Zlecenie: Walka z szatanem - Konrad Szołajski - ebook

Zlecenie: Walka z szatanem ebook

Konrad Szołajski

3,9

Opis

Andrzej, prywatny detektyw pracujący w Anglii dostaje zlecenie odnalezienia zaginionej dziewczyny. To, jak się początkowo wydaje standardowe zadanie, sprowadza go do Polski gdzie poznaje świat o którego istnieniu nie miał do tej pory pojęcia. Świat mistycznych wspólnot religijnych i egzorcyzmów, świat zagubionych ludzi, pośród których ma znaleźć córkę swojej klientki.

"Zlecenie: Walka z szatanem" jest powieścią, historią fabularną, ale opartą na faktach. Ukazane w powieści zachowania Konrad Szołajski obserwował w rzeczywistości lub poznał poprzez relacje osób, z którymi rozmawiał w czasie pracy nad filmem dokumentalnym "Walka z szatanem", realizowanym w latach 2012–2015.

O Autorze:

Konrad Szołajski – reżyser i scenarzysta filmowy, autor wielu znanych utworów fabularnych i dokumentalnych, m.in. Człowiek z…I Bóg stworzył seks oraz Dobra zmiana.

W roku 2015 ukończył głośny film Walka z szatanem (koprodukcja HBO), opowiadający o opętaniach i egzorcyzmach, poprzedzony kilkuletnią pracą dokumentacyjną. Dzięki temu mogła powstać także powieść w atrakcyjny sposób łącząca fikcję literacką z wnikliwą obserwacją polskiej rzeczywistości

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (9 ocen)
4
1
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Taka sobie. Wróciłam do niej po czasie,by dokończyć.
00

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Arbitror sp. z.o.o. 2019

Projekt okładki i stron tytułowych

Łukasz Stachniak

Redakcja

Magdalena M. Baran

Skład, łamanie, korekta

Witold Kowalczyk

Przygotowanie wydania elektronicznego

Michał Nakoneczny, Hachi Media

Wydanie I

ISBN 978-83-66095-17-5

Wydawnictwo Arbitror spółka z o.o.

ul. Krucza 41/43 lok 67

00-525 Warszawa

www.arbitror.pl

e-mail:[email protected]

Prolog

Nie miała jak dalej uciekać. Żeby nie mogli jej dosięgnąć, starała się wcisnąć w szczelinę między ścianą a piecem, boleśnie ocierając się o wystające z niego rurki. Ale kryjówka była marna. I tak zaraz ją stąd wyciągną… Miała wrażenie, czuła, że ci mężczyźni szykują się, by zrobić jej krzywdę. Dokonać na niej zbiorowego gwałtu? Nic ich już nie powstrzyma. Banda oszalałych zwyrodnialców. Kiedy ją gonili, szarpali się z nią i prawie całkiem zdarli z niej ubranie. Była teraz półnaga. Odruchowo zasłoniła rękami drobne piersi. Miała tylko piętnaście lat – dlaczego ją to spotkało?

W rytuale uczestniczyła grupka duchownych i świeckich wstawienników. Ciasnym pierścieniem otaczali miejsce, gdzie się schroniła. Trudno byłoby im tam wejść, więc na razie tylko stali z boku, a niektórzy klęczeli, krzyżami blokując jej drogę odwrotu. Demony, które weszły w dziewczynę, muszą być z niej wypędzone. Tak chce Bóg. Zaintonowali pieśń, pokorne błaganie do Ducha Świętego o pomoc w walce z szatanem.

Ona kuliła się w wąskiej niszy, zasłaniała uszy rękami… Trzęsła się cała, patrząc z przerażeniem na mężczyzn, którzy mieli za chwilę rzucić ją na ziemię i rozpocząć rytuał. Wiedziała, że nie zdoła im uciec. Ich ręce były coraz bliżej, dotykały już ciała, nie miała żadnych szans na ratunek. Ojciec, który ją w to wszystko wpakował, gdzieś przepadł – dlaczego go tutaj nie ma?

Jeden z egzorcystów sięgnął po kropidło, uniósł je i zaczął pryskać wodą święconą. Zimne krople ją dosięgły, zawyła…

Z boku wysunął się niewidoczny dotąd zakonnik. Śpiewał:

– Za tobą, Duchu Święty… Duchu Święty, pouczaj mnie. Duchu Święty, poprowadź mnie. Chcę iść za Tobą, Duchu Święty! Alalalala… Alalala… Alalala…

Zebrani zaczęli się kiwać, powtarzając:

– Alalalala… Alalala… Alalala…

– A teraz wszyscy pomodlimy się w językach, bo kiedy przyjęliśmy chrzest, to każdy otrzymał ten dar. Więc wszyscy razem w Duchu Świętym… Alalalala… Alalala… Alalala… – głos zakonnika znowu przekształcił się w niezrozumiałe, orientalnie brzmiące zawodzenie.

Najchudszy z prześladowców zdołał wcisnąć się do szczeliny i chwyciwszy dziewczynę za ręce, mocno ciągnął ją ku sobie. Zaczęła rozpaczliwie krzyczeć, piszczeć, wyła jak ranne zwierzę, bo wiedziała, co za chwilę się stanie.

Rozdział I

Dwa miesiące wcześniej

Ten tydzień okazał się wyjątkowo pechowy. Kolejna rogacizna miała być łatwa i przynieść sporo funtów, a zakończyła się wpadką, co gorsza, nie tylko finansową. Początkowo śledzenie figuranta – tak z przyzwyczajenia z pracy w komendzie Andrzej nazywał osobę, na którą dostał zlecenie – wydawało się proste. Klientka podejrzewała, że jej mąż kogoś ma. Facet był zatrudniony w wytwórni kanapek przy lotnisku Heathrow, gdzie odbywał regularne dyżury, często z nadgodzinami. Po pracy zwykle szybko wracał do mieszkania i szedł spać. Nic ciekawego. Nie było jednak jasne, co – poza rytualnym chodzeniem na mszę do polskiego kościoła na Ealingu – figurant robi w weekendy. To właśnie wymagało sprawdzenia.

We wstępnej rozmowie zazdrosna żona była bardzo rzeczowa.

– Pieniądze na dzieci przysyła. Nie powiem złego słowa, terminowo.

– O co więc pani chodzi? – dopytywał Andrzej.

– No bo przedtem latał co miesiąc do domu, wie pan, tymi tanimi, co to grosze kosztuje. Ale teraz jakoś nie ma do tego melodii, a od piątku wieczór w ogóle nie odbiera ode mnie telefonu. Musi jaką dupę podłapał – stwierdziła. – Ze mną nie sypia od roku. A wcześniej był zupełnie inny, zabiegający. Opędzić się nie mogłam.

Ze zrozumieniem pokiwał głową. Patrząc na twarz i sylwetkę klientki, w głębi duszy myślał, że i jemu też by się nie chciało wracać do takiej kobiety nie tylko na weekendy, ale i na święta. Trudno było znaleźć w niej coś pociągającego: przysadzista, niezgrabna, brzydka. W dodatku nakładała zbyt mocny makijaż i malowała kredką łuki brwi, które wcześniej kompletnie wyskubała. Tworzyło to groteskowy efekt, jakby nosiła na twarzy maskę klauna.

– A facet bez ruchania długo nie potrafi, prawda? – uzupełniła diagnozę, najwyraźniej znając życie i męskie potrzeby. – W tym wieku chce mu się już mniej niż kiedyś, ale raz w miesiącu na pewno musi, bo inaczej go nosi – stwierdziła. – I wtedy może chodzić bokami…

Nękana podejrzeniami i zachęcana przez koleżanki nie wytrzymała ciągłej niepewności i ukradkiem przyleciała do Londynu. Musiała sprawdzić, jak to naprawdę jest z tym jej mężem. Może chory? Ale chyba jednak nie, boby coś przecież wyczuła, zna go tyle lat. Bardziej doświadczona przyjaciółka, już rozwódka z dobrymi alimentami, poradziła, by zdradzana żona wynajęła detektywa, to w razie czego będzie od razu dowód do sądu.

