Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pomiędzy lipcem 1982 a sierpniem 1986 Andrzej Krajewski towarzyszył zachodnim korespondentom w Polsce. Ta książka to opowieść o tamtym czasie z pozycji obserwatora, czasem też uczestnika zdarzeń.
Pierwsze wydanie tej książki ukazało się z przyczyn oczywistych poza oficjalnym obiegiem, w dzisiejszym, trzecim autor dopowiada dalszą historię wielu spraw, takich jak odpowiedzialność za strzelanie do ludzi w Lubinie, zabójstwa Grzegorza Przemyka i księdza Jerzego Popiełuszki.
Obecne wydanie zawiera współczesne noty i komentarze oraz pokaźny zasób ilustracji i zdjęć (w tym dzieła autorstwa Chrisa Niedenthala).
W czasach manipulowania historią, nadawania jej funkcji usługowej wobec polityki, warto przypomnieć sobie prawdę o mrocznych latach 80-tych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 544
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PRZEDMOWA AUTORA
Czemu wznawiam tę książkę? Ponieważ pierwszego, podziemnego jej wydania nie znają nawet historycy zajmujący się czasami „Solidarności”, a wydanie drugie, z 2009 roku, prawie nie istnieje. Zawierało błędy, którym jestem winien, bo poprawki numerów stron w indeksie nazwisk naniosłem również na inne liczbniki w całej książce. Powstałe w ten sposób pomyłki w datach dostrzegłem po odebraniu jej z drukarni i płonąc ze wstydu, schowałem nakład do piwnicy. Błędy, oczywiście, teraz poprawiłem.
Ale najważniejsze jest to, że w Polsce 2022 roku, w 40 lat od opisywanych tu wydarzeń, widzę zadziwiająco wiele podobieństw do tamtych czasów. Przede wszystkim jeśli chodzi o przestrzeganie praworządności i o media, te państwowe. Takich policjantów, takich prokuratorów, a nawet sędziów, takich redaktorów jak za PRL, niestety, jest coraz więcej. Dlatego warto przypomnieć, jak to może się skończyć.
Nie jest to też ta sama książka co w pierwszym wydaniu. Pięć rozdziałów następujących po wywiadzie z Bradley’em Grahamem dopisałem w 1987 roku, po ukazaniu się „Cicerone”, będąc już stypendystą Fulbrighta na Uniwersytecie Michigan w Ann Arbor w USA. Miałem tam dostęp do archiwalnych egzemplarzy „The Washington Post” i dzięki temu mogłem przedstawić nie tylko to, co widział w Polsce Jackson Diehl, ale i to, co przekazał swoim amerykańskim czytelnikom.
Nie zrobiłem tego w stosunku do wcześniejszych relacji Bradley’a Grahama ani dwóch korespondentów „Yomiuri Shimbun” – Ryuji Nakazono i Toshio Mizushimy – nie tylko dlatego, że japońskiego nie znam, ale także, i to jest decydujące, ponieważ każdy z moich szefów polegał nie tylko na tym, co mu podsuwałem, ale miał i inne źródła informacji, których nie znałem. Tylko dla Jerzego Lobmana z „Trybuny Ludu”, cytowanego na tylnej okładce, byłem wyłącznym „cicerone”, czyli przewodnikiem moich szefów po Polsce.
„Kraj w stanie” różni się od „Cicerone” także współczesnymi notami, sygnowanymi odciskiem palca i datą 2022. Dopowiadam w nich dalszą historię wielu spraw, takich jak odpowiedzialność za strzelanie do ludzi w Lubinie, zabójstwa Grzegorza Przemyka i księdza Jerzego Popiełuszki. Przypominam też dalsze losy osób mniej znanych. Szperając w podziemnych wydawnictwach, trafiłem także na kilka swoich tekstów, które wydały mi się warte przypomnienia. Mają one znaczek podziemnego druku.
Po raz pierwszy pojawiają się w tym wydaniu ilustracje. Poszukałem zdjęć w domowych pudełkach i kliszach, w moim zbiorze „polskich stron” z „Newsweeka” i „Time’a” z tamtych lat i w internetowym archiwum „The New York Times”. To, że wśród tych ilustracji znalazły się zdjęcia Chrisa Niedenthala, jest szczodrym gestem znanego mi od lat Mistrza Obiektywu. Dzięki, Chris!
W 2009 roku nie dostałem dofinansowania na wznowienie tej książki, ale dzięki staraniom o nie uzyskałem recenzję „Cicerone” od profesora Andrzeja Paczkowskiego, za którą jestem mu wdzięczny, tak samo jak profesorowi Andrzejowi Friszkemu za umożliwienie mi badań w IPN.
Jeden z młodych czytelników wyznał, że zagubił się w ekonomicznych realiach lat 80. W 1984 roku sanitariusze oskarżeni o pobicie Grzegorza Przemyka mieli ukraść jednemu pacjentowi 1,5 tysiąca złotych, a drugiemu – 155 tysięcy. W marcu 1985 strajkujące kobiety chciały po 3 tysiące zł podwyżki. To było dużo czy mało?
Spróbuję wyjaśnić. W 1984 roku 1,5 tysiąca złotych nie było dużą sumą, choć 155 tysięcy stanowiło już blisko dziesięć miesięcznych pensji. Rok później żądanie podwyżki o 3 tysiące przy średniej pensji wynoszącej 20 tysięcy wydaje się racjonalne. Można przytoczyć ceny detaliczne podstawowych artykułów spożywczych: mięsa, chleba, jajek, cukru, ale to nie ma sensu, bo w opisywanych przeze mnie latach ceny niemal wszystkich towarów były dekretowane przez państwo. Te ceny urzędowe były niższe od rynkowych, co najlepiej ilustrowała oficjalna i czarnorynkowa cena dolara: w latach 70. państwowe banki (a innych nie było) płaciły za niego 4 złote, ale jednodolarowy bon towarowy w Pewexie był wart około 100 złotych. Obok zwykłych istniały sklepy „komercyjne”, gdzie mięso sprzedawano po cenach wyższych od „kartkowych”. A „kartki”, czyli kupony uprawniające do nabycia określonych wyrobów w określonej ilości (na przykład: woł. ciel. z kością 400 g; cukierki 250 g.), zaczęły się od cukru w 1976 roku (wtedy przestałem słodzić herbatę), a ostatecznie objęły nawet buty do trumny.
Cały ten absurdalny system dystrybucji towarów (nadal od pół wieku obowiązujący na Kubie, gdzie pod koniec 2021 roku zabrakło papieru do druku kartek) został stworzony ze strachu, ponieważ podwyżki cen groziły strajkami i zmianami na szczytach komunistycznej władzy. Zdarzyło się to w grudniu 1970 roku, ze strzelaniem do strajkujących na Wybrzeżu, i w roku 1976, już bezkrwawo.
W kolejkach po mięso, tych najdłuższych (a ustawiały się niemal po wszystko, łącznie z meblami), nie czekali jednak wszyscy obywatele. Pamiętam taką scenę ze sklepu mięsnego na Bródnie: drugą godzinę stoję po kartkowy ochłap, gdy widzę pchającego się do lady świńskiego blondyna w milicyjnej, niebieskiej koszuli. – Czego ten tu szuka? – oburzam się w myślach. Po kilku dniach, gdy natykam się na niego przed szpitalem, w którym pracuje mój konspiracyjny znajomy, orientuję się, że szukał mnie, bo mięso miał przecież w milicyjnych „Konsumach”, gdzie mógł kupić znacznie więcej niż ja w osiedlowym sklepie. Ani płace, ani ceny w PRL nie oddawały więc ówczesnej rzeczywistości, w tym tego, że byli w niej równi i równiejsi.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na skalę inflacji w tamtych czasach. W 1985 roku wynosiła 15 proc. rocznie. W pięć lat później, w 1990 roku, sięgnęła prawie 600 proc. Tak szybko to poszło, choć w innej, sztucznie regulowanej gospodarce. Ale zbicie tej hiperinflacji do poniżej 5 proc. rocznie (a nawet do ujemnej, od czerwca 2014 do stycznia 2017 roku) zajęło, już we współczesnej, rynkowej Polsce, ponad 20 lat, poczynając od „szokowej terapii” Leszka Balcerowicza z początku lat 90.
Kiedy piszę te słowa, inflacja w Polsce jest już bliska 18 proc. „Wiadomości” TVP zapewniają, że bardziej nie wzrośnie. Tyle że „Wiadomości” są dziś równie wiarygodne, jak „Trybuna Ludu” z lat opisywanych w tej książce. Ale to już zupełnie inna historia...
Andrzej Krajewski
Warszawa, listopad 2022 r.
PRZEDMOWA DARIUSZA FIKUSA Z 1987 ROKU
O czym jest ta książka? Jest to dziennikarska opowieść o tym, co wydarzyło się w naszym kraju między lipcem 1982 a sierpniem 1986 roku. Jest to relacja specjalna dziennikarza, który towarzyszy korespondentom zachodnim akredytowanym w Polsce i próbuje przybliżyć im wydarzenia krajowe tak, aby były one strawne i interesujące dla egzotycznego niekiedy odbiorcy. Krajewski towarzyszy najpierw japońskim korespondentom dziennika „Yomiuri Shimbun”, największej gazety na świecie, a następnie korespondentowi „The Washington Post”, czyli pisma amerykańskich kongresmenów, senatorów, wyższych urzędników, prawdziwej elity USA, której opinia o Polsce i Polakach nie jest nam bynajmniej obojętna.
Osią, wokół której skupiają się wszystkie wydarzenia tych lat, jest walka między władzą a społeczeństwem polskim, między aroganckim rządem generałów a prześladowaną, zepchniętą do podziemia „Solidarnością”. A także stosunki między rządzącą partią komunistyczną a sprawującym rząd dusz kościołem katolickim. Tematów dostarcza samo życie; demonstracje, dużo demonstracji, masakra w Lubinie, strajki, skrytobójstwa i pogrzeby ofiar, uroczystości patriotyczne i rocznice, między innymi 40. rocznica powstania w Getcie Warszawskim, Nagroda Nobla dla Wałęsy, druga wizyta Papieża w ojczyźnie, zamordowanie Grzegorza Przemyka i księdza Jerzego Popiełuszki – żeby wyliczyć tylko najważniejsze wydarzenia tych lat.
Nie jest naszą, społeczeństwa, winą, iż to, co głównie przyciąga uwagę korespondentów zachodnich, dzieje się między cmentarzem, demonstracją uliczną a imprezą kościelną. To jest właśnie specyfika polska. Można się oczywiście zastanawiać, czy akurat te wydarzenia były istotnie najważniejszą treścią tych lat? Czy gdybyśmy nie patrzyli okiem zagranicznego korespondenta szukającego z jednej strony sensacji, aktualnych wiadomości („news”), a z drugiej czegoś najbardziej typowego dla danego kraju, a więc czy z naszego punktu widzenia również zaakceptowalibyśmy ten wybór?
