Kraj w stanie - Andrzej Krajewski - ebook

Kraj w stanie ebook

Andrzej Krajewski

0,0

Opis

Pomiędzy lipcem 1982 a sierpniem 1986 Andrzej Krajewski towarzyszył zachodnim korespondentom w Polsce. Ta książka to opowieść o tamtym czasie z pozycji obserwatora, czasem też uczestnika zdarzeń.

Pierwsze wydanie tej książki ukazało się z przyczyn oczywistych poza oficjalnym obiegiem, w dzisiejszym, trzecim autor dopowiada dalszą historię wielu spraw, takich jak odpowiedzialność za strzelanie do ludzi w Lubinie, zabójstwa Grzegorza Przemyka i księdza Jerzego Popiełuszki.

Obecne wydanie  zawiera współczesne noty i komentarze oraz  pokaźny zasób ilustracji i zdjęć (w tym dzieła autorstwa Chrisa Niedenthala).

W czasach manipulowania historią, nadawania jej funkcji usługowej wobec polityki, warto przypomnieć sobie prawdę o mrocznych latach 80-tych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 544

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pierw­sze wy­da­nie: Wy­daw­nic­two MOST War­szawa 1987
Dru­gie wy­da­nie: Ste­fa­niuk Stu­dio – Krzysz­tof Ste­fa­niuk War­szawa 2009
Trze­cie wy­da­nie: Wy­daw­nic­two Ar­bi­tror sp. z o.o. War­szawa 2022
Co­py­ri­ght wy­da­nia III: ©Wy­daw­nic­two Ar­bi­tror sp. z.o.o. ©An­drzej Kra­jew­ski
Pierw­sze wy­da­nie tej książki wy­szło w 1987 r. jako Ci­ce­rone-Pol­ska 1982–1985 w oczach ko­re­spon­den­tów za­chod­nich dzięki wspar­ciu Fun­du­szu Wy­daw­nictw Nie­za­leż­nych, w opra­co­wa­niu Ma­riana Sa­bata (Ma­ciej Łu­ka­sie­wicz) i Ka­rola Twar­dow­skiego (To­masz Ja­rzę­bow­ski).
Au­to­rzy zdjęć: Chris Nie­den­thal – s. 15, 16, 22, 37, 51, 53, 105, 111, 226, 254, 288; Sta­ni­sław Więc­kow­ski – s. 307; An­drzej Kra­jew­ski – po­zo­stałe.
Pro­jekt okładkiKrzysz­tof Ste­fa­niuk
Pro­jekt gra­ficzny, składKrzysz­tof Ste­fa­niuk
Re­dak­cjaZu­zanna Csato
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-66095-40-3
Wy­daw­nic­two Ar­bi­tror spółka z o.o.www.ar­bi­tror.pl e-mail:kon­takt@ar­bi­tror.pl
E-book:eLi­tera

PRZED­MOWA AU­TORA

Czemu wzna­wiam tę książkę? Po­nie­waż pierw­szego, pod­ziem­nego jej wy­da­nia nie znają na­wet hi­sto­rycy zaj­mu­jący się cza­sami „So­li­dar­no­ści”, a wy­da­nie dru­gie, z 2009 roku, pra­wie nie ist­nieje. Za­wie­rało błędy, któ­rym je­stem wi­nien, bo po­prawki nu­me­rów stron w in­dek­sie na­zwisk na­nio­słem rów­nież na inne liczb­niki w ca­łej książce. Po­wstałe w ten spo­sób po­myłki w da­tach do­strze­głem po ode­bra­niu jej z dru­karni i pło­nąc ze wstydu, scho­wa­łem na­kład do piw­nicy. Błędy, oczy­wi­ście, te­raz po­pra­wi­łem.

Ale naj­waż­niej­sze jest to, że w Pol­sce 2022 roku, w 40 lat od opi­sy­wa­nych tu wy­da­rzeń, wi­dzę za­dzi­wia­jąco wiele po­do­bieństw do tam­tych cza­sów. Przede wszyst­kim je­śli cho­dzi o prze­strze­ga­nie pra­wo­rząd­no­ści i o me­dia, te pań­stwowe. Ta­kich po­li­cjan­tów, ta­kich pro­ku­ra­to­rów, a na­wet sę­dziów, ta­kich re­dak­to­rów jak za PRL, nie­stety, jest co­raz wię­cej. Dla­tego warto przy­po­mnieć, jak to może się skoń­czyć.

Nie jest to też ta sama książka co w pierw­szym wy­da­niu. Pięć roz­dzia­łów na­stę­pu­ją­cych po wy­wia­dzie z Bra­dley’em Gra­ha­mem do­pi­sa­łem w 1987 roku, po uka­za­niu się „Ci­ce­rone”, bę­dąc już sty­pen­dy­stą Ful­bri­ghta na Uni­wer­sy­te­cie Mi­chi­gan w Ann Ar­bor w USA. Mia­łem tam do­stęp do ar­chi­wal­nych eg­zem­pla­rzy „The Wa­shing­ton Post” i dzięki temu mo­głem przed­sta­wić nie tylko to, co wi­dział w Pol­sce Jack­son Diehl, ale i to, co prze­ka­zał swoim ame­ry­kań­skim czy­tel­ni­kom.

Nie zro­bi­łem tego w sto­sunku do wcze­śniej­szych re­la­cji Bra­dley’a Gra­hama ani dwóch ko­re­spon­den­tów „Yomiuri Shim­bun” – Ry­uji Na­ka­zono i To­shio Mi­zu­shimy – nie tylko dla­tego, że ja­poń­skiego nie znam, ale także, i to jest de­cy­du­jące, po­nie­waż każdy z mo­ich sze­fów po­le­gał nie tylko na tym, co mu pod­su­wa­łem, ale miał i inne źró­dła in­for­ma­cji, któ­rych nie zna­łem. Tylko dla Je­rzego Lob­mana z „Try­buny Ludu”, cy­to­wa­nego na tyl­nej okładce, by­łem wy­łącz­nym „ci­ce­rone”, czyli prze­wod­ni­kiem mo­ich sze­fów po Pol­sce.

„Kraj w sta­nie” różni się od „Ci­ce­rone” także współ­cze­snymi no­tami, sy­gno­wa­nymi od­ci­skiem palca i datą 2022. Do­po­wia­dam w nich dal­szą hi­sto­rię wielu spraw, ta­kich jak od­po­wie­dzial­ność za strze­la­nie do lu­dzi w Lu­bi­nie, za­bój­stwa Grze­go­rza Prze­myka i księ­dza Je­rzego Po­pie­łuszki. Przy­po­mi­nam też dal­sze losy osób mniej zna­nych. Szpe­ra­jąc w pod­ziem­nych wy­daw­nic­twach, tra­fi­łem także na kilka swo­ich tek­stów, które wy­dały mi się warte przy­po­mnie­nia. Mają one zna­czek pod­ziem­nego druku.

Po raz pierw­szy po­ja­wiają się w tym wy­da­niu ilu­stra­cje. Po­szu­ka­łem zdjęć w do­mo­wych pu­deł­kach i kli­szach, w moim zbio­rze „pol­skich stron” z „New­swe­eka” i „Time’a” z tam­tych lat i w in­ter­ne­to­wym ar­chi­wum „The New York Ti­mes”. To, że wśród tych ilu­stra­cji zna­la­zły się zdję­cia Chrisa Nie­den­thala, jest szczo­drym ge­stem zna­nego mi od lat Mi­strza Obiek­tywu. Dzięki, Chris!

W 2009 roku nie do­sta­łem do­fi­nan­so­wa­nia na wzno­wie­nie tej książki, ale dzięki sta­ra­niom o nie uzy­ska­łem re­cen­zję „Ci­ce­rone” od pro­fe­sora An­drzeja Pacz­kow­skiego, za którą je­stem mu wdzięczny, tak samo jak pro­fe­so­rowi An­drze­jowi Frisz­kemu za umoż­li­wie­nie mi ba­dań w IPN.

Je­den z mło­dych czy­tel­ni­ków wy­znał, że za­gu­bił się w eko­no­micz­nych re­aliach lat 80. W 1984 roku sa­ni­ta­riu­sze oskar­żeni o po­bi­cie Grze­go­rza Prze­myka mieli ukraść jed­nemu pa­cjen­towi 1,5 ty­siąca zło­tych, a dru­giemu – 155 ty­sięcy. W marcu 1985 straj­ku­jące ko­biety chciały po 3 ty­siące zł pod­wyżki. To było dużo czy mało?

Spró­buję wy­ja­śnić. W 1984 roku 1,5 ty­siąca zło­tych nie było dużą sumą, choć 155 ty­sięcy sta­no­wiło już bli­sko dzie­sięć mie­sięcz­nych pen­sji. Rok póź­niej żą­da­nie pod­wyżki o 3 ty­siące przy śred­niej pen­sji wy­no­szą­cej 20 ty­sięcy wy­daje się ra­cjo­nalne. Można przy­to­czyć ceny de­ta­liczne pod­sta­wo­wych ar­ty­ku­łów spo­żyw­czych: mięsa, chleba, ja­jek, cu­kru, ale to nie ma sensu, bo w opi­sy­wa­nych przeze mnie la­tach ceny nie­mal wszyst­kich to­wa­rów były de­kre­to­wane przez pań­stwo. Te ceny urzę­dowe były niż­sze od ryn­ko­wych, co naj­le­piej ilu­stro­wała ofi­cjalna i czar­no­ryn­kowa cena do­lara: w la­tach 70. pań­stwowe banki (a in­nych nie było) pła­ciły za niego 4 złote, ale jed­no­do­la­rowy bon to­wa­rowy w Pe­we­xie był wart około 100 zło­tych. Obok zwy­kłych ist­niały sklepy „ko­mer­cyjne”, gdzie mięso sprze­da­wano po ce­nach wyż­szych od „kart­ko­wych”. A „kartki”, czyli ku­pony upraw­nia­jące do na­by­cia okre­ślo­nych wy­ro­bów w okre­ślo­nej ilo­ści (na przy­kład: woł. ciel. z ko­ścią 400 g; cu­kierki 250 g.), za­częły się od cu­kru w 1976 roku (wtedy prze­sta­łem sło­dzić her­batę), a osta­tecz­nie ob­jęły na­wet buty do trumny.

Cały ten ab­sur­dalny sys­tem dys­try­bu­cji to­wa­rów (na­dal od pół wieku obo­wią­zu­jący na Ku­bie, gdzie pod ko­niec 2021 roku za­bra­kło pa­pieru do druku kar­tek) zo­stał stwo­rzony ze stra­chu, po­nie­waż pod­wyżki cen gro­ziły straj­kami i zmia­nami na szczy­tach ko­mu­ni­stycz­nej wła­dzy. Zda­rzyło się to w grud­niu 1970 roku, ze strze­la­niem do straj­ku­ją­cych na Wy­brzeżu, i w roku 1976, już bez­kr­wawo.

W ko­lej­kach po mięso, tych naj­dłuż­szych (a usta­wiały się nie­mal po wszystko, łącz­nie z me­blami), nie cze­kali jed­nak wszy­scy oby­wa­tele. Pa­mię­tam taką scenę ze sklepu mię­snego na Bród­nie: drugą go­dzinę stoję po kart­kowy ochłap, gdy wi­dzę pcha­ją­cego się do lady świń­skiego blon­dyna w mi­li­cyj­nej, nie­bie­skiej ko­szuli. – Czego ten tu szuka? – obu­rzam się w my­ślach. Po kilku dniach, gdy na­ty­kam się na niego przed szpi­ta­lem, w któ­rym pra­cuje mój kon­spi­ra­cyjny zna­jomy, orien­tuję się, że szu­kał mnie, bo mięso miał prze­cież w mi­li­cyj­nych „Kon­su­mach”, gdzie mógł ku­pić znacz­nie wię­cej niż ja w osie­dlo­wym skle­pie. Ani płace, ani ceny w PRL nie od­da­wały więc ów­cze­snej rze­czy­wi­sto­ści, w tym tego, że byli w niej równi i rów­niejsi.

Warto jesz­cze zwró­cić uwagę na skalę in­fla­cji w tam­tych cza­sach. W 1985 roku wy­no­siła 15 proc. rocz­nie. W pięć lat póź­niej, w 1990 roku, się­gnęła pra­wie 600 proc. Tak szybko to po­szło, choć w in­nej, sztucz­nie re­gu­lo­wa­nej go­spo­darce. Ale zbi­cie tej hi­per­in­fla­cji do po­ni­żej 5 proc. rocz­nie (a na­wet do ujem­nej, od czerwca 2014 do stycz­nia 2017 roku) za­jęło, już we współ­cze­snej, ryn­ko­wej Pol­sce, po­nad 20 lat, po­czy­na­jąc od „szo­ko­wej te­ra­pii” Leszka Bal­ce­ro­wi­cza z po­czątku lat 90.

Kiedy pi­szę te słowa, in­fla­cja w Pol­sce jest już bli­ska 18 proc. „Wia­do­mo­ści” TVP za­pew­niają, że bar­dziej nie wzro­śnie. Tyle że „Wia­do­mo­ści” są dziś rów­nie wia­ry­godne, jak „Try­buna Ludu” z lat opi­sy­wa­nych w tej książce. Ale to już zu­peł­nie inna hi­sto­ria...

An­drzej Kra­jew­ski

War­szawa, li­sto­pad 2022 r.

PRZED­MOWA DA­RIU­SZA FI­KUSA Z 1987 ROKU

O czym jest ta książka? Jest to dzien­ni­kar­ska opo­wieść o tym, co wy­da­rzyło się w na­szym kraju mię­dzy lip­cem 1982 a sierp­niem 1986 roku. Jest to re­la­cja spe­cjalna dzien­ni­ka­rza, który to­wa­rzy­szy ko­re­spon­den­tom za­chod­nim akre­dy­to­wa­nym w Pol­sce i pró­buje przy­bli­żyć im wy­da­rze­nia kra­jowe tak, aby były one strawne i in­te­re­su­jące dla eg­zo­tycz­nego nie­kiedy od­biorcy. Kra­jew­ski to­wa­rzy­szy naj­pierw ja­poń­skim ko­re­spon­den­tom dzien­nika „Yomiuri Shim­bun”, naj­więk­szej ga­zety na świe­cie, a na­stęp­nie ko­re­spon­den­towi „The Wa­shing­ton Post”, czyli pi­sma ame­ry­kań­skich kon­gres­me­nów, se­na­to­rów, wyż­szych urzęd­ni­ków, praw­dzi­wej elity USA, któ­rej opi­nia o Pol­sce i Po­la­kach nie jest nam by­naj­mniej obo­jętna.

Osią, wo­kół któ­rej sku­piają się wszyst­kie wy­da­rze­nia tych lat, jest walka mię­dzy wła­dzą a spo­łe­czeń­stwem pol­skim, mię­dzy aro­ganc­kim rzą­dem ge­ne­ra­łów a prze­śla­do­waną, ze­pchniętą do pod­zie­mia „So­li­dar­no­ścią”. A także sto­sunki mię­dzy rzą­dzącą par­tią ko­mu­ni­styczną a spra­wu­ją­cym rząd dusz ko­ścio­łem ka­to­lic­kim. Te­ma­tów do­star­cza samo ży­cie; de­mon­stra­cje, dużo de­mon­stra­cji, ma­sa­kra w Lu­bi­nie, strajki, skry­to­bój­stwa i po­grzeby ofiar, uro­czy­sto­ści pa­trio­tyczne i rocz­nice, mię­dzy in­nymi 40. rocz­nica po­wsta­nia w Get­cie War­szaw­skim, Na­groda No­bla dla Wa­łęsy, druga wi­zyta Pa­pieża w oj­czyź­nie, za­mor­do­wa­nie Grze­go­rza Prze­myka i księ­dza Je­rzego Po­pie­łuszki – żeby wy­li­czyć tylko naj­waż­niej­sze wy­da­rze­nia tych lat.