Po pobraniu zaliczki Andrzej energicznie zabrał się do pracy. Rzeczywiście facet chyba z kimś się spotykał, bo w wynajmowanym z kolegami mieszkaniu w weekendy na ogół nie nocował i dokądś – dość elegancko ubrany – wyjeżdżał. Ale dokąd? I po co? Poszlaki wskazujące na romantyczną przygodę istniały, ale równie dobrze mógł to być zarówno mały skok w bok, jak i weekendowa chałtura – dodatkowa, nieopodatkowana praca, którą mąż nie pochwalił się żonie, bo pewnie zaraz chciałaby od niego więcej kasy. A jeśli gość po prostu oszczędza na samochód? Dorabia jako kelner, portier czy opiekun do dzieci lub domowych zwierząt? Albo ma jakieś hobby ukrywane przed rodziną?

Dyskretna obserwacja figuranta w piątkowy wieczór doprowadziła detektywa do taniego pensjonatu na przedmieściu. Facet, uwieczniany teraz na zdjęciach robionych długim, 300-milimetrowym teleobiektywem, raźno wmaszerował do budynku z kupioną po drodze butelką wina… Sytuacja zaczęła się klarować. Wprawdzie kochanki nie było nigdzie widać, ale mogła przyjść wcześniej. Pewnie mości gniazdko lub za chwilę się pojawi, jeśli to rzeczywiście jest miłosna schadzka – rozważał Andrzej. Odczekał chwilę, obserwując wejście, przez które wyszła jakaś zgarbiona staruszka, a wszedł czarnoskóry młodzian w meloniku. Potem wszelki ruch ustał.

Postanowił działać dalej. Jakoś bez problemu zdobył numer pokoju – pod pozorem dostarczenia zamówionej przez Mr. Kowalskiego niezwykle pilnej, a zarazem cennej przesyłki, którą on, kurier, musiał doręczyć osobiście. Piegowata recepcjonistka, sądząc z akcentu Czeszka, była wyraźnie znudzona i dosyć gadatliwa. Bez zbędnych fochów dała się przekonać ostatecznym argumentem, 10-funtowym banknotem, a jej lekko dwuznaczny uśmiech potwierdzał podejrzenia detektywa.

– But please, do not disturb him, might be busy, he’s got a very nice partner – dodała, szczerząc zęby. Chyba myślała, że Andrzej coś kręci. Bo jaki kurier daje łapówki? Pewnie naprawdę jest dilerem i przywiózł klientowi zamówiony koks, mający uatrakcyjnić erotyczną zabawę.

Bez problemu dotarł do właściwych drzwi na samym końcu korytarza i się zatrzymał. Wolał nie podchodzić zbyt blisko, nadstawił uszu.

– Jednak zwykłe dymanko – skonstatował, słysząc skrzypiące rytmicznie łóżko. Z pokoju dobiegały ciche westchnienia i charakterystyczne stłumione okrzyki. Para już poważnie zabrała się do dzieła… A jako że klientka była w Londynie i niecierpliwie czekała na wieści, ponaglając Andrzeja SMS-ami, zdecydował się na przyspieszenie wielkiego finału.

Wycofał się i zaproponował telefonicznie, by jak najszybciej przyjechała do pensjonatu, bo kochankowie mogą w każdej chwili skończyć spotkanie, a przecież on sam do ich miłosnego gniazdka nie wtargnie. W Anglii groziłoby mu za to oskarżenie o naruszenie prywatności, a nawet i fizyczną napaść. Nie będzie niepotrzebnie ryzykował. Co innego żona, która chce po prostu zobaczyć się z mężem i przy okazji, niejako przypadkiem, odkryje, co małżonek wyczynia. W razie czego Andrzej ma wymówkę, będzie jej towarzyszył jako przyjaciel, przewodnik po Londynie i nikt nie będzie mógł się o to do niego przyczepić.

Gnana zazdrością kobieta dotarła tak zdyszana, jakby cały dystans pokonała pieszo, choć faktycznie przyjechała metrem i taksówką. W recepcji drogę otworzył im kolejny banknot, skwapliwie schowany do torebki przez dyżurującą Czeszkę. Potwierdziła, że Mr Kowalski nadal jest u siebie i można mu dostarczyć kolejną przesyłkę. Tu znacząco mrugnęła, zapewne myśląc, że teraz ma do czynienia z parą dilerów przybywających ze świeżym towarem. A może nawet także amatorów zabawy, chętnych do wzięcia udziału w orgietce?

Stanęli przed drzwiami na końcu korytarza. Z pokoju nie dochodził żaden dźwięk. Zaniepokoił się – czyżby para skończyła już zabawę i po cichu się wyniosła, omijając recepcję? A może śpią? Na szczęście po chwili rozległy się jakieś szurania i westchnienia. Odetchnął.

– Ale czy to na pewno on? – spytała szeptem żona. – Bo może jednak…

Nie zdążył odpowiedzieć, gdyż ze środka dobiegł stłumiony, męski głos:

– O, ooo, dobry Jezu… Józefie Święty… Maryjo… Matko Fatimska… Pomóż, zmiłuj się… Orędowniczko nasza…

Słysząc wypowiadaną po polsku modlitwę, kobieta zbladła i otworzyła usta jakby do krzyku. Na wszelki wypadek mocno przycisnął dłoń do jej twarzy. Nie chciał pozwolić na wrzaski, które mogły przedwcześnie spłoszyć figuranta. Bo wtedy cała robota na nic. Ale co tam się, do cholery, dzieje? – pomyślał zbity z tropu.

– To on! On! – żona wydyszała przez palce blokujące jej usta. – Wiedziałam! Co za kutas! Boga w sercu nie ma.

Cofnął rękę i spostrzegł, że rozmazał kobiecie makijaż. Na palcach zostały mu ślady ciemnoczerwonej szminki, wyglądały jakby ubrudził je krwią.

– Czy on często tak się… modli? – zapytał. Nie przepadał za religijnymi świrami, bo nigdy nie wiadomo, co zrobią.

– Chuja tam się modli… On tak ma w łóżku – wyszeptała. – Jak się seksi.

– Wcześniej wyraźnie słyszałem, że oni się tego…

– Czasem tak gada, kiedy go bierze. Jak już się dobrze rozgrzeje. Pan słucha.

Rzeczywiście, za drzwiami rozległa się kolejna litania:

– Matko, Maryjo Niepokalana, Królowo i Matko nasza, co królujesz nad Jasną Górą i świecisz światłem miłości ogromnej nad Polską i całym światem, módl się za mną biednym grzesznikiem, niegodnym Twojej bezgranicznej miłości…

Kobieta spojrzała na detektywa z bolesnym uśmiechem, jakby chciała powiedzieć: „Widzi pan, jaki to pokręcony facet?” – i westchnęła.

– Na końcu, jak dochodzi, zaczyna kląć jak szewc… Bardzo to lubię – dodała niespodziewanie. – Znaczy lubiłam. Ale żeby tak z obcą zdzirą…?

Nadstawili uszu. Z pokoju dobiegał hałas, jakby klaskanie i jakieś jęki, przekleństwa wykrzykiwane po polsku, choć trochę niewyraźnie. W oczach zdradzanej żony pojawiły się łzy. Grymas wykrzywił jej twarz, popatrzyła bezradnie na Andrzeja, po czym gwałtownie rzuciła się w kierunku drzwi, zza których dochodziły coraz głośniejsze wrzaski. Chwycił ją mocno za ramię, przytrzymał, uruchomił kamerę – i… zapukał. Okrzyki zamarły, zapanowała cisza.

