Kiedy zapada mrok - Jaume Cabre - ebook + książka

Kiedy zapada mrok ebook

Jaume Cabre

3,8

Opis

Nędzny chłopiec, który buntuje się przeciwko tyranii nauczyciela, morderca, który wyznaje swoje winy przed kolejną ofiarą, złodziej przygnieciony skrzynią, którą właśnie kradnie, pisarz, który grozi redaktorowi, że popełni samobójstwo, staruszek przechadzający się po miejscach, w których wybuchła wojna, ojcowska zemsta dokonana na mordercach córki po trzydziestu latach, a także historia tajemniczego obrazu Milleta, którym fascynują się kolejni bohaterowie i w dziwnych okolicznościach znikają... Cabré pisze szokujące historie, które zamykają się na siebie i przenikają wzajemnie – wszystkie dynamiczne, z werwą, nieraz z humorem i nieokiełznaną fantazją.

Kiedy zapadnie mrok to zbiór opowiadań, które mienią się jak żagwie w ognisku. Niespokojne duchy, które chcą być gdzieś indziej, postacie wyjęte spod prawa, zapachy wywołujące dreszcze, ukłucia ironii, motywy fantastyczne – to wszystko, co sprawiło, że Cabré stał się jednym z najważniejszych pisarzy europejskich. Jaume Cabré stworzył szkatułkową książkę, w której nie ma zbędnego słowa. To zbiór opowiadań naznaczonych mrokiem i gniewem, ale także ironią, fantazją i zabawą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (83 oceny)
27
29
15
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
K260581

Nie oderwiesz się od lektury

Moje pierwsze spotkanie z Cabre i na pewno nie ostatnie. Fantastyczne opowiadania.
00

Popularność




Tytuł oryginału QUAN ARRIBA LA PENOMBRA
Przekład ANNA SAWICKA
Wydawca, redaktor prowadzący, redakcja ADAM PLUSZKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, KAROLINA WĄSOWSKA
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Łamanie | manufaktu-ar.com
Na okładce wykorzystano obraz Antonella da Messiny (1430–1479) Portret mężczyzny.
The translation of this work was supported by a grant from the Institut Ramon Llull
© Jaume Cabré, 2017 Copyright © for the translation by Anna Sawicka Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019
Warszawa 2019 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66140-64-6
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11a 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

AUTOR NAGRODZONY TYTUŁEM

Premi d’Honor de les Lletres Catalanes

dla najlepszego pisarza katalońskiego, 2010

Krzyżem Świętego Jerzego,

najwyższym katalońskim odznaczeniem, 2014

Nagrodą Księgarzy Katalońskich

za całokształt twórczości, 2017

ANNA SAWICKA – iberystka, pracownik Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktor „Studiów Iberystycznych”, tłumaczy z języka katalońskiego i hiszpańskiego. Przez pięć lat była lektorem języka polskiego i wykładowcą literatury polskiej na Uniwersytecie Barcelońskim. Zajmuje się m.in. literaturą i kulturą katalońską (Paryż–Barcelona–Sitges. Modernistyczny „genius loci” w Katalonii z perspektywy Santiago Rusiñola, 2003, Drogi i rozdroża kultury katalońskiej, 2007). Ma w dorobku przekłady kilku katalońskich dramatów (Sergi Belbel, Josep Maria Benet i Jornet, Carles Batlle, Josep Pere Peyró, Lluïsa Cunillé, Guillem Clua) oraz opowiadania Pere Caldersa i Javiera Tomeo (Minihistorie, 2009), średniowieczny brewiarz mistyczny Ramona Llulla (Księga Przyjaciela i Umiłowanego, 2003), a także powieści Alberta Sáncheza Piñola (Chłodny dotyk, 2006), Lluísa-Antona Baulenasa (Za worek kości, 2008), Marii Angels Anglady (Skrzypce z Auschwitz, 2010) i Eduarda Mendozy (Miasto cudów, 2010). W 2013 roku ukazała się w jej przekładzie pierwsza tłumaczona na język polski powieść Jaume Cabrégo, Wyznaję, w 2014 Głosy Pamano, w 2015 Jaśnie pan, w 2016 Cień eunucha, w 2017 Agonia dźwięków, a rok później Podróż zimowa.

W 2015 roku została uhonorowana prestiżową nagrodą Instytutu Ramona Llulla. Kapituła uznała, że Głosy Pamano to najlepszy przekład literacki z języka katalońskiego.

Dla Margaridy

I

MĘŻCZYŹNI NIE PŁACZĄ

1

– Tato, nie zostawiaj mnie samego.

– Nie będziesz sam. Popatrz, popatrz. Widzisz, ile dzieci jest na boisku?

– Ja chcę do domu.

– Wykluczone.

– To zostań tu ze mną.

– Co za pomysł!

– Tato...

– No, już, nie becz, do cholery.

– A mama?

– Powtarzam: przestań beczeć! Zapamiętaj sobie na zawsze: mężczyźni nie płaczą.

– Tato...

– Odwiedzę cię w niedzielę, w porządku?

– Tato...

– Mazgaj. No już, daj mi buziaka. Na co czekasz, buziaka, mówię! Ach, już ci się odechciało? To w niedzielę nie przyjadę. Twoja strata. Myślisz, że żartuję? I żebym nie słyszał żadnych skarg na twoje zachowanie.

Nowe, nieznane, groźne cienie; tajemnicze szmery i szelesty, których nigdy wcześniej nie słyszał nocą. Pokasływanie nieznajomych dzieci. Leżąc z otwartymi powiekami, postanowił, że nie zaśnie, gotowy na atak mrocznych potworów. Z oczami jak spodki zazdrościł pochrapującemu cicho koledze na łóżku obok. Nastawiał się na bardzo długą noc. A przede wszystkim, dlaczego tato... Jak to możliwe, że... Aż cienie zaczęły się rozmywać i wtedy odważył się powiedzieć mamo... Co się stało, mamo?