Zastanawiałem się bardzo poważnie nad odpowiedzią na to pytanie, jest ono bowiem kluczowe, ale z całym przekonaniem mogę odpowiedzieć: tak, to były te najważniejsze, najistotniejsze polskie sprawy tych lat. Nie znalazły one, niestety, pełnego oświetlenia w oficjalnej prasie, co więcej, były często przedmiotem wyjątkowo perfidnej manipulacji, tym bardziej przeto zasługują na obiektywne zrelacjonowanie, zaś zwięzłość stylu, trzymanie się faktów, oszczędność komentarza – a więc cechy charakterystyczne dla prasy zachodniej – stanowią dodatkową zaletę tej relacji.
Nie wiemy, co z materiału podsuniętego przez Andrzeja Krajewskiego wykorzystali Japończycy Ryuji Nakazono, a później Toshio Mizushima czy Amerykanin Graham Bradley, co przekazali swoim czytelnikom; nie wiemy albo ściślej: wiemy nie w pełni. Możemy mieć jednak pewność, że korespondenci owi dysponowali w miarę pełną informacją o sprawach najważniejszych, wydarzeniach najistotniejszych dla mieszkańców kraju niefortunnie położonego między Bugiem a Odrą.
Czy w tym dość powszechnym uwrażliwieniu na to, jak nas widzą i opisują dziennikarze zagraniczni, nie ma pewnej megalomanii? Czy jest to objaw zdrowy, że tak bardzo ciekawi nas, jak wypadnie nasz obraz w oczach innych? Myślę, że i na to pytanie trzeba odpowiedzieć szczerze.
Owszem, jest w tym szczypta megalomanii, ale po pierwsze – jesteśmy społeczeństwem uwrażliwionym na to, co się o nas mówi i pisze, dlatego, że mamy świadomość naszej niesamodzielnej roli, świadomość, w jak dużym stopniu zależymy od woli mocarstw, od ich stanowiska, i to nie tylko rządów, ale również wpływowych grup nacisku, od opinii światowej.
A po drugie – to, co piszą o nas korespondenci, wraca do nas jak bumerang przez polskojęzyczne stacje radiowe, a w najbliższym prawdopodobnie czasie będzie docierało także przez telewizję satelitarną. W ten odbity, okrężny sposób informacje zatajane lub przekłamywane przez oficjalne środki przekazu w czystym kształcie docierają do odbiorcy krajowego.
Proszę sobie przypomnieć, jak istotną rolę w kluczowym 1956 roku odegrały korespondencje Filipa Bena, przedstawiciela „Le Monde” w Warszawie. Do jego pokoju w hotelu Bristol na Krakowskim Przedmieściu pielgrzymowali dygnitarze partyjni i urzędnicy państwowi, nie mówiąc o czołowych dziennikarzach. Znoszono mu ukradkiem wiadomości, skonfiskowane artykuły, dokumenty, ułatwiano dostęp do stenogramów partyjnych konwentykli, wszystko to z pełną świadomością, że wiadomości te rozejdą się następnego dnia na cały kraj przez którąś z polskojęzycznych stacji radiowych na Zachodzie. Pisze o tym obszernie w swoich wspomnieniach były szef Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, Jan Nowak, czyli Zdzisław Jeziorański („Wojna w eterze”). Podobną rolę spełniali w latach osiemdziesiątych Dan Fisher, Krzysztof Bobiński, Hella Pick, Jan Krauze, Kevin Ruane, Michael Kaufman, Bradley Graham i inni.
Czytelnik w Polsce wie, że nie może ufać miejscowym środkom przekazu. Nie są to bowiem społeczne środki przekazu, jak to jest w demokratycznych krajach świata, w których prasa znajduje się w rękach licznych partii politycznych, pod wpływem różnych grup nacisku i wyraża zróżnicowane opinie, spośród których czytelnik może wyłowić sobie te, które mu najbardziej odpowiadają. Nasze media pozostają na wyłącznych usługach rządzącej partii komunistycznej, która sprawuje faktyczny monopol nad całą informacją.
Zrozumiał to doskonale jeden z negatywnych bohaterów książki Krajewskiego – Jerzy Urban, rzecznik prasowy rządu. Stwierdził on wprost: Adresatem tego, co mówię (na konferencjach prasowych – przyp. D.F.) nie jest wyłącznie ani nawet przede wszystkim zachodnia opinia publiczna. W pierwszym rzędzie wypowiadam się z myślą o polskim społeczeństwie. Wrogie nam komentarze, plotki poprzez zachodnie rozgłośnie docierają do części polskiego społeczeństwa, a potem w szerokich kręgach krążą przekazywane z ust do ust. I z tego paradoksu, że „rzecznik polskiego rządu informuje Polaków niejako poprzez dziennikarzy zagranicznych”, Jerzy Urban musi się gęsto tłumaczyć. Tym samym jednak przyznaje, że ta schizofreniczna sytuacja jest polską specjalnością, że wynika ona z głębokiej, utrwalonej nieufności do zmonopolizowanych przez partię mass mediów.
Wprowadzenie stanu wojennego, brutalna likwidacja wszelkiego, nie tylko związkowego, ale także informacyjnego pluralizmu, sprawiły, że nastąpił totalny upadek wiarygodności prasy i zaufania do krajowych dziennikarzy. Według badań oficjalnego ośrodka prasowego, przeszło 60 proc. dorosłej ludności Polski nie jest obecnie w stanie wymienić choćby jednego nazwiska dziennikarza, który zasługiwałby na zaufanie. Deklarowane zaufanie pozostałych 40 proc. opiera się na domniemaniu ewentualnej kompetencji dziennikarzy (mają więcej informacji, znają się na tym, o czym piszą), bardzo zaś rzadko – na przekonaniu o ich uczciwości (tzn. że wierzą w to, co piszą). Tylko 34 proc. ankietowanych (próba losowa, wskazująca na ogólne tendencje) uznaje oficjalne mass media za godne zaufania jako źródło informacji (bo już nie ocen i opinii).
Jeśli nie można ufać własnej informacji, trzeba jej szukać gdzie indziej. Z krajowych badań wynika również, że w sytuacjach jakiegokolwiek poważniejszego kryzysu na świecie, czy w kraju, liczba słuchaczy polskojęzycznych stacji radiowych rośnie gwałtownie i wynosi blisko 1/3 ogółu społeczeństwa.
Tak więc również z naszego punktu widzenia ogromnie ważną kwestią jest sposób informowania korespondentów zagranicznych o problemach naszego życia w całej jego złożoności. A to w dużym stopniu zależy właśnie od roli owych pośredników – tłumaczy i przewodników, takich, jakim dla Japończyków i Amerykanina był Andrzej Krajewski. Spełniał on wobec nich rolę swego rodzaju „cicerone” – przewodnika, tylko że nie po muzeach i zabytkach naszego kraju, ale po jego żywej tkance – społecznej, politycznej, a także historycznej.
Uważam tę pracę za bardzo interesującą nie tylko dla rekonstrukcji wydarzeń historycznych, ale także dla ukazanej w niej techniki pracy dziennikarza zachodniego wykonującego swe obowiązki w niezwykle trudnych warunkach stałego osaczenia i inwigilacji przez Służbę Bezpieczeństwa, uporczywej walki o stale blokowany przez władze dostęp do źródeł informacji. Dlatego właśnie książkę tę gorąco polecam życzliwej uwadze Czytelników.
Dariusz Fikus
LITERA, NA KTÓRĄ NIE ZACZYNA SIĘ ŻADNE POLSKIE SŁOWO
W lipcu 1982 roku Andrzej Krzysztof Wróblewski, były dziennikarz „Polityki” spytał, czy nie chciałbym pracować dla warszawskiego korespondenta „Yomiuri Shimbun”, największej gazety świata – 14 milionów dziennego nakładu, osiem wydań od rana do wieczora, 4 tysiące pracowników redakcyjnych. Zbyt zajęty nie byłem, pracowałem tylko dla miesięcznika „Firma”, więc spróbowałem. Ryuji Nakazono okazał się być tęgawym, uśmiechniętym, bardzo spokojnym Japończykiem po czterdziestce. W biurze mieszczącym się w willi na warszawskim Mokotowie przyjął mnie tak uprzejmie, jakby to on starał się o pracę u mnie. Poprosił o zdjęcie obuwia i poczęstował herbatą.
Był 21 lipca, trwało posiedzenie sejmu, więc ten dzień spędziłem przy telewizorze, nagrywając i tłumacząc na angielski fragmenty wystąpień sejmowych, przede wszystkim – szefa Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON), generała Wojciecha Jaruzelskiego. Tak jak oczekiwano, stan wojenny został utrzymany. Z internowania zwolniono 913 osób, 314 dostało urlopy. Wyszły wszystkie kobiety. W obozach pozostało 637 osób, w tym Lech Wałęsa. Generał zapowiedział możliwość zawieszenia stanu wojennego przed końcem roku, oznajmiając, iż w takim przypadku WRON wystąpi o przekazanie Radzie Ministrów „szczególnych uprawnień”.
Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego powstała w nocy 12 grudnia 1981 roku. Nie miała umocowania w Konstytucji. Składała się z 17 generałów i 5 pułkowników. Jej dowódca, gen. armii Wojciech Jaruzelski, był jednocześnie I sekretarzem rządzącej partii (PZPR), premierem rządu i ministrem obrony narodowej, a w składzie WRON było trzech ministrów, szef Urzędu Rady Ministrów i czterech wiceministrów obrony. W 2006 roku członkowie WRON zostali oskarżeni przez prokuratorów Instytutu Pamięci Narodowej o popełnienie zbrodni komunistycznej polegającej na kierowaniu zorganizowanym związkiem przestępczym o charakterze zbrojnym, czyli juntą wojskową. W 2012 r. gen. Czesław Kiszczak został skazany na 2 lata więzienia w zawieszeniu. Pozostali członkowie WRON zmarli wcześniej albo wyłączono ich sprawy ze względu na stan zdrowia lub błąd prokuratury (nie objęcie oskarżeniem gen. Michała Janiszewskiego). W. Jaruzelski zmarł w 2014 r., M. Janiszewski w 2016.