– Who is it? What do you want? – padło ze środka.

– Room service – odparł, nacisnął klamkę i z całej siły pchnął drzwi. Jakimś cudem nie były zamknięte na klucz i otworzyły się na oścież, mało nie wypadając z framugi. Dał przyzwalający znak, a wtedy kobieta ruszyła z kopyta i galopem wpadła do pokoju. Przy łóżku stanęła jak wryta i z niedowierzaniem wpatrywała się w parę, którą zaskoczyła swoim wtargnięciem. Chwilę później osunęła się na kolana, wykrzykując:

– Jacusiu… co ci się stało? Co on ci zrobił?

Starszy z mężczyzn, do którego się zwracała, zastygł na łóżku w pozycji na czworakach, wspierając się na rękach jak pies na przednich łapach. Był goły i patrzył na intruzów w niemym osłupieniu szeroko otwartymi, wytrzeszczonymi oczami. Nic nie mówił, tylko głośno dyszał. Za nim stał wielki, czarnoskóry młodzian. Także był nagi, ale na głowie miał żółty melonik.

– A ty skąd się tutaj wzięłaś? – wysapał starszy mężczyzna.

Nie odpowiedziała, nie wymówiła ani słowa. Wpadła w stupor i tylko z natężeniem wpatrywała się to w męża, to w Murzyna. Wstała, zatoczyła się, jakby była pijana, i wybiegła, po drodze obijając się najpierw o ścianę, później o framugę drzwi i klamkę, o którą zaczepiła, z głośnym trzaskiem rozrywając rękaw sukienki. Zniknęła jak kamfora. Nie odbierała telefonu – po prostu przepadła. Andrzej bał się, czy nie wskoczyła pod metro lub do Tamizy. A może pojechała na lotnisko i nie oglądając się za siebie, od razu poleciała samolotem prosto do Polski? No i oczywiście poza zaliczką nie zapłaciła ani pensa. Jak jej teraz szukać? Ale nie to było najgorsze.

Naprawdę fatalne było to, że w gołym Murzynie rozpoznał księdza Olivera Okoye, czarnego wikarego z polskiego kościoła na Ealingu. A w dodatku wikary rozpoznał także i jego. Uśmiechnął się, błyskając zębami.

– Nie spodziewałem się tu ciebie, Andzeju – stwierdził po polsku, ale z lekkim akcentem. Przy tym seplenił, co nadawało jego wypowiedziom nieco infantylny charakter. – Ale to dobze, ze to ty, a nie ktoś obcy.

– Tak… ja… przepraszam… – bąkał Andrzej. – To… nieporozumienie… Ja… nie sądziłem, że… ksiądz…

– Wlaśnie: nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni – powiedział sentencjonalnie Oliver, owijając się białym prześcieradłem niczym rzymską togą. – Demon potlafi skusić nawet świętego. Taką moc ma sila niecysta… Bóg wystawia nas na cięzkie plóby i nie zawse potlafimy splostać jego psykazaniom – smutno pokiwał głową. – Więc moze najlepiej będzie, jak od lazu oddas mi kaltę z naglaniem, bo móglbys niechcący baldzo zaskodzić nasej palafii. Pomyśl, co by bylo, gdyby taki film wpadl psypadkiem w niepowolane lęce i jesce nie daj Boze tlafil na YouTube’a… – Wikary poprawił opadające prześcieradło i zdecydowanym ruchem sięgnął po kamerę detektywa.

Andrzej odruchowo się cofnął, wcisnął aparat za pazuchę, po czym rzucił się do ucieczki, nie słuchając dalszych słów duchownego. Pognał do wyjścia, w recepcji minął zdziwioną jego zachowaniem piegowatą Czeszkę i pobiegł dalej. Zatrzymał się dopiero na ulicy, za rogiem, z trudem łapiąc oddech. Co za los. Że też musiał trafić akurat na Olivera!

Rozdział II

Kiedy jechał z powrotem metrem, trochę już się uspokoił i zastanawiał, co robić dalej. Uznał, że niepotrzebnie spanikował. Ale teraz – nawet gdyby wrócił i oddał kartę wikaremu – Oliver raczej nie uwierzy, że detektyw do tego czasu nie zrobił kopii. Tak na wszelki wypadek. Każdy fachowiec by tak postąpił… Jeśli jednak Andrzej się z nim nie dogada, może napotkać problemy w parafii, gdzie czasem musi przecież bywać, gdy śledzi figurantów lub zdobywa informacje.

Z drugiej strony bez kompromitującego nagrania nie uzyska od klientki reszty umówionego honorarium – nawet jeśli zdoła ją odszukać… I tak źle, i tak niedobrze. Jak w ogóle doszło do tego, że znalazł się w tak głupiej sytuacji? Chyba znowu zaczął prześladować go pech – jak kilka lat wcześniej, kiedy w czasie dochodzenia niechcący odkrył coś, co nie powinno być nigdy ujawnione, a co wywołało lawinę nieszczęść i zmusiło go do zmiany pracy. Jakieś cholerne fatum?

Wyjazd do Anglii miał być receptą na problemy, z jakimi borykał się w kraju. Mogło być pięknie i nawet przez chwilę było, ale teraz wszystko znowu zaczęło się psuć… Przypomniał sobie optymizm, który go ogarnął, gdy rok wcześniej czekał w kolejce do fryzjera i dla zabicia czasu sięgnął po leżącą na stoliku gazetę. Przeczytał znaleziony w niej artykuł:

Rekordowa liczba Polaków w Wielkiej Brytanii

Piątek, 26 sierpnia 2016 r.

Według stanu z końca 2015 roku w Wielkiej Brytanii mieszkało wyjątkowo wielu Polaków – 916 tys., czyli o 63 tys. więcej niż rok wcześniej – poinformował w czwartek brytyjski urząd statystyczny (ONS). W porównaniu z 2003 rokiem – tuż przed wejściem Polski do Unii Europejskiej – populacja Polaków w Wielkiej Brytanii wzrosła ponad 20-krotnie. Według wyliczeń ONS Polki rodzą rocznie na Wyspach 23 tys. dzieci – najwięcej ze wszystkich imigrantek (3,3 proc. wszystkich urodzeń)…

Wtedy Andrzeja olśniło. Po co się ukrywać przed nękającymi go wierzycielami, codziennie ryzykując, że go znajdą? Po co tropić rogaciznę w Polsce, skoro można robić to samo, ale bezpiecznie w Anglii, w dodatku za dużo większe pieniądze? Nasze dziewczyny masowo korzystają tam z hojnie rozdawanego brytyjskiego socjalu i zachodzą w ciążę chętniej niż nad Wisłą, gdzie na zasiłek 500+ do niedawna mogły liczyć dopiero przy drugim dziecku. Zapewne dlatego rodacy rozmnażają się na Wyspach znacznie szybciej niż w ojczyźnie, niczym króliki wywiezione niegdyś do Australii, gdzie trafiły na idealne dla siebie środowisko.

Ale co ważniejsze, słyszał od znajomych i czytał w tabloidach o rozluźnieniu obyczajów, jakiemu ziomkowie ulegają za granicą. Wcześniej żyli w domu, w atmosferze potępienia swobody erotycznej, pod kuratelą rodziny, teściów, ciotek, wścibskich sąsiadów, a także proboszcza, znającego na wylot grzechy swych owieczek. Po przyjeździe na Wyspy Brytyjskie ci sami ludzie, gdy tylko złapią pracę i zaczną jako tako zarabiać w funtach, czują się wyzwoleni z wszelkich więzów. W każdy weekend obowiązkowo muszą się wyluzować, wypić kilka pint piwa, a także w miarę możliwości przeżyć jakąś przygodę – choćby i erotyczną. A dlaczego nie spróbować szczęścia z chętną koleżanką, a nawet kilkoma naraz? Później można sprawdzić, czy nie będzie jeszcze lepiej, gdy dziewczyna ma nie tylko inny kolor włosów, ale i skóry: do wyboru są przecież imigrantki z Afryki, Azji, Ameryki Południowej.

