto: Anthony „Fat Tony” Salerno, szef rodziny przestępczej Genovese, jednego z pięciu nowojorskich gangów włoskiej mafii.

Fat Tony wyglądał, jakby właśnie opuścił plan gangsterskiego filmu. Miał nadwagę, był łysy, chodził o lasce i zawsze, nawet w sądzie, trzymał w ustach niezapalone cygaro. Na sali sądowej chropawym głosem głośno komentował wypowiedzi swojego prawnika. „Thhho skhhhandal, whhhysoki sądzie!” – grzmiał ze swojego miejsca. Współoskarżony w tym samym procesie Vincent „Fish” Cafaro miał wąską twarz i ciemne oczy i mnie, wówczas dwudziestopięciolatkowi, jego wygląd faktycznie przywodził na myśl rybę. Aby udowodnić, że Salerno stanowi zagrożenie dla społeczeństwa i należy odrzucić kaucję, oskarżyciele federalni przedstawili nagrania z podsłuchów zainstalowanych przez FBI pod stołem w The Palma Boys, należącym do Salerno klubie we włoskiej enklawie na Wschodnim Harlemie. Na taśmach słychać, jak Fat Tony zleca pobicia i zabójstwa, w pełni świadomy swojej roli: „Kim jestem? Jestem, kurwa, szefem”.

Sprawa ta pokazała, że w rodzinie mafijnej nie wolno kwestionować postanowień bossa. To on decydował o życiu i śmierci. Zaś najgorszy grzech popełniał ten, kto zdradzał rodzinę. Fundamentem mafii było oddanie. Odejść z niej można jedynie opuszczając ziemski padół – czy to z naturalnych, czy innych przyczyn. Tylko zdrajcy porzucali mafię za życia.

Siedziałem jak zahipnotyzowany, gdy dwaj oskarżyciele federalni, obaj pełniący funkcję federalnych prokuratorów śledczych, stawiali zarzuty Fat Tony’emu. Dysponowali taśmami i zeznaniami świadków, w których Fat Tony i Fish polecali kogoś „trafić”, połamać komuś nogi czy zastraszyć związki zawodowe i uzgadniali działalność mafijnej rodziny. Obrona przekonywała, że była to tylko „ostra rozmowa”, jednak oskarżyciele przedstawili mocne dowody, które podważały te niedorzeczne twierdzenia. Obaj byli starsi ode mnie zaledwie o kilka lat. Pozostawali nieugięci, wypowiadali się klarownie i szczerze. Niczego nie wyolbrzymiali, na nikogo nie pozowali. Sprawiali wrażenie, że ich jedyną motywacją jest walka z niesprawiedliwością i mówienie prawdy. Poczułem się, jakby uderzył we mnie piorun. „To właśnie chcę robić w życiu” – pomyślałem. Dołączę do jakiejś nowojorskiej kancelarii prawnej, żeby przez rok zdobywać potrzebne doświadczenie, a potem będę się starał zostać oskarżycielem federalnym. Ten rok miał na zawsze zapisać się w mojej pamięci z powodu pewnej osoby.

Jako dwudziestopięciolatek zatrudniłem się w jednej z nowojorskich kancelarii prawnych, która wyświadczyła mi wielką przysługę, wysyłając mnie na większą część roku do Madison w stanie Wisconsin. Miałem tam zajmować się niewiarygodnie skomplikowaną i nudną sprawą z dziedziny ubezpieczeń. Pobyt ten okazał się dla mnie niezwykle cenny ze względu na spotkanie z Richardem L. Catesem, tak zwanym „lokalnym radcą” w procesie toczącym się przed sądem w Madison. Cates, który miał wówczas sześćdziesiąt jeden lat, został wynajęty przez poważną kancelarię z dużego miasta, żeby służyć swoją wiedzą na temat lokalnych uwarunkowań. Dick łączył w sobie życzliwość i stanowczość, pewność siebie i pokorę. Kilka dekad zajęło mi zrozumienie, że właśnie połączenie tych cech czyni z kogoś wielkiego przywódcę. W tym człowieku o niezwykle trzeźwym osądzie rzeczy dostrzegłem także żarliwe dążenie do harmonii.