Zabrzmiały też pierwsze tony marsza pogrzebowego dla „Solidarności”, której działacze i członkowie konspirując, jątrząc, organizując awanturnicze wybryki, spychają swoją organizację ku samozniszczeniu. Jeszcze i dziś wznoszą się nieraz rozcapierzone palce. Na tę literę nie zaczyna się żadne polskie słowo. Od niej w Polsce nie będzie lepiej. Może być tylko gorzej. Te słowa generała Jaruzelskiego utrwaliły się najbardziej w naszej pamięci. Znacząca była zapowiedź „odbudowy” związków zawodowych: Ruch związkowy musi się odrodzić. Jest on klasie robotniczej, ludziom pracy żywotnie potrzebny. Władza socjalistycznego państwa wyjdzie tej potrzebie aktywnie na spotkanie.
PZPR, ZSL i SD oraz koncesjonowane organizacje katolików świeckich czyli Stowarzyszenie PAX, Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne (ChSS) i Polski Związek Katolicko-Społeczny (PZKS) podpisały deklarację o utworzeniu Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (PRON). Powstające od kilku miesięcy lokalne komitety ocalenia, porozumienia i odrodzenia, tak zwane OKON-y (Obywatelskie Komitety Odrodzenia Narodowego), początkowo tworzone z inicjatywy „starych towarzyszy partyjnych” z czasem miały zastąpić dotychczasowy Front Jedności Narodu.
Na czele PRON stanął katolicki pisarz, działacz PAX-u Jan Dobraczyński, członkami indywidualnymi byli między innymi: Irena Szewińska, Jan Tomaszewski, Wojciech Siemion, Zbigniew Religa, Mikołaj Kozakiewicz, a członkami zbiorowymi wszystkie partie polityczne, związki zawodowe, ZHP, związki sportowe i turystyczne. PRON został rozwiązany jesienią 1989 roku.
Nakazono poprosił, abym do końca lipca przychodził codziennie na kilka godzin. Miał to być okres próbny. I tak zacząłem pracę jako tłumacz dwóch korespondentów „Yomiuri Shimbun”, a od listopada 1984 roku do wyjazdu z Polski w sierpniu 1986 – korespondentów „The Washington Post”. Wszedłem do grona około stu osób pracujących jako tłumacze przy akredytowanych w Polsce dziennikarzach zagranicznych. Każdy z nich zatrudniał przynajmniej jednego tłumacza, zaś biura większe, takie jak „The New York Times”, „The Washington Post”, agencje prasowe i sieci telewizyjne – po kilku. Nieliczni, pracujący od wielu lat z korespondentami Polacy mieli status dziennikarski, czyli akredytację wystawianą im przez MSZ.
Generał Wojciech Jaruzelski na posiedzeniu sejmu, 21 lipca 1982 r. Fot. Chris Niedenthal
Większość tłumaczy trafiała do pracy przez Agencję Prasową Interpress. W jej strukturze było Biuro Współpracy z Zagranicą. Jaką rolę, poza pomocą językową, pełnili tłumacze Interpressu pracujący u korespondentów w Warszawie? Spytałem o to Krzysztofa Bobińskiego, korespondenta londyńskiego „Financial Times”, którego znałem z okresu „Solidarności” 1980–1981. Bobiński od lat był w Polsce, pochodzi z polskiej rodziny, żonaty jest z Polką pracującą w PAN.
Profesor Lena Kolarska-Bobińska, socjolog, twórczyni Instytutu Spraw Publicznych, w czerwcu 2009 roku wybrana na europosłankę Platformy Obywatelskiej z Lublina. 2013–2015 minister nauki i szkolnictwa wyższego.
Krzysztof doskonale mówi w naszym języku i jest najlepszym znawcą spraw polskich wśród korespondentów zagranicznych. Wiedziałem, że przez parę miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego zatrudniał Mirka Kowalskiego, znanego mi z „Solidarności”. Odwiedziłem Bobińskiego w jego biurze, czyli mieszkanku w wieżowcu przy Królewskiej urządzonym ze skąpstwem godnym organu wielkiej finansjery (nie miał tam nawet linii teleksowej, odbierającej serwis Polskiej Agencji Prasowej i Reutera, co było minimum łączności z Polską i światem).
Milicja przepędza kobiety pilnujące krzyża z kwiatów na placu Zwycięstwa (obecnie Piłsudskiego) w Warszawie, 16 sierpnia 1982 r. Fot. Chris Niedenthal
Podczas spaceru po okolicy – u niego, jak w biurze każdego korespondenta, lepiej było nie omawiać spraw ważnych – spytałem jak załatwił zatrudnienie Mirka. Uzyskałem niewiele. Kowalski próbował złożyć papiery w stołecznym Wydziale Zatrudnienia przy Karowej, tam jednak wymagali świadectwa z ostatniego miejsca pracy, którym był Region Mazowsze NSZZ „Solidarność”. Bobiński zrezygnował z tej współpracy przede wszystkim dlatego, że czytanie polskiej prasy i wynajdywanie w niej sprzeczności, o które później z miną zaspanego misia wypytywał podczas wtorkowych konferencji ministra Urbana, było tym, co, jak mi powiedział, sam lubił robić najbardziej. Innych pomysłów na dowiedzenie się, jak naprawdę wygląda relacja tłumacz–władze nie miałem. Postanowiłem zatem pracować i czekać, co przyniesie przyszłość.
GORĄCY 31 SIERPNIA 1982 ROKU
Do końca lipca codziennie czytałem i tłumaczyłem szefowi najważniejsze, moim zdaniem, artykuły z prasy oficjalnej. Raczej wyławiałem informacje i wnioski z artykułów publicystycznych niż zwracałem uwagę na to, co wypełniało pierwsze strony dzienników. Nakazono dysponował także serwisem Reutera i Polskiej Agencji Prasowej po angielsku oraz przywożonym po południu „Polish News Bulletine” wydawanym przez ambasady angielską i amerykańską dobrze redagowanym przeglądem polskiej prasy, także tygodniowej.
Nakazono pracował do późnego wieczora, więc pojawiał się w biurze (był to jeden z pokojów na parterze willi, pozostałe trzy stanowiły jego mieszkanie) około jedenastej. Wypijał kawę przygotowaną przez panią Ewę, sympatyczną żonę robotnika z FSO prowadzącą kuchnię, sprzątającą i piorącą, wysłuchiwał tego, co miałem mu do powiedzenia i albo wybiegał na miasto albo dawał nura do nory teleksowej. Było to oddzielone od reszty pokoju, wygłuszone pomieszczenie, gdzie stały teleksy odbierające Reutera i PAP oraz trzeci aparat służący do łączności z Tokio i światem. Nakazono pisał na nim z niezwykłą szybkością, specjalną odmianą fonetycznego japońskiego.
Zastanawiałem się, czy ten teleks był na bieżąco kontrolowany. Chyba nie, na co wskazywałoby wyłączenie wszystkich teleksów po 13 grudnia 1981 roku. Wtedy korespondenci mogli nadawać jedynie z Interpressu. W mojej obecności przerwanie połączenia zdarzyło się tylko raz, w Gdańsku, gdy na hotelowym aparacie szef wystukał kilkakrotnie nazwisko Jaruzelski. Maszyna zacięła się, warknęła i zamarła. To było 16 grudnia 1982 roku.
W pierwszej połowie sierpnia miałem od dawna załatwiony urlop z rodziną, o czym uprzedziłem na początku pracy. Szef zgodził się na mój wyjazd, czego wówczas nie potrafiłem docenić. Dopiero współpraca z jego następcą, Toshio Mizushimą, przekonała mnie, jak trudno jest uzyskać u Japończyków jakikolwiek dzień wolny. O urlopach korespondentów „Yomiuri” decydowało Tokio, mogli być z nich w każdej chwili odwołani, i te same zasady stosowali wobec tłumaczy.
Przed wyjazdem szef powiedział, że okres próbny mam zaliczony i że wystąpi do Wydziału Zatrudnienia o zezwolenie na pracę dla mnie. Po powrocie odpowiedzi z wydziału nie było. Zbliżał się 31 sierpnia, wiadomo było, że po sukcesie niezależnych pochodów 1 maja dojdzie do wystąpień i demonstracji. Szef chciał jechać do Gdańska, ja z nim, ale wahałem się – próbować bez legitymacji? Na razie wyprawiliśmy się 26 sierpnia z żoną i synem pana Nakazono, którzy przyjechali na wakacje do Polski, na obchody święta Matki Boskiej Częstochowskiej.
NA JASNEJ GÓRZE 26 SIERPNIA 1982
Początkowo oczekiwano przyjazdu Ojca Świętego Jana Pawła II do Częstochowy na uroczystości 26 sierpnia 1982 roku. Od kilku miesięcy wiadomo było jednak, że papież nie przyjedzie. Nie został zaproszony przez władze państwowe, podobnie jak Paweł VI na uroczystości milenijne w 1966 roku. Kościół przedłużył w tej sytuacji czas trwania jubileuszu 600-lecia cudownego obrazu jasnogórskiego do września 1983 roku.
Na Jasnej Górze było tego dnia około pół miliona wiernych. W parku, gdzie przed upałem schroniła się część pielgrzymów, ludzie koczowali pod drzewami, zbierały się wycieczki prowadzone przez księży i siostry zakonne. Na brzegu błoni kryli się milicjanci opasujący klasztor i wzgórze niebieską obręczą. Staliśmy pod kasztanem, niedaleko wejścia do klasztoru, w otoczeniu pielgrzymki w strojach ludowych, które bardzo podobały się Japończykom. Tłumaczyłem sens pieśni religijnych i kazania prymasa Glempa. Ludzie słuchali w milczeniu jego rozważań o czasie modlitwy i czasie gniewu, w tym słów o tym, że nie ulica ma być terenem dialogu, bo na ulicach dosyć już w naszym kraju popłynęło krwi. Prymas popierał stanowisko władzy.
Przekładałem jak najdokładniej kolejne słowa prymasa:
– Zacznijmy więc serio myśleć o stole dialogu. Zacznijmy więc tworzyć warunki. A oto nasze propozycje – myślę, że realne: uwolnić Lecha Wałęsę...
W tym momencie Jasna Góra eksplodowała oklaskami, które niosły się nad klasztorem jak burza i popłynęły nad miasto. Po paru minutach owacji Prymas powtórzył:
– Uwolnić Lecha Wałęsę lub zapewnić mu przejściowo takie warunki, aby mógł jako wolny się wypowiedzieć. Wznowić, choćby etapami, pracę związkową. Zwolnić resztę internowanych i rozpocząć pracę nad przygotowaniem amnestii. Określić datę przyjazdu Ojca Świętego do Polski.
Znów długie, niemilknące owacje, pomagające mi w nadążeniu za słowami prymasa, które zrobiły na moim Japończyku duże wrażenie.