Wpojone w kraju zasady, uprzedzenia religijne i rasowe zostają odwieszone na kołku, przelotne romanse i z białymi, i z kolorowymi stają się chlebem powszednim. Jak jest się tak daleko, wśród obcych, to przecież właściwie nie zdrada, tylko chwilowa słabość, zew natury wsparty alkoholem. Przecież wystarczy się potem wyspowiadać i sprawy nie ma, a miłe wspomnienia zostają.

Z czasem weekendowe podrywaczki i podrywacze stopniowo się statkują, a nawet stabilizują w alternatywnych związkach. Bywa, że zakładają drugie rodziny, nieformalne, równoległe do tych, które mają w Polsce. Tak jest po prostu wygodniej i taniej. Emigracyjna prowizorka się przedłuża, nabiera cech trwałych relacji partnerskich. Te stopniowo przestają być ukrywane – tu wszyscy szybko przyzwyczajają się do faktu, że się z kimś mieszka, dzieląc nie tylko lokal, ale także stół, a w razie potrzeby i łóżko. Pozostawione w domu żony w końcu się orientują, co jest grane, stopniowo tracą cierpliwość i wreszcie chcą się rozwodzić. Potrzebują wtedy dla sądu dowodów winy, dokumentacji zdrady. W ten sposób można uzyskać od wiarołomcy porządne alimenty, nie tylko na dzieci, ale i dla siebie. Kosztem byłego małżonka daje się całkiem dobrze zarobić.

Detektyw żył więc w Londynie z tropienia rogacizny. Pozwalało mu to spłacać zaciągnięte w Polsce długi, choć – gdyby miał wybór – zdecydowanie wolałby prowadzić inne sprawy: porządne dochodzenia kryminalne. Tyle że takich zleceń prawie nie dostawał ani wcześniej w kraju, ani teraz w Anglii… Po zwolnieniu ze służby w policji imał się różnych zajęć – od budowlanki przez handel obwoźny po agencję ochrony – aż w końcu, trochę z przypadku, został prywatnym detektywem. Pierwsze zadanie polegało na tropieniu niewiernej żony strapionego sąsiada, któremu chciał po ludzku, zupełnie za darmo pomóc, bo facet był poczciwy i bezradny, a jego kobieta okazała się wredna. Andrzej niespodziewanie otrzymał od niego pokaźne honorarium i zrozumiał, że to może być sposób zarabiania na życie.

Miał do tego smykałkę i sporą praktykę śledczą z czasów, gdy pracował jeszcze w komendzie wojewódzkiej. Wyspecjalizował się więc w nadwiślańskiej rogaciźnie. Kiedy jednak z czasem zalegalizował działalność, odkrył, że dochód zjadają wygórowane i wciąż mnożone podatki, a co więcej musi się borykać z rosnącą konkurencją takich jak on eksfunkcjonariuszy. Zaczął więc rozglądać się za lepszym rozwiązaniem biznesowym. Mimo słabej znajomości języka angielskiego zdobył się na odwagę i przeniósł swoją jednoosobową firmę do Londynu.

Okazało się to dziecinnie proste w porównaniu z biurokratyczną mitręgą, jakiej doświadczał wcześniej w kontakcie z polskim urzędem skarbowym i funkcjonariuszami MSW, wydającymi i kontrolującymi licencję na prowadzenie tego rodzaju działalności. A nad Tamizą w kilka godzin załatwił praktycznie wszystkie formalności – i stał się z dnia na dzień brytyjskim podatnikiem. Co więcej, w okresie rozruchu firmy w ogóle nie musiał się dzielić swoim dochodem z fiskusem. Angielskie władze, aczkolwiek teoretycznie kontrolujące pracę prywatnych detektywów, okazały się znacznie bardziej liberalne niż polskie – może dzięki tradycji Arthura Conan Doyle’a i Agathy Christie?

Kłopot miał tylko z córką. Gosia nie chciała nagle, w połowie roku zmieniać szkoły, w dodatku na anglojęzyczną, bo z zapałem uczyła się hiszpańskiego i marzyła o iberystyce. Na razie została więc w kraju pod opieką babci Krystyny. Andrzej obiecał, że będzie regularnie dzwonił, by sprawdzać, jak panie same dają sobie radę.

Skype’owe konwersacje, z twarzą rozmówcy widoczną na monitorze komputera lub wyświetlaczu smartfona, stanowiły namiastkę bezpośredniego kontaktu z rodziną. Z Krystyną gorzej to wychodziło, ale Gosia umiała z nim pogadać tak, jakby byli razem w domu, a nawet potrafili w ten sposób wspólnie naprawiać drobne usterki, jak cieknący kran czy zepsuty domofon. Ona pokazywała mu na ekranie uszkodzone urządzenie, rozkręcała je, Andrzej udzielał instrukcji, co, jak i jakim narzędziem należy zrobić. Gosia przejęła po nim talent do majsterkowania i nie gorzej od mężczyzny posługiwała się kluczem francuskim czy śrubokrętem krzyżakowym. Nauczyła się zakładać uszczelki, odpowietrzać kaloryfery i zmieniać bezpieczniki. Skutecznie zastępowała hydraulika i elektryka.

W Londynie, zaraz po przeprowadzce, postawił na promocję swoich usług w sieci. Tą drogą znajdował klientów mających interesy w milionowej polskiej społeczności, która powstała w Anglii wkrótce po naszym wejściu do Unii. Gosia ochoczo współdziałała z ojcem, buszując na Facebooku, rozmaitych portalach i forach odwiedzanych przez potencjalnych klientów. W internecie poruszała się sprawniej niż on, a imponowało jej, że ona, zaledwie piętnastolatka, może pomóc ojcu. Zmodyfikowała jego firmową stronę www, prezentującą ofertę w zakresie wszelkich działań detektywistycznych, realizowanych wraz z niezbędnym w większości spraw materiałem fotograficznym, a także, na życzenie, rejestracjami wideo.

Oferował swoje usługi zarówno Polakom w kraju, jak i tym mieszkającym w Londynie – na przykład wierzycielom pragnącym zbadać, czy ukrywający się gdzieś dłużnicy przypadkiem nie stali się nagle wypłacalni. Sprawdzał ich adresy, możliwości zarobkowe, śledził alimenciarzy, namierzał wszelkiej maści naciągaczy, którzy chowali się w wielokulturowym mieście molochu lub zaszywali gdzieś na angielskiej czy jeszcze bardziej odległej, szkockiej, prowincji. W praktyce takich spraw miał jednak mało. Przeważająca liczba zleceń dotyczyła, tak jak w Polsce, trywialnych zdrad małżeńskich. Zdrad popełnianych wbrew szóstemu przykazaniu przez grzeszników i cudzołożników, jak określano ich z ambony w kościele na Ealingu. Andrzej zaglądał tu, śledząc kolejnych figurantów, bo niektórzy wprost z niedzielnej mszy spieszyli na weekendową randkę… Sama religia była mu właściwie obojętna. Wychowany w tradycyjnej katolickiej rodzinie, odkąd zaczął samodzielnie myśleć, już jako mały chłopak uznał, że znacznie lepiej się skupić na praktycznym rozwiązywaniu problemów niż się modlić i „zawierzać”, bo wiara w jakieś „moce nadprzyrodzone” i opiekę tajemniczego bóstwa to psychiczna podpórka ludzi słabych, nieumiejących poradzić sobie z życiem. Takich, jakimi byli jego dziadkowie, biegający codziennie do kościoła i co roku maszerujący na pielgrzymkę, a biedujący od zawsze, aż do końca ich smutnego życia wypełnionego najpierw płodzeniem potomstwa, a później nieustanną harówką, by je utrzymać. Więc co im dała ta ich cała głęboka wiara?

