Top dogg - Jens Lapidus - ebook + książka

Top dogg ebook

Jens Lapidus

4,5

Opis

Tajemnicza grupa wpływowych mężczyzn przez dziesięciolecia wykorzystywała seksualnie nastolatki, brutalnie uciszając każdego, kto tylko spróbował ją zdemaskować.

W trzeciej części cyklu o osobliwych partnerach, eksgangsterze Teddym i adwokatce Emelie, sprawa siatki powraca i zyskuje na aktualności. Utworzona przez policję specjalna jednostka ma za zadanie odkryć, kto należał do szajki, ale śledztwo tkwi w martwym punkcie. Do tego jedyna z wykorzystywanych kobiet, która zgodziła się zeznawać, zostaje zamordowana. Zdesperowana Emelie zwraca się o pomoc do swojego byłego partnera i kochanka. Ktoś jednak próbuje zmylić ich trop, sięgając po ekstremalne środki.

Nikola, siostrzeniec Teddy’ego, postanawia nie popełniać przestępczych błędów wuja. Ale gdy w porachunkach gangsterskich ginie jego najlepszy przyjaciel, chęć zemsty zwycięża nad praworządnością. Życie na krawędzi prowadzi też studentka Roksana, marząca o tym, by zostać zauważona, bawić się w najlepszych klubach i liczyć w towarzystwie nadającym ton… Ściga ją jednak samozwańczy król koksu. Żeby wyjść z tego starcia zwycięsko, Roksana musi zrobić coś jeszcze bardziej szalonego.

Top dogg jest mocnym zakończeniem historii znanej z dwóch poprzednich powieści Lapidusa – VIP Room i Sztokholm Delete, cieszących się w Szwecji dużą popularnością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 668

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (36 ocen)
23
10
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Remedios888

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwowzór serialu "szybki cash". Rzadko się zdarza że zarówno książka jak i serial są wciagajace i trzymaja poziom. Tutaj sie to udalo..
00
kamilzx14

Nie oderwiesz się od lektury

autor zwraca dużą uwagę na szczegóły, jest wiele ciekawych zwrotów akcji.
00

Popularność




Tytuł oryginału TOP DOGG
Przekład AGATA TEPEREK
Wydawca ALICJA GAŁANDZIJ
Redaktorka prowadząca AGNIESZKA RADTKE
Redakcja MAGDALENA JANKOWSKA
Korekta SYLWIA SANDOWSKA-DOBIJA, JAN JAROSZUK
Projekt okładki JONAS LINDÉN
Adaptacja projektu okładki ANNA POL
Zdjęcia na okładce © Magnus Wahman; Vetkit / Dreamstime; Sonsedskaya / Dreamtime; ESB Professional / Shutterstock
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © Jens Lapidus 2017 Published by agreement with Salomonsson Agency
Copyright © for the translation by Agata Teperek Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019
Warszawa 2019 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66140-95-0
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

„Svensk Damtidning”

Buchard zaprasza na wernisaż – co za przyjęcie!

Na wernisażu wystawy niepowtarzalnych prac CoolArt i Buchardsa bawili się nie tylko książę Karol Filip i zaprzyjaźniony projektant Joakim Andersson. Zebrała się tam cała śmietanka towarzyska Sztokholmu i największe osobowości ze świata sztuki.

Naszą uwagę zwrócił między innymi debiutujący na sztokholmskiej scenie kolekcjonerskiej młody finansista z aspiracjami Hugo Pederson i jego piękna żona Louise. Oboje są niezwykle zainteresowani tematem i  – jak podają nasze źródła – mimo że zbierają sztukę nowoczesną dopiero od dwóch lat, udało im się zgromadzić pokaźną kolekcję.

„Zawsze pasjonowało mnie to, co subtelne i złożone” – ochoczo wyjaśnił naszemu reporterowi finansista.