„Newsweek”, 13 września 1982 r. Tytuł: „Pat na ulicach”. Polska policja pokazuje niezwykłą siłę, walcząc z protestującymi w drugą rocznicę narodzin Solidarności
W parku u stóp Jasnej Góry rozmawialiśmy później z klerykami i pielgrzymami. Wszyscy byli za „Solidarnością” i nie obawiali się wyrażania swoich poglądów w miejscu, gdzie w czerwcu 1979 roku Jan Paweł II powiedział: Tu zawsze byliśmy wolni.
Uzupełnieniem apelu Prymasa było stanowisko biskupów, którzy prosili, by rocznice porozumień w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu obchodzono w duchu narodowej powagi i spokoju, jaki stwarza wspólna modlitwa przy ołtarzach Pańskich, ale równocześnie stwierdzali, że Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego w proklamacji stanu wojennego z 13 grudnia 1981 roku oświadczyła, że związki zawodowe, w tym „Solidarność” będą mogły wznowić swoją działalność w ramach statutowych. Chcemy wierzyć, że za słowami pójdą czyny, trzeba bowiem, by władza była wiarygodną.
ZWIĄZKOWCY APELUJĄ O ROZMOWY POD WARUNKIEM UWOLNIENIA WAŁĘSY
Propozycja rozmów padła także ze strony związkowej. Był nią list siedmiu działaczy zawieszonych związków zawodowych, „Solidarności”, branżowych i autonomicznych, wystosowany w drugiej połowie sierpnia do generała Jaruzelskiego. Utrzymany w spokojnym, rzeczowym tonie, proponował udział związków we wdrażaniu reformy gospodarczej i akceptował Społeczną Komisję Koordynacyjną (utworzony po 13 grudnia 1981 roku organ doradczy rządu w sprawach związkowych) jako tymczasowe forum rozmów. Uwolnienie Lecha Wałęsy było jedynym warunkiem ich podjęcia przez „Solidarność”, stąd waga powtórzenia tego żądania przez Prymasa, przy jednoczesnym apelu o spokój 31 sierpnia, na czym tak bardzo zależało władzom. Były więc szanse uniknięcia rozlewu krwi w drugą rocznicę podpisania porozumień społecznych. Rząd z nich nie skorzystał. Dlaczego?
O audycjach Radia „Solidarność” informowała podziemna prasa. Takie ogłoszenia ukazywały się w tygodniku „CDN Głos Wolnego Robotnika”, gdzie pisałem jako Ajax
Być może po stronie władzy nie było już wiary w sens jakichkolwiek rozmów, choć władza rozmawiała nawet wtedy, kiedy wiedziała, że nic już nie wyniknie ze żmudnie prowadzonych negocjacji. Przed wprowadzeniem stanu wojennego rozmowy z „Solidarnością” podtrzymywano przecież do ostatniej chwili. Raczej więc zwyciężyło przekonanie o wygranej w zbliżającej się próbie sił. Tym bardziej, że na kilka dni przed 31 sierpnia aresztowany został Zbigniew Romaszewski, twórca Radia „Solidarność”, nadającego od wiosny 1982 roku i zawzięcie zwalczanego przez władze, początkowo z użyciem tysięcy funkcjonariuszy, helikopterów, samochodów pelengacyjnych, posterunków nasłuchu itp. W ocenie władz zatrzymanie Romaszewskiego powinno więc było podciąć nastroje i zdezorganizować przygotowania do rocznicowych demonstracji 31 sierpnia, przynajmniej w stolicy.
Jednak z drugiej strony warszawskie podziemie całkiem niedawno, w czerwcu 1982 roku, pokazało do czego jest zdolne. Członkowie Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu Solidarności (MRKS) wsławili się pokazową, opartą na najlepszych wzorach z czasów okupacji hitlerowskiej, akcją odbicia Janka Narożniaka ze szpitala Akademii Medycznej. Ten młody matematyk znany był z kryzysu listopadowego 1980 roku, kiedy to, w odpowiedzi na aresztowanie Narożniaka, powielającego tajną instrukcję Prokuratury Generalnej nakazującą ściganie osób z opozycji lat 70., cały region Mazowsze zagroził strajkiem. Starcia z władzami uniknięto dzięki mediacji Stefana Bratkowskiego, prezesa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Ukrywający się od 13 grudnia 1981 roku Narożniak, legitymowany w parku przy placu Komuny Paryskiej (Wilsona) na Żoliborzu, rzucił się do ucieczki i został postrzelony przez milicjanta. Kilka dni później, za sprawą akcji MRKS-u, zniknął ze szpitala udając zmarłego, czym doprowadził do furii resort bezpieczeństwa, zaś warszawiaków do publicznie okazywanej ogromnej radości.
Brawurową akcję 26 czerwca 1982 roku przeprowadzili Jerzy Bogumił i Adam Borowski. Zgodnie z planem Jerzego Siwca, lekarza ze szpitala przy ulicy Banacha, przebrani za sanitariuszy działacze MRKS wywieźli Narożniaka na noszach windą z sali operacyjnej. Dalej, na wózku do przewożenia zwłok, dowieźli go do prosektorium, skąd zabrali samochodem dostawczym.
Były też szanse na starcia z władzami w Gdańsku, przed stocznią, tam gdzie przed dwoma laty rodziła się „Solidarność”. Niestety, 31 sierpnia do Gdańska nie pojechaliśmy. Wciąż nie miałem odpowiedzi z wydziału zatrudnienia, a poza tym szef brał pod uwagę możliwość odcięcia telefonów i teleksów, co wprowadzono po demonstracjach 1 i 3 maja. W Warszawie miał pewniejsze połączenie z Tokio niż na Wybrzeżu.
Dlatego we wtorek, 31 sierpnia, wczesnym popołudniem pojechaliśmy do centrum Warszawy. Samochodem można było dostać się tylko w rejon placu Trzech Krzyży. Dalej, w kierunku Krakowskiego Przedmieścia i Starego Miasta poszliśmy piechotą. Grozę budził gmach Komitetu Centralnego partii otoczony szpalerem ZOMO-wców trzymających na sztorc pistolety maszynowe z bagnetami. Na placu Zamkowym, a później na Krakowskim Przedmieściu, gromadziły się tysiące ludzi, docierających tu, mimo rozstawionych po mieście blokad milicyjnych. Miały one nie tylko zatrzymywać demonstrantów, ale i wyłapywać zorganizowane grupy z transparentami, idące z zakładów pracy.
AMBASADA RADZIECKA BRONIONA PRZEZ SZPALER WOJSKA Z BAGNETAMI
Założenia demonstracji 31 sierpnia, opracowane przez podziemne kierownictwo regionu, były następujące: czołówki pochodu z zakładów pracy spotykają się na pięciu wyznaczonych placach w pobliżu centrum, a następnie, już w zwartym szyku, pójdą razem na plac Teatralny, gdzie odbędzie się właściwa demonstracja. Dla ochrony akcji przygotowano grupy szturmowe, które miały przeciwstawiać się siłom milicyjnym. Były przygotowane butelki z płynem samozapalającym i kolce do rzucania pod opony milicyjnych wozów nazywanych „dyskotekami” z racji wirujących świateł z przodu. W ostatniej chwili jednak, podczas próby generalnej pod Warszawą, Zbyszek Bujak zrezygnował z użycia tych środków, obawiając się rozlewu krwi. Manifestanci mieli więc do dyspozycji racje moralne i sprawność nóg, co i tak wystarczyło na wiele godzin starć i zamieszek.
Praktycznie całe Śródmieście do późnego wieczora było wyłączone z normalnego ruchu. Walki z milicją, używającą gazów łzawiących i armatek wodnych, trwały w rejonie domów towarowych „Centrum” przy Marszałkowskiej, placu Zwycięstwa (jeszcze nieogrodzonego płotem, gdzie każdej nocy odradzał się kwietny krzyż, układany w miejscu tego z pierwszej wizyty Jana Pawła II), wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia, szczególnie przy kościołach św. Anny i św. Krzyża, na Placu Zamkowym, Starówce i na błoniach nad Wisłą. Taktyka milicji polegała na spychaniu demonstrantów z osi Krakowskie–Nowy Świat i niedopuszczaniu w pobliże gmachu KC.
W rezultacie, zamiast planowanego przez podziemną „Solidarność” jednego centralnego pochodu, odbyło się kilkadziesiąt mniejszych, w różnych punktach miasta. Zamieszki przeniosły się nawet na drugą stronę Wisły, do centrum Pragi, całkowicie pozbawionego milicyjnej opieki, co spowodowało czasowe zablokowanie mostów Poniatowskiego i Śląsko-Dąbrowskiego.
Ulica Świętokrzyska w Warszawie, 31 sierpnia 1982 r. Fot. Chris Niedenthal
Kiedy po piątej po południu wracaliśmy do biura (był to ostatni moment dla nadania korespondencji, by weszła jeszcze do dziennego wydania „Yomiuri Shimbun”) szpaler podobny do tego, jaki stał wokół KC, zauważyliśmy wzdłuż ogrodzenia ambasady radzieckiej. Wyglądało, że władza przygotowana jest na powstanie, na zbrojne ataki „Solidarności”. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że tego dnia mogło rzeczywiście dojść do rozlewu krwi. O tym, że doszło dowiedzieliśmy się kilka dni później.
Wydarzenia 31 sierpnia 1982 roku na posiedzeniu sejmu 16 września podsumował minister spraw wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak. Według jego relacji, w tym dniu doszło do zajść w 34 województwach, w 66 ośrodkach miejskich. Zatrzymano 5131 osób, w większości młodzież. W toku działań rozpraszających mogły przypadkowo ucierpieć i niekiedy ucierpiały osoby nieuczestniczące w zajściach powiedział Kiszczak. Muszę wyrazić z tego powodu szczere ubolewanie. Trudno jednak zrozumieć matki, często z małymi dziećmi, które nie starały się oddalić z rejonu zamieszek.
BISKUP TOKARCZUK: PRZECIEŻ HITLER TAK NIE POSTĄPIŁBY!