Nie jest na­szą, spo­łe­czeń­stwa, winą, iż to, co głów­nie przy­ciąga uwagę ko­re­spon­den­tów za­chod­nich, dzieje się mię­dzy cmen­ta­rzem, de­mon­stra­cją uliczną a im­prezą ko­ścielną. To jest wła­śnie spe­cy­fika pol­ska. Można się oczy­wi­ście za­sta­na­wiać, czy aku­rat te wy­da­rze­nia były istot­nie naj­waż­niej­szą tre­ścią tych lat? Czy gdy­by­śmy nie pa­trzyli okiem za­gra­nicz­nego ko­re­spon­denta szu­ka­ją­cego z jed­nej strony sen­sa­cji, ak­tu­al­nych wia­do­mo­ści („news”), a z dru­giej cze­goś naj­bar­dziej ty­po­wego dla da­nego kraju, a więc czy z na­szego punktu wi­dze­nia rów­nież za­ak­cep­to­wa­li­by­śmy ten wy­bór?

Za­sta­na­wia­łem się bar­dzo po­waż­nie nad od­po­wie­dzią na to py­ta­nie, jest ono bo­wiem klu­czowe, ale z ca­łym prze­ko­na­niem mogę od­po­wie­dzieć: tak, to były te naj­waż­niej­sze, naj­istot­niej­sze pol­skie sprawy tych lat. Nie zna­la­zły one, nie­stety, peł­nego oświe­tle­nia w ofi­cjal­nej pra­sie, co wię­cej, były czę­sto przed­mio­tem wy­jąt­kowo per­fid­nej ma­ni­pu­la­cji, tym bar­dziej przeto za­słu­gują na obiek­tywne zre­la­cjo­no­wa­nie, zaś zwię­złość stylu, trzy­ma­nie się fak­tów, oszczęd­ność ko­men­ta­rza – a więc ce­chy cha­rak­te­ry­styczne dla prasy za­chod­niej – sta­no­wią do­dat­kową za­letę tej re­la­cji.

Nie wiemy, co z ma­te­riału pod­su­nię­tego przez An­drzeja Kra­jew­skiego wy­ko­rzy­stali Ja­poń­czycy Ry­uji Na­ka­zono, a póź­niej To­shio Mi­zu­shima czy Ame­ry­ka­nin Gra­ham Bra­dley, co prze­ka­zali swoim czy­tel­ni­kom; nie wiemy albo ści­ślej: wiemy nie w pełni. Mo­żemy mieć jed­nak pew­ność, że ko­re­spon­denci owi dys­po­no­wali w miarę pełną in­for­ma­cją o spra­wach naj­waż­niej­szych, wy­da­rze­niach naj­istot­niej­szych dla miesz­kań­ców kraju nie­for­tun­nie po­ło­żo­nego mię­dzy Bu­giem a Odrą.

Czy w tym dość po­wszech­nym uwraż­li­wie­niu na to, jak nas wi­dzą i opi­sują dzien­ni­ka­rze za­gra­niczni, nie ma pew­nej me­ga­lo­ma­nii? Czy jest to ob­jaw zdrowy, że tak bar­dzo cie­kawi nas, jak wy­pad­nie nasz ob­raz w oczach in­nych? My­ślę, że i na to py­ta­nie trzeba od­po­wie­dzieć szcze­rze.

Ow­szem, jest w tym szczypta me­ga­lo­ma­nii, ale po pierw­sze – je­ste­śmy spo­łe­czeń­stwem uwraż­li­wio­nym na to, co się o nas mówi i pi­sze, dla­tego, że mamy świa­do­mość na­szej nie­sa­mo­dziel­nej roli, świa­do­mość, w jak du­żym stop­niu za­le­żymy od woli mo­carstw, od ich sta­no­wi­ska, i to nie tylko rzą­dów, ale rów­nież wpły­wo­wych grup na­ci­sku, od opi­nii świa­to­wej.

A po dru­gie – to, co pi­szą o nas ko­re­spon­denci, wraca do nas jak bu­me­rang przez pol­sko­ję­zyczne sta­cje ra­diowe, a w naj­bliż­szym praw­do­po­dob­nie cza­sie bę­dzie do­cie­rało także przez te­le­wi­zję sa­te­li­tarną. W ten od­bity, okrężny spo­sób in­for­ma­cje za­ta­jane lub prze­kła­my­wane przez ofi­cjalne środki prze­kazu w czy­stym kształ­cie do­cie­rają do od­biorcy kra­jo­wego.

Pro­szę so­bie przy­po­mnieć, jak istotną rolę w klu­czo­wym 1956 roku ode­grały ko­re­spon­den­cje Fi­lipa Bena, przed­sta­wi­ciela „Le Monde” w War­sza­wie. Do jego po­koju w ho­telu Bri­stol na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu piel­grzy­mo­wali dy­gni­ta­rze par­tyjni i urzęd­nicy pań­stwowi, nie mó­wiąc o czo­ło­wych dzien­ni­ka­rzach. Zno­szono mu ukrad­kiem wia­do­mo­ści, skon­fi­sko­wane ar­ty­kuły, do­ku­menty, uła­twiano do­stęp do ste­no­gra­mów par­tyj­nych kon­wen­ty­kli, wszystko to z pełną świa­do­mo­ścią, że wia­do­mo­ści te ro­zejdą się na­stęp­nego dnia na cały kraj przez któ­rąś z pol­sko­ję­zycz­nych sta­cji ra­dio­wych na Za­cho­dzie. Pi­sze o tym ob­szer­nie w swo­ich wspo­mnie­niach były szef Roz­gło­śni Pol­skiej Ra­dia Wolna Eu­ropa, Jan No­wak, czyli Zdzi­sław Je­zio­rań­ski („Wojna w ete­rze”). Po­dobną rolę speł­niali w la­tach osiem­dzie­sią­tych Dan Fi­sher, Krzysz­tof Bo­biń­ski, Hella Pick, Jan Krauze, Ke­vin Ru­ane, Mi­chael Kauf­man, Bra­dley Gra­ham i inni.

Czy­tel­nik w Pol­sce wie, że nie może ufać miej­sco­wym środ­kom prze­kazu. Nie są to bo­wiem spo­łeczne środki prze­kazu, jak to jest w de­mo­kra­tycz­nych kra­jach świata, w któ­rych prasa znaj­duje się w rę­kach licz­nych par­tii po­li­tycz­nych, pod wpły­wem róż­nych grup na­ci­sku i wy­raża zróż­ni­co­wane opi­nie, spo­śród któ­rych czy­tel­nik może wy­ło­wić so­bie te, które mu naj­bar­dziej od­po­wia­dają. Na­sze me­dia po­zo­stają na wy­łącz­nych usłu­gach rzą­dzą­cej par­tii ko­mu­ni­stycz­nej, która spra­wuje fak­tyczny mo­no­pol nad całą in­for­ma­cją.

Zro­zu­miał to do­sko­nale je­den z ne­ga­tyw­nych bo­ha­te­rów książki Kra­jew­skiego – Je­rzy Urban, rzecz­nik pra­sowy rządu. Stwier­dził on wprost: Ad­re­sa­tem tego, co mó­wię (na kon­fe­ren­cjach pra­so­wych – przyp. D.F.) nie jest wy­łącz­nie ani na­wet przede wszyst­kim za­chod­nia opi­nia pu­bliczna. W pierw­szym rzę­dzie wy­po­wia­dam się z my­ślą o pol­skim spo­łe­czeń­stwie. Wro­gie nam ko­men­ta­rze, plotki po­przez za­chod­nie roz­gło­śnie do­cie­rają do czę­ści pol­skiego spo­łe­czeń­stwa, a po­tem w sze­ro­kich krę­gach krążą prze­ka­zy­wane z ust do ust. I z tego pa­ra­doksu, że „rzecz­nik pol­skiego rządu in­for­muje Po­la­ków nie­jako po­przez dzien­ni­ka­rzy za­gra­nicz­nych”, Je­rzy Urban musi się gę­sto tłu­ma­czyć. Tym sa­mym jed­nak przy­znaje, że ta schi­zo­fre­niczna sy­tu­acja jest pol­ską spe­cjal­no­ścią, że wy­nika ona z głę­bo­kiej, utrwa­lo­nej nie­uf­no­ści do zmo­no­po­li­zo­wa­nych przez par­tię mass me­diów.

Wpro­wa­dze­nie stanu wo­jen­nego, bru­talna li­kwi­da­cja wszel­kiego, nie tylko związ­ko­wego, ale także in­for­ma­cyj­nego plu­ra­li­zmu, spra­wiły, że na­stą­pił to­talny upa­dek wia­ry­god­no­ści prasy i za­ufa­nia do kra­jo­wych dzien­ni­ka­rzy. We­dług ba­dań ofi­cjal­nego ośrodka pra­so­wego, prze­szło 60 proc. do­ro­słej lud­no­ści Pol­ski nie jest obec­nie w sta­nie wy­mie­nić choćby jed­nego na­zwi­ska dzien­ni­ka­rza, który za­słu­gi­wałby na za­ufa­nie. De­kla­ro­wane za­ufa­nie po­zo­sta­łych 40 proc. opiera się na do­mnie­ma­niu ewen­tu­al­nej kom­pe­ten­cji dzien­ni­ka­rzy (mają wię­cej in­for­ma­cji, znają się na tym, o czym pi­szą), bar­dzo zaś rzadko – na prze­ko­na­niu o ich uczci­wo­ści (tzn. że wie­rzą w to, co pi­szą). Tylko 34 proc. an­kie­to­wa­nych (próba lo­sowa, wska­zu­jąca na ogólne ten­den­cje) uznaje ofi­cjalne mass me­dia za godne za­ufa­nia jako źró­dło in­for­ma­cji (bo już nie ocen i opi­nii).

Je­śli nie można ufać wła­snej in­for­ma­cji, trzeba jej szu­kać gdzie in­dziej. Z kra­jo­wych ba­dań wy­nika rów­nież, że w sy­tu­acjach ja­kie­go­kol­wiek po­waż­niej­szego kry­zysu na świe­cie, czy w kraju, liczba słu­cha­czy pol­sko­ję­zycz­nych sta­cji ra­dio­wych ro­śnie gwał­tow­nie i wy­nosi bli­sko 1/3 ogółu spo­łe­czeń­stwa.

Tak więc rów­nież z na­szego punktu wi­dze­nia ogrom­nie ważną kwe­stią jest spo­sób in­for­mo­wa­nia ko­re­spon­den­tów za­gra­nicz­nych o pro­ble­mach na­szego ży­cia w ca­łej jego zło­żo­no­ści. A to w du­żym stop­niu za­leży wła­śnie od roli owych po­śred­ni­ków – tłu­ma­czy i prze­wod­ni­ków, ta­kich, ja­kim dla Ja­poń­czy­ków i Ame­ry­ka­nina był An­drzej Kra­jew­ski. Speł­niał on wo­bec nich rolę swego ro­dzaju „ci­ce­rone” – prze­wod­nika, tylko że nie po mu­ze­ach i za­byt­kach na­szego kraju, ale po jego ży­wej tkance – spo­łecz­nej, po­li­tycz­nej, a także hi­sto­rycz­nej.

Uwa­żam tę pracę za bar­dzo in­te­re­su­jącą nie tylko dla re­kon­struk­cji wy­da­rzeń hi­sto­rycz­nych, ale także dla uka­za­nej w niej tech­niki pracy dzien­ni­ka­rza za­chod­niego wy­ko­nu­ją­cego swe obo­wiązki w nie­zwy­kle trud­nych wa­run­kach sta­łego osa­cze­nia i in­wi­gi­la­cji przez Służbę Bez­pie­czeń­stwa, upo­rczy­wej walki o stale blo­ko­wany przez wła­dze do­stęp do źró­deł in­for­ma­cji. Dla­tego wła­śnie książkę tę go­rąco po­le­cam życz­li­wej uwa­dze Czy­tel­ni­ków.

Da­riusz Fi­kus

LI­TERA, NA KTÓRĄ NIE ZA­CZYNA SIĘ ŻADNE POL­SKIE SŁOWO

W lipcu 1982 roku An­drzej Krzysz­tof Wró­blew­ski, były dzien­ni­karz „Po­li­tyki” spy­tał, czy nie chciał­bym pra­co­wać dla war­szaw­skiego ko­re­spon­denta „Yomiuri Shim­bun”, naj­więk­szej ga­zety świata – 14 mi­lio­nów dzien­nego na­kładu, osiem wy­dań od rana do wie­czora, 4 ty­siące pra­cow­ni­ków re­dak­cyj­nych. Zbyt za­jęty nie by­łem, pra­co­wa­łem tylko dla mie­sięcz­nika „Firma”, więc spró­bo­wa­łem. Ry­uji Na­ka­zono oka­zał się być tę­ga­wym, uśmiech­nię­tym, bar­dzo spo­koj­nym Ja­poń­czy­kiem po czter­dzie­stce. W biu­rze miesz­czą­cym się w willi na war­szaw­skim Mo­ko­to­wie przy­jął mnie tak uprzej­mie, jakby to on sta­rał się o pracę u mnie. Po­pro­sił o zdję­cie obu­wia i po­czę­sto­wał her­batą.

Był 21 lipca, trwało po­sie­dze­nie sejmu, więc ten dzień spę­dzi­łem przy te­le­wi­zo­rze, na­gry­wa­jąc i tłu­ma­cząc na an­giel­ski frag­menty wy­stą­pień sej­mo­wych, przede wszyst­kim – szefa Woj­sko­wej Rady Oca­le­nia Na­ro­do­wego (WRON), ge­ne­rała Woj­cie­cha Ja­ru­zel­skiego. Tak jak ocze­ki­wano, stan wo­jenny zo­stał utrzy­many. Z in­ter­no­wa­nia zwol­niono 913 osób, 314 do­stało urlopy. Wy­szły wszyst­kie ko­biety. W obo­zach po­zo­stało 637 osób, w tym Lech Wa­łęsa. Ge­ne­rał za­po­wie­dział moż­li­wość za­wie­sze­nia stanu wo­jen­nego przed koń­cem roku, oznaj­mia­jąc, iż w ta­kim przy­padku WRON wy­stąpi o prze­ka­za­nie Ra­dzie Mi­ni­strów „szcze­gól­nych upraw­nień”.