Co za ryk! Następny dzień zaskoczył go i przeraził. Zdał sobie sprawę, że pomimo lęku zapadł w sen, bezbronny wobec potworów. I że teraz jakiś donośny, wściekły głos zwracał się do niego, ej, ty, tak, Ty, co sobie wyobrażasz, śpiący królewiczu z sypialni numer trzy? No już, wstawaj! I pościel poszła w kąt, a dzieci w milczeniu spieszyły w stronę łazienki z ręcznikiem i szczoteczką do zębów, której Ty nie posiadał, ale dlaczego tato nie chce, żebym, przecież mógłbym być w domu i. Nie? Jeszcze nie wiedział, którędy do łazienki, więc zdecydował, że najlepsze, co może zrobić, to siąść na łóżku i rozpłakać się. A wtedy tamta okropna twarz, z której wydobywał się potworny ryk, znalazła się na jego wysokości, dosłownie przed nosem, i tak się wydarła, że z wrażenia przewrócił się na łóżko. Tamta twarz o wystających kościach policzkowych i czerwonych policzkach budziła lęk. A jeszcze do tego krzyczała, co potęgowało strach. Potem dowiedziałem się, że na imię mu Enric, ale każe na siebie mówić Henricus. Z czerwoną gębą, chrapliwym głosem, miał za zadanie budzić dzieciarnię, pilnować podczas przerw, żeby żaden dzieciak nie przeskoczył przez ogrodzenie najeżone kolcami i nie nadział się jak oliwka w wermucie, wiecie, co mam na myśli, no nie?; do niego też należało naprawianie ciężkich pralnic i regulowanie ogrzewania. Strzygł nas. I dotykał pod prysznicem. I na pewno jeszcze coś robił, bo ciągle go widziałeś, jak kręci się tu i tam i ma oko na wszystko, żeby nie przegapić najmniejszego drobiazgu. Poza nim były jeszcze kucharki i ogrodnik w ogrodzie za domem. I milczące zakonnice ze skrzydłami rybitwy na głowie, które płynęły w powietrzu wzdłuż korytarzy i które uczyły nas różnych niepotrzebnych rzeczy, poza siostrą Matilde. Tylko ona patrzyła nam w oczy, czasem szczypała w policzek i potrafiła nas rozśmieszyć. I uczyła czytać tych, którzy tego nie umieli. A nad nią stała matka przełożona ze złośliwym spojrzeniem. Tomás zapewniał, że tak samo patrzy diabeł. A ciebie czemu nikt nie odwiedza?

– Nie twój interes, jasne?

Więcej nie pytali. Mamo, a tato w ogóle nie przychodzi.

– Tomàs.

– Co?

– Jesteś pewien?

– Czego?

– Że w spojrzeniu matki przełożonej dostrzec można oczy diabła.

Trzysta dzieciaków w domu. Trzydziestu chłopców w sypialni numer trzy. Trójka przyjaciół: Toni, Ton i Tomàs; i on, który do nich dołączył. Nie miał odwagi zapytać kogokolwiek, dlaczego akurat mój ojciec nigdy do mnie nie przychodzi. Co by mu szkodziło wpaść? Ale kogo miałby o to zapytać? I dlaczego nie mogę powiedzieć matce przełożonej, że Henricus dotyka mnie, kiedy bierzemy prysznic?

– Bo natychmiast by cię wysłała do piekła.

– Ale ja nie lubię, kiedy on mnie dotyka.

– To zaciśnij zęby.

– Ej, ej, ej – zareagował Ty po paru sekundach milczenia.

– O co ci znowu chodzi...

– Że piekło jest dla nieboszczyków. A ja jestem żywy!

– No to najpierw cię zabije, a potem wyśle do piekła.

– Cholera.

Tato, kolejna niedziela. Gdzie ty się podziewasz? Tato, nie odwiedziłeś mnie ani razu. Ani razu. Dzisiaj wujek Tona dał mi torebkę cukierków. Schowam ją pod poduszką. Mam nadzieję, że wytrzymają tam lata, na wypadek gdybyś przypadkiem zechciał przyjść. Mamo...

Henricus złapał go za ucho i ciągnął przez pół korytarza aj, aj, aj, aj, aj, co za ból, co za ból, co za ból, co za ból! Ucho czerwone jak pomidor, i potworny ból, który nie przechodził.

– Nie wiesz, że nie wolno trzymać jedzenia w łóżku? Co? Do ciebie to nie dotarło? Ty...

– Ale z szafy kradną.

– Nazywasz swoich kolegów złodziejami? To bardzo brzydko. Bardzo!

– Ale kiedyś...

– Tu nikt nie kradnie i koniec dyskusji.

– Ale przecież...

– Kto miałby cię okraść, no, słucham. Podaj nazwiska.

– Nie wiem. Nie wiem, kto mnie okrada.

– Donosiciel!

– Ale ja naprawdę nie wiem...

Kolejne pociągnięcie za ucho, a jednocześnie Henricus zbliżył do niego gębę i krzyczał, przedrzeźniając go ale ja nie wiem, ale ja nie wiem, tylko byś oczerniał innych. No, przynieś te cukierki.

Niektóre dzieciaki śmiały się pod nosem, bo dobrze jest stać po stronie zwycięzcy, a Henricus zawsze był zwycięzcą. Stąd ten śmiech. Ja też czasami tak się śmiałem.

– Podarował mi je... moja mama.

– Twoja matka nie może ci przynieść cukierków, debilu!

– A właśnie że tak!

– Nie! Bo nie żyje!

– Właśnie że nie!

– Martwy człowiek nie może podarować cukierków, idioto, zwłaszcza jeśli to samobójca, rozumiesz, ty wypierdku? – I kiwnął na mnie ręką gestem niepozostawiającym wątpliwości. – Oddawaj te karmelki, i to już!