Dick, którego życie rozpoczęło się w nowojorskim sierocińcu, zmarł w 2011 roku. Potrafił czerpać radość zarówno z pracy, jak i związków międzyludzkich. Poślubił miłość swojego życia, miał pięcioro dzieci, wiele razy podejmował pracę w administracji państwowej, w czasie wojny dwukrotnie służył w piechocie morskiej i nigdy nie stracił zapału, aby „chronić słabych przed miażdżeniem ich przez silnych”, jak to ujął jego syn. Wyprowadził się z rodziną z Madison na farmę, aby jego dzieci nie wyrosły na mięczaków. Pokonywał na rowerze całe mile, dojeżdżając do pracy. Potrafił bez końca bawić się ze swoimi dziećmi, a potem z licznymi wnukami.

Chociaż Dick widział wiele zła, zarówno życie, jak i ludzie zawsze budzili w nim ciekawość, umiał też śmiać się z obu. Wysłuchiwał zeznań, nie mając przed sobą choćby kartki papieru, a na początku sesji uśmiechał się szeroko do świadków, mówiąc: „Proszę mi opowiedzieć swoją historię”. Jego umysł i pamięć pozwalały mu przez wiele godzin uważnie słuchać świadków i zadawać pytania uzupełniające.

Nie sądzę, aby Dick Cates udzielał mi jakichś konkretnych nauk w czasie, gdy pracowaliśmy razem. W każdym razie żadnej takiej sytuacji nie pamiętam. Jednak przez ten rok, jako świeżo upieczony prawnik, a na dodatek młody człowiek, który wkrótce ma zostać mężem, przebywałem u jego boku i obserwowałem go. Widziałem, jak kpi z pretensjonalności i wywieranej na niego presji. Widziałem, jak podejmuje zdroworozsądkowe decyzje, podczas gdy wielkomiejskich prawników krępuje nadmiar przemyśleń i własna arogancja. Widziałem, jak twarz mu jaśnieje na samą wzmiankę o żonie, dzieciach i wnukach. Widziałem, jak jest w stanie poruszyć niebo i ziemię, by uczestniczyć w ważnych dla nich wydarzeniach, jeść z nimi kolacje i angażować się w ich projekty. Widziałem, jak nie dba o to, że zarabia ułamek tego, co otrzymują za udział w sprawie prawnicy z Nowego Jorku i Los Angeles. Dick był szczęśliwym człowiekiem.

Pomyślałem, że właśnie kimś takim chcę zostać. Moje próby popełnienia tego życiowego plagiatu nie w pełni się powiodły, ale nauka, jaką otrzymałem od Dicka, była bezcenna. To właśnie znaczy być liderem i żyć pełnią życia. Nieczęsto słyszy się zdanie: „Bardzo się cieszę, że poszedłem do dużej firmy prawniczej”, ale w moim wypadku to prawda.

Federalny prokurator śledczy to stanowisko apolityczne. Pełniący tę funkcję prawnik reprezentuje Stany Zjednoczone w sprawach karnych lub cywilnych w okręgu, w którym pracuje. W 1987 roku przydzielono mnie do sekcji kryminalnej. Moim zadaniem było pomaganie agentom federalnym – funkcjonariuszom FBI, DEA[1], ATF[2], Secret Service[3] lub Inspektorom Pocztowym Stanów Zjednoczonych – w dochodzeniach dotyczących przestępstw naruszających prawo federalne, a także, w stosownych przypadkach, we wnoszeniu oskarżeń i prowadzeniu spraw w sądzie. W ciągu następnych sześciu lat zajmowałem się wszelkiego rodzaju śledztwami i postępowaniami sądowymi: od kradzieży poczty, poprzez handel narkotykami i napady na banki, po skomplikowane oszustwa, eksport broni, wymuszanie haraczy i morderstwa. Moja pierwsza sprawa dotyczyła usiłowania zabójstwa agentów ATF przez gang narkotykowy podczas próby przeprowadzenia rewizji. Gdy agenci starali się dostać do ufortyfikowanego magazynu narkotyków, dilerzy ostrzelali ich ze schodów przeciwpożarowych.