Być może, była to pośrednia odpowiedź na zarzuty biskupa Ignacego Tokarczuka, który w kazaniu do 300 tysięcy rolników, wygłoszonym 5 września na Jasnej Górze powiedział:
31 sierpnia w Przemyślu zgromadzili się robotnicy z fabryk, aby uczcić ten dzień spokojnie, a potem pójść do katedry na mszę świętą. W pewnym momencie zaczęto ich bić. I to bito straszliwie, nieraz ludzi niemających nic wspólnego z manifestacją. Jeden człowiek na przedmieściu wracał – to są fakty autentyczne – z ogródka działkowego, niósł w torbie warzywa, napadnięto na niego, zbito, powalono na ziemię i ten człowiek otwierający oczy, zmaltretowany woła: „Przecież tak Hitler nie postąpiłby! Co wy robicie ze mną?”. Na drugiej ulicy kobiety z wózkami przypadkowo znalazły się. Rzuca się w nie pociski z gazem, a te pochyliły się z płaczem nad wózkami, ażeby swoim ciałem zasłonić te niemowlęta, które mogły przecież szok ponieść i zostać ludźmi pokrzywdzonymi na całe życie. I takich faktów można by cytować tysiące z każdej miejscowości, z każdego miasta. Najmilsi, czy w kraju cywilizowanym takie rzeczy są dopuszczalne? Przecież z Murzynami by tak nie postąpiono, bo cały świat dzisiaj by krzyczał.
I krzyczał, ale kiedy bito Murzynów w Republice Południowej Afryki...
Bilans 31 sierpnia 1982 roku był tragiczny. Cztery, a według innych, także oficjalnych źródeł pięć ofiar śmiertelnych, 219 rannych, w tym 148 milicjantów, 6 strażaków i 2 żołnierzy.
Odpowiedź na pytanie kto wygrał 31 sierpnia jest bezsensowna i niepotrzebna stwierdził minister spraw wewnętrznych. Organizatorzy zajść nie mogli przecież liczyć na spełnienie ich żądań i przywrócenie stanu sprzed 13 grudnia. Służby resortu spraw wewnętrznych dostępnymi sobie specyficznymi sposobami dążyły do nawiązania kontaktów z ludźmi z tak zwanego podziemia, aby otworzyć im drogę wyjścia z konspiracji oraz powrót do normalnego życia. Wśród osób, wobec których takie działania były prowadzone, znajdują się między innymi ukrywający się przywódcy konspiracji Zbigniew Bujak, Bogdan Lis i Władysław Frasyniuk. Jeszcze w kwietniu 1982 roku MSW zapewniło im specjalne gwarancje umożliwiające bezpieczne i spokojne przeprowadzenie takich rozmów bez względu na końcowy wynik. Jedynym odzewem było milczenie lub brak odpowiedzi.
„The New York Times”, 2 września 1982 r. Tytuł: „Polska ujawnia, że we wtorkowych protestach zginęły dwie osoby”. Opis zdjęcia: „Nad policją i demonstrantami w Gdańsku unosił się gaz łzawiący”
Tak więc jedyne rozmowy z „Solidarnością”, które naprawdę interesowały władze, to były rozmowy o wyjściu z podziemia jego czołowych działaczy. Na temat związków zawodowych, mimo przyrzeczeń własnych, apeli kościoła oraz inicjatyw drugiej strony władze rozmawiać nie chciały. Władza sądziła przy tym, że Polacy zostali „zmanipulowani”, dlatego w bezpośrednim następstwie wydarzeń 31 sierpnia postawiła w stan oskarżenia czterech czołowych działaczy KSS KOR: Jacka Kuronia, Adama Michnika, Henryka Wujca i Jana Lityńskiego.
Celnie skomentował tę postawę władz podczas sejmowej debaty 26 października poseł Karol Małcużyński:
Nikt z tu obecnych nie wierzy chyba w głoszone nieraz oficjalne tezy, że starcia są spowodowane przez wyrostków, awanturników, a nawet – padło już kiedyś to słowo – gapiów. Obce zaś agentury, które oczywiście działają, bo za to im płacą, mogłyby stanąć na głowie i mimo to nie byłyby w stanie sprowokować tak masowego sprzeciwu i oporu społecznego. Ani CIA, ani inne ciemne siły, nie są w stanie wyprowadzić tysięcy Polaków na ulice ich miast. Kto w to wierzy, nie jest wyznawcą materialistycznego, ale detektywistycznego poglądu na historię.
Karol Małcużyński, dziennikarz, brat pianisty Witolda Małcużyńskiego, bezpartyjny poseł na sejm. Po II wojnie światowej sprawozdawca prasowy z Procesu Norymberskiego, autor tekstów Polskiej Kroniki Filmowej, autor „Monitora”, programu o polityce międzynarodowej w TVP w latach 70. W styczniu 1982 roku wstrzymał się od głosu przy głosowaniu „Ustawy o szczególnej regulacji prawnej w okresie stanu wojennego” zatwierdzającej WRON. Zmarł w 1984 roku.
MASAKRA W LUBINIE
Wydział Zatrudnienia 2 września poinformował, że moja legitymacja jest do odebrania. Szef był nie mniej zaskoczony ode mnie. Tak bez niczego? Bez warunków, rozmów, propozycji? Natychmiast pojechałem na ulicę Karową i odebrałem cenny dokument, ważny do końca roku. Pośpiech był uzasadniony, podana bowiem tego samego dnia informacja PAP na temat wydarzeń w Lubinie była alarmująca:
Najbardziej dramatyczne były skutki awantur ulicznych w Lubinie, gdzie zaatakowana przez tłum grupka funkcjonariuszy MO w obliczu bezpośredniego zagrożenia życia, zmuszona została do użycia broni. Doszło do tragedii, bowiem rannych zostało 14 osób, z których dwie zmarły.
W piątek, 3 września wcześnie rano byliśmy już w drodze do Lubina. Wyszperałem w starym notesie adres górnika, z którym rozmawiałem w początku lat 70. jako reporter „Expressu Wieczornego”. Nie było to najlepsze zaczepienie, ale innego nie miałem. Zresztą w ogóle nie wiedzieliśmy, czy zdołamy dostać się do miasta.
Obawy okazały się uzasadnione. Około 20 km przed Lubinem naszą taksówkę na warszawskich numerach zatrzymał patrol milicji. Stali przed mostem, na którym ustawili zaporę ze znakiem zakazu ruchu i mieli wyraźny rozkaz nie wpuszczać do Lubina żadnych obcych pojazdów. Sprawdzili starannie nasze dokumenty, wypytywali, dokąd jedziemy. Nakazono z absolutnym spokojem wyjaśnił, że do Kowar, bo w tamtejszej fabryce dywanów są japońskie maszyny. To ustaliliśmy po drodze.
– To proszę jechać inną drogą, przez Lubin przejazdu nie ma – usłyszeliśmy.
Zawróciliśmy.
W pobliskiej Ścinawie pan Waldek, kierowca taksówki, zajechał na parking w pobliżu rynku i miał czekać na nas tu lub w restauracji. Nakazono i ja ruszyliśmy piechotą w stronę końcowego przystanku autobusu kursującego do Lubina. Przeszliśmy około kilometra drogą. Milicji ani śladu. Tablica informacyjna na przystanku była zerwana, poszedłem więc dalej sprawdzić, czy nie ma innych autobusów. Kiedy wróciłem, Nakazono otoczony przez gromadę dzieci wracających ze szkoły czytał coś z elementarza, a one zaśmiewały się z jego polszczyzny. On także dobrze się bawił.
Zaproponowałem, żebyśmy wjechali do Lubina dwiema ciężarówkami, jako pomocnicy kierowców. Na spotkanie umówiliśmy się w kościele w centrum miasta, a w razie niepowodzenia przy samochodzie Waldka w Ścinawie.
Chwilę machałem na przejeżdżające ciężarówki. Stanął „Poldrob”, wielka lora wypełniona jajami. Zostawiłem Nakazono na przystanku i wsiadłem. Kierowca wiedział niewiele – że była demonstracja, że strzelali do ludzi. Posterunki milicji spotkaliśmy na granicy miasta. Samochody osobowe były zatrzymywane do kontroli bagażu i dokumentów, autobusy tak samo. Przepuszczano jedynie stałych mieszkańców Lubina. My przejechaliśmy bez sprawdzania. Wysiadłem już w mieście.
Piękna pogoda, ożywiony ruch na ulicach – było około drugiej po południu, dorośli wracali z kopalni, młodzież ze szkół. Przy miejskim parku, w pobliżu centrum, zobaczyłem kolumnę szarych milicyjnych wozów: kilkanaście „dyskotek”, nyski, armatki wodne, a nawet transporter opancerzony. Ulicami co kilkadziesiąt metrów sunęły patrole „zomitów” – wielkich chłopów w hełmach z podniesionymi przyłbicami, zbrojnych w długie pałki, rakietnice i pistolety.
Przede mną szła grupka młodzieży, opowiadali coś o zajściach z 31 sierpnia. Łapałem pojedyncze słowa. Już podchodziłem, by ich zagadnąć, szczególnie jednego z obandażowaną ręką (ranny?), kiedy zainteresował się nimi patrol:
– Legitymacje proszę! Co tu robicie?
Szybko przeszedłem na drugą stronę ulicy.
Przed sklepem nawiązałem rozmowę z kobietą z wózkiem. Spytałem o ulicę Szkolną, gdzie mieszkał mój górnik. Wskazała kierunek, spytałem, czy jest z Lubina, czy może była tu we wtorek... W tym momencie ze sklepu wyszedł mąż, spłoszyła się, odeszli.
Kolejna próba koło dworca PKS. Mężczyzna, koło czterdziestki, spokojny, solidnie wyglądający.
– Ulica Szkolna?
– Prosto i w prawo.
– Może idzie pan w tym kierunku?
– Kawałek.
– Mogę podejść z panem?
I tak, od słowa do słowa, zaczął mówić.
„The New York Times”, 3 września 1982 r. Informacja o starciach w Lubinie na pierwszej stronie. Tytuł: „Starcia w Polsce trwają trzeci dzień w górniczym mieście. Młodzi, krzycząc «mordercy», rzucali kamieniami w policję w Lubinie, gdzie we wtorek zginęły dwie osoby”
Pochyliłem się, żeby zawiązać but, ukradkiem włączyłem magnetofon, który jeszcze w ciężarówce umieściłem za pasem, i dla pewności, że się nagra powtarzałem głośno za moim przewodnikiem co ważniejsze informacje. Po paru minutach, kiedy już zgodził się oprowadzić mnie po mieście i pokazać wszystkie miejsca, gdzie we wtorek rozegrało się polowanie na ludzi, przyszła chwila, na którą czekałem. Niespodziewanie stanął i z błyskiem niebezpiecznego zainteresowania w oku zapytał:
– A właściwie to po co panu to wszystko? Dla kogo pan pracuje?
Mogłem wyciągnąć legitymację i powiedzieć mu, że dla japońskiej gazety, ale bałem się go spłoszyć. Powiedziałem to, co obmyśliłem sobie wcześniej:
– Po prostu chcę znać prawdę, to wszystko. Przecież nie pytam pana ani o miejsce pracy, ani o nazwisko... Chyba nie sądzi pan, że jestem wysłannikiem „Trybuny Ludu”?