Nie liczył na żadne „zbawienie”, ale nie był wojującym ateistą czy antyklerykałem. Po prostu uważał, że najlepiej trzymać się z dala od Kościoła. Trzeba samemu dawać sobie radę – ten plan starał się realizować na co dzień. Jako nastolatek postanowił jak najszybciej wynieść się z domu, w którym rodzice nieświadomie powielali beznadziejne wzorce dziadków, dodając do nich słabość do alkoholu wywołaną rosnącą frustracją. Transformacja gospodarcza lat dziewięćdziesiątych pogorszyła i tak marny status materialny rodziny. Miał dosyć klepania biedy, zaraz po maturze się wyprowadził i poszedł pracować do policji. Nieźle tam płacili, a co ważniejsze – dawali mieszkanie.

Po kilku latach spotkał wymarzoną dziewczynę, mógł się ożenić, założyć rodzinę. Przy tym służba w organach ścigania była dla niego szkołą, w której – mimo braku formalnej edukacji – sporo zdołał się nauczyć. Jako funkcjonariusz rzetelnie wypełniał obowiązki, sprawnie tropił przestępców. Ceniony przez zwierzchników liczył na karierę kryminalnego śledczego, w tym także możliwość awansu i dalszego kształcenia. Wierzył w sens swojej pracy aż do samego jej końca, momentu, w którym zmuszono go do zwolnienia się ze służby, a faktycznie go z niej wyrzucono. Nie lubił tego sobie przypominać, bo była to jedna z największych klęsk, jakich doznał w życiu, oczywiście nie licząc przegranej walki ze śmiertelną chorobą żony.

Do praktykujących katolików odnosił się z politowaniem. Sami robili sobie krzywdę. Ale jeśli nie wchodzili mu w drogę nadmierną gorliwością w „nawracaniu” i narzucaniu swoich dziwacznych zasad, nie miał nic przeciwko ich – w jego przekonaniu – zabobonnemu hobby. Wiedział, że większość szła na niedzielną mszę z przyzwyczajenia, bo tak ich wychowano. Robili to też trochę dla towarzystwa, a przede wszystkim po to, żeby sąsiedzi nie wytykali ich palcami. Ci nieliczni naprawdę wierzący to byli dla niego ludzie emocjonalnie niedojrzali lub wręcz niespełna rozumu.

Nie podejrzewał jednak o taką słabość umysłową księży, którym podczas kolejnych śledztw miał okazję przyjrzeć się z bliska. Niektórzy nawet imponowali mu oczytaniem i intelektem lub bezinteresowną chęcią niesienia pomocy bliźnim. Ale wielu miało też różne zawstydzające słabości: bywali kochankami mężatek, uprawiali hazard, pili i zaciągali długi karciane, a nawet zwyczajnie kradli… Widział, że są bardzo różni – dobrzy i źli, mądrzy i głupi, a łączy ich nie jakaś abstrakcyjna, mistyczna wiara, tylko zawodowstwo, rodzaj specyficznego, wyuczonego w seminariach aktorstwa wspartego dyscypliną obowiązującą w korporacji. To etatowi pracownicy wielkiej, ponadnarodowej firmy wyspecjalizowanej w sprzedaży iluzji: wiary w coś, czego nie ma.

Był to jego zdaniem pomysł fenomenalny – zerowe koszty produkcji, jedynie wydatki na promocję, budowę wizerunku, misternie rozbudowanego programu lojalnościowego. Taki genialny start-up uruchomiony w czasie, gdy to pojęcie jeszcze nie istniało, ale recepta została w praktyce, i to jakże skutecznie, zastosowana. Uważał, że sukces religii jako pomysłu biznesowego to jedyny cud, jaki przydarzył się w dziejach ludzkości, znacznie ciekawszy od wszystkich fantazji greckiej czy chrześcijańskiej mitologii. Rzucanie piorunami przez Zeusa czy zamienianie wody w wino przez Jezusa to wymysły dla naiwnych, baśnie dla dzieci. Natomiast religia istniała i istnieje naprawdę. Zawsze był ktoś, kto skutecznie wmawiał prostaczkom, że ma kontakt ze światem nadprzyrodzonym i reprezentuje takie czy inne niewidzialne bóstwo. Zadziwiało go tylko, że ludzkość tak długo daje się na to nabierać. I mimo dostępnej dziś wiedzy, negującej sens religijnego opisu świata, jakoś niewiele się w tej sprawie zmienia.

Podziwiał niezwykłą skuteczność indoktrynacji będącej fundamentem duchowej władzy nad społeczeństwem, ale zarazem odczuwał silną awersję do Kościoła – instytucji, przez którą stracił pracę. Niemniej teraz w Londynie musiał dość często bywać w domu parafialnym na Ealingu i, chcąc nie chcąc, dobrze poznał pełniących tu posługę księży. Wśród nich wyróżniał się sympatyczny czarnoskóry absolwent wydziału teologii KUL-u, pochodzący z Nigerii, ale całkiem już spolonizowany wikary Oliver Okoye.

Oliver aktywnie integrował wiernych przy pomocy niekonwencjonalnych metod katechezy: otworzył przy parafii katolicką siłownię ze świętymi obrazami na ścianach i uruchomił tak zwane pogotowie duchowe, czyli możliwość spowiadania się o dowolnej porze po wysłaniu SMS-a na jego komórkę. Organizował parafiady – chrześcijańskie imprezy sportowe i z krzyżem w ręku kibicował zawodnikom, wrzeszcząc jak typowy polski kibol. Niedawno Andrzej z rozbawieniem przeczytał napisaną przez młodego kapłana ulotkę zachęcającą do udziału w inicjatywie mającej pomóc w podtrzymaniu pobożności wśród wiernych:

Rozpoczęliśmy peregrynacje figury Matki Boskiej Fatimskiej po naszej parafii. Pragniemy, by w tygodniu figura odwiedziła trzy mieszkania, bo tyle jest osób w Trójcy Świętej. Proponujemy następujący schemat peregrynacji. Pierwsza rodzina: w niedzielę odbiór figury z kościoła, w poniedziałkowy wieczór modlitwa w domu (intencja do uzgodnienia z kierownikiem duchowym lub proboszczem), odwóz figury we wtorek wieczorem i przekazanie kolejnej osobie (rodzinie). Następna osoba (rodzina) – odbiór figury we wtorkowy wieczór z kościoła. W środowy wieczór modlitwa w domu (intencja jw.), odwóz figury w czwartek wieczorem do kościoła. Kolejna, trzecia w tygodniu osoba (rodzina) – odbiór figury w czwartkowy wieczór. W piątkowy wieczór modlitwa w domu (intencja jw.), odwóz figury w sobotę wieczorem, najpóźniej w niedzielę rano na Mszę na godz. 9.00. Zapisy na peregrynacje i składanie ofiar w kawiarni u pani Jadzi.

Pani Jadzia, gospodyni proboszcza i menedżerka parafialnej kafejki, była głównym informatorem Andrzeja. Znała dosłownie wszystkich i wiedziała o nich wszystko, jakby to ona sama – a nie księża – udzielała sakramentu pojednania. Najważniejsze, że chętnie plotkowała z detektywem o cudzołożnikach, bo lubiła mieć zainteresowanego słuchacza, a on cierpliwie wysiadywał w kawiarni i był doskonałym kompanem do takich rozmów.