Hugo Pederson, który aktywnie działa w firmie inwestycyjnej Fortem, stał się w krótkim czasie mecenasem grupki artystów.

„Jeśli ktoś miał to szczęście, że udało mu się dorobić, musi dać coś od siebie innym” – przyznał Pederson i wrócił do zabawy w Buchardsie ze swoją równie zaangażowaną żoną.

Johan W. Lindvall, 2007

Prolog

Adan przystawił drabinę z boku budynku i popatrzył na balkon. Nystadsgatan, mieszkanie na pierwszym piętrze – nie powinien mieć większych problemów z tym, żeby rozłożyć drabinę, oprzeć ją o poręcz i wejść na górę. Mimo wszystko: fuck – zdawało mu się, że zaraz się zesra ze strachu. Dosłownie. Niemal widział się już oczami wyobraźni na samej górze cholernej drabiny, z brązową plamą na spodniach.

Właściwie skończył już z takimi rzeczami. Stuknęło mu dziewiętnaście lat i zrobił się za stary na podobne akcje; czymś takim zajmował się pod koniec gimnazjum. W dodatku teraz było to poniżej jego godności. Ale jakie miał wyjście? Skoro Surri kazał, Adan musiał się podporządkować.

Znali się od przedszkola, wychowywali na jednym podwórku, grali w jednej drużynie – ich ojcowie mieszkali nawet po sąsiedzku w dawnej ojczyźnie. „W Bakool nie zwracaliśmy na siebie uwagi, nie przejmowaliśmy się sobą bardziej, niż to było konieczne” – powtarzał ojciec Adana. „Ale tu wszystkim się wydaje, że jesteśmy jak rodzina, jakbyśmy byli jedną osobą”.

Ojciec miał rację i zarazem się mylił: Surri był bratem Adana. Mimo to zachowywał się jak świnia.

Przez rękawice robocze poczuł zimno poręczy balkonowej. Rękawice – ten nawyk pozostał mu jeszcze z dawnych czasów. Jego odciski palców na bank znajdowały się w starych rejestrach. Przymierzył się, miał przeskoczyć na drugą stronę, a to spory ciężar: ważył ze sto dziesięć kilo. Śrubokręt w jego ręce wydawał się jednak lekki, a uchwyt pasował idealnie, jakby palce tylko czekały, by po niego sięgnąć, chociaż od pewnego czasu Adan prowadził zwyczajne życie – rozwoził przesyłki dla szefa swojego ojca, a wieczorami wcinał popcorn i oglądał z dziewczyną Luke’a Cage’a i Faudę. Ale dwa tygodnie temu zapytano go, czy nie chciałby zarobić trochę kasy ekstra. Nic nielegalnego, jednodniowa fucha w imię dawnej przyjaźni. Musiałby być głupi, żeby powiedzieć „nie”.

Wszystko przez te niemieckie pizdy. Surri poprosił go, żeby pojechał do Hamburga i odebrał beemkę z najnowszej, siódmej serii. Czysty zysk: model 730d dało się tam kupić poniżej stu tysięcy euro, a tutaj – po przeliczeniu na korony – łatwo można było go sprzedać za półtorej bańki. Jeden haczyk: rocznie nie należało rejestrować zbyt wielu samochodów, bo wtedy uaktywniał się urząd skarbowy. Żeby tego uniknąć, do gry wszedł Adan.

Pojechał pociągiem do duńskiego Rødby, za bilet w jedną stronę zapłacił pięćset dziewięćdziesiąt cztery korony, całą drogę siedział i słuchał Spotify przez nowe słuchawki Beats, mocno trzymał nerkę, którą dostał od Surriego, i wyglądał przez okno. Milion koron wymienione na euro ważyło tyle co nic. Nigdy nie siedział tak długo w pociągu, ale okazało się to całkiem spoko. Obserwowanie przyrody za oknem nie nudziło go ani trochę. Krajobraz na zewnątrz przemykał ze świstem: zmrożone pola, lasy świerkowe i małe wioski, w których – jak się zdawało – ludzie zbierali pordzewiałe wraki samochodów i stare opony. Zastanawiał się, z czego oni tam żyli.