Woj­skowa Rada Oca­le­nia Na­ro­do­wego po­wstała w nocy 12 grud­nia 1981 roku. Nie miała umo­co­wa­nia w Kon­sty­tu­cji. Skła­dała się z 17 ge­ne­ra­łów i 5 puł­kow­ni­ków. Jej do­wódca, gen. ar­mii Woj­ciech Ja­ru­zel­ski, był jed­no­cze­śnie I se­kre­ta­rzem rzą­dzą­cej par­tii (PZPR), pre­mie­rem rządu i mi­ni­strem obrony na­ro­do­wej, a w skła­dzie WRON było trzech mi­ni­strów, szef Urzędu Rady Mi­ni­strów i czte­rech wi­ce­mi­ni­strów obrony. W 2006 roku człon­ko­wie WRON zo­stali oskar­żeni przez pro­ku­ra­to­rów In­sty­tutu Pa­mięci Na­ro­do­wej o po­peł­nie­nie zbrodni ko­mu­ni­stycz­nej po­le­ga­ją­cej na kie­ro­wa­niu zor­ga­ni­zo­wa­nym związ­kiem prze­stęp­czym o cha­rak­te­rze zbroj­nym, czyli juntą woj­skową. W 2012 r. gen. Cze­sław Kisz­czak zo­stał ska­zany na 2 lata wię­zie­nia w za­wie­sze­niu. Po­zo­stali człon­ko­wie WRON zmarli wcze­śniej albo wy­łą­czono ich sprawy ze względu na stan zdro­wia lub błąd pro­ku­ra­tury (nie ob­ję­cie oskar­że­niem gen. Mi­chała Ja­ni­szew­skiego). W. Ja­ru­zel­ski zmarł w 2014 r., M. Ja­ni­szew­ski w 2016.

Za­brzmiały też pierw­sze tony mar­sza po­grze­bo­wego dla „So­li­dar­no­ści”, któ­rej dzia­ła­cze i człon­ko­wie kon­spi­ru­jąc, ją­trząc, or­ga­ni­zu­jąc awan­tur­ni­cze wy­bryki, spy­chają swoją or­ga­ni­za­cję ku sa­mo­znisz­cze­niu. Jesz­cze i dziś wzno­szą się nie­raz roz­ca­pie­rzone palce. Na tę li­terę nie za­czyna się żadne pol­skie słowo. Od niej w Pol­sce nie bę­dzie le­piej. Może być tylko go­rzej. Te słowa ge­ne­rała Ja­ru­zel­skiego utrwa­liły się naj­bar­dziej w na­szej pa­mięci. Zna­cząca była za­po­wiedź „od­bu­dowy” związ­ków za­wo­do­wych: Ruch związ­kowy musi się od­ro­dzić. Jest on kla­sie ro­bot­ni­czej, lu­dziom pracy ży­wot­nie po­trzebny. Wła­dza so­cja­li­stycz­nego pań­stwa wyj­dzie tej po­trze­bie ak­tyw­nie na spo­tka­nie.

PZPR, ZSL i SD oraz kon­ce­sjo­no­wane or­ga­ni­za­cje ka­to­li­ków świec­kich czyli Sto­wa­rzy­sze­nie PAX, Chrze­ści­jań­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Spo­łeczne (ChSS) i Pol­ski Zwią­zek Ka­to­licko-Spo­łeczny (PZKS) pod­pi­sały de­kla­ra­cję o utwo­rze­niu Pa­trio­tycz­nego Ru­chu Od­ro­dze­nia Na­ro­do­wego (PRON). Po­wsta­jące od kilku mie­sięcy lo­kalne ko­mi­tety oca­le­nia, po­ro­zu­mie­nia i od­ro­dze­nia, tak zwane OKON-y (Oby­wa­tel­skie Ko­mi­tety Od­ro­dze­nia Na­ro­do­wego), po­cząt­kowo two­rzone z ini­cja­tywy „sta­rych to­wa­rzy­szy par­tyj­nych” z cza­sem miały za­stą­pić do­tych­cza­sowy Front Jed­no­ści Na­rodu.

Na czele PRON sta­nął ka­to­licki pi­sarz, dzia­łacz PAX-u Jan Do­bra­czyń­ski, człon­kami in­dy­wi­du­al­nymi byli mię­dzy in­nymi: Irena Sze­wiń­ska, Jan To­ma­szew­ski, Woj­ciech Sie­mion, Zbi­gniew Re­liga, Mi­ko­łaj Ko­za­kie­wicz, a człon­kami zbio­ro­wymi wszyst­kie par­tie po­li­tyczne, związki za­wo­dowe, ZHP, związki spor­towe i tu­ry­styczne. PRON zo­stał roz­wią­zany je­sie­nią 1989 roku.

Na­ka­zono po­pro­sił, abym do końca lipca przy­cho­dził co­dzien­nie na kilka go­dzin. Miał to być okres próbny. I tak za­czą­łem pracę jako tłu­macz dwóch ko­re­spon­den­tów „Yomiuri Shim­bun”, a od li­sto­pada 1984 roku do wy­jazdu z Pol­ski w sierp­niu 1986 – ko­re­spon­den­tów „The Wa­shing­ton Post”. Wsze­dłem do grona około stu osób pra­cu­ją­cych jako tłu­ma­cze przy akre­dy­to­wa­nych w Pol­sce dzien­ni­ka­rzach za­gra­nicz­nych. Każdy z nich za­trud­niał przy­naj­mniej jed­nego tłu­ma­cza, zaś biura więk­sze, ta­kie jak „The New York Ti­mes”, „The Wa­shing­ton Post”, agen­cje pra­sowe i sieci te­le­wi­zyjne – po kilku. Nie­liczni, pra­cu­jący od wielu lat z ko­re­spon­den­tami Po­lacy mieli sta­tus dzien­ni­kar­ski, czyli akre­dy­ta­cję wy­sta­wianą im przez MSZ.

Ge­ne­rał Woj­ciech Ja­ru­zel­ski na po­sie­dze­niu sejmu, 21 lipca 1982 r. Fot. Chris Nie­den­thal

Więk­szość tłu­ma­czy tra­fiała do pracy przez Agen­cję Pra­sową In­ter­press. W jej struk­tu­rze było Biuro Współ­pracy z Za­gra­nicą. Jaką rolę, poza po­mocą ję­zy­kową, peł­nili tłu­ma­cze In­ter­pressu pra­cu­jący u ko­re­spon­den­tów w War­sza­wie? Spy­ta­łem o to Krzysz­tofa Bo­biń­skiego, ko­re­spon­denta lon­dyń­skiego „Fi­nan­cial Ti­mes”, któ­rego zna­łem z okresu „So­li­dar­no­ści” 1980–1981. Bo­biń­ski od lat był w Pol­sce, po­cho­dzi z pol­skiej ro­dziny, żo­naty jest z Po­lką pra­cu­jącą w PAN.

Pro­fe­sor Lena Ko­lar­ska-Bo­biń­ska, so­cjo­log, twór­czyni In­sty­tutu Spraw Pu­blicz­nych, w czerwcu 2009 roku wy­brana na eu­ro­po­słankę Plat­formy Oby­wa­tel­skiej z Lu­blina. 2013–2015 mi­ni­ster na­uki i szkol­nic­twa wyż­szego.

Krzysz­tof do­sko­nale mówi w na­szym ję­zyku i jest naj­lep­szym znawcą spraw pol­skich wśród ko­re­spon­den­tów za­gra­nicz­nych. Wie­dzia­łem, że przez parę mie­sięcy po wpro­wa­dze­niu stanu wo­jen­nego za­trud­niał Mirka Ko­wal­skiego, zna­nego mi z „So­li­dar­no­ści”. Od­wie­dzi­łem Bo­biń­skiego w jego biu­rze, czyli miesz­kanku w wie­żowcu przy Kró­lew­skiej urzą­dzo­nym ze skąp­stwem god­nym or­ganu wiel­kiej fi­nan­sjery (nie miał tam na­wet li­nii te­lek­so­wej, od­bie­ra­ją­cej ser­wis Pol­skiej Agen­cji Pra­so­wej i Reu­tera, co było mi­ni­mum łącz­no­ści z Pol­ską i świa­tem).

Mi­li­cja prze­pę­dza ko­biety pil­nu­jące krzyża z kwia­tów na placu Zwy­cię­stwa (obec­nie Pił­sud­skiego) w War­sza­wie, 16 sierp­nia 1982 r. Fot. Chris Nie­den­thal

Pod­czas spa­ceru po oko­licy – u niego, jak w biu­rze każ­dego ko­re­spon­denta, le­piej było nie oma­wiać spraw waż­nych – spy­ta­łem jak za­ła­twił za­trud­nie­nie Mirka. Uzy­ska­łem nie­wiele. Ko­wal­ski pró­bo­wał zło­żyć pa­piery w sto­łecz­nym Wy­dziale Za­trud­nie­nia przy Ka­ro­wej, tam jed­nak wy­ma­gali świa­dec­twa z ostat­niego miej­sca pracy, któ­rym był Re­gion Ma­zow­sze NSZZ „So­li­dar­ność”. Bo­biń­ski zre­zy­gno­wał z tej współ­pracy przede wszyst­kim dla­tego, że czy­ta­nie pol­skiej prasy i wy­naj­dy­wa­nie w niej sprzecz­no­ści, o które póź­niej z miną za­spa­nego mi­sia wy­py­ty­wał pod­czas wtor­ko­wych kon­fe­ren­cji mi­ni­stra Urbana, było tym, co, jak mi po­wie­dział, sam lu­bił ro­bić naj­bar­dziej. In­nych po­my­słów na do­wie­dze­nie się, jak na­prawdę wy­gląda re­la­cja tłu­macz–wła­dze nie mia­łem. Po­sta­no­wi­łem za­tem pra­co­wać i cze­kać, co przy­nie­sie przy­szłość.

GO­RĄCY 31 SIERP­NIA 1982 ROKU

Do końca lipca co­dzien­nie czy­ta­łem i tłu­ma­czy­łem sze­fowi naj­waż­niej­sze, moim zda­niem, ar­ty­kuły z prasy ofi­cjal­nej. Ra­czej wy­ła­wia­łem in­for­ma­cje i wnio­ski z ar­ty­ku­łów pu­bli­cy­stycz­nych niż zwra­ca­łem uwagę na to, co wy­peł­niało pierw­sze strony dzien­ni­ków. Na­ka­zono dys­po­no­wał także ser­wi­sem Reu­tera i Pol­skiej Agen­cji Pra­so­wej po an­giel­sku oraz przy­wo­żo­nym po po­łu­dniu „Po­lish News Bul­le­tine” wy­da­wa­nym przez am­ba­sady an­giel­ską i ame­ry­kań­ską do­brze re­da­go­wa­nym prze­glą­dem pol­skiej prasy, także ty­go­dnio­wej.

Na­ka­zono pra­co­wał do póź­nego wie­czora, więc po­ja­wiał się w biu­rze (był to je­den z po­ko­jów na par­te­rze willi, po­zo­stałe trzy sta­no­wiły jego miesz­ka­nie) około je­de­na­stej. Wy­pi­jał kawę przy­go­to­waną przez pa­nią Ewę, sym­pa­tyczną żonę ro­bot­nika z FSO pro­wa­dzącą kuch­nię, sprzą­ta­jącą i pio­rącą, wy­słu­chi­wał tego, co mia­łem mu do po­wie­dze­nia i albo wy­bie­gał na mia­sto albo da­wał nura do nory te­lek­so­wej. Było to od­dzie­lone od reszty po­koju, wy­głu­szone po­miesz­cze­nie, gdzie stały te­leksy od­bie­ra­jące Reu­tera i PAP oraz trzeci apa­rat słu­żący do łącz­no­ści z To­kio i świa­tem. Na­ka­zono pi­sał na nim z nie­zwy­kłą szyb­ko­ścią, spe­cjalną od­mianą fo­ne­tycz­nego ja­poń­skiego.

Za­sta­na­wia­łem się, czy ten te­leks był na bie­żąco kon­tro­lo­wany. Chyba nie, na co wska­zy­wa­łoby wy­łą­cze­nie wszyst­kich te­lek­sów po 13 grud­nia 1981 roku. Wtedy ko­re­spon­denci mo­gli nada­wać je­dy­nie z In­ter­pressu. W mo­jej obec­no­ści prze­rwa­nie po­łą­cze­nia zda­rzyło się tylko raz, w Gdań­sku, gdy na ho­te­lo­wym apa­ra­cie szef wy­stu­kał kil­ka­krot­nie na­zwi­sko Ja­ru­zel­ski. Ma­szyna za­cięła się, wark­nęła i za­marła. To było 16 grud­nia 1982 roku.

W pierw­szej po­ło­wie sierp­nia mia­łem od dawna za­ła­twiony urlop z ro­dziną, o czym uprze­dzi­łem na po­czątku pracy. Szef zgo­dził się na mój wy­jazd, czego wów­czas nie po­tra­fi­łem do­ce­nić. Do­piero współ­praca z jego na­stępcą, To­shio Mi­zu­shimą, prze­ko­nała mnie, jak trudno jest uzy­skać u Ja­poń­czy­ków ja­ki­kol­wiek dzień wolny. O urlo­pach ko­re­spon­den­tów „Yomiuri” de­cy­do­wało To­kio, mo­gli być z nich w każ­dej chwili od­wo­łani, i te same za­sady sto­so­wali wo­bec tłu­ma­czy.

Przed wy­jaz­dem szef po­wie­dział, że okres próbny mam za­li­czony i że wy­stąpi do Wy­działu Za­trud­nie­nia o ze­zwo­le­nie na pracę dla mnie. Po po­wro­cie od­po­wie­dzi z wy­działu nie było. Zbli­żał się 31 sierp­nia, wia­domo było, że po suk­ce­sie nie­za­leż­nych po­cho­dów 1 maja doj­dzie do wy­stą­pień i de­mon­stra­cji. Szef chciał je­chać do Gdań­ska, ja z nim, ale wa­ha­łem się – pró­bo­wać bez le­gi­ty­ma­cji? Na ra­zie wy­pra­wi­li­śmy się 26 sierp­nia z żoną i sy­nem pana Na­ka­zono, któ­rzy przy­je­chali na wa­ka­cje do Pol­ski, na ob­chody święta Matki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej.

NA JA­SNEJ GÓ­RZE 26 SIERP­NIA 1982

Po­cząt­kowo ocze­ki­wano przy­jazdu Ojca Świę­tego Jana Pawła II do Czę­sto­chowy na uro­czy­sto­ści 26 sierp­nia 1982 roku. Od kilku mie­sięcy wia­domo było jed­nak, że pa­pież nie przy­je­dzie. Nie zo­stał za­pro­szony przez wła­dze pań­stwowe, po­dob­nie jak Pa­weł VI na uro­czy­sto­ści mi­le­nijne w 1966 roku. Ko­ściół prze­dłu­żył w tej sy­tu­acji czas trwa­nia ju­bi­le­uszu 600-le­cia cu­dow­nego ob­razu ja­sno­gór­skiego do wrze­śnia 1983 roku.