Następnego dnia, ciągle jeszcze z czerwonym uchem, w porze sobotniego prysznica, kiedy Henricus gwizdkiem pospieszał dzieciaki, żeby nie marudziły pod wodą, albo kazał wracać pod prysznic niedomytym i namydlał niektórym głowy, mnie obmacał i powiedział jak będziesz grzeczny, nigdy więcej nie pociągnę cię za ucho. Ja zawsze byłem grzeczny, ale nie oddał mi cukierków od mamy. I dotrzymał słowa: począwszy od tego dnia, zostawił w spokoju moje uszy, natomiast walił z liścia, a to bardzo bolało, oj, jak bardzo. A milczące zakonnice krążyły po całym domu, nawet siostra Matilde, i nie słyszały, jak płakałem z powodu Henricusa, który bije i obmacuje, i dlaczego tato nigdy mnie nie odwiedza. I za żadne skarby nie chciałbym napotkać diabolicznego spojrzenia matki przełożonej. A moi przyjaciele niezwykle subtelnie, jak to oni, kiedy zostaliśmy sami, potrącali się łokciami, żeby zdecydować, że to Tomàs zada mi pytanie:

– Jak się zabiła twoja matka? Co? Kiedy? Dawno? Co? Dlaczego? Widziałeś ją po śmierci? Powieszona? Czy jakoś inaczej? Co?

A ja pobiegłem przed siebie jakimś nieznanym korytarzem, zasłaniając uszy rękami, bo nie chciałem tego słuchać i wstydziłem się łez, i w ten sposób odkryłem kanciapę, gdzie są kotły, gdzie dopóki nie ma awarii, nikt nie zagląda, nawet szczury. I nigdy więcej nie pytali mnie o mamę.

Długo nie rozumiałem, dlaczego czasami Henricus nazywa nas mięsem armatnim. Jednego ze starszych, z tych, co to mieli dziesięć lat albo i więcej, moja naiwność szczerze rozbawiła i wyjaśnił mi, że nie chodzi o to mięso, którego prawie nigdy nie dawali nam do jedzenia, ale o nas, rozumiesz, Ty? A ja odpowiedziałem ach tak, no jasne, ale dalej nie rozumiałem, jak można by przerobić nas na befsztyki. Kiedy skończyłem trzynaście lat, już to do mnie dotarło, i podziwiałem jasnowidztwo tego kapo, który ustawiał nas na baczność. A uskrzydlone zakonnice dalej nas uczyły nieprzydatnych rzeczy w trudnym do zrozumienia języku kastylijskim, w sali lekcyjnej ozdobionej Chrystusem przybitym do krzyża i zdjęciami dwóch łotrów po bokach, z fryzurami na żel, w wojskowych mundurach.

2

Po raz pierwszy przymierzaliśmy się do zabicia Henricusa, kiedy wszyscy czterej przeczytaliśmy kilkakrotnie w tajemnicy przed zakonnicami komiksy Zamaskowany i Kapitan Grom, krążące z ręki do ręki. Wtedy już wymykaliśmy się na pola przez okno z wybitymi szybami w odkrytym przeze mnie pomieszczeniu kotłów. Pewnego dnia zebraliśmy się za jabłonkami w ogrodzie, za studnią, która zasłaniała nas jak kurtyna, gdyby komuś w domu przyszło do głowy spojrzeć w tamtą stronę. Śledziliśmy go: w sobotnie i niedzielne popołudnia Henricus wychodził wydać zarobione pieniądze; czasem wybierał się na tańce, ale wracał stamtąd w pieskim nastroju.

– To dlatego, że nie ma powodzenia u kobiet – zawyrokował Tomàs, najlepiej zorientowany z całej czwórki.

– Ach, rozumiem – powiedziałem z powagą. Inni też pokiwali głowami ze znajomością rzeczy.

– To musi być doskonały plan.

– No jasne.

– Tak, ale nad doskonałym planem trzeba nieźle pogłówkować.

Po długich deliberacjach zdecydowaliśmy, że umówimy się o północy i pójdziemy na strych, gdzie mieszkali Henricus, kucharki i ci robotnicy, którzy nie mieli gdzie się podziać.

– Otworzymy drzwi nagle, rzucimy się na niego i udusimy poduszką.

– W ten sposób wykorzystamy efekt zaskoczenia – wymądrzał się Tomàs. I wszyscy czterej po raz pierwszy w życiu poczuliśmy się ważni.

– I musimy zatrzeć ślady.

– Ja namalowałbym na ścianie znak Zorro.

– Świetny pomysł, dzięki, Ty. W ten sposób podejrzenia nie spadną na nas, tylko na kogoś z zewnątrz.

– Tak: na Zorra – uściślił Toni, podziwiając mój spryt.

W taki oto sposób doskonaliliśmy nasz doskonały plan. Aż do najmniejszego szczegółu. Toni zwinął trzy noże deserowe, na wypadek gdyby ofiara stawiała opór.

– Jak nie będzie grzeczny, to mu obetniemy.

– Co mamy mu obciąć? – zapytał Ty, zaintrygowany.

– Stary, kutasa.

– Ach tak. – Skupione milczenie. – A co to takiego ten kutas?

– Siusiak.

– Ach tak.

Umówionej nocy napotkaliśmy na przeszkodę, której nie przewidzieliśmy: pokładliśmy się do łóżek z szeroko otwartymi oczami, gotowi czuwać, ale kiedy wreszcie nadeszła północ, wszyscy czterej spaliśmy jak susły. Następnego dnia postanowiliśmy dać sobie drugą szansę i uznaliśmy, że najlepiej będzie wstać i czekać na baczność przy łóżku, kiedy siostra Eugènia zgasi światło i wyjdzie z sypialni numer trzy. Niczym młode dziki.