Żadnych trudności nie przysporzyło mu znalezienie salonu, podpisanie dokumentów kupna i dojście do porozumienia ze sprzedawcą, który nawet mówił trochę po arabsku – nie był to język Adana, ale umiał w nim powiedzieć kilka grzecznościowych frazesów. Co za zajebiste uczucie usiąść na czarnym skórzanym fotelu, odpalić silnik i ruszyć na prom płynący z powrotem do Szwecji. Codziennie prowadził przeróżne pikapy, ale jeszcze nigdy nie jechał bmw. To auto nie tylko wyglądało jak klasa sama w sobie – jakość dawało się zauważyć w najmniejszych detalach. Zapach skóry i to uczucie, gdy palce przejeżdżały po tablicy rozdzielczej, ciężar drzwi, stłumiony trzask dający poczucie bezpieczeństwa, kiedy się zamykały. Pomyślał o Surrim, który robił wszystko ze stylem, nawet bluzy nosił zacnych francuskich designerskich marek. Pewnego dnia może Adana też będzie stać na taki wóz. Teraz jednak zamierzał jechać cały wieczór i całą noc, by jak najszybciej dostarczyć beemkę; nie chciał się zatrzymywać po drodze w żadnym motelu.

Usłyszał to dopiero na autostradzie przed Jönköping: stłumione skrobanie, które absolutnie nie wróżyło dobrze. Po trzech kilometrach zatrzymał samochód. Wysiadł, obejrzał wóz ze wszystkich stron, ale nic nie znalazł. Skrobanie powróciło, gdy tylko odpalił silnik. Przejechał kilkadziesiąt kilometrów i zapaliła się kontrolka. Problem z hamulcami. Co to miało znaczyć? Ożeż kurwa – nie wiedział nawet, czy może jechać dalej. Zwolnił, za nim utworzył się korek, jechał siedemdziesiątką na drodze z ograniczeniem do stu dwudziestu. Skrzypienie w samochodzie brzmiało potwornie. Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach skręcił na stację benzynową i uprzejmie poprosił pracującego tam gostka, żeby wyszedł i zerknął na jego auto. Koleś, który miał cholernie dużo pryszczy i zdawał się pięć lat młodszy od Adana, od razu się pochylił i poświecił latarką na felgi.

– Moim zdaniem wygląda to tak, jakby nie miał pan już tarcz hamulcowych – zawyrokował. – Lepiej nie jechać tym samochodem ani centymetra dalej. Szkoda, bo to ekstrafura tak poza tym.

To był koniec dobrego. Adan musiał opłacić lawetę, która ściągnęła samochód do najbliższego warsztatu. Naprawa trwała pięć tygodni i kosztowała czterdzieści patyków. Do tego powiedzieli mu, że auto mogło być powypadkowe. Adan zadzwonił do niemieckiego sprzedawcy i się na niego wydarł, ale typ udawał, że nie rozumie nawet po angielsku. Koniec końców Surri zlecił wycenę cholernego wozu: nie dostanie za niego nawet sześciuset tysięcy.

– Jak mogłeś być tak cholernie głupi i nie sprawdzić samochodu przed zakupem?

Zamek w drzwiach balkonowych kliknął i puścił. Adan je podważył. Surri wyrażał się jasno:

– Psy zaaresztowały naszego człowieka, wynajmował to mieszkanie, ale nic w nim nie znaleźli. Jeśli dostaniesz się do środka i odszukasz to, co należy do mnie, skreślę ci połowę długu. Wiesz chyba, ile jestem w plecy na tym samochodzie.

Adan się wiercił.

– Ktoś teraz mieszka w tej chacie?

– Możesz to olać. Jutro wieczorem nikogo tam nie będzie.