Na Ja­snej Gó­rze było tego dnia około pół mi­liona wier­nych. W parku, gdzie przed upa­łem schro­niła się część piel­grzy­mów, lu­dzie ko­czo­wali pod drze­wami, zbie­rały się wy­cieczki pro­wa­dzone przez księży i sio­stry za­konne. Na brzegu błoni kryli się mi­li­cjanci opa­su­jący klasz­tor i wzgó­rze nie­bie­ską ob­rę­czą. Sta­li­śmy pod kasz­ta­nem, nie­da­leko wej­ścia do klasz­toru, w oto­cze­niu piel­grzymki w stro­jach lu­do­wych, które bar­dzo po­do­bały się Ja­poń­czy­kom. Tłu­ma­czy­łem sens pie­śni re­li­gij­nych i ka­za­nia pry­masa Glempa. Lu­dzie słu­chali w mil­cze­niu jego roz­wa­żań o cza­sie mo­dli­twy i cza­sie gniewu, w tym słów o tym, że nie ulica ma być te­re­nem dia­logu, bo na uli­cach do­syć już w na­szym kraju po­pły­nęło krwi. Pry­mas po­pie­rał sta­no­wi­sko wła­dzy.

Prze­kła­da­łem jak naj­do­kład­niej ko­lejne słowa pry­masa:

– Za­cznijmy więc se­rio my­śleć o stole dia­logu. Za­cznijmy więc two­rzyć wa­runki. A oto na­sze pro­po­zy­cje – my­ślę, że re­alne: uwol­nić Le­cha Wa­łęsę...

W tym mo­men­cie Ja­sna Góra eks­plo­do­wała okla­skami, które nio­sły się nad klasz­to­rem jak bu­rza i po­pły­nęły nad mia­sto. Po paru mi­nu­tach owa­cji Pry­mas po­wtó­rzył:

– Uwol­nić Le­cha Wa­łęsę lub za­pew­nić mu przej­ściowo ta­kie wa­runki, aby mógł jako wolny się wy­po­wie­dzieć. Wzno­wić, choćby eta­pami, pracę związ­kową. Zwol­nić resztę in­ter­no­wa­nych i roz­po­cząć pracę nad przy­go­to­wa­niem amne­stii. Okre­ślić datę przy­jazdu Ojca Świę­tego do Pol­ski.

Znów dłu­gie, nie­milk­nące owa­cje, po­ma­ga­jące mi w na­dą­że­niu za sło­wami pry­masa, które zro­biły na moim Ja­poń­czyku duże wra­że­nie.

„New­sweek”, 13 wrze­śnia 1982 r. Ty­tuł: „Pat na uli­cach”. Pol­ska po­li­cja po­ka­zuje nie­zwy­kłą siłę, wal­cząc z pro­te­stu­ją­cymi w drugą rocz­nicę na­ro­dzin So­li­dar­no­ści

W parku u stóp Ja­snej Góry roz­ma­wia­li­śmy póź­niej z kle­ry­kami i piel­grzy­mami. Wszy­scy byli za „So­li­dar­no­ścią” i nie oba­wiali się wy­ra­ża­nia swo­ich po­glą­dów w miej­scu, gdzie w czerwcu 1979 roku Jan Pa­weł II po­wie­dział: Tu za­wsze by­li­śmy wolni.

Uzu­peł­nie­niem apelu Pry­masa było sta­no­wi­sko bi­sku­pów, któ­rzy pro­sili, by rocz­nice po­ro­zu­mień w Gdań­sku, Szcze­ci­nie i Ja­strzę­biu ob­cho­dzono w du­chu na­ro­do­wej po­wagi i spo­koju, jaki stwa­rza wspólna mo­dli­twa przy oł­ta­rzach Pań­skich, ale rów­no­cze­śnie stwier­dzali, że Woj­skowa Rada Oca­le­nia Na­ro­do­wego w pro­kla­ma­cji stanu wo­jen­nego z 13 grud­nia 1981 roku oświad­czyła, że związki za­wo­dowe, w tym „So­li­dar­ność” będą mo­gły wzno­wić swoją dzia­łal­ność w ra­mach sta­tu­to­wych. Chcemy wie­rzyć, że za sło­wami pójdą czyny, trzeba bo­wiem, by wła­dza była wia­ry­godną.

ZWIĄZ­KOWCY APE­LUJĄ O ROZ­MOWY POD WA­RUN­KIEM UWOL­NIE­NIA WA­ŁĘSY

Pro­po­zy­cja roz­mów pa­dła także ze strony związ­ko­wej. Był nią list sied­miu dzia­ła­czy za­wie­szo­nych związ­ków za­wo­do­wych, „So­li­dar­no­ści”, bran­żo­wych i au­to­no­micz­nych, wy­sto­so­wany w dru­giej po­ło­wie sierp­nia do ge­ne­rała Ja­ru­zel­skiego. Utrzy­many w spo­koj­nym, rze­czo­wym to­nie, pro­po­no­wał udział związ­ków we wdra­ża­niu re­formy go­spo­dar­czej i ak­cep­to­wał Spo­łeczną Ko­mi­sję Ko­or­dy­na­cyjną (utwo­rzony po 13 grud­nia 1981 roku or­gan do­rad­czy rządu w spra­wach związ­ko­wych) jako tym­cza­sowe fo­rum roz­mów. Uwol­nie­nie Le­cha Wa­łęsy było je­dy­nym wa­run­kiem ich pod­ję­cia przez „So­li­dar­ność”, stąd waga po­wtó­rze­nia tego żą­da­nia przez Pry­masa, przy jed­no­cze­snym apelu o spo­kój 31 sierp­nia, na czym tak bar­dzo za­le­żało wła­dzom. Były więc szanse unik­nię­cia roz­lewu krwi w drugą rocz­nicę pod­pi­sa­nia po­ro­zu­mień spo­łecz­nych. Rząd z nich nie sko­rzy­stał. Dla­czego?

O au­dy­cjach Ra­dia „So­li­dar­ność” in­for­mo­wała pod­ziemna prasa. Ta­kie ogło­sze­nia uka­zy­wały się w ty­go­dniku „CDN Głos Wol­nego Ro­bot­nika”, gdzie pi­sa­łem jako Ajax

Być może po stro­nie wła­dzy nie było już wiary w sens ja­kich­kol­wiek roz­mów, choć wła­dza roz­ma­wiała na­wet wtedy, kiedy wie­działa, że nic już nie wy­nik­nie ze żmud­nie pro­wa­dzo­nych ne­go­cja­cji. Przed wpro­wa­dze­niem stanu wo­jen­nego roz­mowy z „So­li­dar­no­ścią” pod­trzy­my­wano prze­cież do ostat­niej chwili. Ra­czej więc zwy­cię­żyło prze­ko­na­nie o wy­gra­nej w zbli­ża­ją­cej się pró­bie sił. Tym bar­dziej, że na kilka dni przed 31 sierp­nia aresz­to­wany zo­stał Zbi­gniew Ro­ma­szew­ski, twórca Ra­dia „So­li­dar­ność”, na­da­ją­cego od wio­sny 1982 roku i za­wzię­cie zwal­cza­nego przez wła­dze, po­cząt­kowo z uży­ciem ty­sięcy funk­cjo­na­riu­szy, he­li­kop­te­rów, sa­mo­cho­dów pe­len­ga­cyj­nych, po­ste­run­ków na­słu­chu itp. W oce­nie władz za­trzy­ma­nie Ro­ma­szew­skiego po­winno więc było pod­ciąć na­stroje i zdez­or­ga­ni­zo­wać przy­go­to­wa­nia do rocz­ni­co­wych de­mon­stra­cji 31 sierp­nia, przy­naj­mniej w sto­licy.

Jed­nak z dru­giej strony war­szaw­skie pod­zie­mie cał­kiem nie­dawno, w czerwcu 1982 roku, po­ka­zało do czego jest zdolne. Człon­ko­wie Mię­dzy­za­kła­do­wego Ro­bot­ni­czego Ko­mi­tetu So­li­dar­no­ści (MRKS) wsła­wili się po­ka­zową, opartą na naj­lep­szych wzo­rach z cza­sów oku­pa­cji hi­tle­row­skiej, ak­cją od­bi­cia Janka Na­roż­niaka ze szpi­tala Aka­de­mii Me­dycz­nej. Ten młody ma­te­ma­tyk znany był z kry­zysu li­sto­pa­do­wego 1980 roku, kiedy to, w od­po­wie­dzi na aresz­to­wa­nie Na­roż­niaka, po­wie­la­ją­cego tajną in­struk­cję Pro­ku­ra­tury Ge­ne­ral­nej na­ka­zu­jącą ści­ga­nie osób z opo­zy­cji lat 70., cały re­gion Ma­zow­sze za­gro­ził straj­kiem. Star­cia z wła­dzami unik­nięto dzięki me­dia­cji Ste­fana Brat­kow­skiego, pre­zesa Sto­wa­rzy­sze­nia Dzien­ni­ka­rzy Pol­skich.

Ukry­wa­jący się od 13 grud­nia 1981 roku Na­roż­niak, le­gi­ty­mo­wany w parku przy placu Ko­muny Pa­ry­skiej (Wil­sona) na Żo­li­bo­rzu, rzu­cił się do ucieczki i zo­stał po­strze­lony przez mi­li­cjanta. Kilka dni póź­niej, za sprawą ak­cji MRKS-u, znik­nął ze szpi­tala uda­jąc zmar­łego, czym do­pro­wa­dził do fu­rii re­sort bez­pie­czeń­stwa, zaś war­sza­wia­ków do pu­blicz­nie oka­zy­wa­nej ogrom­nej ra­do­ści.

Bra­wu­rową ak­cję 26 czerwca 1982 roku prze­pro­wa­dzili Je­rzy Bo­gu­mił i Adam Bo­row­ski. Zgod­nie z pla­nem Je­rzego Siwca, le­ka­rza ze szpi­tala przy ulicy Ba­na­cha, prze­brani za sa­ni­ta­riu­szy dzia­ła­cze MRKS wy­wieźli Na­roż­niaka na no­szach windą z sali ope­ra­cyj­nej. Da­lej, na wózku do prze­wo­że­nia zwłok, do­wieźli go do pro­sek­to­rium, skąd za­brali sa­mo­cho­dem do­staw­czym.

Były też szanse na star­cia z wła­dzami w Gdań­sku, przed stocz­nią, tam gdzie przed dwoma laty ro­dziła się „So­li­dar­ność”. Nie­stety, 31 sierp­nia do Gdań­ska nie po­je­cha­li­śmy. Wciąż nie mia­łem od­po­wie­dzi z wy­działu za­trud­nie­nia, a poza tym szef brał pod uwagę moż­li­wość od­cię­cia te­le­fo­nów i te­lek­sów, co wpro­wa­dzono po de­mon­stra­cjach 1 i 3 maja. W War­sza­wie miał pew­niej­sze po­łą­cze­nie z To­kio niż na Wy­brzeżu.

Dla­tego we wto­rek, 31 sierp­nia, wcze­snym po­po­łu­dniem po­je­cha­li­śmy do cen­trum War­szawy. Sa­mo­cho­dem można było do­stać się tylko w re­jon placu Trzech Krzyży. Da­lej, w kie­runku Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia i Sta­rego Mia­sta po­szli­śmy pie­chotą. Grozę bu­dził gmach Ko­mi­tetu Cen­tral­nego par­tii oto­czony szpa­le­rem ZOMO-wców trzy­ma­ją­cych na sztorc pi­sto­lety ma­szy­nowe z ba­gne­tami. Na placu Zam­ko­wym, a póź­niej na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, gro­ma­dziły się ty­siące lu­dzi, do­cie­ra­ją­cych tu, mimo roz­sta­wio­nych po mie­ście blo­kad mi­li­cyj­nych. Miały one nie tylko za­trzy­my­wać de­mon­stran­tów, ale i wy­ła­py­wać zor­ga­ni­zo­wane grupy z trans­pa­ren­tami, idące z za­kła­dów pracy.

AM­BA­SADA RA­DZIECKA BRO­NIONA PRZEZ SZPA­LER WOJ­SKA Z BA­GNE­TAMI

Za­ło­że­nia de­mon­stra­cji 31 sierp­nia, opra­co­wane przez pod­ziemne kie­row­nic­two re­gionu, były na­stę­pu­jące: czo­łówki po­chodu z za­kła­dów pracy spo­ty­kają się na pię­ciu wy­zna­czo­nych pla­cach w po­bliżu cen­trum, a na­stęp­nie, już w zwar­tym szyku, pójdą ra­zem na plac Te­atralny, gdzie od­bę­dzie się wła­ściwa de­mon­stra­cja. Dla ochrony ak­cji przy­go­to­wano grupy sztur­mowe, które miały prze­ciw­sta­wiać się si­łom mi­li­cyj­nym. Były przy­go­to­wane bu­telki z pły­nem sa­mo­za­pa­la­ją­cym i kolce do rzu­ca­nia pod opony mi­li­cyj­nych wo­zów na­zy­wa­nych „dys­ko­te­kami” z ra­cji wi­ru­ją­cych świa­teł z przodu. W ostat­niej chwili jed­nak, pod­czas próby ge­ne­ral­nej pod War­szawą, Zby­szek Bu­jak zre­zy­gno­wał z uży­cia tych środ­ków, oba­wia­jąc się roz­lewu krwi. Ma­ni­fe­stanci mieli więc do dys­po­zy­cji ra­cje mo­ralne i spraw­ność nóg, co i tak wy­star­czyło na wiele go­dzin starć i za­mie­szek.

Prak­tycz­nie całe Śród­mie­ście do póź­nego wie­czora było wy­łą­czone z nor­mal­nego ru­chu. Walki z mi­li­cją, uży­wa­jącą ga­zów łza­wią­cych i ar­ma­tek wod­nych, trwały w re­jo­nie do­mów to­wa­ro­wych „Cen­trum” przy Mar­szał­kow­skiej, placu Zwy­cię­stwa (jesz­cze nie­ogro­dzo­nego pło­tem, gdzie każ­dej nocy od­ra­dzał się kwietny krzyż, ukła­dany w miej­scu tego z pierw­szej wi­zyty Jana Pawła II), wzdłuż Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia, szcze­gól­nie przy ko­ścio­łach św. Anny i św. Krzyża, na Placu Zam­ko­wym, Sta­rówce i na bło­niach nad Wi­słą. Tak­tyka mi­li­cji po­le­gała na spy­cha­niu de­mon­stran­tów z osi Kra­kow­skie–Nowy Świat i nie­do­pusz­cza­niu w po­bliże gma­chu KC.

W re­zul­ta­cie, za­miast pla­no­wa­nego przez pod­ziemną „So­li­dar­ność” jed­nego cen­tral­nego po­chodu, od­było się kil­ka­dzie­siąt mniej­szych, w róż­nych punk­tach mia­sta. Za­mieszki prze­nio­sły się na­wet na drugą stronę Wi­sły, do cen­trum Pragi, cał­ko­wi­cie po­zba­wio­nego mi­li­cyj­nej opieki, co spo­wo­do­wało cza­sowe za­blo­ko­wa­nie mo­stów Po­nia­tow­skiego i Ślą­sko-Dą­brow­skiego.

Ulica Świę­to­krzy­ska w War­sza­wie, 31 sierp­nia 1982 r. Fot. Chris Nie­den­thal

Kiedy po pią­tej po po­łu­dniu wra­ca­li­śmy do biura (był to ostatni mo­ment dla nada­nia ko­re­spon­den­cji, by we­szła jesz­cze do dzien­nego wy­da­nia „Yomiuri Shim­bun”) szpa­ler po­dobny do tego, jaki stał wo­kół KC, za­uwa­ży­li­śmy wzdłuż ogro­dze­nia am­ba­sady ra­dziec­kiej. Wy­glą­dało, że wła­dza przy­go­to­wana jest na po­wsta­nie, na zbrojne ataki „So­li­dar­no­ści”. Do­piero wów­czas uświa­do­mi­łem so­bie, że tego dnia mo­gło rze­czy­wi­ście dojść do roz­lewu krwi. O tym, że do­szło do­wie­dzie­li­śmy się kilka dni póź­niej.