– Ej, Ty! Czemu stoisz na baczność?

– Bo tak.

– Ona tu jeszcze może zajrzeć... Chcesz, żeby nas zwymyślała, co?

– Ciii, nie krzycz. Po prostu złapał mnie skurcz i...

– Jak chcesz, zawołam siostrę albo Henricusa.

– Nie. Już mi przechodzi. Śpij, nie przejmuj się!

– Jak sobie chcesz.

Mój sąsiad z lewej przewrócił się na drugi bok, chyba trochę obrażony. W ciemności wypatrzyłem trzy cienie, które też złapał skurcz, i poczułem, że stanowię część zgranej ekipy, po raz pierwszy w życiu. Jeszcze sobie tego nie uświadamiałem, ale już zaczynałem kochać moich trzech przyjaciół.

Kiedy stoisz i oczy same ci się zamykają, trudno jest nie usnąć. Zebraliśmy się w milczeniu dużo wcześniej, jeszcze przed dzwonami w kaplicy, i uznaliśmy, że do tego, co zamierzamy zrobić, nie trzeba czekać na północ. Mogła to być dziesiąta na przykład. Najważniejsze, żeby wróg już spał.

Przy drugiej próbie zabicia Henricusa osiągnęliśmy cel. Ale przy tej pierwszej byliśmy za młodzi i nasza naiwność wszystko popsuła. Punktualnie o dziesiątej wchodziliśmy głównymi schodami, przyklejeni do ściany, tacy wystraszeni, że dosłownie duszę miałem na ramieniu. Bez światła dotarliśmy na trzecie piętro i zdecydowaliśmy większością głosów, że trzecie drzwi prowadzą do pokoju Henricusa. Po prostu w ciemnościach wszystko wyglądało inaczej i natychmiast traciłeś orientację.

– Na pewno?

– Taaak. A nie?

W tym momencie usłyszeliśmy hałas i wszyscy czterej zamieniliśmy się w tapetę na ścianie. Drzwi po przeciwnej stronie korytarza otworzyły się i wypluły strumień światła, który oświetlił podłogę, a postać Henricusa rzuciła cień, kiedy wychodził, zapinał spodnie i wyciągał język w taki dziwny sposób, patrząc za siebie. Zamknął drzwi, znów zapadła ciemność, i nie zapalając światła, ruszył ku trzecim drzwiom, tam, gdzie my staliśmy na czatach. Wszedł po cichu, po ciemku, i przekręcił klucz w zamku. Nie zauważył nas, ciągle wciśniętych w ścianę, w charakterze dekoracji.

– No już: otwieramy i dusimy.

– Nie, bo nie śpi. Musimy odczekać godzinę.

– Cholera, całą godzinę!

– A poza tym zamknął drzwi na klucz.

– Na pewno?

Natychmiast usłyszeliśmy bardzo blisko jakiś ruch i drzwi pokoju Henricusa otworzyły się na oścież; słabe światło dochodzące z wewnątrz zarysowało kontury jego postaci na ciemnym tle.

– Co za cholera...

Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się tak szybko zbiec po schodach, w ciemności, jak tamtej nocy. Znaleźliśmy się w sypialni numer trzy w ciągu paru sekund. Nie wiem, z jakiego powodu Henricus nie zaczął krzyczeć ani nie zaalarmował sióstr, ale owszem, pobiegł za nami i wszedł po ciemku do sypialni. Przez dobrą chwilę przesuwał się między łóżkami i pochylał nad tym czy innym chłopcem, żeby sprawdzić, czy śpi, czy tylko udaje. To było straszne. Ale jakoś przeżyliśmy. I Henricus też. Wszyscy zgodnie postanowiliśmy czekać aż do lata.

3

– Toni.

– Tak.

– Czemu Tomàs ciągle powtarza, że mamy mu obciąć siusiaka?

– Bo pewnego dnia mu go wsadził.

– Ach tak.

– I powiedział, że jeżeli jeszcze raz to się powtórzy, zabije go.

– Przed czy po obcięciu siusiaka?

Lata mijały, rośliśmy i nadal byliśmy zgraną paczką. Tomàs rządził, wystarczyło jedno spojrzenie. A Ty z każdym dniem budził coraz większy respekt, bo szybciej niż Ton i Toni przestał się bać. Wymieniono kilka zakonnic i te, które odpłynęły, nie powiedziały ani słowa na do widzenia, tak jakby ich życie nie miało nic wspólnego z naszą rzeczywistością. Henricus postarzał się i teraz musiał dwa razy się zastanowić, zanim zdecydował się z nami zadrzeć, bo nad górną wargą już się nam sypał meszek, a i głos ciągle sprawiał niespodzianki. Teraz Henricusa bardziej interesował prysznic z najmłodszymi. A nasza paczka robiła swoje. Ton, Toni i Tomàs, ten, który wiedział wszystko. A ja, choć zawsze trochę odstawałem, zauważyłem, że jest mi dobrze, że już tak się nie boję. Koledzy nauczyli mnie wielu rzeczy: Ton, że trzeba myśleć o przyszłości, Toni, żeby mówić, co się myśli, a Tomàs powiedział mi wszystko o seksie, który dla trzynastolatka był jedynym naprawdę ważnym tematem. I ciągle jeszcze nikt mi nie wyjaśnił, dlaczego moja matka popełniła samobójstwo. Gdyby mnie odwiedził, na dzień dobry zadałbym pytanie tato, czemu mama się zabiła. Ale ponieważ nie przychodził... Prawdę mówiąc, nie wiedziałem nawet, czy jeszcze żyje; może też popełnił samobójstwo. A także trzykrotnie przeżyłem konfrontację z diabolicznymi oczami matki przełożonej, za każdym razem z powodu jakichś głupot związanych z Henricusem, jakby był naszym jedynym wrogiem. Pewnie po to właśnie go trzymały, żeby odgrywał rolę dyżurnego wroga, dzięki czemu zakonnice mogły spokojnie unosić się w powietrzu. Odkryliśmy, że Henricus miał słabość do małych blondasków, ale nasz kodeks honorowy zabraniał nam rozmawiać o tym z zakonnicami, a tym bardziej z rodziną, jeśli ktoś ją posiadał. Aż do dnia, kiedy mały pierwszoroczny blondynek rozpłakał się żałośnie, i wtedy, nie zasięgając niczyjej rady, stanąłem przed diabolicznymi oczami matki przełożonej, które wtedy nie wydawały się już tak diaboliczne. Powitała mnie pytaniem co się dzieje, synu, możesz mi zaufać, a kiedy zacząłem mówić, przerwała i zapytała czemu oczerniasz starszego człowieka? No? No? Ty spojrzał jej w oczy, bez lęku, i odczekał kilka sekund. Podobała mu się ta cisza. Ty nie wiedział, ale właśnie w jego życiu dokonywał się ważny przełom. Zdecydował, że nie odpowie na to pytanie, natomiast zada inne:

– Oczerniać znaczy kłamać?

– No... To życzyć komuś źle... i...

– Ale to prawda, że Henricus dobrał się do tyłka Tomàsa. Dwa lata temu. W Boże Narodzenie.

– Takich brudnych słów nie należy używać, ty kłamco!

– Niech siostrze pokaże odbytnicę i sama siostra sprawdzi, czy to kłamstwo. Nie chcę, żeby mnie tak potraktował.

– Licz się ze słowami!

– To jakich słów mam użyć, jeśli nie tych? Prawda, że siostra chciała wiedzieć? – W tych dniach Ty przekonał się, że kiedy ogarnia go gniew, nic nie może go powstrzymać. – Prawda, że siostra sama mnie spytała, co się dzieje, synu, możesz mówić z pełnym zaufaniem, synu? Prawda? No, to ja posłuchałem. Henricus teraz dokonuje spustoszenia pod prysznicem maluchów, cholera, kurwa! Niech siostra się przyjrzy temu pierwszoroczniakowi, który zanosi się płaczem, kurwa! Cholera!

Głośny policzek. Nawet się nie zorientował, jakim cudem matka przełożona dosięgła jego twarzy, kiedy wstała i kiedy znów usiadła po drugiej stronie dzielącego ich stołu, jak kobra, która wycofuje się po ataku. Ty doliczył do pięciu, żeby się uspokoić, tak jak uczył Tomàs, kiedy za studnią starszy od nich chłopiec pokazał im parę chwytów judo, żeby łatwiej sobie radzić w życiu.

– Siostra Matilde by mi uwierzyła.

– Siostra Matilde już tu nie pracuje.

Ty, mimo zasady liczenia do pięciu, miał cierpliwość krótką jak rękaw kamizelki i już stały się słynne jego ataki wściekłości. Dlatego tamtego dnia, kiedy matka przełożona powtórzyła, że wyprasza sobie wulgarne słowa i oczernianie i że nie wierzy w nic, nic, ale to nic z tego, co on jej mówi, Ty wyłożył na stół całą prawdę, mnożąc brzydkie wyrazy, nieodrodny uczeń Tomàsa. Opowiedziałem jej o strasznych rzeczach, żeby sprawdzić, czy w końcu mi uwierzy. Bo kiedy jest ci wszystko jedno, tracisz lęk.

Cela za karę. Izolatka na czas nieokreślony.

– Za co?

– Za przeklinanie, bluźnierstwa, chamstwo i pomówienia.

Dokonała się w nim przemiana. Ty dał się zamknąć za karę w celi pełnej odrażających pająków i nie uronił ani jednej łzy, bo zdawał sobie sprawę, że to dopiero początek wojny, w której bierze udział. W całym domu dały się słyszeć nerwowe krzyki, a on tylko się uśmiechał jak Burt Lancaster, chociaż nie widział ani jednego filmu z tym aktorem. I słychać było bieganinę. Aż pewnego dnia głos i ryki Henricusa znikły i zostały zastąpione wkurzającym pogwizdywaniem, które Ty znienawidził od samego początku. Wszystko było pozamiatane, kiedy przenieśli mnie z powrotem do sypialni numer trzy, w aureoli bohatera. Ty nigdy więcej nie poczuł strachu, ponieważ zniósł z powodzeniem spojrzenie matki przełożonej. Dlatego wrócił z wygnania w celi ze szczurami z uśmiechem satysfakcji, którym zrobił wrażenie na kolegach.

– Jak się nazywa ten gwiżdżący gość? – zapytał, patrząc ponad głowami całej trójki, która go otoczyła.

– Ignasi, ale mówimy na niego Ignatius.

– Świetnie. Słuchaj, Tomàs, co znaczy bluźnierstwo?

– Nie wiem dokładnie. Ale to coś obraźliwego.

– A więc matka przełożona mnie obraziła. Zabijemy ją?

Roześmiali się wszyscy czterej. Byli zadowoleni, że znów są razem. Ale Ty, po heroicznym przebyciu pustyni, wydawał się wyższy i dzielniejszy i Tomàs powoli musiał się z tym pogodzić.

I tak mijały dni, wydłużały się nam ramiona i całe ciało pokrywało się owłosieniem. A Ty parę razy skonfrontował się z Ignatiusem, co było nie do uniknięcia, bo tamten typ spotykał się z Henricusem poza domem i pobierał u niego nauki; na pewno Henricus go nastawiał przeciw Tobie, chłopakowi z niewyparzoną gębą. Po paru takich zawodowych konsultacjach Ignatius nabrał zwyczaju, naśladując Henricusa, gwizdania Tobie prosto w twarz, ot tak, bez przyczyny. A Ty znosił to z uśmiechem, ponieważ czuł, że jest ponad dobrem i złem. Aż pewnego dnia odpowiedział mu, z uśmiechem, pięścią w twarz, aż tamten się udławił swoim gwizdaniem, i teraz to dzieci się śmiały, bo Ty miał moc i Tobie wydawało się, że wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, co było nie tak.