Próbując skłonić oporną kobietę świadka do współpracy przeciwko gangowi, główny agent w sprawie zawiózł mnie do kamienicy w północnej części Manhattanu – w rewirze kontrolowanym przez gangi narkotykowe. Agent uznał, że może uda się przekonać wspomnianą kobietę do złożenia zeznań, jeśli zaufa ona oskarżycielowi, który ma rozmawiać z nią w sądzie. Wspięliśmy się po schodach na szóste piętro i agent zapukał do jej drzwi. Kobieta wpuściła nas do swojego niewielkiego mieszkania. Przeprowadziła nas przez pierwszy pokój, gdzie oparty plecami o ścianę siedział na stołku dwudziestokilkuletni mężczyzna. Nie poruszył się ani nie odezwał nawet słowem, ale wpatrywał się w nas badawczo. W drugim pokoju mogliśmy ściszonymi głosami porozmawiać z kobietą na osobności. Robiłem wszystko, co w mojej mocy, aby namówić ją do współpracy, ale nie dała się przekonać. Gdy wychodziliśmy, siedzący na stołku mężczyzna nawet nie drgnął i znów tylko świdrował nas wzrokiem. Po opuszczeniu kamienicy szliśmy chodnikiem w stronę samochodu agenta. Stwierdziłem, że facet siedzący na stołku wyglądał dość przerażająco i wyraziłem przypuszczenie, że mógł mieć ukryty za plecami pistolet wetknięty za pasek.

– Na szczęście wiedział, że my też jesteśmy uzbrojeni – dodałem – więc nie odważył się nic zrobić.

Federalni prokuratorzy śledczy nie noszą broni. Agenci – owszem.

Agent pokręcił głową.

– Miałeś broń? – spytał. – Bo ja swojej zapomniałem zabrać spod fotela. – Sięgnął do wnętrza samochodu i wyciągnął pistolet.

Minęło sporo czasu, zanim odważyłem się opowiedzieć żonie o tamtej małej wycieczce.

W biurze Rudy’ego Giulianiego – podobnie jak w większości instytucji – istniało coś na kształt niepisanego zbioru reguł dotyczących pracy. W jego przypadku ukryte przesłanie brzmiało: Rudy jest najwyższą gwiazdą na firmamencie, a sukcesy biura to jego zasługa. Naruszanie tego kodeksu było ryzykowne. Giulianiego cechowała niezwykła pewność siebie, a jego obcesowy styl fascynował mnie jako młodego oskarżyciela i to właśnie on po części przyciągnął mnie do biura Rudy’ego. Podobało mi się, że mój szef pojawia się na okładkach czasopism na schodach sądu, podparty pod boki, w pozie jakby rządził światem. Kręciło mnie to.

Oskarżyciele prawie nigdy nie widywali tego wybitnego człowieka osobiście, byłem więc szczególnie podekscytowany, kiedy pewnego razu Giuliani zatrzymał się przed moim pokojem. Było to w początkach mojej kariery, wkrótce po tym, jak przydzielono mnie do śledztwa w sprawie Ala Sharptona[4], barwnej nowojorskiej postaci w błyszczącym dresie i z wielgachnym medalem na szyi, podobnym do tych, które otrzymują nobliści. Stan Nowy Jork prowadził przeciwko Sharptonowi dochodzenie z powodu rzekomych malwersacji związanych z jego działalnością charytatywną, mnie zaś wyznaczono, abym sprawdził, czy przy okazji nie doszło również do naruszenia prawa federalnego. Rudy, którego nigdy wcześniej nie widziałem na tym piętrze, stał teraz przed moimi drzwiami. Chciał, żebym wiedział, iż osobiście nadzoruje śledztwo i liczy na to, że wykonam dobrą robotę. Kiedy stojąc w progu, palnął swoją mowę, serce biło mi mocno ze zdenerwowania i podniecenia. Mój szef liczył na mnie. Odwrócił się i już miał odejść, lecz nagle przystanął. „No a poza tym, chciałbym mieć ten jego pieprzony medal” – rzucił na pożegnanie. Jednak sprawa nigdy nie trafiła do sądu federalnego. Władze stanowe pozwały Sharptona, ale proces zakończył się uniewinnieniem. Medal pozostał u właściciela.