Adan przypomniał sobie, jak w dzieciństwie bawili się na podwórku. Surri zleciał z drabinki, spadł na ziemię jak mała rękawiczka i rozbił sobie kolano. Krew polała się strumieniami, a w nodze utknął żwir. Kolega nie przestawał płakać.

– Pomogę ci. Chodź, pójdziemy do mnie, tata chyba jest w domu – powiedział Adan najłagodniejszym głosem, na jaki mógł się zdobyć.

Mieli po sześć lat i wiedział, że jego tata będzie umiał opatrzyć kolano Surriego. I tak rzeczywiście się stało – tata oczyścił ranę i nakleił na nią największy plaster, jaki kiedykolwiek widzieli. Kiedy później pili kakao O’boy, jedli herbatniki Marie i oglądali Toy Story na DVD, Surri powiedział:

– Twój tata jest fajniejszy od mojego, bo umie się zająć małymi wojownikami.

Mieszkanie składało się z trzech pokoi z kuchnią. Adan zapalił lampę w pomieszczeniu, które pewnie służyło za salon: obita zieloną tkaniną sofa, stolik kawowy ze szklanym blatem i regał, a także coś przypominającego rzutnik. Łóżka w obu sypialniach były wąskie i nieposłane. Ktoś tutaj mieszkał – skąd bowiem wzięłyby się aktualne gazety na stoliku i T-shirt na jednym z krzeseł?

Zarazem prawie nie było mebli, może ktoś tylko tu nocował od czasu do czasu. Podniósł w kuchni kosz na śmieci i zajrzał do pustego opakowania po mleku. W nos uderzył go zapach, który zdecydowanie czuł już wcześniej: zgaszone jointy.

Przeszukał szafki w kuchni i lodówkę. Ten lub ci, którzy tutaj mieszkali, mieli stosy paczek chipsów i masę kubeczków śmietany, ale żadnego normalnego jedzenia. Zajrzał do piekarnika i do zmywarki, położył się na podłodze i poświecił latarką pod zlewem i za lodówką. Leżał tam tylko kurz.

Ludzie bywali czasem pomysłowi. Mimo to nic nie znalazł. Przerzucił poduszki na sofie, obmacał poszewki i materace na łóżkach. Na podłodze w jednej z sypialni stała torba. Pogrzebał w niej – mignęło mu jeszcze kilka T-shirtów, cztery pary majtek i skarpetki. Stanął na stoliku kawowym i poświecił do przewodów wentylacyjnych w ścianie. Nic.

Nic nie znalazł.

Znowu w salonie. Na czworakach zajrzał pod kanapę, poświecił za regałem.

Ten, kto wynajmował to mieszkanie, musiał wydymać Surriego – bo nie było tu, kurna, nic albo, rzecz jasna, psy to znalazły. Właściwie to nie problem Adana. Chociaż Surri na pewno tak na to nie spojrzy.

Wtem coś usłyszał. Jakiś dźwięk z przedpokoju.

Nie, hałas dochodził z klatki schodowej. Jego uszu dobiegły czyjeś głosy.

Zanim zdążył pomyśleć, zachrzęściło w zamku. No, KURWA – ktoś właśnie wchodził do środka. Adan wyłączył lampę w salonie.

Słyszał dwie osoby rozmawiające w przedpokoju. Głos dziewczyny i jakiegoś typka. Może powinien po prostu wyjść i ich skatować, kimkolwiek byli. Ale jednak nie – różnił się od Surriego. Nie był zawodnikiem tego kalibru.

Skulił się za sofą.

Głosy stały się wyraźniejsze. Dziewczyna gadała o jakiejś Billie. Chłopak mamrotał coś o imprezie. „Zaraz będzie bibka”.

Adan leżał bez ruchu, starał się nie wydawać żadnego dźwięku i zachować spokój. Szkoda, że nie pojechał z powrotem do Hamburga i nie udusił tego sprzedawcy bmw gołymi rękami – to wszystko jego wina.