Od czasu do czasu nadchodziło lato i większość dzieciaków znikała na parę tygodni, i zostawali tylko ci, którzy nie mieliśmy nikogo, dosłownie nikogo. A ja nauczyłem się, albo przynajmniej tak mi się wydawało, nie myśleć ani o ojcu, ani o mamie, ani o nikim, chociaż miałem wtedy więcej czasu na myślenie. I tak mijały kolejne wakacje.

4

Do zadań Ignatiusa, po uprzednim galimatiasie, przechodzeniu przez odpowiednie filtry i sprawdzaniu dokumentów przez biegające z góry na dół mniszki, należało otwieranie zakratowanej bramki i życzenie powodzenia tym, którzy z niewielką sumą opuszczali instytucję po osiągnięciu odpowiedniego wieku, jeśli wcześniej nie upomniał się o nich żaden członek rodziny. Zamiast życzyć mu powodzenia, jak trzem czy czterem innym, którzy odchodzili z domu przed nim tego letniego popołudnia, wymamrotał coś pod nosem i plunął mu w twarz słowami Ty, idź do diabła. A Ty, który czuł się panem świata, mając parę groszy w kieszeni, zbliżył swój nos do jego nosa i zapytał chcesz, żebym znów wcisnął ci do gęby to twoje gwizdanie, wypierdku? I spokojnie przekroczył zakratowane ogrodzenie świętej instytucji, w której spędził dzieciństwo i okres dojrzewania. Nie przejął się tym, że znalazł się na ulicy z rękami w kieszeniach i trzema adresami pracy do wyboru. Zanim wyruszyłem w stronę przystanku tramwajowego, wydaje mi się, że usłyszałem trzepot skrzydeł którejś zakonnicy, ale nie odwróciłem się. Zaczynał się okres chwały i chciałem się nią zachłysnąć.

Nikt nie podchodził do drzwi. Może to i lepiej, ale zdawał sobie sprawę, że nie wejdzie tymi schodami nigdy więcej. Jeszcze raz nacisnął dzwonek. Rozległ się dźwięk zardzewiały, zakurzony. Rozejrzał się wokół, spojrzał na schody, ciemne i ciche, z brudnymi odrapanymi oknami na każdym podeście. Niczego nie pamiętał, jakby nigdy tu nie był. Ponownie nacisnął dzwonek. Przez chwilę brał pod uwagę możliwość nocowania na schodach w oczekiwaniu, aż ojciec wróci, o ile jeszcze żyje. I wtedy usłyszał kroki, ktoś szurał nogami, ale dość energicznie, po drugiej stronie drzwi.

– Kto tam? – Przygaszony, prawie nieznany głos. Zamiast odpowiedzi jeszcze raz nacisnął dzwonek. Usłyszał szczęk łańcuchów i zasuwek i drzwi się otworzyły. Światło dochodzące ze środka było smutne, a mężczyzny, który na niego patrzył, nie poznawał. – Czego chcesz?

Od tak dawna tak bardzo czekał na ten moment, a teraz nie wiedział, co powiedzieć.

– Dzień dobry.

Mężczyzna przyglądał mu się z wyraźnym wysiłkiem. Wyciągnął okulary z kieszeni, założył. Patrzył na niego, nie rozumiejąc, o co chodzi.

– Tak? – wymamrotał zniecierpliwiony.

– Obiecałeś, że będziesz mnie odwiedzać co niedzielę. W ciągu dwunastu lat było wiele niedziel.

– Kim jesteś?

– I co niedzielę mówiłem sobie dziś, tak, dziś na pewno przyjdzie i przyniesie mi watę cukrową.

– Cholera, ty jesteś ten tam. Ale urosłeś.

– Tak. I dzisiaj myślałem tato przyjdzie i zrobimy sobie zdjęcie, tak jak moi koledzy. Mogę wejść?

– Jak się masz? – zapytał mężczyzna, niezainteresowany odpowiedzią.

– Co niedziela czekałem, że tym razem na pewno przyjdziesz. Ale nie. Byłeś pewnie bardzo zajęty, co?

– Jeszcze jak.

– Mogę wejść?

– Nie. Mam bałagan...

– Chodźmy na obiad do tego baru na dole. Dali mi pięćdziesiąt peset.

– Cholera, rozpuszczają cię.

– To po to, żebym sobie poszukał pracy.

– Ach, rozumiem...

– Tak.

– Bardzo wyrosłeś.

– A ty bardzo się postarzałeś.

Patrzył i czekał, aż ojciec przejmie inicjatywę.

– I co? – zapytał zniecierpliwiony. Mężczyzna stał nieruchomo jak strach na wróble, trzymając się drzwi, jakby się obawiał, że syn się na niego rzuci. Ty przynaglił. – Masz mi coś do zaproponowania, tato?

– Słuchaj, ja teraz jestem bardzo zajęty. Myślę, że...

– Co się stało z mamą? Dlaczego się zabiła?

– Nie warto rozgrzebywać starych ran, możesz mi wierzyć.

– Dlaczego popełniła samobójstwo?

Mężczyzna przełknął ślinę i próbował zamknąć drzwi, ale Ty przeszkodził mu energicznym ruchem.

– Ożeniłeś się ponownie? Mam rodzeństwo?

– Nie twój interes. – Ruszył ręką, jakby chciał zmazać tablicę. – Przeszłość to przeszłość.