Uświadomienie sobie, że cechującej Giulianiego pewności siebie nie towarzyszyła stosowna doza pokory, zajęło mi trochę czasu. Ceną za ten brak równowagi była znikoma ilość powietrza dla innych. Ta myśl zaświtała mi podczas mojej pierwszej konferencji prasowej. Pomagałem FBI w rozpracowaniu szajki, która kradła SUV-y z parkingów na Manhattanie i ładowała je na kontenery na Bronksie. Kontenery transportowano następnie na statki płynące do Afryki lub na Karaiby, gdzie auta trafiały do sprzedaży. Śledztwo prowadziła Mary Ellen Beekman, agentka do zadań specjalnych. Zanim zaczęła pracować dla FBI, była katolicką zakonnicą. Udało się jej przeniknąć do szajki i potajemnie sfotografować załadunek. Specjalność Mary Ellen stanowiły gangi parające się kradzieżą samochodów oraz przekonywanie zatwardziałych przestępców do współpracy w roli informatorów. I chociaż ona sama nie pochwalała plugawego języka tak powszechnego wśród stróżów prawa, była nadzwyczajnym oficerem śledczym. Dzięki swoim wcześniejszym doświadczeniom tak znakomicie opanowała umiejętność odwoływania się do poczucia winy, że miękli nawet najtwardsi bandyci. We wspomnianym przypadku złodzieje osiągnęli niezwykłą skuteczność – samochody opuszczały kraj, zanim jeszcze zgłoszono fakt ich kradzieży. Była to spektakularna sprawa, więc FBI i Giuliani zdecydowali się na zorganizowanie konferencji prasowej.

Mój przełożony powiedział mi, że mam tylko stać za podium, podczas gdy z prasą będą rozmawiać komisarz nowojorskiego wydziału policji i szef nowojorskiego biura FBI. Pod żadnym pozorem nie mogłem się odezwać czy choćby drgnąć. Potem mój szef rzucił znane mi już powiedzonko: „Najniebezpieczniejsze miejsce w Nowym Jorku znajduje się między Rudym a mikrofonem”. Stałem nieruchomo z tyłu, wyglądając jak statysta z filmu o koszykówce, który zabłąkał się na plan innej produkcji.

Choć pewność siebie okazywana przez Giulianiego była ekscytująca, karmiła się imperialnym stylem, poważnie zawężającym krąg osób, z którymi się stykał. Dopiero dużo później zdałem sobie sprawę, jak wielkie niosło to niebezpieczeństwo: przywódca potrzebuje prawdy, ale poddani unikają mówienia jej imperatorowi. Zachowanie Rudy’ego wzbudziło niezadowolenie dziesiątków sędziów federalnych na Manhattanie, z których wielu pracowało w biurze okręgowego prokuratora federalnego. Uważali oni, że Giuliani utworzył dla siebie jednoosobowy urząd, a rozgłos towarzyszący jego sprawom sądowym wykorzystywał jako sposób na wzmocnienie własnych politycznych ambicji, nie zaś po to, by sprawiedliwości stało się zadość. Niezadowolenie to wciąż pozostawało wyczuwalne, kiedy objąłem stanowisko oskarżyciela federalnego na Manhattanie, a kilkanaście lat później zasiadłem w fotelu Giulianiego.