Wy­da­rze­nia 31 sierp­nia 1982 roku na po­sie­dze­niu sejmu 16 wrze­śnia pod­su­mo­wał mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych gen. Cze­sław Kisz­czak. We­dług jego re­la­cji, w tym dniu do­szło do zajść w 34 wo­je­wódz­twach, w 66 ośrod­kach miej­skich. Za­trzy­mano 5131 osób, w więk­szo­ści mło­dzież. W toku dzia­łań roz­pra­sza­ją­cych mo­gły przy­pad­kowo ucier­pieć i nie­kiedy ucier­piały osoby nie­uczest­ni­czące w zaj­ściach po­wie­dział Kisz­czak. Mu­szę wy­ra­zić z tego po­wodu szczere ubo­le­wa­nie. Trudno jed­nak zro­zu­mieć matki, czę­sto z ma­łymi dziećmi, które nie sta­rały się od­da­lić z re­jonu za­mie­szek.

BI­SKUP TO­KAR­CZUK: PRZE­CIEŻ HI­TLER TAK NIE PO­STĄ­PIŁBY!

Być może, była to po­śred­nia od­po­wiedź na za­rzuty bi­skupa Igna­cego To­kar­czuka, który w ka­za­niu do 300 ty­sięcy rol­ni­ków, wy­gło­szo­nym 5 wrze­śnia na Ja­snej Gó­rze po­wie­dział:

31 sierp­nia w Prze­my­ślu zgro­ma­dzili się ro­bot­nicy z fa­bryk, aby uczcić ten dzień spo­koj­nie, a po­tem pójść do ka­te­dry na mszę świętą. W pew­nym mo­men­cie za­częto ich bić. I to bito strasz­li­wie, nie­raz lu­dzi nie­ma­ją­cych nic wspól­nego z ma­ni­fe­sta­cją. Je­den czło­wiek na przed­mie­ściu wra­cał – to są fakty au­ten­tyczne – z ogródka dział­ko­wego, niósł w tor­bie wa­rzywa, na­pad­nięto na niego, zbito, po­wa­lono na zie­mię i ten czło­wiek otwie­ra­jący oczy, zmal­tre­to­wany woła: „Prze­cież tak Hi­tler nie po­stą­piłby! Co wy ro­bi­cie ze mną?”. Na dru­giej ulicy ko­biety z wóz­kami przy­pad­kowo zna­la­zły się. Rzuca się w nie po­ci­ski z ga­zem, a te po­chy­liły się z pła­czem nad wóz­kami, ażeby swoim cia­łem za­sło­nić te nie­mow­lęta, które mo­gły prze­cież szok po­nieść i zo­stać ludźmi po­krzyw­dzo­nymi na całe ży­cie. I ta­kich fak­tów można by cy­to­wać ty­siące z każ­dej miej­sco­wo­ści, z każ­dego mia­sta. Naj­milsi, czy w kraju cy­wi­li­zo­wa­nym ta­kie rze­czy są do­pusz­czalne? Prze­cież z Mu­rzy­nami by tak nie po­stą­piono, bo cały świat dzi­siaj by krzy­czał.

I krzy­czał, ale kiedy bito Mu­rzy­nów w Re­pu­blice Po­łu­dnio­wej Afryki...

Bi­lans 31 sierp­nia 1982 roku był tra­giczny. Cztery, a we­dług in­nych, także ofi­cjal­nych źró­deł pięć ofiar śmier­tel­nych, 219 ran­nych, w tym 148 mi­li­cjan­tów, 6 stra­ża­ków i 2 żoł­nie­rzy.

Od­po­wiedź na py­ta­nie kto wy­grał 31 sierp­nia jest bez­sen­sowna i nie­po­trzebna stwier­dził mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych. Or­ga­ni­za­to­rzy zajść nie mo­gli prze­cież li­czyć na speł­nie­nie ich żą­dań i przy­wró­ce­nie stanu sprzed 13 grud­nia. Służby re­sortu spraw we­wnętrz­nych do­stęp­nymi so­bie spe­cy­ficz­nymi spo­so­bami dą­żyły do na­wią­za­nia kon­tak­tów z ludźmi z tak zwa­nego pod­zie­mia, aby otwo­rzyć im drogę wyj­ścia z kon­spi­ra­cji oraz po­wrót do nor­mal­nego ży­cia. Wśród osób, wo­bec któ­rych ta­kie dzia­ła­nia były pro­wa­dzone, znaj­dują się mię­dzy in­nymi ukry­wa­jący się przy­wódcy kon­spi­ra­cji Zbi­gniew Bu­jak, Bog­dan Lis i Wła­dy­sław Fra­sy­niuk. Jesz­cze w kwiet­niu 1982 roku MSW za­pew­niło im spe­cjalne gwa­ran­cje umoż­li­wia­jące bez­pieczne i spo­kojne prze­pro­wa­dze­nie ta­kich roz­mów bez względu na koń­cowy wy­nik. Je­dy­nym od­ze­wem było mil­cze­nie lub brak od­po­wie­dzi.

„The New York Ti­mes”, 2 wrze­śnia 1982 r. Ty­tuł: „Pol­ska ujaw­nia, że we wtor­ko­wych pro­te­stach zgi­nęły dwie osoby”. Opis zdję­cia: „Nad po­li­cją i de­mon­stran­tami w Gdań­sku uno­sił się gaz łza­wiący”

Tak więc je­dyne roz­mowy z „So­li­dar­no­ścią”, które na­prawdę in­te­re­so­wały wła­dze, to były roz­mowy o wyj­ściu z pod­zie­mia jego czo­ło­wych dzia­ła­czy. Na te­mat związ­ków za­wo­do­wych, mimo przy­rze­czeń wła­snych, apeli ko­ścioła oraz ini­cja­tyw dru­giej strony wła­dze roz­ma­wiać nie chciały. Wła­dza są­dziła przy tym, że Po­lacy zo­stali „zma­ni­pu­lo­wani”, dla­tego w bez­po­śred­nim na­stęp­stwie wy­da­rzeń 31 sierp­nia po­sta­wiła w stan oskar­że­nia czte­rech czo­ło­wych dzia­ła­czy KSS KOR: Jacka Ku­ro­nia, Adama Mich­nika, Hen­ryka Wujca i Jana Li­tyń­skiego.

Cel­nie sko­men­to­wał tę po­stawę władz pod­czas sej­mo­wej de­baty 26 paź­dzier­nika po­seł Ka­rol Mał­cu­żyń­ski:

Nikt z tu obec­nych nie wie­rzy chyba w gło­szone nie­raz ofi­cjalne tezy, że star­cia są spo­wo­do­wane przez wy­rost­ków, awan­tur­ni­ków, a na­wet – pa­dło już kie­dyś to słowo – ga­piów. Obce zaś agen­tury, które oczy­wi­ście dzia­łają, bo za to im płacą, mo­głyby sta­nąć na gło­wie i mimo to nie by­łyby w sta­nie spro­wo­ko­wać tak ma­so­wego sprze­ciwu i oporu spo­łecz­nego. Ani CIA, ani inne ciemne siły, nie są w sta­nie wy­pro­wa­dzić ty­sięcy Po­la­ków na ulice ich miast. Kto w to wie­rzy, nie jest wy­znawcą ma­te­ria­li­stycz­nego, ale de­tek­ty­wi­stycz­nego po­glądu na hi­sto­rię.

Ka­rol Mał­cu­żyń­ski, dzien­ni­karz, brat pia­ni­sty Wi­tolda Mał­cu­żyń­skiego, bez­par­tyjny po­seł na sejm. Po II woj­nie świa­to­wej spra­woz­dawca pra­sowy z Pro­cesu No­rym­ber­skiego, au­tor tek­stów Pol­skiej Kro­niki Fil­mo­wej, au­tor „Mo­ni­tora”, pro­gramu o po­li­tyce mię­dzy­na­ro­do­wej w TVP w la­tach 70. W stycz­niu 1982 roku wstrzy­mał się od głosu przy gło­so­wa­niu „Ustawy o szcze­gól­nej re­gu­la­cji praw­nej w okre­sie stanu wo­jen­nego” za­twier­dza­ją­cej WRON. Zmarł w 1984 roku.

MA­SA­KRA W LU­BI­NIE

Wy­dział Za­trud­nie­nia 2 wrze­śnia po­in­for­mo­wał, że moja le­gi­ty­ma­cja jest do ode­bra­nia. Szef był nie mniej za­sko­czony ode mnie. Tak bez ni­czego? Bez wa­run­ków, roz­mów, pro­po­zy­cji? Na­tych­miast po­je­cha­łem na ulicę Ka­rową i ode­bra­łem cenny do­ku­ment, ważny do końca roku. Po­śpiech był uza­sad­niony, po­dana bo­wiem tego sa­mego dnia in­for­ma­cja PAP na te­mat wy­da­rzeń w Lu­bi­nie była alar­mu­jąca:

Naj­bar­dziej dra­ma­tyczne były skutki awan­tur ulicz­nych w Lu­bi­nie, gdzie za­ata­ko­wana przez tłum grupka funk­cjo­na­riu­szy MO w ob­li­czu bez­po­śred­niego za­gro­że­nia ży­cia, zmu­szona zo­stała do uży­cia broni. Do­szło do tra­ge­dii, bo­wiem ran­nych zo­stało 14 osób, z któ­rych dwie zmarły.

W pią­tek, 3 wrze­śnia wcze­śnie rano by­li­śmy już w dro­dze do Lu­bina. Wy­szpe­ra­łem w sta­rym no­te­sie ad­res gór­nika, z któ­rym roz­ma­wia­łem w po­czątku lat 70. jako re­por­ter „Expressu Wie­czor­nego”. Nie było to naj­lep­sze za­cze­pie­nie, ale in­nego nie mia­łem. Zresztą w ogóle nie wie­dzie­li­śmy, czy zdo­łamy do­stać się do mia­sta.

Obawy oka­zały się uza­sad­nione. Około 20 km przed Lu­bi­nem na­szą tak­sówkę na war­szaw­skich nu­me­rach za­trzy­mał pa­trol mi­li­cji. Stali przed mo­stem, na któ­rym usta­wili za­porę ze zna­kiem za­kazu ru­chu i mieli wy­raźny roz­kaz nie wpusz­czać do Lu­bina żad­nych ob­cych po­jaz­dów. Spraw­dzili sta­ran­nie na­sze do­ku­menty, wy­py­ty­wali, do­kąd je­dziemy. Na­ka­zono z ab­so­lut­nym spo­ko­jem wy­ja­śnił, że do Ko­war, bo w tam­tej­szej fa­bryce dy­wa­nów są ja­poń­skie ma­szyny. To usta­li­li­śmy po dro­dze.

– To pro­szę je­chać inną drogą, przez Lu­bin prze­jazdu nie ma – usły­sze­li­śmy.

Za­wró­ci­li­śmy.

W po­bli­skiej Ści­na­wie pan Wal­dek, kie­rowca tak­sówki, za­je­chał na par­king w po­bliżu rynku i miał cze­kać na nas tu lub w re­stau­ra­cji. Na­ka­zono i ja ru­szy­li­śmy pie­chotą w stronę koń­co­wego przy­stanku au­to­busu kur­su­ją­cego do Lu­bina. Prze­szli­śmy około ki­lo­me­tra drogą. Mi­li­cji ani śladu. Ta­blica in­for­ma­cyjna na przy­stanku była ze­rwana, po­sze­dłem więc da­lej spraw­dzić, czy nie ma in­nych au­to­bu­sów. Kiedy wró­ci­łem, Na­ka­zono oto­czony przez gro­madę dzieci wra­ca­ją­cych ze szkoły czy­tał coś z ele­men­ta­rza, a one za­śmie­wały się z jego pol­sz­czy­zny. On także do­brze się ba­wił.

Za­pro­po­no­wa­łem, że­by­śmy wje­chali do Lu­bina dwiema cię­ża­rów­kami, jako po­moc­nicy kie­row­ców. Na spo­tka­nie umó­wi­li­śmy się w ko­ściele w cen­trum mia­sta, a w ra­zie nie­po­wo­dze­nia przy sa­mo­cho­dzie Waldka w Ści­na­wie.

Chwilę ma­cha­łem na prze­jeż­dża­jące cię­ża­rówki. Sta­nął „Po­ldrob”, wielka lora wy­peł­niona ja­jami. Zo­sta­wi­łem Na­ka­zono na przy­stanku i wsia­dłem. Kie­rowca wie­dział nie­wiele – że była de­mon­stra­cja, że strze­lali do lu­dzi. Po­ste­runki mi­li­cji spo­tka­li­śmy na gra­nicy mia­sta. Sa­mo­chody oso­bowe były za­trzy­my­wane do kon­troli ba­gażu i do­ku­men­tów, au­to­busy tak samo. Prze­pusz­czano je­dy­nie sta­łych miesz­kań­ców Lu­bina. My prze­je­cha­li­śmy bez spraw­dza­nia. Wy­sia­dłem już w mie­ście.

Piękna po­goda, oży­wiony ruch na uli­cach – było około dru­giej po po­łu­dniu, do­ro­śli wra­cali z ko­palni, mło­dzież ze szkół. Przy miej­skim parku, w po­bliżu cen­trum, zo­ba­czy­łem ko­lumnę sza­rych mi­li­cyj­nych wo­zów: kil­ka­na­ście „dys­ko­tek”, ny­ski, ar­matki wodne, a na­wet trans­por­ter opan­ce­rzony. Uli­cami co kil­ka­dzie­siąt me­trów su­nęły pa­trole „zo­mi­tów” – wiel­kich chło­pów w heł­mach z pod­nie­sio­nymi przy­łbi­cami, zbroj­nych w dłu­gie pałki, ra­kiet­nice i pi­sto­lety.

Przede mną szła grupka mło­dzieży, opo­wia­dali coś o zaj­ściach z 31 sierp­nia. Ła­pa­łem po­je­dyn­cze słowa. Już pod­cho­dzi­łem, by ich za­gad­nąć, szcze­gól­nie jed­nego z oban­da­żo­waną ręką (ranny?), kiedy za­in­te­re­so­wał się nimi pa­trol:

– Le­gi­ty­ma­cje pro­szę! Co tu ro­bi­cie?

Szybko prze­sze­dłem na drugą stronę ulicy.

Przed skle­pem na­wią­za­łem roz­mowę z ko­bietą z wóz­kiem. Spy­ta­łem o ulicę Szkolną, gdzie miesz­kał mój gór­nik. Wska­zała kie­ru­nek, spy­ta­łem, czy jest z Lu­bina, czy może była tu we wto­rek... W tym mo­men­cie ze sklepu wy­szedł mąż, spło­szyła się, ode­szli.

Ko­lejna próba koło dworca PKS. Męż­czy­zna, koło czter­dziestki, spo­kojny, so­lid­nie wy­glą­da­jący.

– Ulica Szkolna?

– Pro­sto i w prawo.

– Może idzie pan w tym kie­runku?

– Ka­wa­łek.

– Mogę po­dejść z pa­nem?