Zaśmiał się i napięcie było rozładowane, choć jak dowiedziałem się później, mój żart mógł okazać się prawdą. W Lubinie był wysłannik „Polityki”, Wojciech Markiewicz, i jego relacja z wydarzeń 31 sierpnia w mieście, pod znamiennym tytułem „Całkiem na zimno”, o mało nie ukazała się na łamach prasy oficjalnej.
USTAWILI SIĘ W SZYK CZWÓRKOWY, WYSUNĘLI PISTOLETY I STRZELILI
A oto spisana z taśmy opowieść mojego przewodnika:
We wtorek, 31 sierpnia o godzinie 15.30 miał się rozpocząć wiec. Były wcześniej ulotki. Miejsce – rynek, czyli plac Wolności. Wyszedłem z pracy trochę wcześniej, więc byłem tam już wpół do trzeciej. Ludzi gromadziło się coraz więcej. Zauważyłem, że były poustawiane zakazy wjazdu na rynek, a patrole milicyjne czekały już w pogotowiu. Za dziesięć trzecia przyjechały na sygnale trzy milicyjne nyski. Okrążyły plac dla postrachu. Skutek był odwrotny – ludzi zeszło się jeszcze więcej, było już ponad półtora tysiąca. Czuli się pewnie, śmiali się z milicji. O wpół do czwartej zaczął się wiec. Działacze „Solidarności” czytali żądania: Uwolnienia Lecha Wałęsy – a ludzie powtarzali: Żądamy! Uwolnienia wszystkich internowanych – Żądamy! Wolności dla związku – Żądamy, żądamy, żądamy! A później śpiewaliśmy hymn.
W tym czasie na rynek podjechała wołga na cywilnych znakach. Obok kierowcy siedział w niej milicjant w stopniu podpułkownika, pewnie dowodzący. Mówił przez głośnik, żeby się rozejść, bo zgromadzenie zagraża bezpieczeństwu. Ludzie na to gwizdnęli, wołga podjechała do suk, on podał jakąś komendę, zaczęli z nich wysiadać milicjanci i ubierać się w te osłony i okulary.
My skończyliśmy hymn i zaczęliśmy „Boże coś Polskę”. Oni strzelili świecami dymnymi w środek rynku, gdzie było najwięcej ludzi. To nas bardzo rozdrażniło. Ktoś rzucił z okna butelkę, rozprysnęła się o bruk, ludzie zaczęli krzyczeć, żeby niczym nie rzucać. I od tej pory nie spadło już nic, nic nie poleciało w ich kierunku. A oni dalej strzelali gazami. Więc ktoś złapał tę petardę i odrzucił w ich kierunku. I następny, i następny. Tak doszło do tego, że oni zostali sami w centrum rynku, a ludzie rozbiegli się dookoła.
Nie wiem kto i jak wydał rozkaz, ale zobaczyłem, że nagle ustawili się w taki szyk czwórkowy, że każdy miał przed sobą wolną przestrzeń. Było ich około 20, na hełmach mieli napisane MO. Wysunęli pistolety maszynowe przed siebie i strzelili. Byłem jakieś 30 metrów przed nimi, stałem i krzyczałem: „W dupę sobie, chamie, strzel”, bo nie myślałem że się odważą, że mogą strzelać ostrymi. A tam gdzie stałem, to szyby w oknach, ściany, znaki drogowe są poprzestrzeliwane. Kościół też postrzelali, nowe drzwi, co na wizytę biskupa były zrobione, mają dziury. Popłoch się zrobił niesamowity, ale nie od razu, bo nikt się nie spodziewał, że to są ostre naboje. Dopiero jak kilku rannych padło, ludzie zaczęli uciekać z ulicy Odrodzenia, po której oni z placu Wolności szli, na pola, w stronę osiedla Świerczewskiego. Trzech padło na jezdni, naprzeciw garaży, koło pijalni piwa. Potem ludzie robili tu grób z kamieni, z kwiatami i flagą „Solidarności”. Był przez cały następny dzień, zlikwidowali go dopiero w czwartek.
Powtarzam, kamień żaden na nich nie padł, wszystko było w spokoju. Jak oni zobaczyli, że ludzie uciekają, a leciało się na oślep, przez kanałek, po wodzie, bo na mostek nie wszyscy się zmieścili, to wsiedli do nysek i ruszyli w pościg za ludźmi. Na łąkach pod samotną brzozą postrzelili od tyłu chłopaka, tego młodszego, z oficjalnej listy. On upadł, przejechali go tą nyską, ludzie zaczęli krzyczeć, więc się cofnęli, załadowali go do środka i odjechali.
Trwało to polowanie gdzieś do jedenastej wieczorem. Ludzie pochowali się, a oni pokazywali swoją siłę. Strzelali po kościele, strzelali po kamienicach w rynku. Tam jest ponad czterdzieści dziur po kulach. Nikogo już na ulicach nie było, a oni jeździli jak szaleni, wyły syreny, walili petardę za petardą.
We środę i w czwartek były demonstracje przy symbolicznych grobach ofiar 31 sierpnia. 1 września, po zaatakowaniu pochodu przez działko wodne i petardy, ludzie odpowiedzieli kamieniami, ale oni już nie strzelali ostrymi nabojami. W czwartek groby na mieście likwidowali, gromadzących się rozpędzali gazami. W piątek o jedenastej pochowaliśmy na lubińskim cmentarzu Andrzeja Trajkowskiego, lat 32, ojca trojga dzieci. Ludzi było więcej niż pierwszego maja, pełen cmentarz, ale spokojnie.
W czasie tej opowieści, połączonej ze wskazywaniem wszystkich miejsc: placu Wolności, ulicy Odrodzenia, piwiarni, kanałku, mostku, obchodzimy miasto. W pobliżu kościoła, tego z nowymi drzwiami dla biskupa, żegnam się z moim przewodnikiem, który już pełen zaufania przedstawia się jako górnik z Polkowic. Nie potrafię nawet mu podziękować, zbyt jestem wstrząśnięty jego relacją o masakrze.
NAKAZONO JEDNAK DOTARŁ DO LUBINA
Idę w stronę rynku i spostrzegam Nakazono. Więc jednak dotarł! Zakrawa to na cud – Japończyk pomocnikiem kierowcy ciężarówki! Skręcam ku niemu, ale widzę, że daje mi ukradkiem jakieś dziwne znaki ręką, jakby mnie odpędzał. Oczywiście – 20 metrów za nim snuje się „cień” w niepozornej kurteczce.
Kieruję się w stronę kościoła, tego przy rynku, czyli tam, gdzie mieliśmy się spotkać. Widzę kątem oka, że Nakazono idzie powoli za mną. Zanim jego „opiekun” zdążył wejść do środka, ukryci za konfesjonałem umawiamy się, że oprowadzę go po wszystkich miejscach, które powinien poznać, a szczegóły z taśmy podam mu później.
I znów sunę tragiczną trasą: plac Wolności, ulica Odrodzenia, piwiarnia, kanałek, mostek... Szlak szaleństwa i śmierci, miejsca przeczące swym nazwom. Nakazono idzie 20 metrów za mną. Spotykamy się dopiero na plebanii drugiego kościoła, gdzie rozmawiamy z księdzem, który – choć niezbyt chętnie – dodaje swoją relację. 31 sierpnia był poza miastem, ale później odwiedził w szpitalu rannych, rozmawiał z lekarzami i twierdzi, że są co najmniej trzy ofiary śmiertelne. Drugi zabity to 25-letni Mieczysław Późniak, a ranni (11 osób) mają rany postrzałowe rąk, nóg, jamy brzusznej.
„Newsweek”, 11 października 1982 r. Opis zdjęcia: „Dochodzenie «Polityki» nie nadawało się do druku”
Na plebanii spotykamy innych dziennikarzy: Hiszpana z „El Pais” i ekipę telewizji amerykańskiej, której udało się wydębić u wojewody pozwolenie na wjazd do Lubina. Właśnie zbierają się do odwrotu. Nakazono decyduje się wracać z nimi jako operator kamery, ja wolę pojechać autobusem PKS.
Koło siódmej wieczorem docieram bez przeszkód do restauracji w Ścinawie, gdzie szef i Waldek kończą właśnie obiad. Zjadam i ja pierwszy od wyjazdu z domu posiłek i ruszamy przez Wrocław do Warszawy. Po drodze tłumaczę z taśmy słowo po słowie relację mojego przewodnika (nagrała się bardzo dobrze). Nakazono pilnie notuje, Waldek wyciska, ile się da z mercedesa. O pierwszej w nocy jesteśmy w Warszawie. Szef natychmiast siada do teleksu. Deadline, czyli ostatni termin oddania materiału do druku do popołudniowego wydania, ma o czwartej rano.
Następnego ranka wiemy już, że zdążył. Jego relacja z Lubina, pierwsza w prasie japońskiej i jedna z pierwszych w światowej, ukazuje się na czołówce numeru. Dostaje za nią nagrodę, jest bardzo zadowolony, dziękuje mi serdecznie za pomoc.
I tak pierwszą wielką przygodę tłumacza mam za sobą. Niestety, historia, którą przy tym poznałem, była tragiczna.
CZEGO NIE OPUBLIKOWAŁA „POLITYKA”
Miesiąc później „Newsweek” reprodukuje odbitkę pierwszej strony „Polityki” z 11 września z artykułem „Całkiem na zimno”. Według Douglasa Stanglina, wysłany do Lubina 35-letni reporter Wojciech Markiewicz (pamiętam jego demaskatorskie teksty w „Życiu Warszawy” z okresu „Solidarności”) dowiedział się tam rzeczy zupełnie niezgodnych z wersją wydarzeń podaną przez PAP, natomiast potwierdzającą to, co z Nakazono widzieliśmy i słyszeliśmy od naocznych świadków.
Markiewicz pisał:
Poszedłem więc do szpitala, żeby porozmawiać z rannymi. Ireneusz Lao, lat 29, stolarz z Zakładu Remontowo–Budowlanego ZOZ (z protokółu operacyjnego: „rana postrzałowa w okolicy kolana prawego z otwartym złamaniem kłykcia bocznego kości udowej”):
– O 16.35 dostałem postrzał. To było niedaleko plebanii. Strzał padł z grupy milicjantów usiłujących rozpędzić tłum z odległości chyba 200–250 metrów. Przecież na taką odległość kamieniem trudno dorzucić.