Później usłyszał, jak zamykają się drzwi – sądząc po odległości, do toalety. Może to była jego szansa. Teraz słyszał już tylko głos dziewczyny, nuciła jakąś piosenkę. Chłopak zapewne siedział w kiblu. Zdawało się, że dziewczyna weszła do salonu. Później zapadła cisza. Adan wstrzymał nawet oddech, cały zamienił się w słuch. Skradające się kroki. Sapnięcie. Później znowu kroki oddalające się do jednej z sypialni.

Teraz.

Podniósł się: pusto. Zrobił dwa długie susy do drzwi balkonowych. Nie myślał już, nie zastanawiał się. Po prostu działał. Otworzył drzwi. Nie oglądał się za siebie. Wypadł na balkon. Zamknął za sobą drzwi. Wciągnął w płuca świeże powietrze.

Przeskoczył przez balustradę.

Rzucił się w dół.

Nie, spadł.

Jak Surri z drabinki.

W ciemności na zewnątrz czuł się pewnie, ale trząsł się z zimna. Rękawiczki robocze były cienkie jak papier.

Oparł się o drzewo. Starał się nie obciążać prawej stopy. Coś sobie zrobił przy upadku – może złamał tę cholerną nogę. Mimo wszystko nie chciał zrejterować. Drabina leżała przed nim na ziemi: ciągnął ją za sobą, gdy kulejąc, odchodził po śniegu. Surri się wścieknie, kiedy usłyszy, że Adan nic nie znalazł. Zresztą to przecież człowiek Surriego musiał go wykiwać. Adan naprawdę porządnie szukał.

Stał już cztery godziny. Czekał. Miał nadzieję, że stopa przestanie boleć. Mieszkanie było oświetlone. Na ścianach migały dziwne kolory, a muzyka dudniła przez drzwi balkonowe, które od czasu do czasu otwierano. Wewnątrz kłębili się ludzie – z dworu wyglądali jak zlewający się ze sobą tancerze występujący w tle telewizyjnego talent show.

W którymś momencie imprezujący tam idioci zaczną chyba wychodzić albo przynajmniej się położą. W którymś momencie chipsy i dipy się skończą. Wtedy on znowu przystawi drabinę i dostanie się do środka. Przeszuka tę miejscówkę jeszcze raz.

Nie wystoi tu całą noc – stopa za bardzo go bolała – ale da radę postać jeszcze trochę.

W gruncie rzeczy nie był żadnym wojownikiem.

Ale mógł poczekać.

* * *

Dziewiętnaście osób bawiło się w ich małym salonie, ale zaproszonych było jeszcze co najmniej drugie tyle. Roksana chciała, żeby tego wieczoru – na parapetówce u niej i Zeta – naprawdę panował ścisk. Miała nadzieję, że ludzie uznają to za dobrą okazję do oblewania. No chyba przyjdą?

Kawałki Younga Thuga leciały z głośników kina domowego pożyczonych od Billie, które Zet podłączył bezpośrednio z SoundCloud na swoim telefonie. Thuggy dawał radę – ten ospały, użalający się głos w melodyjnym riddim rapie. Było to przy tym doznanie cielesne, nurkowanie w ciepłym, nienaturalnie połyskującym morzu stylów i dźwięków. Roksana rozejrzała się dookoła. Czy ludziom podoba się ta nuta? Czy dobrze się bawią? Czy jest miła atmosfera?

Goście przynieśli własny alkohol. Butelki wina musującego ustawiono na stoliku. Roksana wprost o nie poprosiła w zaproszeniach rozesłanych messengerem: „Przynieście bąbelki! Roksana & Zet zapewniają muzę, dobrą zabawę i przekąski”. Miała nadzieję, że nie zabrzmiało to, jakby była zbyt do przodu.