I tak, od słowa do słowa, za­czął mó­wić.

„The New York Ti­mes”, 3 wrze­śnia 1982 r. In­for­ma­cja o star­ciach w Lu­bi­nie na pierw­szej stro­nie. Ty­tuł: „Star­cia w Pol­sce trwają trzeci dzień w gór­ni­czym mie­ście. Mło­dzi, krzy­cząc «mor­dercy», rzu­cali ka­mie­niami w po­li­cję w Lu­bi­nie, gdzie we wto­rek zgi­nęły dwie osoby”

Po­chy­li­łem się, żeby za­wią­zać but, ukrad­kiem włą­czy­łem ma­gne­to­fon, który jesz­cze w cię­ża­rówce umie­ści­łem za pa­sem, i dla pew­no­ści, że się na­gra po­wta­rza­łem gło­śno za moim prze­wod­ni­kiem co waż­niej­sze in­for­ma­cje. Po paru mi­nu­tach, kiedy już zgo­dził się opro­wa­dzić mnie po mie­ście i po­ka­zać wszyst­kie miej­sca, gdzie we wto­rek ro­ze­grało się po­lo­wa­nie na lu­dzi, przy­szła chwila, na którą cze­ka­łem. Nie­spo­dzie­wa­nie sta­nął i z bły­skiem nie­bez­piecz­nego za­in­te­re­so­wa­nia w oku za­py­tał:

– A wła­ści­wie to po co panu to wszystko? Dla kogo pan pra­cuje?

Mo­głem wy­cią­gnąć le­gi­ty­ma­cję i po­wie­dzieć mu, że dla ja­poń­skiej ga­zety, ale ba­łem się go spło­szyć. Po­wie­dzia­łem to, co ob­my­śli­łem so­bie wcze­śniej:

– Po pro­stu chcę znać prawdę, to wszystko. Prze­cież nie py­tam pana ani o miej­sce pracy, ani o na­zwi­sko... Chyba nie są­dzi pan, że je­stem wy­słan­ni­kiem „Try­buny Ludu”?

Za­śmiał się i na­pię­cie było roz­ła­do­wane, choć jak do­wie­dzia­łem się póź­niej, mój żart mógł oka­zać się prawdą. W Lu­bi­nie był wy­słan­nik „Po­li­tyki”, Woj­ciech Mar­kie­wicz, i jego re­la­cja z wy­da­rzeń 31 sierp­nia w mie­ście, pod zna­mien­nym ty­tu­łem „Cał­kiem na zimno”, o mało nie uka­zała się na ła­mach prasy ofi­cjal­nej.

USTA­WILI SIĘ W SZYK CZWÓR­KOWY, WY­SU­NĘLI PI­STO­LETY I STRZE­LILI

A oto spi­sana z ta­śmy opo­wieść mo­jego prze­wod­nika:

We wto­rek, 31 sierp­nia o go­dzi­nie 15.30 miał się roz­po­cząć wiec. Były wcze­śniej ulotki. Miej­sce – ry­nek, czyli plac Wol­no­ści. Wy­sze­dłem z pracy tro­chę wcze­śniej, więc by­łem tam już wpół do trze­ciej. Lu­dzi gro­ma­dziło się co­raz wię­cej. Za­uwa­ży­łem, że były po­usta­wiane za­kazy wjazdu na ry­nek, a pa­trole mi­li­cyjne cze­kały już w po­go­to­wiu. Za dzie­sięć trze­cia przy­je­chały na sy­gnale trzy mi­li­cyjne ny­ski. Okrą­żyły plac dla po­stra­chu. Sku­tek był od­wrotny – lu­dzi ze­szło się jesz­cze wię­cej, było już po­nad pół­tora ty­siąca. Czuli się pew­nie, śmiali się z mi­li­cji. O wpół do czwar­tej za­czął się wiec. Dzia­ła­cze „So­li­dar­no­ści” czy­tali żą­da­nia: Uwol­nie­nia Le­cha Wa­łęsy – a lu­dzie po­wta­rzali: Żą­damy! Uwol­nie­nia wszyst­kich in­ter­no­wa­nych – Żą­damy! Wol­no­ści dla związku – Żą­damy, żą­damy, żą­damy! A póź­niej śpie­wa­li­śmy hymn.

W tym cza­sie na ry­nek pod­je­chała wołga na cy­wil­nych zna­kach. Obok kie­rowcy sie­dział w niej mi­li­cjant w stop­niu pod­puł­kow­nika, pew­nie do­wo­dzący. Mó­wił przez gło­śnik, żeby się ro­zejść, bo zgro­ma­dze­nie za­graża bez­pie­czeń­stwu. Lu­dzie na to gwizd­nęli, wołga pod­je­chała do suk, on po­dał ja­kąś ko­mendę, za­częli z nich wy­sia­dać mi­li­cjanci i ubie­rać się w te osłony i oku­lary.

My skoń­czy­li­śmy hymn i za­czę­li­śmy „Boże coś Pol­skę”. Oni strze­lili świe­cami dym­nymi w śro­dek rynku, gdzie było naj­wię­cej lu­dzi. To nas bar­dzo roz­draż­niło. Ktoś rzu­cił z okna bu­telkę, roz­pry­snęła się o bruk, lu­dzie za­częli krzy­czeć, żeby ni­czym nie rzu­cać. I od tej pory nie spa­dło już nic, nic nie po­le­ciało w ich kie­runku. A oni da­lej strze­lali ga­zami. Więc ktoś zła­pał tę pe­tardę i od­rzu­cił w ich kie­runku. I na­stępny, i na­stępny. Tak do­szło do tego, że oni zo­stali sami w cen­trum rynku, a lu­dzie roz­bie­gli się do­okoła.

Nie wiem kto i jak wy­dał roz­kaz, ale zo­ba­czy­łem, że na­gle usta­wili się w taki szyk czwór­kowy, że każdy miał przed sobą wolną prze­strzeń. Było ich około 20, na heł­mach mieli na­pi­sane MO. Wy­su­nęli pi­sto­lety ma­szy­nowe przed sie­bie i strze­lili. By­łem ja­kieś 30 me­trów przed nimi, sta­łem i krzy­cza­łem: „W dupę so­bie, cha­mie, strzel”, bo nie my­śla­łem że się od­ważą, że mogą strze­lać ostrymi. A tam gdzie sta­łem, to szyby w oknach, ściany, znaki dro­gowe są po­prze­strze­li­wane. Ko­ściół też po­strze­lali, nowe drzwi, co na wi­zytę bi­skupa były zro­bione, mają dziury. Po­płoch się zro­bił nie­sa­mo­wity, ale nie od razu, bo nikt się nie spo­dzie­wał, że to są ostre na­boje. Do­piero jak kilku ran­nych pa­dło, lu­dzie za­częli ucie­kać z ulicy Od­ro­dze­nia, po któ­rej oni z placu Wol­no­ści szli, na pola, w stronę osie­dla Świer­czew­skiego. Trzech pa­dło na jezdni, na­prze­ciw ga­raży, koło pi­jalni piwa. Po­tem lu­dzie ro­bili tu grób z ka­mieni, z kwia­tami i flagą „So­li­dar­no­ści”. Był przez cały na­stępny dzień, zli­kwi­do­wali go do­piero w czwar­tek.

Po­wta­rzam, ka­mień ża­den na nich nie padł, wszystko było w spo­koju. Jak oni zo­ba­czyli, że lu­dzie ucie­kają, a le­ciało się na oślep, przez ka­na­łek, po wo­dzie, bo na mo­stek nie wszy­scy się zmie­ścili, to wsie­dli do ny­sek i ru­szyli w po­ścig za ludźmi. Na łą­kach pod sa­motną brzozą po­strze­lili od tyłu chło­paka, tego młod­szego, z ofi­cjal­nej li­sty. On upadł, prze­je­chali go tą ny­ską, lu­dzie za­częli krzy­czeć, więc się cof­nęli, za­ła­do­wali go do środka i od­je­chali.

Trwało to po­lo­wa­nie gdzieś do je­de­na­stej wie­czo­rem. Lu­dzie po­cho­wali się, a oni po­ka­zy­wali swoją siłę. Strze­lali po ko­ściele, strze­lali po ka­mie­ni­cach w rynku. Tam jest po­nad czter­dzie­ści dziur po ku­lach. Ni­kogo już na uli­cach nie było, a oni jeź­dzili jak sza­leni, wyły sy­reny, wa­lili pe­tardę za pe­tardą.

We środę i w czwar­tek były de­mon­stra­cje przy sym­bo­licz­nych gro­bach ofiar 31 sierp­nia. 1 wrze­śnia, po za­ata­ko­wa­niu po­chodu przez działko wodne i pe­tardy, lu­dzie od­po­wie­dzieli ka­mie­niami, ale oni już nie strze­lali ostrymi na­bo­jami. W czwar­tek groby na mie­ście li­kwi­do­wali, gro­ma­dzą­cych się roz­pę­dzali ga­zami. W pią­tek o je­de­na­stej po­cho­wa­li­śmy na lu­biń­skim cmen­ta­rzu An­drzeja Traj­kow­skiego, lat 32, ojca trojga dzieci. Lu­dzi było wię­cej niż pierw­szego maja, pe­łen cmen­tarz, ale spo­koj­nie.

W cza­sie tej opo­wie­ści, po­łą­czo­nej ze wska­zy­wa­niem wszyst­kich miejsc: placu Wol­no­ści, ulicy Od­ro­dze­nia, pi­wiarni, ka­nałku, mostku, ob­cho­dzimy mia­sto. W po­bliżu ko­ścioła, tego z no­wymi drzwiami dla bi­skupa, że­gnam się z moim prze­wod­ni­kiem, który już pe­łen za­ufa­nia przed­sta­wia się jako gór­nik z Po­lko­wic. Nie po­tra­fię na­wet mu po­dzię­ko­wać, zbyt je­stem wstrzą­śnięty jego re­la­cją o ma­sa­krze.

NA­KA­ZONO JED­NAK DO­TARŁ DO LU­BINA

Idę w stronę rynku i spo­strze­gam Na­ka­zono. Więc jed­nak do­tarł! Za­krawa to na cud – Ja­poń­czyk po­moc­ni­kiem kie­rowcy cię­ża­rówki! Skrę­cam ku niemu, ale wi­dzę, że daje mi ukrad­kiem ja­kieś dziwne znaki ręką, jakby mnie od­pę­dzał. Oczy­wi­ście – 20 me­trów za nim snuje się „cień” w nie­po­zor­nej kur­teczce.

Kie­ruję się w stronę ko­ścioła, tego przy rynku, czyli tam, gdzie mie­li­śmy się spo­tkać. Wi­dzę ką­tem oka, że Na­ka­zono idzie po­woli za mną. Za­nim jego „opie­kun” zdą­żył wejść do środka, ukryci za kon­fe­sjo­na­łem uma­wiamy się, że opro­wa­dzę go po wszyst­kich miej­scach, które po­wi­nien po­znać, a szcze­góły z ta­śmy po­dam mu póź­niej.

I znów sunę tra­giczną trasą: plac Wol­no­ści, ulica Od­ro­dze­nia, pi­wiar­nia, ka­na­łek, mo­stek... Szlak sza­leń­stwa i śmierci, miej­sca prze­czące swym na­zwom. Na­ka­zono idzie 20 me­trów za mną. Spo­ty­kamy się do­piero na ple­ba­nii dru­giego ko­ścioła, gdzie roz­ma­wiamy z księ­dzem, który – choć nie­zbyt chęt­nie – do­daje swoją re­la­cję. 31 sierp­nia był poza mia­stem, ale póź­niej od­wie­dził w szpi­talu ran­nych, roz­ma­wiał z le­ka­rzami i twier­dzi, że są co naj­mniej trzy ofiary śmier­telne. Drugi za­bity to 25-letni Mie­czy­sław Póź­niak, a ranni (11 osób) mają rany po­strza­łowe rąk, nóg, jamy brzusz­nej.

„New­sweek”, 11 paź­dzier­nika 1982 r. Opis zdję­cia: „Do­cho­dze­nie «Po­li­tyki» nie nada­wało się do druku”

Na ple­ba­nii spo­ty­kamy in­nych dzien­ni­ka­rzy: Hisz­pana z „El Pais” i ekipę te­le­wi­zji ame­ry­kań­skiej, któ­rej udało się wy­dę­bić u wo­je­wody po­zwo­le­nie na wjazd do Lu­bina. Wła­śnie zbie­rają się do od­wrotu. Na­ka­zono de­cy­duje się wra­cać z nimi jako ope­ra­tor ka­mery, ja wolę po­je­chać au­to­bu­sem PKS.

Koło siód­mej wie­czo­rem do­cie­ram bez prze­szkód do re­stau­ra­cji w Ści­na­wie, gdzie szef i Wal­dek koń­czą wła­śnie obiad. Zja­dam i ja pierw­szy od wy­jazdu z domu po­si­łek i ru­szamy przez Wro­cław do War­szawy. Po dro­dze tłu­ma­czę z ta­śmy słowo po sło­wie re­la­cję mo­jego prze­wod­nika (na­grała się bar­dzo do­brze). Na­ka­zono pil­nie no­tuje, Wal­dek wy­ci­ska, ile się da z mer­ce­desa. O pierw­szej w nocy je­ste­śmy w War­sza­wie. Szef na­tych­miast siada do te­leksu. De­adline, czyli ostatni ter­min od­da­nia ma­te­riału do druku do po­po­łu­dnio­wego wy­da­nia, ma o czwar­tej rano.

Na­stęp­nego ranka wiemy już, że zdą­żył. Jego re­la­cja z Lu­bina, pierw­sza w pra­sie ja­poń­skiej i jedna z pierw­szych w świa­to­wej, uka­zuje się na czo­łówce nu­meru. Do­staje za nią na­grodę, jest bar­dzo za­do­wo­lony, dzię­kuje mi ser­decz­nie za po­moc.

I tak pierw­szą wielką przy­godę tłu­ma­cza mam za sobą. Nie­stety, hi­sto­ria, którą przy tym po­zna­łem, była tra­giczna.

CZEGO NIE OPU­BLI­KO­WAŁA „PO­LI­TYKA”

Mie­siąc póź­niej „New­sweek” re­pro­du­kuje od­bitkę pierw­szej strony „Po­li­tyki” z 11 wrze­śnia z ar­ty­ku­łem „Cał­kiem na zimno”. We­dług Do­uglasa Stan­glina, wy­słany do Lu­bina 35-letni re­por­ter Woj­ciech Mar­kie­wicz (pa­mię­tam jego de­ma­ska­tor­skie tek­sty w „Ży­ciu War­szawy” z okresu „So­li­dar­no­ści”) do­wie­dział się tam rze­czy zu­peł­nie nie­zgod­nych z wer­sją wy­da­rzeń po­daną przez PAP, na­to­miast po­twier­dza­jącą to, co z Na­ka­zono wi­dzie­li­śmy i sły­sze­li­śmy od na­ocz­nych świad­ków.