Miał ochotę splunąć mu pod nogi. Wyobrażał sobie trzy czy cztery możliwe reakcje ojca, ale ta była zbyt okrutna i w ogóle nie przyszła mu do głowy. Mężczyzna jeszcze w sile wieku, z okularami zsuwającymi się na czubek nosa, zakurzony, w blasku marnego światła sączącego się z niewietrzonego mieszkania zalatującego stęchlizną, który mu mówi, że przeszłość to przeszłość... Nie tego oczekiwał. Ty odwrócił się na pięcie i nawet nie splunął, nic nie powiedział, nie zaklął, zdusił w sobie całą wściekłość, pół na pół z bólem. W mieszkaniu piętro wyżej ktoś grał na pianinie. Zaledwie pół tuzina stopni niżej usłyszał, jak drzwi się zamykają, niemal bezszelestnie, nieśmiało, ale zamykały się na zawsze. Wtedy poczuł w oku łzę, niechcianą, bo przecież mężczyźni nie płaczą.

5

Szybko podjęliśmy decyzję. To było niestety zbyt proste. Toni, Ton, Tomàs i ja staliśmy przed zamkniętymi drzwiami, czekając kilka sekund, aż odzyskamy równy oddech, przyspieszony po pokonaniu tylu schodów. Nie zawracaliśmy sobie głowy sporządzaniem doskonałego planu i gdy tylko Henricus otworzył drzwi, rzuciliśmy się do środka jak burza, przewróciliśmy go na ziemię, zamknęliśmy drzwi i powiedziałem ściągaj gacie. Mężczyzna patrzył na mnie z niedowierzaniem. Ponieważ tkwił nieruchomo jak pomnik, Ton ściągnął mu spodnie, a Henricus zaczął jojczyć, co do diabła, ja pierniczę, kurwa, co robicie i takie tam. Ustawiliśmy go tyłkiem do góry i Tomàs powiedział teraz się przekonasz i rozpiął spodnie. A to wszystko budziło w nas taki wstręt, że chcieliśmy skończyć jak najszybciej, można było się porzygać. Tomàs niczego nie dokonał. Zapiął spodnie i kopnął Henricusa w głowę. Ponieważ nie ogarnął nas bojowy entuzjazm, uznaliśmy, że to dobry pomysł i z liturgicznym namaszczeniem zaimprowizowaliśmy, chodząc wokół skulonego, dyszącego, bezbronnego Henricusa, wymierzenie kary, jeden kopniak w głowę za każdy raz, kiedy się do nas dobierał, masz za swoje.

– Aj, aj, aj, aj! – Jakby jedno aj nie wystarczyło.

– Za każdy raz, kiedy nas ciągnąłeś za uszy.

– Aj! – Przyznaję, że teraz ja go pociągnąłem za oboje uszu. A kiedy próbował się podnieść, Tomàs tak mu przywalił, że znów padł jak długi, jęcząc, i nazwał go zasranym skurwysynem. A ja nie mogłem się powstrzymać, żeby go nie uderzyć z liścia.

– Gotowe? Zadowoleni? – zapytał Ty, patrząc na pozostałych.

Uznaliśmy, że tak. Wyszliśmy z mieszkania i zostawiliśmy Henricusa we łzach, na ziemi, duszącego się własnymi smarkami i rzężącego obrzydliwie. Można powiedzieć, że wyrównaliśmy rachunki z częścią naszej przeszłości.

Później dowiedzieliśmy się, że znaleźli Henricusa martwego nazajutrz po naszej wizycie i żadnemu z nas nie było go żal. Wręcz przeciwnie: popatrzyliśmy na siebie z błyskiem w oku. Ale podjęliśmy decyzję, że nie będziemy się spotykać przez parę lat, żeby nam nie zaszkodził ten zasrany wszarz i takie tam. Tak: rozstaliśmy się, zawierając coś w rodzaju paktu milczenia, a ja zacząłem pracować w drukarni.

Dlatego bardzo się zdziwiłem, że policja potrzebowała zaledwie paru tygodni, żeby po mnie przyjść do pracy, właśnie wtedy, kiedy zaczęła mi się podobać nauka zawodu zecera, jedyna rzecz, jaką zainteresowałem się w życiu. Śmierć Henricusa wywołała we mnie autentyczną radość, ale szybko przygasła, bo przychodzi taki moment, że radości i nienawiści nie możesz dłużej utrzymywać w napięciu i ogarnia cię obojętność, i wszystko ci zwisa, jakbyś się pogrążał w nieustającej mgle, która cię zobojętnia na śmiech i łzy.

Milczenie uskrzydlonych zakonnic, sadyzm Henricusa, głupota Ignatiusa i tumiwisizm ojca oduczyły mnie raz na zawsze współczucia. Ale jedna sprawa nie dawała mi spokoju: jak to możliwe, że tylko mnie nakryli? Podczas rozprawy zauważyłem, że sędziowie i adwokaci mają gdzieś Henricusa, uskrzydlone zakonnice, mnie i całą ludzką nędzę za kratkami. W ogóle nie zapytali o wspólników, bo wszystko przebiegało tak szybko, że wydawało się, jakby tylko chcieli zatkać jakąś dziurę. Jako jedyny świadek oskarżenia składał zeznania triumfujący Ignatius, który jakimś sakramenckim przypadkiem wybrał się w odwiedziny do swojego przyjaciela i mistrza nazajutrz po naszej wizycie; zastał go jeszcze przy życiu, a tamten skurwysyn, zanim kopnął w kalendarz, zdążył wyśpiewać moje nazwisko, i okazuje się, że tylko moje. Sędzia ani razu nie zapytał o wspólników, więc uniknąłem konieczności wymienienia Tona, Toniego i Tomàsa. Skazali mnie na szesnaście lat, biorąc pod uwagę nie wiem jakie okoliczności obciążające i łagodzące, które sędzia dodawał i odejmował, zaglądając do leżącej przed nim kartki. I ani słowa o moich przyjaciołach, jakby się zapadli pod ziemię. Ty poczuł się bardzo ważny, bo chronił ich swoim heroicznym milczeniem. A oni, cała trójka, zniknęli i nawet mu nie podziękowali. Zesrali się ze strachu. Dlatego kiedy już od dawna siedział w więzieniu i miał dość rozmyślania w samotności, zdziwiła go nieoczekiwana wizyta, pierwsza, jeśli nie liczyć adwokata z urzędu, który mu opowiadał, że złożą apelację i inne duperele, i do którego nawet się nie odezwał, bo było mu wszystko jedno. Przeżył na wolności tylko parę tygodni, kiedy pracował w drukarni, natomiast w więzieniu czuł się przygnębiony, bo kraty tu mieli solidniejsze niż w bidulu. A teraz pojawił się nowy powód, żebym się wszystkim jeszcze raz zainteresował.