Edward Wertka, lat 45, robotnik z Przedsiębiorstwa Budowlano-Montażowego Hutnictwa („w okolicy tylnej barku prawego rana punktowa, w okolicy przedniej rana o powierzchni monety 10-złotowej”; oznacza to, że strzał padł z tyłu):
– Należę do „Solidarności”, więc we wtorek pomyślałem sobie: Pójdę, zaśpiewam, to mnie najwyżej zarejestrują. Zapłacę kolegium, ale obowiązek organizacyjny wypełnię. Nie myślałem jednak, że będą do mnie strzelali. A strzelali dwa razy – raz niedaleko łąki z przejeżdżającej nyski, jak kowboje, tak że kulki koło mnie w asfalt waliły jak na filmie. Ale nie trafili. Drugi raz koło plebanii, kiedy uciekałem, to poczułem, że ramię odrzuciło.
Andrzej Dudziak, lat 23, ślusarz-mechanik urządzeń górniczych w Zakładach Górniczych „Rudna” („rana postrzałowa podudzia lewego ze złamaniem otwartym III stopnia”):
– Siedziałem na murku na ulicy Mieszka I. Naprzód poczułem – to była chwila – że mam dziurę w spodniach, a dopiero później poczułem ból. Nie wiem skąd padł strzał.
Brygida Wieczorek, 17 lat, pracuje w Zakładach Białoskórniczo–Rękawiczniczych w Prochowicach („rana postrzałowa uda lewego, kość cała”):
– Idąc aleją Niepodległości, koło kiosku Ruchu, zostałam postrzelona przez funkcjonariuszy MO przejeżdżających nysą. W moim pobliżu nie było nikogo. Strzelał chyba niski, ale na pewno tęgi funkcjonariusz z odległości 10–12 metrów. Zrobiłam jeszcze parę kroków i upadłam.
Kazimierz Rusin, 31 lat, kierowca WPK („rana postrzałowa w okolicy lewego stawu biodrowego”):
– Szedłem do domu z żoną ulicą Rzeźniczą. To jest co najmniej 700 metrów od Rynku. Ulica była pusta. Nagle poczułem ból w lewym udzie. Nie widziałem nikogo, nie wiem skąd padł strzał.
Jan Bijak, naczelny „Polityki”, powiedział Stanglinowi, że redakcja sama wycofała się z publikacji relacji Markiewicza po „nieformalnych rozmowach” z władzami. Mimo to tekst znalazł się w obiegu za sprawą kilkuset szczotek (próbnych odbitek pierwszej strony), które dotarły ponoć nawet na biurko generała Jaruzelskiego, a także do „Newsweka” oraz prasy podziemnej.
Kilka miesięcy później krążył po Warszawie odpis „Informacji w sprawie zajść ulicznych jakie miały miejsce 31 sierpnia 1982 roku w Lubinie” sporządzonej przez prokuratorów Prokuratury Wojskowej we Wrocławiu porucznika Michała Senka, majora Krzysztofa Hennera i pułkownika Zbigniewa Szawłowskiego. Na podstawie przesłuchania 54 funkcjonariuszy MO i 50 osób cywilnych stwierdzili oni, że:
Nie był wydany rozkaz użycia broni oraz nie zdołano ustalić, który z interweniujących funkcjonariuszy ZOMO oddał strzały z amunicji bojowej pistoletem KbK AK. Żaden z funkcjonariuszy ZOMO nie przyznał się w czasie przesłuchania, by oddał strzał z amunicji bojowej. (...) Analiza zebranego materiału dowodowego pozwala przyjąć, że użycie broni i strzelanie amunicją bojową było nieuzasadnione. Nie zebrano bowiem żadnych dowodów, aby funkcjonariusze MO podczas działań interwencyjnych znajdowali się w stanie bezpośredniego zagrożenia życia lub zdrowia. Broni użyto wbrew art. 8 Dekretu o Organizacji i Zakresie Działania MO z dnia 21.12.1955 roku.
Po zebraniu całości materiału dowodowego proponuje się przedstawienie osobom funkcyjnym zarzutu z artykułu 246 §1 kodeksu karnego.
„Bez dekretu” nr 6/1985, Kraków. Pierwszy druk fragmentu tej książki, już z nazwiskiem, a nie pod pseudonimem Ajax
Artykuł ten, dotyczący przekroczenia uprawnień przez funkcjonariusza publicznego, grozi więzieniem od sześciu miesięcy do lat pięciu. Jednak, jak podała prasa 12 kwietnia 1983 roku, Prokuratura Garnizonowa we Wrocławiu umorzyła śledztwo w sprawie lubińskiej, stwierdzając, że funkcjonariusze MO użyli broni w sytuacji zagrażającej ich życiu i zdrowiu.
Pamiętam, co czułem, czytając te kłamstwa. A jak czuli się redaktorzy „Polityki”? Gdyby za morderstwa popełnione „całkiem na zimno” przez funkcjonariuszy MO w Lubinie odpowiedzieli ich dowódcy i bezpośredni sprawcy – może rok później w warszawskim komisariacie nie skatowano by Grzegorza Przemyka? Może kapitan Piotrowski nie czyhałby na życie księdza Jerzego Popiełuszki?
Po 1989 roku odpowiedzialnych za masakrę w Lubinie sądzono przez 16 lat. W 2008 roku, po czterech procesach przed sądem okręgowym i apelacyjnym, skazani zostali: Bogdan G., były zastępca komendanta wojewódzkiego MO w Legnicy na karę 15 miesięcy pozbawienia wolności za sprowadzenie niebezpieczeństwa na lubińskich manifestantów, Jan M., były zastępca komendanta miejskiego MO w Lubinie na 3,5 roku za sprawstwo kierownicze do zabójstwa trzech osób; Tadeusz J., były dowódca plutonu ZOMO, który strzelał do ludzi, na dwa i pół roku, także za sprawstwo kierownicze do zabójstwa trzech osób.
Obserwatorzy tych procesów i oskarżyciele posiłkowi, występujący w imieniu rodzin ofiar, nie mieli wątpliwości, że za strzelanie do ludzi w Lubinie powinni zostać pociągnięci do odpowiedzialności także funkcjonariusze wyższych, nawet ministerialnych szczebli. To oni spowodowali, że milicjanci w Lubinie gotowi byli stłumić manifestację za wszelką cenę, łamiąc prawo. Z braku dowodów i odpowiedniego aktu oskarżenia sąd nie mógł jednak skazać władz MSW, ani kierownictwa państwa. Musiał skupić się na trzech byłych milicjantach i tylko oni ostatecznie odpowiedzieli za tę zbrodnię.
MIEJSCE PRACY: MSZE I POGRZEBY
Kiedy przywołujemy w pamięci ofiary stanu wojennego i całego okresu po 13 grudnia 1981 roku w Polsce, na myśl przychodzą przede wszystkim nazwiska księdza Jerzego Popiełuszki i Grzegorza Przemyka, dalej bezimiennych górników z „Wujka” i Lubina, Bogdana Włosika z Krakowa i Piotra Bartoszcze z Kujaw. Lista ofiar była jednak znacznie dłuższa, ofiar bezpośrednich i pośrednich, ale niewątpliwych. Stąd bywanie na mszach żałobnych i pogrzebach było częścią obowiązków każdego korespondenta. Z tych religijnych, smutnych uroczystości składało się także życie polityczne naszego kraju.
Z GRABISZYŃSKIEJ NA KOMENDĘ MO WE WROCŁAWIU
Pod koniec września 1982 roku znowu ruszyliśmy na Dolny Śląsk, tym razem do Wrocławia. Miesiąc po masakrze lubińskiej i starciach w stolicy Regionu Dolnośląskiego, w których zginął jeden z robotników, „Solidarność” zapowiadała wystąpienia dla uczczenia pamięci ofiar.
Znaną nam dobrze drogą docieramy do miasta, odnajdujemy ulicę Grabiszyńską, jedziemy nią do końca, na cmentarz. Jesteśmy tam około trzeciej po południu. Z zakładów idą ludzie z kwiatami, spokojnie, w poważnym nastroju. Milicji, na razie, nie widać. Mogiły wrocławskiej ofiary demonstracji 31 sierpnia nie trzeba szukać. Dochodzimy do niej za ludźmi. Zarzucony kwiatami ziemny grób, tabliczka: Kazimierz Michalczyk, lat 27, robotnik ELWRO, zamordowany przez umundurowaną władzę 2 września 1982 roku.
Wokół mogiły gromadzi się kilka tysięcy ludzi, przesuwają się delegacje zakładów pracy z wieńcami, koledzy z wiązankami kwiatów. Ludzie śpiewają „Boże coś Polskę”, wznoszą ręce, pokazując literę, której „nie ma w polskim alfabecie”, jak twierdził generał Jaruzelski. Scenę filmują kamerzyści zachodnich telewizji. Ktoś bierze ich za pracowników TVP, zachowuje się agresywnie, inni uspokajają go, że jest w błędzie.Podobne incydenty zdarzały się często, stąd zwyczaj oblepiania kamer zachodnich ekip naklejkami firmowymi, podczas gdy napisu „TVP” jej operatorzy unikają jak ognia. Co zresztą wcale nie przeszkadza, że uroczystość na cmentarzu obfotografowują ze wszystkich stron panowie pracujący bez najmniejszej wątpliwości dla tych, którzy w mundurach na cmentarze jeszcze nie wmaszerowują. Nakazono jest przejęty. Po tym, co widział w Lubinie, nie muszę mu wiele tłumaczyć. Po godzinie wracamy do dyskretnie zaparkowanej taksówki pana Waldka i ruszamy.
Dobry kilometr od cmentarza zajeżdża nam drogę radiowóz. Wysiada z niego milicjant w stopniu kapitana i prosi wszystkich o dokumenty. Przegląda pobieżnie, każe jechać za sobą. Tak konwojowani docieramy na dziedziniec komendy wojewódzkiej MO, ponurego poniemieckiego gmaszyska wypełniającego razem z sądem i więzieniem kwartał między ulicami Świebodzką, Łąkową, Podwalem i Sądową.
W malutkiej salce na drugim piętrze spotykamy wszystkich zachodnich dziennikarzy, którzy byli na cmentarzu. Ich zdjęto wcześniej, bo byli samochodami na znakach IWA. Od Japończyków, spotkanych później w wielkiej sali świetlicy, opatrzonej hasłem „MO i SB zawsze wierne linii partii”, dowiemy się, że tego dnia zatrzymywano absolutnie wszystkich cudzoziemców przebywających we Wrocławiu. Oni, odwiedzający jakąś fabrykę, nie mieli pojęcia o jakiejkolwiek uroczystości na Grabiszyńskiej, chcieli właśnie iść na dansing z paniami z centrali handlu zagranicznego. Zamiast w restauracji wylądowali na komendzie. Damy, ubrane wieczorowo, co chwila reagowały na sytuację wybuchami nerwowego śmiechu.