Mar­kie­wicz pi­sał:

Po­sze­dłem więc do szpi­tala, żeby po­roz­ma­wiać z ran­nymi. Ire­ne­usz Lao, lat 29, sto­larz z Za­kładu Re­mon­towo–Bu­dow­la­nego ZOZ (z pro­to­kółu ope­ra­cyj­nego: „rana po­strza­łowa w oko­licy ko­lana pra­wego z otwar­tym zła­ma­niem kłyk­cia bocz­nego ko­ści udo­wej”):

– O 16.35 do­sta­łem po­strzał. To było nie­da­leko ple­ba­nii. Strzał padł z grupy mi­li­cjan­tów usi­łu­ją­cych roz­pę­dzić tłum z od­le­gło­ści chyba 200–250 me­trów. Prze­cież na taką od­le­głość ka­mie­niem trudno do­rzu­cić.

Edward Wer­tka, lat 45, ro­bot­nik z Przed­się­bior­stwa Bu­dow­lano-Mon­ta­żo­wego Hut­nic­twa („w oko­licy tyl­nej barku pra­wego rana punk­towa, w oko­licy przed­niej rana o po­wierzchni mo­nety 10-zło­to­wej”; ozna­cza to, że strzał padł z tyłu):

– Na­leżę do „So­li­dar­no­ści”, więc we wto­rek po­my­śla­łem so­bie: Pójdę, za­śpie­wam, to mnie naj­wy­żej za­re­je­strują. Za­płacę ko­le­gium, ale obo­wią­zek or­ga­ni­za­cyjny wy­peł­nię. Nie my­śla­łem jed­nak, że będą do mnie strze­lali. A strze­lali dwa razy – raz nie­da­leko łąki z prze­jeż­dża­ją­cej ny­ski, jak kow­boje, tak że kulki koło mnie w as­falt wa­liły jak na fil­mie. Ale nie tra­fili. Drugi raz koło ple­ba­nii, kiedy ucie­ka­łem, to po­czu­łem, że ra­mię od­rzu­ciło.

An­drzej Du­dziak, lat 23, ślu­sarz-me­cha­nik urzą­dzeń gór­ni­czych w Za­kła­dach Gór­ni­czych „Rudna” („rana po­strza­łowa pod­udzia le­wego ze zła­ma­niem otwar­tym III stop­nia”):

– Sie­dzia­łem na murku na ulicy Mieszka I. Na­przód po­czu­łem – to była chwila – że mam dziurę w spodniach, a do­piero póź­niej po­czu­łem ból. Nie wiem skąd padł strzał.

Bry­gida Wie­czo­rek, 17 lat, pra­cuje w Za­kła­dach Bia­ło­skór­ni­czo–Rę­ka­wicz­ni­czych w Pro­cho­wi­cach („rana po­strza­łowa uda le­wego, kość cała”):

– Idąc aleją Nie­pod­le­gło­ści, koło kio­sku Ru­chu, zo­sta­łam po­strze­lona przez funk­cjo­na­riu­szy MO prze­jeż­dża­ją­cych nysą. W moim po­bliżu nie było ni­kogo. Strze­lał chyba ni­ski, ale na pewno tęgi funk­cjo­na­riusz z od­le­gło­ści 10–12 me­trów. Zro­bi­łam jesz­cze parę kro­ków i upa­dłam.

Ka­zi­mierz Ru­sin, 31 lat, kie­rowca WPK („rana po­strza­łowa w oko­licy le­wego stawu bio­dro­wego”):

– Sze­dłem do domu z żoną ulicą Rzeź­ni­czą. To jest co naj­mniej 700 me­trów od Rynku. Ulica była pu­sta. Na­gle po­czu­łem ból w le­wym udzie. Nie wi­dzia­łem ni­kogo, nie wiem skąd padł strzał.

Jan Bi­jak, na­czelny „Po­li­tyki”, po­wie­dział Stan­gli­nowi, że re­dak­cja sama wy­co­fała się z pu­bli­ka­cji re­la­cji Mar­kie­wi­cza po „nie­for­mal­nych roz­mo­wach” z wła­dzami. Mimo to tekst zna­lazł się w obiegu za sprawą kil­ku­set szczo­tek (prób­nych od­bi­tek pierw­szej strony), które do­tarły po­noć na­wet na biurko ge­ne­rała Ja­ru­zel­skiego, a także do „New­sweka” oraz prasy pod­ziem­nej.

Kilka mie­sięcy póź­niej krą­żył po War­sza­wie od­pis „In­for­ma­cji w spra­wie zajść ulicz­nych ja­kie miały miej­sce 31 sierp­nia 1982 roku w Lu­bi­nie” spo­rzą­dzo­nej przez pro­ku­ra­to­rów Pro­ku­ra­tury Woj­sko­wej we Wro­cła­wiu po­rucz­nika Mi­chała Senka, ma­jora Krzysz­tofa Hen­nera i puł­kow­nika Zbi­gniewa Szaw­łow­skiego. Na pod­sta­wie prze­słu­cha­nia 54 funk­cjo­na­riu­szy MO i 50 osób cy­wil­nych stwier­dzili oni, że:

Nie był wy­dany roz­kaz uży­cia broni oraz nie zdo­łano usta­lić, który z in­ter­we­niu­ją­cych funk­cjo­na­riu­szy ZOMO od­dał strzały z amu­ni­cji bo­jo­wej pi­sto­le­tem KbK AK. Ża­den z funk­cjo­na­riu­szy ZOMO nie przy­znał się w cza­sie prze­słu­cha­nia, by od­dał strzał z amu­ni­cji bo­jo­wej. (...) Ana­liza ze­bra­nego ma­te­riału do­wo­do­wego po­zwala przy­jąć, że uży­cie broni i strze­la­nie amu­ni­cją bo­jową było nie­uza­sad­nione. Nie ze­brano bo­wiem żad­nych do­wo­dów, aby funk­cjo­na­riu­sze MO pod­czas dzia­łań in­ter­wen­cyj­nych znaj­do­wali się w sta­nie bez­po­śred­niego za­gro­że­nia ży­cia lub zdro­wia. Broni użyto wbrew art. 8 De­kretu o Or­ga­ni­za­cji i Za­kre­sie Dzia­ła­nia MO z dnia 21.12.1955 roku.

Po ze­bra­niu ca­ło­ści ma­te­riału do­wo­do­wego pro­po­nuje się przed­sta­wie­nie oso­bom funk­cyj­nym za­rzutu z ar­ty­kułu 246 §1 ko­deksu kar­nego.

„Bez de­kretu” nr 6/1985, Kra­ków. Pierw­szy druk frag­mentu tej książki, już z na­zwi­skiem, a nie pod pseu­do­ni­mem Ajax

Ar­ty­kuł ten, do­ty­czący prze­kro­cze­nia upraw­nień przez funk­cjo­na­riu­sza pu­blicz­nego, grozi wię­zie­niem od sze­ściu mie­sięcy do lat pię­ciu. Jed­nak, jak po­dała prasa 12 kwiet­nia 1983 roku, Pro­ku­ra­tura Gar­ni­zo­nowa we Wro­cła­wiu umo­rzyła śledz­two w spra­wie lu­biń­skiej, stwier­dza­jąc, że funk­cjo­na­riu­sze MO użyli broni w sy­tu­acji za­gra­ża­ją­cej ich ży­ciu i zdro­wiu.

Pa­mię­tam, co czu­łem, czy­ta­jąc te kłam­stwa. A jak czuli się re­dak­to­rzy „Po­li­tyki”? Gdyby za mor­der­stwa po­peł­nione „cał­kiem na zimno” przez funk­cjo­na­riu­szy MO w Lu­bi­nie od­po­wie­dzieli ich do­wódcy i bez­po­średni sprawcy – może rok póź­niej w war­szaw­skim ko­mi­sa­ria­cie nie ska­to­wano by Grze­go­rza Prze­myka? Może ka­pi­tan Pio­trow­ski nie czy­hałby na ży­cie księ­dza Je­rzego Po­pie­łuszki?

Po 1989 roku od­po­wie­dzial­nych za ma­sa­krę w Lu­bi­nie są­dzono przez 16 lat. W 2008 roku, po czte­rech pro­ce­sach przed są­dem okrę­go­wym i ape­la­cyj­nym, ska­zani zo­stali: Bog­dan G., były za­stępca ko­men­danta wo­je­wódz­kiego MO w Le­gnicy na karę 15 mie­sięcy po­zba­wie­nia wol­no­ści za spro­wa­dze­nie nie­bez­pie­czeń­stwa na lu­biń­skich ma­ni­fe­stan­tów, Jan M., były za­stępca ko­men­danta miej­skiego MO w Lu­bi­nie na 3,5 roku za spraw­stwo kie­row­ni­cze do za­bój­stwa trzech osób; Ta­de­usz J., były do­wódca plu­tonu ZOMO, który strze­lał do lu­dzi, na dwa i pół roku, także za spraw­stwo kie­row­ni­cze do za­bój­stwa trzech osób.

Ob­ser­wa­to­rzy tych pro­ce­sów i oskar­ży­ciele po­sił­kowi, wy­stę­pu­jący w imie­niu ro­dzin ofiar, nie mieli wąt­pli­wo­ści, że za strze­la­nie do lu­dzi w Lu­bi­nie po­winni zo­stać po­cią­gnięci do od­po­wie­dzial­no­ści także funk­cjo­na­riu­sze wyż­szych, na­wet mi­ni­ste­rial­nych szcze­bli. To oni spo­wo­do­wali, że mi­li­cjanci w Lu­bi­nie go­towi byli stłu­mić ma­ni­fe­sta­cję za wszelką cenę, ła­miąc prawo. Z braku do­wo­dów i od­po­wied­niego aktu oskar­że­nia sąd nie mógł jed­nak ska­zać władz MSW, ani kie­row­nic­twa pań­stwa. Mu­siał sku­pić się na trzech by­łych mi­li­cjan­tach i tylko oni osta­tecz­nie od­po­wie­dzieli za tę zbrod­nię.

MIEJ­SCE PRACY: MSZE I PO­GRZEBY

Kiedy przy­wo­łu­jemy w pa­mięci ofiary stanu wo­jen­nego i ca­łego okresu po 13 grud­nia 1981 roku w Pol­sce, na myśl przy­cho­dzą przede wszyst­kim na­zwi­ska księ­dza Je­rzego Po­pie­łuszki i Grze­go­rza Prze­myka, da­lej bez­i­mien­nych gór­ni­ków z „Wujka” i Lu­bina, Bog­dana Wło­sika z Kra­kowa i Pio­tra Bar­tosz­cze z Ku­jaw. Li­sta ofiar była jed­nak znacz­nie dłuż­sza, ofiar bez­po­śred­nich i po­śred­nich, ale nie­wąt­pli­wych. Stąd by­wa­nie na mszach ża­łob­nych i po­grze­bach było czę­ścią obo­wiąz­ków każ­dego ko­re­spon­denta. Z tych re­li­gij­nych, smut­nych uro­czy­sto­ści skła­dało się także ży­cie po­li­tyczne na­szego kraju.

Z GRA­BI­SZYŃ­SKIEJ NA KO­MENDĘ MO WE WRO­CŁA­WIU

Pod ko­niec wrze­śnia 1982 roku znowu ru­szy­li­śmy na Dolny Śląsk, tym ra­zem do Wro­cła­wia. Mie­siąc po ma­sa­krze lu­biń­skiej i star­ciach w sto­licy Re­gionu Dol­no­ślą­skiego, w któ­rych zgi­nął je­den z ro­bot­ni­ków, „So­li­dar­ność” za­po­wia­dała wy­stą­pie­nia dla uczcze­nia pa­mięci ofiar.

Znaną nam do­brze drogą do­cie­ramy do mia­sta, od­naj­du­jemy ulicę Gra­bi­szyń­ską, je­dziemy nią do końca, na cmen­tarz. Je­ste­śmy tam około trze­ciej po po­łu­dniu. Z za­kła­dów idą lu­dzie z kwia­tami, spo­koj­nie, w po­waż­nym na­stroju. Mi­li­cji, na ra­zie, nie wi­dać. Mo­giły wro­cław­skiej ofiary de­mon­stra­cji 31 sierp­nia nie trzeba szu­kać. Do­cho­dzimy do niej za ludźmi. Za­rzu­cony kwia­tami ziemny grób, ta­bliczka: Ka­zi­mierz Mi­chal­czyk, lat 27, ro­bot­nik ELWRO, za­mor­do­wany przez umun­du­ro­waną wła­dzę 2 wrze­śnia 1982 roku.

Wo­kół mo­giły gro­ma­dzi się kilka ty­sięcy lu­dzi, prze­su­wają się de­le­ga­cje za­kła­dów pracy z wień­cami, ko­le­dzy z wią­zan­kami kwia­tów. Lu­dzie śpie­wają „Boże coś Pol­skę”, wzno­szą ręce, po­ka­zu­jąc li­terę, któ­rej „nie ma w pol­skim al­fa­be­cie”, jak twier­dził ge­ne­rał Ja­ru­zel­ski. Scenę fil­mują ka­me­rzy­ści za­chod­nich te­le­wi­zji. Ktoś bie­rze ich za pra­cow­ni­ków TVP, za­cho­wuje się agre­syw­nie, inni uspo­ka­jają go, że jest w błę­dzie.Po­dobne in­cy­denty zda­rzały się czę­sto, stąd zwy­czaj ob­le­pia­nia ka­mer za­chod­nich ekip na­klej­kami fir­mo­wymi, pod­czas gdy na­pisu „TVP” jej ope­ra­to­rzy uni­kają jak ognia. Co zresztą wcale nie prze­szka­dza, że uro­czy­stość na cmen­ta­rzu ob­fo­to­gra­fo­wują ze wszyst­kich stron pa­no­wie pra­cu­jący bez naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści dla tych, któ­rzy w mun­du­rach na cmen­ta­rze jesz­cze nie wma­sze­ro­wują. Na­ka­zono jest prze­jęty. Po tym, co wi­dział w Lu­bi­nie, nie mu­szę mu wiele tłu­ma­czyć. Po go­dzi­nie wra­camy do dys­kret­nie za­par­ko­wa­nej tak­sówki pana Waldka i ru­szamy.

Do­bry ki­lo­metr od cmen­ta­rza za­jeż­dża nam drogę ra­dio­wóz. Wy­siada z niego mi­li­cjant w stop­niu ka­pi­tana i prosi wszyst­kich o do­ku­menty. Prze­gląda po­bież­nie, każe je­chać za sobą. Tak kon­wo­jo­wani do­cie­ramy na dzie­dzi­niec ko­mendy wo­je­wódz­kiej MO, po­nu­rego po­nie­miec­kiego gma­szy­ska wy­peł­nia­ją­cego ra­zem z są­dem i wię­zie­niem kwar­tał mię­dzy uli­cami Świe­bodzką, Łą­kową, Pod­wa­lem i Są­dową.

W ma­lut­kiej salce na dru­gim pię­trze spo­ty­kamy wszyst­kich za­chod­nich dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy byli na cmen­ta­rzu. Ich zdjęto wcze­śniej, bo byli sa­mo­cho­dami na zna­kach IWA. Od Ja­poń­czy­ków, spo­tka­nych póź­niej w wiel­kiej sali świe­tlicy, opa­trzo­nej ha­słem „MO i SB za­wsze wierne li­nii par­tii”, do­wiemy się, że tego dnia za­trzy­my­wano ab­so­lut­nie wszyst­kich cu­dzo­ziem­ców prze­by­wa­ją­cych we Wro­cła­wiu. Oni, od­wie­dza­jący ja­kąś fa­brykę, nie mieli po­ję­cia o ja­kiej­kol­wiek uro­czy­sto­ści na Gra­bi­szyń­skiej, chcieli wła­śnie iść na dan­sing z pa­niami z cen­trali han­dlu za­gra­nicz­nego. Za­miast w re­stau­ra­cji wy­lą­do­wali na ko­men­dzie. Damy, ubrane wie­czo­rowo, co chwila re­ago­wały na sy­tu­ację wy­bu­chami ner­wo­wego śmie­chu.