Jednym z priorytetów Rudy’ego była walka z przestępczością zorganizowaną, rozpoczęta na długo przed objęciem przezeń stanowiska okręgowego prokuratora federalnego. Jego oskarżyciele wytaczali sprawy poszczególnym szefom mafii, takim jak Salerno, a także stawiali zarzuty przywódcom pięciu rodzin cosa nostry zasiadającym w „Komisji”, która dzieliła pochodzące z przestępstw pieniądze i rozstrzygała spory pomiędzy rodzinami. Co najważniejsze, biuro Giulianiego wszczynało postępowania cywilne, aby umożliwić rządowi przejęcie kontroli nad dużymi związkami zawodowymi, zrzeszającymi kierowców ciężarówek, elektryków, stolarzy i dokerów. Przy pomocy związków zawodowych mafia wyłudzała pieniądze od legalnych firm, chodziło więc o odcięcie jej od głównego źródła gotówki i wpływów. Te skuteczne starania, by zniszczyć cosa nostrę, kontynuowano jeszcze długo po tym, jak Giuliani zrezygnował z funkcji okręgowego prokuratora federalnego i postanowił zająć się polityką[5].

Gambino była najpotężniejszą z pięciu rodzin mafijnych. Podobnie jak w wypadku pozostałych założyli ją Sycylijczycy, którzy po przybyciu do Stanów Zjednoczonych zdobyli bogactwo i władzę, najpierw terroryzując innych imigrantów, a następnie całe dzielnice i miasta. Jedną z pierwszych prób walki amerykańskich władz z mafią była podjęta w 1946 roku decyzja o deportacji słynnego gangstera Charlesa „Lucky’ego” Luciano na Sycylię. Lucky natychmiast zasilił tamtejsze struktury mafijne i je zreorganizował, umacniając koneksje pomiędzy organizacjami przestępczymi po obu stronach Atlantyku, co doprowadziło do rozkwitu handlu heroiną przez dziesiątki lat. Kluczową postacią tego procederu w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych był niejaki John Gambino. Płynnie władał on dialektem sycylijskim i służył jako łącznik pomiędzy sycylijskimi rodzinami mafijnymi a amerykańską rodziną Gambino, której przewodził.

Miałem szczęście uczestniczyć w procesie przeciwko niemu i rodzinie Gambino jako jeden z dwóch oskarżycieli. Sprawę Stany Zjednoczone przeciwko Johnowi Gambino prowadzili początkowo dwaj inni oskarżyciele, musieli jednak zrezygnować z udziału w procesie z powodów osobistych. W tym czasie awansowałem już w biurze na stanowisko supervisora i do pracy nad sprawą jako drugiego oskarżyciela udało mi się zwerbować Patricka Fitzgeralda, zaprzyjaźnionego ze mną od czasu naszych studiów prawniczych. Pat, absolwent Harvard Law School, był synem irlandzkich imigrantów i dorastał w małej klitce na Brooklynie. Jego ojciec pracował jako dozorca, a Pat niekiedy po szkole go zastępował. Bystry i bezpretensjonalny, nie miał problemów z rozwalaniem się na naszej kanapie – i opijaniem nas z zapasów piwa – kiedy wpadał do domu na plaży w New Jersey, który wynajmowałem z przyjaciółmi studiów czasie letniej przerwy w szkole prawniczej.

Fitzgerald dołączył do biura okręgowego prokuratora federalnego rok po mnie, w 1988 roku, a ja zostałem przydzielony do nadzorowania go podczas pierwszego prowadzonego przezeń procesu przed sądem federalnym z udziałem przysięgłych. Zarówno o jego bałaganiarstwie, jak i fenomenalnej pamięci krążyły legendy. W „wózku procesowym” Fitzgeralda – który wyglądał jak wózek sklepowy, a służył do przewożenia dokumentów i dowodów rzeczowych na salę sądową – zobaczyłem chaotyczny stos dokumentów o kluczowym znaczeniu dla sprawy. Pouczyłem go, że powinien poprzekładać to wszystko do segregatorów. Fitzgerald skinął głową. Po jakimś czasie odkryłem, że po prostu włożył każdy dokument do osobnej, niepodpisanej teczki, po czym wrzucił je z powrotem do wózka. A jednak jakimś sposobem orientował się, co zawierała każda z nich.