Nam było mniej radośnie. Głodny i zmęczony bałem się, choć nie było czego. Po dwóch godzinach czekania w świetlicy zostaliśmy poproszeni do jakiegoś pokoiku, gdzie cywil zadał parę rutynowych pytań szefowi – co pan robił we Wrocławiu, kiedy i dlaczego – na co uzyskał równie ogólnikowe odpowiedzi, tłumaczone przeze mnie. Po czym poradził nam trzymać się z daleka od Wrocławia, przeprosił za biurokrację i z dowodami osobistymi i paszportem w garści sprowadził nas na dół, na podwórzec. Nigdy nie widziałem, by Waldek tak szybko wydostał się z nieznanego mu miasta.
Podobnie jak nas wypuszczono wkrótce i pozostałych zatrzymanych dziennikarzy, z tym, że telewizjom oddano skasowane nagrania, tłumacząc się awarią sprzętu, na którym usiłowano je przejrzeć. Taka zabawa w kotka i myszkę z zachodnimi dziennikarzami należała do stałego repertuaru komend MO w wielu miastach. Łagodniej było w Warszawie i w Gdańsku, natomiast najgorszą opinię miały Katowice i Wrocław. Zdarzały się tu nie tylko przypadki odbierania kaset magnetowidowych i magnetofonowych, ale także pobicia polskiego personelu technicznego. W MSZ, po dyplomatycznych wyrazach ubolewania, stwierdzono, że w trakcie działań operacyjnych sił porządkowych polskie władze nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa korespondentom, którzy biorą udział w nielegalnych zamieszkach ulicznych.
Krzyż z kwiatów i zniczy układany na placu Zwycięstwa (dziś Piłsudskiego) i likwidowany przez władze. 15 kwietnia 1982 r. ułożony został w miejscu, z którego w 1979 r. przemawiał Jan Paweł II. Przed świętami państwowymi SB nocą usuwała kwiaty, na ich miejsce przynoszono nowe. W sierpniu 1982 r. plac Zwycięstwa został otoczony płotem pod pozorem remontu. Fot. Chris Niedenthal
ŚMIERTELNE POBICIE, ROZBIERANIE STUDENTA
22 listopada uczestniczyliśmy w Warszawie, w małym pięknym kościółku na Wawrzyszewie obstawionym przerażającymi szafami socjalistycznych mrówkowców, w pogrzebie Stanisława Królika, 36-letniego ojca dwóch dziewczynek, ofiary biestialstwa ZOMO.
Stanisław Królik miał nieszczęście znaleźć się na Krakowskim Przedmieściu 11 listopada wieczorem. Czekał na autobus na przystanku przed uniwersytetem, po zakończeniu pracy w Fotooptyce na Świętokrzyskiej. Uciekając przed ZOMO-wcami schronił się na podwórko przy sklepie cukierniczym Pomianowskiego. Tu dopadł go patrol i bestialsko pobił. Mimo udzielenia pomocy, po pięciu dniach pobytu w Szpitalu Bielańskim Stanisław Królik zmarł.
Jego pogrzeb zgromadził około tysiąca osób. Kilka godzin przed uroczystością kościół na Wawrzyszewie odwiedził prymas Glemp i modlił się za zmarłego. W kazaniu nad trumną ksiądz powiedział, że Kościół stoi na straży każdego życia i że zmarły, ofiara bestialskiej przemocy, oddał życie w obronie ludzkiej godności. Pochowano go na pobliskim cmentarzu parafialnym.
O śledztwie w sprawie zabójstwa Stanisława Królika lub o procesie sprawców tego czynu nie słyszałem nigdy. Podczas takich akcji, jakie ZOMO prowadziło na warszawskich ulicach 10 i 11 listopada 1982 roku, pobitych i rannych było wielu. Milicyjne pobicia, a nawet rabunki, także pozostały bezkarne. Zachowanie się „stróżów ładu i porządku” w tych dniach przekonująco opisał warszawski student, którego relacja dotarła do korespondentów:
10 listopada około godziny 17 byłem na Krakowskim Przedmieściu, w okolicy kościoła Wizytek. Stałem w pobliżu ułożonego tam krzyża z grupą 40–50 osób, zachowujących się bardzo spokojnie. Z kolumny samochodów ZOMO posypały się w naszą stronę granaty z gazem łzawiącym. Wszyscy rzucili się do kościoła, ludzie w popłochu przewracali się. Osobom poszkodowanym siostry zakonne udzielały pomocy.
Po pewnym czasie postanowiliśmy wyjść i zobaczyć, czy panuje już spokój. Na dziedzińcu było pusto, ale zza rusztowania wyskoczyło kilka postaci krzyczących „Biją, zomowcy, uciekajcie!”. Rozpoznałem sylwetki milicjantów. Biegli wydając z siebie dziki wrzask, wymachiwali pałkami. Rzuciłem się w kierunku żelaznego płotu. Zdążyłem wspiąć się na kratę, kiedy dopadł mnie jeden z nich, zdzielił w plecy pałką i ściągnął na ziemię. Uderzył pałką w twarz, rozbijając okulary, gwałtownym ruchem przewrócił na ziemię. Coś wrzeszczał, bił mnie pałką i kopał. Poczułem kilka kopnięć w głowę, jedno w twarz pod lewym okiem, kilka w okolicy brzucha i klatki piersiowej. Nie straciłem przytomności.
Podbiegł drugi zomowiec, który też mnie kilka razy uderzył i kazał wstać. Zażądał dokumentów. Otworzył moją legitymację studencką, ale nie zdołał przeczytać nazwiska, bo w tym miejscu było zupełnie ciemno. Milicjant lustrował mnie od stóp do głów i kazał się rozbierać. Zapytałem po co, w odpowiedzi dostałem pięścią w twarz. Szarpnął moją kurtkę i rozerwał suwak. Zdjąłem kurtkę, koszulę i buty. Kazał rozbierać się dalej. Zaprotestowałem. Ponownie uderzył mnie w twarz. Zdjąłem buty i spodnie, zostałem w majtkach i skarpetkach. Milicjant oddał mi dokumenty i rozkazał: „Biegiem spierdalać”. Podniosłem okulary i odszedłem. Usłyszałem za sobą: „Pogoń go”, uciekłem w stronę ulicy.
Widziałem, jak za chwilę odjechali samochodem, zabierając moje rzeczy. Na ulicy ktoś dał mi sweter. W kościele w ciągu pół godziny ubrano mnie.
Następnego dnia lekarz stwierdził lekki wstrząs mózgu i liczne ślady pobicia na całym ciele. Zomowcy skradli mi: niebieskie dżinsy, koszulę flanelową, zamszowe buty, kurtkę, torbę skórzaną, sweter (był w torbie), 2 500 złotych (były w kieszeni spodni).
Mimo znanych świadków pobicia i rabunku student nie odważył się na złożenie skargi w prokuraturze. Obawa przed zemstą i oskarżeniem go o „czynny opór władzy” była silniejsza niż chęć dochodzenia sprawiedliwości.
POGRZEB GAJKI KUROŃ
W tydzień po rozruchach listopadowych byliśmy na mszy żałobnej i pogrzebie Grażyny (Gajki) Kuroń, żony Jacka, chowanej na Cmentarzu Powązkowskim. Internowana po 13 grudnia tak jak mąż, wypuszczona po przejściu przez Białołękę i Darłówek, przebyła ciężkie zapalenie płuc i zachorowała na gruźlicę, która okazała się śmiertelna. Była niewątpliwie pośrednią ofiarą stanu wojennego, warunków internowania, urazów fizycznych i psychicznych, które znosiła od lat, trwając przy Jacku – wrogu numer jeden władz PRL. Udział Kuronia w pogrzebie żony (był już w tym czasie aresztowany, nie internowany, podobnie jak jego trzech kolegów z KOR) ściągnął na Powązki zachodnich korespondentów.
W kościele św. Karola Boromeusza mszę odprawiali ojciec Jacek Salij i ksiądz Stanisław Małkowski, przyjaciel rodziny i polemista Jacka, odkrywającego katolicyzm. W imieniu internowanych kobiet żegnała zmarłą aktorka Halina Mikołajska. Odczytano depeszę, nadesłaną przez Lecha Wałęsę: Drogi Jacku. Łączę się z Tobą w bólu. Nie mogę być, będę się modlił za Grażynę na mszy w Gdańsku.
Nad grobem długo, bardzo długo podchodzili do Kuronia przyjaciele i znajomi z kondolencjami.
Była to dla niego pierwsza od wielu miesięcy okazja do spotkania się z tymi ludźmi, do paru chwil nieskrępowanej rozmowy.
Czekaliśmy z Nakazono niemal do końca ceremonii, obserwując Jacka i otoczenie. Kiedy znaczna część z kilkusetosobowego zgromadzenia opuściła cmentarz, można było dostrzec grupę około 50 młodych ludzi ubranych w kurtki i dżinsy wyraźnie „pewexowskiego” pochodzenia, palących papierosy i ze znudzeniem rozglądających się wokół. Ich twarze nie wyrażały niczego, byli duchowo (o ile można było dopatrzeć się w nich ducha) nieobecni, fizycznie – na służbie.
Kilka miesięcy później te same typy, te same twarze spotkałem na pogrzebie ojca Adama Michnika – Ozjasza Szechtera. Ich obecność czyniła te uroczystości dodatkowo smutnymi.
DELEGALIZACJA „SOLIDARNOŚCI” 8 PAŹDZIERNIKA 1982 ROKU
Wczesną jesienią 1982 roku było już widać, że władza chce zakończyć okres przejściowy, podczas którego wszystkie związki zawodowe były zawieszone, i ostatecznie rozwiązać kwestię „Solidarności”. Rachuby na wykorzystanie robotniczego trzonu Solidarności, który własnymi siłami, we własnym interesie odsunie od siebie proroków konfrontacji i kontrrewolucji (to słowa z przemówienia generała Jaruzelskiego z 13 grudnia 1981 roku) spełzły na niczym. Nie powiodło się także wykorzystanie do tego celu odciętego od świata, ale początkowo nieinternowanego jak tysiące jego kolegów, Lecha Wałęsy. Przywódca „Solidarności” odmówił rozmów w takich warunkach i na ten temat, choć nieprzyjęcie wicepremiera Rakowskiego 14 grudnia 1981 roku tłumaczył później złą dykcją pilnującego go tajniaka, a nie własną świadomą decyzją.
„Newsweek”,18 października 1982 r. „Zdecydowaliśmy, że będziecie zakazani”