Przekąski składały się głównie z orzeszków ziemnych i chipsów, ale Roksana dodała kilka kropel oliwy truflowej do śmietany i wszyscy zgodnie stwierdzili, że to najlepszy dip do chipsów, jaki kiedykolwiek jedli. Jednak nie jedzenie było tu najważniejsze, lecz dobra zabawa, a dobrą zabawę nakręcała muzyka. Głośniki, wybór utworów, miks. Zet załatwił nawet maszynę do robienia dymu i sprzęt do małego pokazu laserowego. Nie zdążyli jeszcze powiesić obrazów ani plakatów, więc złożyło się idealnie, wykorzystali białą ścianę w najlepszy możliwy sposób. Sztuczny dym pokładał się wokół sofy jak powłoka chmur. Roksana miała wrażenie, że są w klubie, i to takim ze starannie określonym formatem. Jedyna różnica polegała na tym, że brakowało im konsoli DJ-a i że ci, którzy przychodzili o tej porze, musieli przedrzeć się przez porozrzucane roshe runy i stylizowane na vintage vansy. To Zet się uparł, że wszyscy mają zdjąć buty. „Jeśli mamy to później jakoś ogarnąć, musimy ograniczyć ilość sprzątania. Bo ja nie palę się do zamiatania. Mówiłem chyba?”

Roksana nie wiedziała, co Zet mówił, a czego nie. W gruncie rzeczy nie planowali razem zamieszkać. Mimo wszystko powinno im się chyba jakoś udać. Zet to dusza człowiek.

Sprawdziła Insta i Snapchata – może ktoś wrzucił coś o imprezie. Ale nie, informacje o domówce nie rozeszły się jeszcze poza ściany ich mieszkania. „Kochani goście – pomyślała – chyba impreza wam się podoba? Nie możecie potańczyć, chociaż trochę, chociaż kilkoro z was? I zróbcie sobie kilka zdjęć”.

Mieszkanie było dość duże, pięćdziesiąt dwa metry kwadratowe, niestety na Nystadsgatan w Akalli, daleko zarówno od centrum Sztokholmu, jak i Södertörns högskola, na której studiowała Roksana. Nie miała jednak wyboru. Wynajmowała najpierw pokój od Billie na Verkstadsgatan przy Hornstull, ale od kiedy przyjaciółka zaczęła wyznawać poliamorię, chciała, żeby troje jej partnerów mieszkało z nią pod jednym dachem. Zet zaproponował, żeby okolicę przechrzcić na hornystull. Ale Roksanie nie było do śmiechu, najzwyczajniej nie miała gdzie się podziać, w dodatku jeden z facetów przyjaciółki całymi dniami puszczał Danny’ego Sauceda na zestawie kina domowego Billie – i nie, nie było to ani trochę dla beki. W tym samym tygodniu Zet został wyrzucony z mieszkania wynajmowanego z drugiej ręki. Przez trzy dni spał na sofie u babci i zaledwie nanometry dzieliły go od poważnego załamania nerwowego.

Roksana stała między Zetem a Billie. Dookoła rozmawiali goście. Kilkoro nawet podrygiwało w takt muzyki. Roksana nie chciała ich obserwować zbyt otwarcie, żeby nie wyjść na nachalną. Jeszcze raz zajrzała na Insta i Snapa. Może ktoś uważa, że jest nudna, bo stoi tylko z najlepszymi przyjaciółmi; a może jej najlepsi przyjaciele uważali, że jest nijaka, bo tylko stoi tutaj z nimi.

Specjalnie na ten wieczór uczesała się i włożyła nowe srebrne klapki Birkenstock. Poza tym miała na sobie zwyczajne niebieskie dżinsy i biały T-shirt, który znalazła w domu rodziców. Billie czasem jej to wytykała, ale Roksana była przekonana do swojego podstawowego stylu, wzorowała się na George’u Costanzie i właściwie całym Beverly Hills, 90210. Rzecz w tym, żeby rozwalić zaciśniętą pięścią te wszystkie trendy i przemijające ideały mody.