W czasie, gdy toczyła się sprawa Gambino, obaj byliśmy już doświadczonymi oskarżycielami. Pewnego razu rozmawiałem z Fitzgeraldem przez telefon, zastanawiając się, kto mógłby współprowadzić z nim sprawę, wymagała ona bowiem dwóch oskarżycieli, a ja planowałem wraz z rodziną wyprowadzkę z Nowego Jorku. Moja żona Patrice, choć latami cierpliwie znosiła pobyt w tym mieście, tęskniła do pól kukurydzianych jej rodzinnego stanu Iowa i do zielonych suburbiów północnej Wirginii. Kiedy w początkach naszego małżeństwa pojawiła się możliwość pracy dla Giulianiego, wycofałem się z wcześniejszych ustaleń, że osiądziemy w Wirginii. Przez sześć lat Patrice i ja mieszkaliśmy na przedmieściach Nowego Jorku, w stanie New Jersey, najpierw w malutkim mieszkanku nad sklepem rowerowym, potem zaś w skromnym domu dwurodzinnym. Jednak nasze dwie córki rosły i z czasem to drugie lokum też zrobiło się dla nas za ciasne.

Stałem więc w kuchni i dyskutowałem z Fitzgeraldem. Patrice, która słuchała mojej części rozmowy, nagle przerwała mi, prosząc, żebym się rozłączył, bo musi mi coś powiedzieć. Obiecałem Patowi, że oddzwonię do niego.

– To brzmi jak proces stulecia – stwierdziła.

– Zgadza się – przytaknąłem.

– W takim razie zostanę – zdecydowała Patrice. – Zostanę, żebyś mógł poprowadzić tę sprawę razem z jednym ze swoich najlepszych przyjaciół. Zadzwoń do niego i powiedz mu, że masz już współprowadzącego.

Przełożyliśmy naszą przeprowadzkę o rok.

Pat i ja spędziliśmy wiele miesięcy, zapoznając się ze sprawą i ucząc wszystkiego o mafii. Zaczęliśmy od rozmów z człowiekiem, który jeżeli chodzi o wiedzę na temat cosa nostry, nie miał sobie równych w całych Stanach Zjednoczonych. Na szczęście dla nas jego biuro znajdowało się na tym samym piętrze co nasze. Kenneth McCabe, były detektyw nowojorskiej policji, znalazł pracę w biurze okręgowego prokuratora federalnego na Manhattanie jako oficer śledczy na samym początku wojny z mafią. Kenny, choć mierzył metr dziewięćdziesiąt trzy centymetry i ważył ponad sto dwadzieścia kilogramów, a przy tym mówił niskim głosem z silnym nowojorskim akcentem, był w gruncie rzeczy człowiekiem łagodnym. Znał wygląd, nazwisko i pseudonim każdego członka mafii. Wiedzę tę zdobywał przez ponad dwadzieścia lat, pracując w nowojorskim wydziale policji, a następnie w biurze okręgowego prokuratora federalnego. Obserwował niezliczone uroczystości ślubne, stypy i pogrzeby, a także setki razy przesłuchiwał członków mafii i tych, którzy z niej odeszli.

Z niejasnych dla mnie przyczyn nowojorska sekcja FBI ds. mafii od dawna nie paliła się do „zabezpieczania” mafijnych pogrzebów i wesel. Zapewne agentom nie chciało się opuszczać przedmieść, aby nadzorować nieistotne ich zdaniem wydarzenia, które zawsze odbywały się w weekendy lub po nocach. McCabe miał inny pogląd na tę sprawę i był przekonany, że to właśnie tam, poprzez zwykłą obserwację, można się wiele dowiedzieć. Tak więc oglądał i fotografował, bez względu na pogodę, w weekendy i po nocach – całymi latami.

Mafia również znała Kenny’ego McCabe’a i szanowała go na swój sposób jako szlachetnego przeciwnika. On zaś rozumiał specyficzną potrzebę członków mafii, by zachować przekonanie, że są ludźmi honoru: respektując ich reguły, nigdy nie wręczał im wezwań do sądu w ich własnych domach, a jeśli musiał kogoś aresztować, nie czynił tego w obecności żon i dzieci. W rezultacie jeśli jakiś mafioso rozważał zdradzenie cosa nostry, często w pierwszej kolejności kontaktował się z McCabe’em.