Wydawało się, że dla fachowca od rogacizny polska diaspora w Londynie to ziemia obiecana, obfitująca w zatrute owoce zdrady, które łatwo będzie zbierać w tym detektywistycznym raju. Wystarczy sięgnąć, a pieniądze od klientów popłyną szerokim strumieniem.

Jednak po kilku miesiącach pracy na Wyspach Andrzej niechętnie musiał przyznać, że nie jest tu aż tak pięknie, jak sobie to wcześniej wyobrażał. Wyliczył, że wynajem osobno mieszkania i biura okazuje się na tyle kosztowny, że przy uzyskiwanych dochodach musi zrezygnować z jednego z lokali. Ostatecznie wybrał sen i pracę w dwufunkcyjnym studio ulokowanym w ciasnawej suterenie. Gosia odwiedziła go tu tylko raz w czasie wakacji i na razie nie spieszyła się z kolejną wizytą. Skoro i tak większość pracy wykonywał w terenie, nie było sensu płacić podwójnie.

Landlady, właścicielka lokalu, początkowo po angielsku uprzejma, zaciekawiona nowym lokatorem i jego intrygującym zawodem kojarzącym jej się z Sherlockiem Holmesem czy Herkulesem Poirot, stopniowo okazywała się jednak coraz trudniejsza w kontaktach i podatna na brexitowskie argumenty. Prawie co miesiąc pod różnymi pretekstami podnosiła czynsz, jakby chcąc w ten sposób złośliwie wypłoszyć niechcianego najemcę z powrotem do jego własnego domu – jeśli taki w ogóle posiada – gdzieś na dzikim, trochę już azjatyckim wschodzie Europy. Czy Polska rzeczywiście należy do Unii? A jeśli tak, to Zjednoczone Królestwo powinno poważnie rozważyć, czy nie wyjść z takiej organizacji – mruczała często pod nosem, o ile dobrze rozumiał jej mamrotanie.

Okazało się też, że niekiedy nawet dość proste zadania śledcze bywały dla Andrzeja zaskakująco trudne, zwłaszcza gdy barierą stawał się język. Niektórych rozmówców, prawdziwych Brytyjczyków – londyńskich native speakers, a także wielu kolorowych – z uwagi na akcent i używany przez nich slang – zupełnie nie rozumiał.

Podstawowy sposób działania, oparty na przekupywaniu dozorców, pracowników recepcji pensjonatów i moteli, nie zawsze się tu sprawdzał. Anglicy nie byli skłonni pomagać facetowi, który namolnie pyta o prywatne sprawy, a na dodatek chwilami robi wrażenie zboczeńca podglądacza. Po skorumpowaniu osiedlowego stróża czy hotelowego portiera detektyw musiał się bowiem przekonać, czy obserwowana przez niego para rzeczywiście spotyka się w wynajmowanym pokoju – i robił zdjęcia ukazujące obydwoje kochanków, tak by byli rozpoznawalni. Coraz częściej klienci domagali się też już nie tylko fotografii, ale i porządnych klipów wideo, które ukazywały parę in flagranti, w łóżku lub przynajmniej w sytuacji świadczącej o intymnym charakterze spotkania, żądali filmowania namiętnych uścisków i pocałunków.

Czasem też, mimo nakręcenia efektownego, potencjalnie przekonującego dla sądu materiału, nie mógł uzyskać całego umówionego honorarium. Bywało, że zdradzany małżonek, który zobaczył na własne oczy swego życiowego partnera baraszkującego z kochankiem lub kochanką, wpadał w histerię, a potem dla odmiany – w depresję. Trudno było się z nim wtedy porozumieć, a tym bardziej wyegzekwować resztę ustalonej zapłaty. Znowu tak się stało i Andrzej miał poczucie kolejnej porażki. Poniósł koszty dwutygodniowego śledztwa, które ledwo pokryła pobrana zaliczka. Zarobku nie było, a klientka przepadła, nawet nie odbierając pięknie zrealizowanego nagrania. Obiecał sobie, że następnym razem zażąda solidniejszej gwarancji, ale teraz jednak miał poważny dylemat, co robić dalej.

Zaczął ponownie rozważać szanse na dogadanie się z wikarym, żeby ten nie zablokował mu kontaktów w parafii. Musiałby zagwarantować Oliverowi, że kompromitującego go materiału nikt nigdy nie zobaczy. To z kolei spowoduje, że klientka nie tylko nic już nie zapłaci, ale gdy w końcu wróci do równowagi psychicznej, może zacząć dochodzić, dlaczego zniknął doskonały dowód wiarołomstwa męża… I oszalała baba jeszcze obsmaruje Andrzeja na Facebooku, psując mu reputację. Takie rzeczy szybko się w sieci roznoszą. Nie ma z tej sytuacji dobrego wyjścia.

Kiedy wreszcie wrócił do sutereny, odkrył, że mimo wielu obietnic coraz mniej gościnna landlady wciąż nie naprawiła notorycznie psującej się gazowej termy. Przez to od wielu tygodni musiał korzystać z zimnego prysznica. W dodatku znalazł teraz pod drzwiami starannie wykaligrafowany liścik, w którym właścicielka prosiła o szybkie uregulowanie zaległej raty czynszu.

Skype’owa rozmowa z domem, choć miała go podnieść na duchu, doprowadziła do kolejnej kłótni z Krystyną. Jak zawsze wypominała mu brak troski o rodzinę i nie omieszkała przypomnieć, że według niej walnie przyczynił się do śmierci jej ukochanej córki. Gdyby nie jego brak wiary w Boga i niefrasobliwość w traktowaniu rodziny, nie straciłby żony… W tym momencie miał już naprawdę dosyć. Chciał przerwać połączenie, ale zainterweniowała Gosia i jakoś pogodziła ich swoimi chytrymi sposobami. Pokazała kilka chwytów kung-fu, jakich właśnie się nauczyła, wykonując ćwiczenia na kursie samoobrony, na który chodziła po szkole. Jako partnera do treningu używała wielkiego, uwielbianego w dzieciństwie, pluszowego misia lub też zmuszała Krystynę do pozorowania morderczego ataku kuchennym nożem… Wyglądało to dosyć zabawnie, nieco rozładowało atmosferę, jednak nie bardzo poprawiło nastrój Andrzeja. No bo ile można wysłuchiwać idiotycznych oskarżeń zdewociałej teściowej?

Ewa, choć była jej ukochaną, jedyną córką, nie przypominała Krystyny ani fizycznie, ani psychicznie… Niestety zdecydowanie za szybko odeszła i zostawiła go samego z problemami, w dodatku ze swoją okropną matką.

Andrzej przesłał jeszcze Gosi buziaka i gdy w końcu wylogował się ze Skype’a, uznał, że nie wytrzyma samotnego siedzenia w ponurej suterenie. Ruszył do miasta.

Rozdział III

Siedział w pubie i pił, aby uciec od natrętnych, czarnych myśli. Wyliczył, że przez ten miesiąc praktycznie nic nie zarobił. Ostatnie śledztwa okazały się nieporozumieniem. Na dodatek niechcący zadarł z księdzem, który może utrudnić mu życie… Zdecydowanie miał dość problemów. Zamówił kolejny kieliszek, mimo że od kilku poprzednich już mocno szumiało mu w głowie. Rzadko tak postępował, ale poczucie dzisiejszej klęski sprawiło, że chciał jak najszybciej zapomnieć o porażkach w pracy. W takich chwilach whisky jest bardzo przydatna. Nauczył się tego od ojca, który swoje frustracje regularnie topił w alkoholu. Biedny stary, nic dziwnego, że tak wcześnie umarł… Matka trochę się do tego przyczyniła.

– Kobiety żyją dłużej, bo zadręczają swoich mężczyzn – stwierdził filozoficznie mocno już wstawiony Andrzej, wypił i dał znać barmanowi, by znowu mu dolał. Czuł, że ma naprawdę dosyć nieustannego stresu i bez solidnej dawki środka uśmierzającego najzwyczajniej sobie nie poradzi. Nawet nie zauważył, kiedy przysiadła się do niego elegancko ubrana blondynka.