Billie dopisywał humor – to dobry znak. Miała na sobie spodnie Adidasa, luźną bluzkę z długim rękawem, choker na szyi i miękką czapkę Gucciego z daszkiem na czubku farbowanych na różowo włosów. Włosy pod pachami też ufarbowała na różowo. „Na waszą cześć” – zapewniła. Trudno było sobie wyobrazić, że za kilka dni zacznie studiować prawo na uniwersytecie. Roksana cieszyła się, że Billie zostawiła w domu wszystkich swoich partnerów obojga płci – bez nich zachowywała się bardziej na luzie. A po ostatnich zawirowaniach Roksana właściwie nie wiedziała, jak mają się sprawy między nią a jej najstarszą i najlepszą przyjaciółką.

Billie podniosła paczkę papierosów.

– Jak robimy? Mam wyjść na balkon czy mogę zapalić w środku?

Zet podniósł głowę.

– Nie no, kurna. Zasłony i pościel przechodzą dymem papierosowym. Rozmawiałem już na ten temat z Roksy.

Billie przewróciła oczami.

– Ale wy nie macie zasłon.

Zet nie odpuszczał.

– To bez znaczenia. Zatruwa się powietrze, kopcąc w domu.

– A więc teraz ma tu być jeszcze sanatorium?

– Tak jakby. – Roksana zachichotała. – W każdym razie będziemy jeść tylko roślinne produkty z upraw ekologicznych, no wiesz, forks over knives, i nic z plastiku nie przekroczy progu tego mieszkania.

Zet wyjął torebkę i paczkę bibułek OCB Slim.

– Ktoś chce jointa? Mam ich w cholerę. – Przytrzymał przed sobą torebkę. – Jeśli chodzi o marihuanę, jest jedna święta zasada. Trzeba odróżniać sativę od indiki. Obie to odmiany konopi, ale inaczej wyglądają, mają liście różnej grubości i tak dalej, ale who cares. Liczy się efekt: a ten jest jak noc i dzień. Indica to propozycja dla tych, którzy chcą spokojnie posiedzieć na sofie, coś dla tych, którym marzy się odlot w stylu PlayStation i chilloutu. A to jest dwudziestoczteromiesięczna sativa pędzona na wzgórzach w Châteauneuf-du-Pape, lepszej nie znajdziecie.

Wprawnymi ruchami podzielił trawkę na papierze.

– Pali się ją i jest się na haju. Później pali się jej więcej i jest się na jeszcze większym haju. Nie ma górnej granicy. Słowo.

Wszystko to było gadaniem nowicjusza. Różnicę między sativą a indicą nie zawsze dało się wyczuć, ale Zet uwielbiał ubierać rzeczy w słowa, mówić. Taki już był: nie mógł tylko żyć, chciał jeszcze opisywać to, co się działo, odwoływać się do tego, rozumieć to przez pryzmat kategorii i struktur. Czasem przypominało to wyścigi.

Roksana wzięła jointa, którego podał jej Zet, i głęboko się zaciągnęła.

– Skończyłeś na razie nas bajerować? – spytała.

Zaśmiały się, Zet również.

– Wiecie, jaki jestem – powiedział.

Był pod tym względem wyjątkowy. Struktury patriarchalne znał równie dobrze jak zasady hodowania zielska, dostrzegał nie tylko wzorce kulturowe, lecz także swoje miejsce w hierarchii władzy. Mężczyzna objaśniający świat kobietom. Mężczyzna, który zawsze wszystko wie. Mężczyzna zaczynający dziewięćdziesiąt procent swoich wypowiedzi od: „Taki już jestem, że...”.