Kenny McCabe nauczył nas podstaw wiedzy o mafii, a potem wraz z nami i agentami FBI jeździł na spotkania z rozsianymi po całym kraju eksmafiosami, których zeznania miały stać się fundamentem naszego procesu. Jednym z tych mafijnych renegatów był Salvatore „Sammy the Bull” Gravano, niegdyś numer dwa przestępczej rodziny Gambino.

Do mojego pierwszego spotkania z Gravano doszło w 1992 roku, kiedy Pat, Kenny i ja odwiedziliśmy specjalne więzienie federalne dla świadków, położone w odległej części kraju. Pamiętam, że czekając, aż wiceszef rodziny Gambino wejdzie do sali, byłem nieco podenerwowany. Co się wydarzy? Jak zachowa się przestępca na widok dwóch młodych oskarżycieli? Jaki przebieg może mieć spotkanie z człowiekiem, który – według jego własnych zeznań – zamordował dziewiętnaście osób?

Gravano, mężczyzna o drobnej budowie, wszedł do sali przesłuchań w więziennym drelichu i w butach na gumowej podeszwie, bez sznurówek. Szybkim spojrzeniem omiótł pomieszczenie, po czym jego wzrok zatrzymał się na zwalistej postaci McCabe’a. Nie musieli się sobie przedstawiać. „To dla mnie zaszczyt” – powiedział do Kenny’ego, wyciągając rękę. Następnie przywitał się ze mną i Fitzgeraldem. Skoro towarzyszyliśmy McCabe’owi, mógł nam zaufać.

Gravano był kluczowym świadkiem w sprawie. Amerykańskie władze zatrzymały człowieka, który dzięki kłamstwu wspiął się na szczyty mafii, i zmusiły go do mówienia prawdy, by zniszczyć cosa nostrę po obu stronach Atlantyku. Jego pełne oszustw i morderstw życie stało się niezbędne, by prawda i sprawiedliwość mogły zatriumfować. Po zakończeniu współpracy został zwolniony, uzyskując nową tożsamość w ramach programu ochrony świadków. Nikogo nie zaskoczyło to, że niebawem znów trafił do więzienia za kolejne przestępstwa, które popełnił po wyjściu na wolność.

Od Gravano dowiedziałem się wiele na temat kultury mafii i tego, jak – o czym pisałem już wcześniej – „życie zaczyna się od kłamstwa”. Sporo nauczył mnie również Francesco Marino Mannoia, zabójca na usługach sycylijskiej mafii.

Podobnie jak Gravano, Franco Mannoia był zdezorientowany procedurami amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Nie mógł na przykład zrozumieć, dlaczego Fitzgerald i ja tak bardzo chcemy poznać wszystkie akty przemocy, jakich się dopuścił, zanim przedstawimy go jako świadka w sądzie. Oczywiście to amerykańskie prawo zobowiązywało nas do ujawnienia informacji, które mogłyby podważać wiarygodność naszych świadków. Mannoia – choć skonfundowany – szczegółowo omówił wszystkie dwadzieścia pięć morderstw, w jakich osobiście uczestniczył, gdyż otrzymany od władz włoskich immunitet obligował go do współpracy z Amerykanami.

W latach osiemdziesiątych wiele mafijnych zabójstw na Sycylii wiązało się ze zwabieniem skazanego na śmierć „człowieka honoru” w jakieś odległe miejsce, a następnie uduszeniem go. Godzinami słuchaliśmy Mannoi, który rzeczowo i precyzyjnie przedstawiał wyrafinowane podstępy i okrutne detale swojej pracy. Uduszenie ofiary, wymagające udziału czterech silnych mężczyzn, stanowiło jego zdaniem honorową formę pozbawienia życia w przeciwieństwie do użycia broni na odległość, uznawanego przezeń za akt tchórzostwa.

Mannoia wyjaśnił nam skomplikowaną zasadę, zgodnie z którą mafiosom nie wolno ujawniać wprost swojego członkostwa w cosa nostrze. Podobnie jak w amerykańskiej mafii, tożsamość miała być tajna, a jeden członek mógł zostać przedstawiony drugiemu wyłącznie przez trzeciego, znanego im obu. Zasada ta odegrała niegdyś dziwną rolę w podwójnym morderstwie z udziałem Mannoi.