Gdy rano obudził się w suterenie, zupełnie nie pamiętał, jak się tu dostał. Bolała go głowa i raziło światło, gdy uchylał powieki. W dodatku poczuł, że chyba nie jest sam. Coś lub ktoś był obok. Ewa…? Nie, to niemożliwe… Choć bardzo by chciał. Czasem nawet to sobie wyobrażał… Otworzył oczy i zauważył, że na jego fotelu naprawdę siedzi młoda kobieta. Założyła nogę na nogę, była całkiem zgrabna i wyglądała na trzydzieści parę lat. Może nawet mniej? Ładna, trochę podobna do Ewy. Takie same włosy efektownie spływające na ramiona.

– O cholera… – wyrwało mu się. – Pani długo tu jest…? – urwał, bo zabrzmiało to kretyńsko. – Sorry, I missed your name.

– Monika – przedstawiła się. – Możesz mówić po polsku.

– Ach tak… Ja jestem Andrzej. Dzień dobry… – zupełnie nie wiedział, co jeszcze może powiedzieć.

– Dla kogo dobry, dla tego dobry. Umyłam już podłogę, bo całą zarzygałeś. No i strasznie chrapiesz. Nie mogłam zasnąć.

– Przepraszam panią… Znaczy ciebie. I dziękuję, że… – znowu urwał.

Leżał przykryty kocem na rozłożonym futonie, na którym sypiał. Innego posłania w jego mieszkanio-biurze nie było… Zatem spędziła tu noc. Ale nie miał pojęcia, czy do czegoś między nimi doszło. Film mu się urwał. Jakoś razem się tu znaleźli… Musiała z nim przyjść. Po co? A ona jakby odgadła jego myśli.

– Jak szybko możesz znaleźć zaginioną osobę? – zadała to pytanie rzeczowo, niczym na egzaminie.

– Co to za osoba?

– Dziewczyna. Przepadła bez śladu.

Zastanawiał się przez chwilę.

– Skąd wiesz, że ja…

– Tak masz napisane – pokazała wizytówkę. – „Detektyw. Wszelkie usługi. Poszukiwanie zaginionych, sprawy rozwodowe. Dyskretnie”. Dałeś mi jedną w barze. Dzięki temu poznałam adres tego twojego… lokalu. – Ostatnie słowo zabrzmiało trochę dwuznacznie.

– No tak… – Przypomniał sobie, gdzie ją spotkał. Chyba nawet postawiła mu w tym barze ostatniego drinka… Ale co było potem?

– Opowiadałeś jakieś niestworzone historie, zanim wpakowałam cię do łóżka – odpowiedziała znowu tak, jakby czytała jego myśli.

– A później…?

– Metro już nie chodziło, więc zostałam. Czy podejmiesz się znalezienia zaginionej dziewczyny? – W jej głosie brzmiało zniecierpliwienie. – W parafii na Ealingu mówią, że sprawdzasz się w takich sprawach. I że jesteś skuteczny. Najlepszy z polskich detektywów pracujących w Londynie… Powiedz tylko, czy masz teraz jakiś poważny problem, czy zawsze tak pijesz?

Zastanowił się.

– Tak… Nie… to jakoś tak wyszło. Przepraszam za…

– Nie ma sprawy. Teraz spieszę się na ważne spotkanie – przerwała – więc o szczegółach porozmawiamy później. Tutaj, po południu?

Kiwnął głową. Nawet tak niewielki ruch zaowocował mocniejszym ukłuciem bólu… Monika uśmiechnęła się i wyszła.

Rozpuścił proszek od bólu głowy i wypił całą szklankę wody. Kiedy przejdzie ta cholerna migrena? Próbował pracować, starał się uporządkować papiery, ale mu to nie wychodziło. Miał gigantycznego kaca. Tak naprawdę to za bardzo nie lubił alkoholu, czasem jednak musiał się porządnie napić. Po śmierci Ewy robił to częściej, ale starał się ukryć tę słabość przed Gosią. Lepiej, żeby nigdy go w takim stanie nie widziała… Ten dzień ciągnął się niemiłosiernie, na szczęście nikt nic od niego nie chciał, a on – w takim stanie – wolał nie tykać żadnych poważnych spraw. Trzeba wszystko spokojnie przemyśleć, ale obecnie nie jest jeszcze do tego zdolny. Może zresztą samo się ułoży? Nie ma co walczyć z przeciwnościami, gdy jest ich za wiele. Trzeba przeczekać.

Pod wieczór znowu wziął dwa proszki, by wreszcie przestała go boleć głowa. Powoli tracił nadzieję, że Monika się pojawi – pewnie jej się odwidziało. Kobiety już tak mają… Ta była chyba trochę szalona, więc nic dziwnego, że zmieniła zdanie. Ale mogła chociaż zadzwonić. Szkoda, że zrezygnowała, bo przydałoby się nowe zlecenie i może w końcu byłoby to coś innego niż nieszczęsna rogacizna… Tylko dlaczego ta dziewczyna szukała go w barze? Aha, nie miała jego numeru, a w polskiej parafii powiedzieli, gdzie Andrzej bywa wieczorami… Na pewno poleciła go plotkarska pani Jadzia… No bo chyba nie wikary Oliver! Trzeba będzie się z nim spotkać i jakoś po ludzku się dogadać.

Uznał, że nie ma co dłużej czekać. Zaczął rozkładać futon, kiedy Monika nagle się zjawiła, przepraszając za spóźnienie. Właściwie o tej porze nie przyjmował już klientów. Biuro stanowiło zarazem sypialnię, niełatwo więc było oddzielić godziny pracy od czasu prywatnego, niemniej jakąś granicę należało ustalić. Drzwi dla interesantów zamykał zwykle około 20. Z Moniką jednak nie bardzo mógł tak postąpić, szczególnie po tym, jak spędziła tu noc, w dodatku sprzątając po nim… Szybko złożył futon z powrotem.

– Proszę… – podsunął jej fotel, sam zasiadł oficjalnie przy biurku, włączył laptopa, na którym robił notatki. – No to mów, co się stało.

– Ania od pół roku nie daje znaku życia.

– Kto to jest Ania?

– Dziewczyna skończyła 19 lat. W Anglii ma kartę stałego pobytu. Wychowała się tu, ale urodziła w Polsce i mieszkała tam z dziadkami jako dziecko. Od 10. roku życia w Londynie, chodziła do szkoły w Surrey, zrobiła A levels, znaczy maturę, pragnęła iść na studia, politologię na uczelni w Szkocji.

– Dlaczego akurat tam?

– Nie wiem… Nie powiedziała. Chciała być niezależna… Na lato pojechała jako au pair do Szwajcarii, jakimiś dzieciakami miała się opiekować, ale szybko się stamtąd zwinęła. Do Szkocji już nie dotarła. Jeździła tu i tam po Europie, wysłała kilka zdjęć i potem przestała odpowiadać na maile i SMS-y.

– Czyje?

– Moje.

– A co was właściwie łączy?

– Nie domyśliłeś się? Jestem jej matką.

– Więc to twoja… córka? – zdziwił się. – Adoptowałaś ją?

– Nie. Urodziłam. Miałam wtedy 16 lat. Tak jakoś wyszło.

– A jej ojciec?

– Nie żyje. Od dawna. Zmarł niecały rok po tym, jak przyszła na świat. Moi rodzice pomogli mi ją wychować…

– Czy zgłosiłaś zniknięcie dziewczyny na policję?

– Powiedzieli, że nastolatki często tak postępują i trzeba cierpliwie czekać.

– Może sama do ciebie wróci?