– Hej, Ty.

– Hej.

Cisza. Strażnik gdzieś daleko, nie mógł niczego słyszeć, Ty z obojętną miną. A Tomàs powiedział ej, pedale, to ja. I wtedy Ty spojrzał mu w oczy i zapytał gdzie byliście? Jak to się stało, że was nie przyskrzynili?

– Dziękuję, że nas nie wydałeś.

Ty milczał, bo teraz strażnik przechodził obok. Kiedy się trochę oddalił, patrząc mu w oczy, zapytał no już, wal, który mnie zdradził?

– Co takiego?

Uśmiechnął się po drugiej stronie stołu i powtórzył który mnie zdradził. To byłeś ty?

– Nikt cię nie zdradził. Ten pieprzony Ignatius znalazł tamtego skurwysyna jeszcze żywego.

– To wiem. Jak to się stało, że tylko mnie oskarżył?

– Nie wiem. Naprawdę, Ty. – I powtórzył jak w litanii: – Dziękuję, że nas nie wydałeś.

– A ty po co przyszedłeś?

– Nie cieszysz się?

– Nie cieszę się, że muszę tu siedzieć tyle czasu. A po was to spłynęło. Wiesz, że ty pierwszy przychodzisz mnie odwiedzić?

– Nie chcemy się narażać.

– Sracie w gacie.

Strażnik znów przeszedł obok. Cisza.

– Przykro mi.

– A inni?

– Nie widujemy się za często. Tak naprawdę... – Niezręczne milczenie. – Dopiero niedawno dowiedziałem się, że cię zatrzymali. Niedawno o wszystkim się dowiedziałem.

– A ja mam w to uwierzyć? Po co przyszedłeś?

– Żeby ci pomóc wyjść na wolność.

– Cha, cha, cha – powiedział z powagą. – Rozumiesz? Cha, cha.

– Ale ja naprawdę. Ty. Mam doskonały plan.

– Jakbym to już gdzieś słyszał.

– Ale tym razem naprawdę. Poznałem takiego jednego, który może tu wchodzić i wychodzić jak...

Zamilkł, bo strażnik znów objawiał chęć spaceru obok nich.

– Jest mi bardzo, bardzo, bardzo przykro, Tomàs.

– Winny jest Ignatius.

Zostało im jeszcze siedem minut. Tomàs w chwilach, kiedy strażnik podpierał ścianę z tyłu, wyłożył po cichu swój doskonały plan. Wszystko sprowadzało się do tego typka, który mógł swobodnie wchodzić i wychodzić.

– Kto za to zapłaci?

– Ja. Czuję, że mam wobec ciebie dług. I dobrze mi się powodzi.

– A inni?

– Też się dorzucą. Wiedzą o wszystkim.

Ty milczał. Odezwał się po dłuższej chwili myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi. Aż do dziś nic o was nie wiedziałem. Gniję tu już dwa lata.

– Masz rację, masz rację... – Z naciskiem: – Kurwa, ale dziś przyszedłem cię odwiedzić, nie?

– Robiliście dokładnie to samo co ja.

– Wiem... Dlatego teraz przyszedłem, żeby ci pomóc.

– Skurwysyny. Ja – westchnął – sam nie wiem, co bym zrobił na waszym miejscu.

Zadał sobie trud, żeby się skoncentrować na myśleniu, zasłaniając twarz dłońmi, jakby płakał. Pięć sekund.

– Tak... – wymamrotał po dłuższej chwili. – Może się udać. Ale jest jeden słaby punkt.

– Jaki?

– Mam klaustrofobię.

– Cholera! Wytrzymasz.

– Nie. To silniejsze ode mnie.

– Uwierz mi, to jedyny...

– Niemożliwe. Wymyśl coś innego.

– Nie ma nic innego!

– Kurwa!

– Tak.

– Co słychać u Tona i Toniego?

– Ton pracuje jako kucharz. Toni zarabia kupę kasy na kradzionych samochodach.

– A ty?

– Studiuję.

– Co studiujesz?

– Historię i takie tam. I bawię się w wieśniaka.

– Już wiem, skąd te rumieńce.

– Musisz się zdecydować, bo kończy się widzenie i zaraz mnie stąd wyproszą.

– Czas minął, proszę pana – powiedział strażnik, jakby usłyszał słowa Tomàsa. Postąpił parę kroków do przodu, w kierunku gościa, a więźniowi wskazał kierunek. – A ty do środka. Ruchy.

Ty obrzucił wzrokiem przyjaciela i podczas gdy dwaj funkcjonariusze rewidowali go, żeby sprawdzić, czy nie ukrywa pilników, materiałów wybuchowych albo wytrychów, z rękami do góry i w rozkroku, uśmiechnął się i powiedział głośno i wyraźnie, niczym bohater, posłucham cię, Tomàs, chociażbym miał umrzeć ze strachu.