Nam było mniej ra­do­śnie. Głodny i zmę­czony ba­łem się, choć nie było czego. Po dwóch go­dzi­nach cze­ka­nia w świe­tlicy zo­sta­li­śmy po­pro­szeni do ja­kie­goś po­ko­iku, gdzie cy­wil za­dał parę ru­ty­no­wych py­tań sze­fowi – co pan ro­bił we Wro­cła­wiu, kiedy i dla­czego – na co uzy­skał rów­nie ogól­ni­kowe od­po­wie­dzi, tłu­ma­czone przeze mnie. Po czym po­ra­dził nam trzy­mać się z da­leka od Wro­cła­wia, prze­pro­sił za biu­ro­kra­cję i z do­wo­dami oso­bi­stymi i pasz­por­tem w gar­ści spro­wa­dził nas na dół, na po­dwó­rzec. Ni­gdy nie wi­dzia­łem, by Wal­dek tak szybko wy­do­stał się z nie­zna­nego mu mia­sta.

Po­dob­nie jak nas wy­pusz­czono wkrótce i po­zo­sta­łych za­trzy­ma­nych dzien­ni­ka­rzy, z tym, że te­le­wi­zjom od­dano ska­so­wane na­gra­nia, tłu­ma­cząc się awa­rią sprzętu, na któ­rym usi­ło­wano je przej­rzeć. Taka za­bawa w kotka i myszkę z za­chod­nimi dzien­ni­ka­rzami na­le­żała do sta­łego re­per­tu­aru ko­mend MO w wielu mia­stach. Ła­god­niej było w War­sza­wie i w Gdań­sku, na­to­miast naj­gor­szą opi­nię miały Ka­to­wice i Wro­cław. Zda­rzały się tu nie tylko przy­padki od­bie­ra­nia ka­set ma­gne­to­wi­do­wych i ma­gne­to­fo­no­wych, ale także po­bi­cia pol­skiego per­so­nelu tech­nicz­nego. W MSZ, po dy­plo­ma­tycz­nych wy­ra­zach ubo­le­wa­nia, stwier­dzono, że w trak­cie dzia­łań ope­ra­cyj­nych sił po­rząd­ko­wych pol­skie wła­dze nie są w sta­nie za­pew­nić bez­pie­czeń­stwa ko­re­spon­den­tom, któ­rzy biorą udział w nie­le­gal­nych za­miesz­kach ulicz­nych.

Krzyż z kwia­tów i zni­czy ukła­dany na placu Zwy­cię­stwa (dziś Pił­sud­skiego) i li­kwi­do­wany przez wła­dze. 15 kwiet­nia 1982 r. uło­żony zo­stał w miej­scu, z któ­rego w 1979 r. prze­ma­wiał Jan Pa­weł II. Przed świę­tami pań­stwo­wymi SB nocą usu­wała kwiaty, na ich miej­sce przy­no­szono nowe. W sierp­niu 1982 r. plac Zwy­cię­stwa zo­stał oto­czony pło­tem pod po­zo­rem re­montu. Fot. Chris Nie­den­thal

ŚMIER­TELNE PO­BI­CIE, ROZ­BIE­RA­NIE STU­DENTA

22 li­sto­pada uczest­ni­czy­li­śmy w War­sza­wie, w ma­łym pięk­nym ko­ściółku na Waw­rzy­sze­wie ob­sta­wio­nym prze­ra­ża­ją­cymi sza­fami so­cja­li­stycz­nych mrów­kow­ców, w po­grze­bie Sta­ni­sława Kró­lika, 36-let­niego ojca dwóch dziew­czy­nek, ofiary bie­stial­stwa ZOMO.

Sta­ni­sław Kró­lik miał nie­szczę­ście zna­leźć się na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu 11 li­sto­pada wie­czo­rem. Cze­kał na au­to­bus na przy­stanku przed uni­wer­sy­te­tem, po za­koń­cze­niu pracy w Fo­to­op­tyce na Świę­to­krzy­skiej. Ucie­ka­jąc przed ZOMO-wcami schro­nił się na po­dwórko przy skle­pie cu­kier­ni­czym Po­mia­now­skiego. Tu do­padł go pa­trol i be­stial­sko po­bił. Mimo udzie­le­nia po­mocy, po pię­ciu dniach po­bytu w Szpi­talu Bie­lań­skim Sta­ni­sław Kró­lik zmarł.

Jego po­grzeb zgro­ma­dził około ty­siąca osób. Kilka go­dzin przed uro­czy­sto­ścią ko­ściół na Waw­rzy­sze­wie od­wie­dził pry­mas Glemp i mo­dlił się za zmar­łego. W ka­za­niu nad trumną ksiądz po­wie­dział, że Ko­ściół stoi na straży każ­dego ży­cia i że zmarły, ofiara be­stial­skiej prze­mocy, od­dał ży­cie w obro­nie ludz­kiej god­no­ści. Po­cho­wano go na po­bli­skim cmen­ta­rzu pa­ra­fial­nym.

O śledz­twie w spra­wie za­bój­stwa Sta­ni­sława Kró­lika lub o pro­ce­sie spraw­ców tego czynu nie sły­sza­łem ni­gdy. Pod­czas ta­kich ak­cji, ja­kie ZOMO pro­wa­dziło na war­szaw­skich uli­cach 10 i 11 li­sto­pada 1982 roku, po­bi­tych i ran­nych było wielu. Mi­li­cyjne po­bi­cia, a na­wet ra­bunki, także po­zo­stały bez­karne. Za­cho­wa­nie się „stró­żów ładu i po­rządku” w tych dniach prze­ko­nu­jąco opi­sał war­szaw­ski stu­dent, któ­rego re­la­cja do­tarła do ko­re­spon­den­tów:

10 li­sto­pada około go­dziny 17 by­łem na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, w oko­licy ko­ścioła Wi­zy­tek. Sta­łem w po­bliżu uło­żo­nego tam krzyża z grupą 40–50 osób, za­cho­wu­ją­cych się bar­dzo spo­koj­nie. Z ko­lumny sa­mo­cho­dów ZOMO po­sy­pały się w na­szą stronę gra­naty z ga­zem łza­wią­cym. Wszy­scy rzu­cili się do ko­ścioła, lu­dzie w po­pło­chu prze­wra­cali się. Oso­bom po­szko­do­wa­nym sio­stry za­konne udzie­lały po­mocy.

Po pew­nym cza­sie po­sta­no­wi­li­śmy wyjść i zo­ba­czyć, czy pa­nuje już spo­kój. Na dzie­dzińcu było pu­sto, ale zza rusz­to­wa­nia wy­sko­czyło kilka po­staci krzy­czą­cych „Biją, zo­mowcy, ucie­kaj­cie!”. Roz­po­zna­łem syl­wetki mi­li­cjan­tów. Bie­gli wy­da­jąc z sie­bie dziki wrzask, wy­ma­chi­wali pał­kami. Rzu­ci­łem się w kie­runku że­la­znego płotu. Zdą­ży­łem wspiąć się na kratę, kiedy do­padł mnie je­den z nich, zdzie­lił w plecy pałką i ścią­gnął na zie­mię. Ude­rzył pałką w twarz, roz­bi­ja­jąc oku­lary, gwał­tow­nym ru­chem prze­wró­cił na zie­mię. Coś wrzesz­czał, bił mnie pałką i ko­pał. Po­czu­łem kilka kop­nięć w głowę, jedno w twarz pod le­wym okiem, kilka w oko­licy brzu­cha i klatki pier­sio­wej. Nie stra­ci­łem przy­tom­no­ści.

Pod­biegł drugi zo­mo­wiec, który też mnie kilka razy ude­rzył i ka­zał wstać. Za­żą­dał do­ku­men­tów. Otwo­rzył moją le­gi­ty­ma­cję stu­dencką, ale nie zdo­łał prze­czy­tać na­zwi­ska, bo w tym miej­scu było zu­peł­nie ciemno. Mi­li­cjant lu­stro­wał mnie od stóp do głów i ka­zał się roz­bie­rać. Za­py­ta­łem po co, w od­po­wie­dzi do­sta­łem pię­ścią w twarz. Szarp­nął moją kurtkę i ro­ze­rwał su­wak. Zdją­łem kurtkę, ko­szulę i buty. Ka­zał roz­bie­rać się da­lej. Za­pro­te­sto­wa­łem. Po­now­nie ude­rzył mnie w twarz. Zdją­łem buty i spodnie, zo­sta­łem w majt­kach i skar­pet­kach. Mi­li­cjant od­dał mi do­ku­menty i roz­ka­zał: „Bie­giem spier­da­lać”. Pod­nio­słem oku­lary i od­sze­dłem. Usły­sza­łem za sobą: „Po­goń go”, ucie­kłem w stronę ulicy.

Wi­dzia­łem, jak za chwilę od­je­chali sa­mo­cho­dem, za­bie­ra­jąc moje rze­czy. Na ulicy ktoś dał mi swe­ter. W ko­ściele w ciągu pół go­dziny ubrano mnie.

Na­stęp­nego dnia le­karz stwier­dził lekki wstrząs mó­zgu i liczne ślady po­bi­cia na ca­łym ciele. Zo­mowcy skra­dli mi: nie­bie­skie dżinsy, ko­szulę fla­ne­lową, za­mszowe buty, kurtkę, torbę skó­rzaną, swe­ter (był w tor­bie), 2 500 zło­tych (były w kie­szeni spodni).

Mimo zna­nych świad­ków po­bi­cia i ra­bunku stu­dent nie od­wa­żył się na zło­że­nie skargi w pro­ku­ra­tu­rze. Obawa przed ze­mstą i oskar­że­niem go o „czynny opór wła­dzy” była sil­niej­sza niż chęć do­cho­dze­nia spra­wie­dli­wo­ści.

PO­GRZEB GAJKI KU­ROŃ

W ty­dzień po roz­ru­chach li­sto­pa­do­wych by­li­śmy na mszy ża­łob­nej i po­grze­bie Gra­żyny (Gajki) Ku­roń, żony Jacka, cho­wa­nej na Cmen­ta­rzu Po­wąz­kow­skim. In­ter­no­wana po 13 grud­nia tak jak mąż, wy­pusz­czona po przej­ściu przez Bia­ło­łękę i Dar­łó­wek, prze­była cięż­kie za­pa­le­nie płuc i za­cho­ro­wała na gruź­licę, która oka­zała się śmier­telna. Była nie­wąt­pli­wie po­śred­nią ofiarą stanu wo­jen­nego, wa­run­ków in­ter­no­wa­nia, ura­zów fi­zycz­nych i psy­chicz­nych, które zno­siła od lat, trwa­jąc przy Jacku – wrogu nu­mer je­den władz PRL. Udział Ku­ro­nia w po­grze­bie żony (był już w tym cza­sie aresz­to­wany, nie in­ter­no­wany, po­dob­nie jak jego trzech ko­le­gów z KOR) ścią­gnął na Po­wązki za­chod­nich ko­re­spon­den­tów.

W ko­ściele św. Ka­rola Bo­ro­me­usza mszę od­pra­wiali oj­ciec Ja­cek Sa­lij i ksiądz Sta­ni­sław Mał­kow­ski, przy­ja­ciel ro­dziny i po­le­mi­sta Jacka, od­kry­wa­ją­cego ka­to­li­cyzm. W imie­niu in­ter­no­wa­nych ko­biet że­gnała zmarłą ak­torka Ha­lina Mi­ko­łaj­ska. Od­czy­tano de­pe­szę, na­de­słaną przez Le­cha Wa­łęsę: Drogi Jacku. Łą­czę się z Tobą w bólu. Nie mogę być, będę się mo­dlił za Gra­żynę na mszy w Gdań­sku.

Nad gro­bem długo, bar­dzo długo pod­cho­dzili do Ku­ro­nia przy­ja­ciele i zna­jomi z kon­do­len­cjami.

Była to dla niego pierw­sza od wielu mie­sięcy oka­zja do spo­tka­nia się z tymi ludźmi, do paru chwil nie­skrę­po­wa­nej roz­mowy.

Cze­ka­li­śmy z Na­ka­zono nie­mal do końca ce­re­mo­nii, ob­ser­wu­jąc Jacka i oto­cze­nie. Kiedy znaczna część z kil­ku­set­oso­bo­wego zgro­ma­dze­nia opu­ściła cmen­tarz, można było do­strzec grupę około 50 mło­dych lu­dzi ubra­nych w kurtki i dżinsy wy­raź­nie „pe­we­xow­skiego” po­cho­dze­nia, pa­lą­cych pa­pie­rosy i ze znu­dze­niem roz­glą­da­ją­cych się wo­kół. Ich twa­rze nie wy­ra­żały ni­czego, byli du­chowo (o ile można było do­pa­trzeć się w nich du­cha) nie­obecni, fi­zycz­nie – na służ­bie.

Kilka mie­sięcy póź­niej te same typy, te same twa­rze spo­tka­łem na po­grze­bie ojca Adama Mich­nika – Ozja­sza Szech­tera. Ich obec­ność czy­niła te uro­czy­sto­ści do­dat­kowo smut­nymi.

DE­LE­GA­LI­ZA­CJA „SO­LI­DAR­NO­ŚCI” 8 PAŹ­DZIER­NIKA 1982 ROKU

Wcze­sną je­sie­nią 1982 roku było już wi­dać, że wła­dza chce za­koń­czyć okres przej­ściowy, pod­czas któ­rego wszyst­kie związki za­wo­dowe były za­wie­szone, i osta­tecz­nie roz­wią­zać kwe­stię „So­li­dar­no­ści”. Ra­chuby na wy­ko­rzy­sta­nie ro­bot­ni­czego trzonu So­li­dar­no­ści, który wła­snymi si­łami, we wła­snym in­te­re­sie od­su­nie od sie­bie pro­ro­ków kon­fron­ta­cji i kontr­re­wo­lu­cji (to słowa z prze­mó­wie­nia ge­ne­rała Ja­ru­zel­skiego z 13 grud­nia 1981 roku) speł­zły na ni­czym. Nie po­wio­dło się także wy­ko­rzy­sta­nie do tego celu od­cię­tego od świata, ale po­cząt­kowo nie­in­ter­no­wa­nego jak ty­siące jego ko­le­gów, Le­cha Wa­łęsy. Przy­wódca „So­li­dar­no­ści” od­mó­wił roz­mów w ta­kich wa­run­kach i na ten te­mat, choć nie­przy­ję­cie wi­ce­pre­miera Ra­kow­skiego 14 grud­nia 1981 roku tłu­ma­czył póź­niej złą dyk­cją pil­nu­ją­cego go taj­niaka, a nie wła­sną świa­domą de­cy­zją.

„New­sweek”,18 paź­dzier­nika 1982 r. „Zde­cy­do­wa­li­śmy, że bę­dzie­cie za­ka­zani”