– Nie… Czuję, że coś jest nie tak. Ona jest bardzo wrażliwa, dziecinna. Znerwicowana. Pewnie trochę z mojego powodu. Nie miałam czasu na matkowanie… A teraz boję się o nią. Wpłaciłam pieniądze na jej konto, nawet kilka razy, ale nie mam jak sprawdzić, czy z nich korzysta.

– Jakie miała dalsze plany? Co chciała robić?

– Wiem tylko o tych studiach, na które nie poszła.

– Czy zostawiła jakieś notatki, komputer, tablet?

– Niestety nie.

– A czy jej pokój można zobaczyć?

– Też nie.

– Dlaczego? – zdziwił się.

– Mieszkała w Surrey, w szkole z internatem. No bo nie miałyśmy najlepszych stosunków… Była zbuntowana. Wyjeżdżając do Szwajcarii, zabrała wszystkie swoje rzeczy. Tyle tylko znalazłam w domu, bo zostawiła mi kiedyś, chyba do prania.

Monika wyjęła wypłowiały T-shirt i chustkę.

– A jeszcze mam to…

Pokazała trzy maski: Myszki Miki, Kaczora Donalda oraz Psa Pluto. Wyposażone były w gumki, dzięki którym dawało się je nałożyć na twarz.

– Ona jest trochę dziecinna. Lubiła przebieranie się za postaci z bajek.

– No a twoim zdaniem, gdzie ona może być? – zapytał. – Tak na twój kobiecy instynkt.

– Chyba gdzieś w Polsce. Po zdjęciach na Facebooku było widać, że tam się ostatnio kręciła.

Andrzej pokiwał głową.

– A wasza rodzina w kraju? Może Ania po prostu pojechała do dziadków?

– Staruszka od dawna słabo kontaktuje, ale od razu by mi dała znać. U niej na pewno córki nie ma. A dziadek, czyli mój ojciec, zginął w wypadku ponad 10 lat temu…

Monika sięgnęła do torebki.

– Tu masz zdjęcie Ani i wydrukowane maile, jakie do mnie pisała.

Andrzej popatrzył – blondynka o sympatycznej, okrągłej twarzy. Bez żadnych cech szczególnych poza niewielką blizną na brodzie.

– A inne dane? Numer komórki, paszportu? Konto na fejsie?

– Zanotowałam wszystko, co wiem – podała małą kartkę. – Ale na żadne maile nie odpowiada. Konta na Facebooku od dawna nie aktualizowała.

– Chłopak? Narkotyki? Czy mogła wpaść w łapy jakichś sutenerów? No wiesz, są takie gangi, które zmuszają dziewczyny do prostytucji.

– Nie, to raczej mało prawdopodobne… Przesyłała mi maile i SMS-y o znalezieniu szczęścia, odkryciu właściwej duchowej drogi, choć trudno wyczuć, o co jej konkretnie chodziło. Mętne to było.

– Odjazd religijny?

– To możliwe… – Monika się zasępiła. – Była tak wychowana przez dziadków. Różaniec, szkaplerz, modlitwy… Stąd zrodził się konflikt ze mną, jak próbowałam jej te idiotyzmy wybić z głowy. Ania za babcią i dziadkiem powtarzała, że… – zawiesiła głos. – No… że grzeszę, żyjąc z mężczyznami bez ślubu i nie chodząc do kościoła… Tu w szkole trochę ją ucywilizowali, ale chyba nie do końca.

– Jasne… A czego właściwie ode mnie oczekujesz?

– Żebyś pojechał i ją znalazł. Zależy mi na czasie. Jak szybko możesz wyruszyć?

– Dokąd?

– No, do Polski. Ona gdzieś tam jest.

Andrzej przez chwilę to rozważał.

– Przykro mi, ale nigdzie nie pojadę – powiedział w końcu.

– Dlaczego?

– Bo nie podejmę się tego zlecenia. Ale dziękuję za propozycję.

Monika spojrzała na niego zaskoczona.

– Co? Słucham? – Nie mogła uwierzyć. – Dlaczego?

– Po pierwsze, za mało wiem, żeby jej sensownie szukać. Albo coś ważnego jeszcze ukrywasz.

– Naprawdę wszystko ci powiedziałam. Pytaj, jak chcesz wiedzieć więcej…

– Po drugie, wolę nie dotykać spraw związanych z Kościołem…

– Nie rozumiem.

– Powiedzmy, że mam uraz. A po trzecie, ja pracuję tutaj, w Anglii, a nie w kraju. Mówiąc wprost, przyjechałem, żeby zarobić. Na Wyspach są po prostu dużo wyższe stawki.

Żachnęła się.

– Zapłacę, ile zechcesz. Mam pieniądze i chcę w końcu coś dla niej zrobić!

W jej głosie brzmiała determinacja.

– Trudno powiedzieć, ile czasu taka sprawa mogłaby zająć. Może miesiąc, a może i pół roku… No i nie dałbym gwarancji efektu, bo z takimi uciekinierkami różnie bywa.

– Czy dwa tysiące funtów na początek ci wystarczy?

– Nie.

– Trzy tysiące?

– Uparta jesteś. Ale ja nie chcę się tego podjąć, bo nie mam zamiaru pracować w Polsce.

– Cztery tysiące?

– Może po prostu dam ci kontakt do kolegów z branży. Jest trochę dobrych byłych policjantów działających w kraju, którzy…

– Nie! – przerwała zdecydowanie. – Ty jesteś do tego najlepszy. Ja się znam na ludziach… Zapłacę ci za miesiąc z góry i… premię od sukcesu, jak znajdziesz Anię. Wtedy dodatkowo… 50 tysięcy.

– Ile? – zapytał zaskoczony.

– 50 tysięcy funtów. Może być gotówką.

Nagle zrozumiał, że sprawa robi się poważna… To by rozwiązało jego główny problem, finanse. Jeśli mu się uda, spłaci od razu cały cholerny dług. Ale ryzyko jest spore – może dziewczyny nie znaleźć… A dłuższa wizyta w kraju pewnie też doprowadzi do spotkania z ludźmi, którzy tam na niego czekają, a z którymi nie powinien się stykać, dopóki nie zbierze dość pieniędzy… Żeby tylko mógł zapytać Ewę, czy w to wchodzić i wbrew przyjętym założeniom nagle wracać do Polski? Ryzykować czy nie? Jednak nie mógł się jej poradzić, bo żona od dwóch lat nie żyła.

– Tak bardzo ci zależy… – mruknął. – Dlaczego?

– To moja córka.

– To już wiem.

– Przez 19 lat nigdy nie miałam dla niej czasu. Praca, mężczyźni, różne problemy… Zupełnie straciłam z nią kontakt. To pewnie ostatnia chwila, żeby to naprawić. Boję się, czy nie jest za późno… Ale nie daruję sobie, jeśli nie zrobię wszystkiego, co teraz mogę, by ją znaleźć i spróbować jakoś to wszystko ułożyć. Rozumiesz? Pieniądze nie są tu ważne.

– Dla mnie są – burknął.

Spojrzała mu prosto w oczy.

– Proszę. Pomóż mi. Też będziesz miał dzieci, a może już masz… Co mogę zrobić, żeby cię przekonać? – W jej głosie brzmiała szalona determinacja.

Uśmiechnął się chytrze – już chyba wiedział, co by Ewa powiedziała.

– Nic szczególnego – odparł. – Po prostu o ile jutro będzie zaliczka, pięć tysięcy funtów gotówką, to się tego podejmę.

Monika otworzyła torebkę i wyjęła z niej kopertę.

– Dokładnie taką kwotę ci przyniosłam.

Spojrzał na nią trochę zdziwiony.

– Skąd wiedziałaś?

– Mam taki dzienny limit w bankomacie. Wyjęłam po drodze.