Opowiedział nam, jak wraz z innymi członkami swojej rodziny mafijnej został wyznaczony do ustalenia sprawców przestępstw, do których doszło w kontrolowanym przez nich rewirze. Zgodnie z poleceniem przeprowadzili obławę na podejrzanych, namierzając dwóch mężczyzn. Wywieźli obu na odludzie i każdego osobno przesłuchali. Nawet mimo zastosowania klasycznych technik śledczych takich jak zapewnienie każdego z przesłuchiwanych, że ten drugi ma zamiar go wrobić – podejrzani nie przyznali się do zarzucanych im czynów. Oba zespoły „śledczych” naradziły się i – według zeznań Mannoi – doszły do wniosku, że wytypowani mężczyźni faktycznie są niewinni. Zapytaliśmy go, co stało się później.

– Udusiliśmy ich – padła rzeczowa odpowiedź.

– Ale dlaczego?! – wykrzyknął Pat Fitzgerald. – Przecież byli niewinni.

– Przesłuchując ich – wyjaśnił Mannoia – ujawniliśmy naszą przynależność do cosa nostry. Nie mogliśmy pozwolić, by żyli z tą wiedzą.

– W takim razie, czemu w ogóle ich przesłuchiwaliście? – zapytałem.

Mannoia spojrzał na mnie smutnym wzrokiem, zmarszczył łagodne brwi i odparł:

– Nie rozumiem. To był nasz obowiązek.

Mannoia został pierwszym mafijnym mordercą powołanym przez nas na świadka w procesie przeciwko Johnowi Gambino. Następnie nasz wybór padł na Gaspare Mutolo, innego zabójcę na usługach cosa nostry, który również poszedł na współpracę. Nasi włoscy partnerzy ukrywali go w pustym klasztorze na włoskiej prowincji. Zanim złożył oficjalne zeznania, Fitzgerald i ja, wraz z agentami FBI, polecieliśmy do Rzymu, aby go przesłuchać. Mutolo poczęstował nas domowym makaronem i opowiedział koleje swojego życia jako „człowieka honoru” sycylijskiej mafii.

Chciałbym móc powiedzieć, że czułem coś szczególnego, kiedy wielokrotny zabójca podawał mi filiżankę espresso w pustym klasztorze. W filmach taka scena rozgrywałaby się zapewne w przyćmionym świetle i towarzyszyłaby jej w tle jakaś złowieszcza muzyka. Nic z tego. Zło ma zwyczajną twarz. Śmieje się, płacze, kręci, racjonalizuje, przyrządza świetne makarony. Ci, z którymi mieliśmy styczność, przekroczyli zwykłe ludzkie doświadczenie, z premedytacją odbierając innym życie. Wszyscy snuli swoje opowieści, aby wyjaśnić i uzasadnić zabójstwa, jakich dokonali. Żaden z nich nie postrzegał siebie jako złoczyńcę. I każdy, co do jednego, mówił to samo: pierwszy raz był naprawdę bardzo trudny. Potem szło już łatwiej.

Mutolo zabił tak wielu ludzi, że nie mógł ich wszystkich spamiętać. Wymieniwszy prawie trzydziestu, stwierdził, że powinniśmy dorzucić jeszcze siedmiu czy ośmiu. W pewnym momencie przyznał się nam, że zamordował kiedyś człowieka nazwiskiem Galatalo. Potem dodał, że był jeszcze inny Galatalo, na którego rzucił się z tasakiem do mięsa, z tym że ten przeżył atak. Składając oficjalne zeznania jako świadek, przypomniał sobie, że zabił jeszcze jednego mężczyznę o tym nazwisku. Podsumowując, z jego ręki zginęło dwóch Galatalów, a trzeciego ugodził tasakiem w pierś.

Za dnia byłem w sądzie, gdzie Mutolo ujawniał sekrety mafijnych rządów śmierci i zbrodni, a wieczory spędzałem w zabezpieczonym przed podsłuchami domu pod kontrolą United States Marshals Service[6]