Godziny mijały. Erik Lundin świetnie zmiksowany z Lil B w miękkim przejściu do Rihanny – połączenie trochę niespodziewane, ale była tak chooolernie dobra – a później coś zupełnie innego, w czym tylko Zet się orientował: podobno nazywali się Hubbabubbaklubb. Ludzie odbijali się od podłodgi, tańczyli free spirit po kątach, podskakiwali w rytm muzyki. Mały laser Zeta wyświetlał na ścianie figury geometryczne. Po stole walały się puste plastikowe kubeczki i okruchy chipsów, a na wszystkich innych powierzchniach zalegały bibułki rizla i butelki po winie. Chyba widziała nawet rurkę do wciągania koki – ludzie zachowywali się czasem zbyt bezpruderyjnie, nie było w tym nic fajnego.

Teraz chyba muszą dobrze się bawić? Roksana po raz dwusetny sprawdziła telefon.Wrzucono jedynie screen playlisty puszczanej przez Zeta tego wieczoru, z emotką palonego papierosa i tekstem „smoke w*** everyday”.

Roksana uprzedziła sąsiadów, więc wszystko powinno być okej, nie zamierzali z Zetem robić tu takich imprez co tydzień. Poniekąd odnosiła też wrażenie, że koleś, od którego wynajęli to mieszkanie z drugiej ręki, David, nie był zbyt wybredny. O ile dostanie kasę, będzie zadowolony, ale ciężki zapach zioła unoszący się na klatce schodowej mógł wzbudzić zainteresowanie. Jedna z sąsiadek powiedziała im, że poprzedni lokator ściągnął na siebie uwagę policji. Podobno go aresztowali i zrobili przeszukanie, ale później z powrotem oddali mieszkanie Davidowi. Roksana nie zawracała sobie tym głowy. David powiedział, że mogą tu zostać, ile chcą. Miała gdzieś, kto tu mieszkał wcześniej i do czego wykorzystywał mieszkanie. Najważniejsze, żeby teraz ludzie uznali, że ona i Zet robią wszystko jak trzeba.

To będzie dobry początek jej minikolektywu z nim.

Dobry początek tego semestru.

Znajomi sobie poszli. Zbyt szybko, jak się jej zdawało. Starała się opanować myśli: czy zostało to odebrane jako zbyt stereotypowe, gdy powiedziała, że zastanawia się nad Erasmusem w Berlinie? czy nie jest wystarczająco ładna?

Ich salon wyglądał jak strefa działań wojennych. Chodnik w kuchni był mokry. Na parapecie leżały liście marihuany. Zastanawiała się, jak Zet przeżyje późniejsze sprzątanie.

– Shit, że też wszyscy tak po prostu zniknęli, włącznie z typkiem, którego wyrywałam. Ale wielu pewnie chciało jeszcze zobaczyć Idę Engberg – powiedziała Billie.

Zet siedział na sofie.

– Ida Engberg, ona jest po prostu niesamowita. Nie jedziemy tam?

Zet tak się zjarał swoją dwudziestoczteromiesięczną sativą, że na koniec nie mógł stać prosto.

– Musimy chyba trochę poogarniać i przewietrzyć. Ale jedź, jeśli chcesz. Nie ma sprawy – zapewniła Roksana.

Źrenice Billie były wielkie jak kosmos.

– Mogę pomóc ci z najgorszym sprzątaniem.

– A jak potem dostaniesz się do domu? Taksówką?

– Nie.

– Pierwszym metrem do miasta?

– Nie.

– Popłyniesz kajakiem?

Billie się zaśmiała.

Roksana otworzyła na oścież drzwi balkonowe. Nie czuła się już pijana, była tylko trochę na haju, ale chłodne świeże powietrze mimo wszystko uderzyło ją niespodziewanie – jakby ktoś przepłukał jej głowę wodą mineralną. Popatrzyła na przypominające cienie drzewa. Z pierwszego piętra do ziemi nie było wcale daleko. Na dole leżała cienka pokrywa śnieżna, ale tuż pod ich balkonem ktoś jakby wzruszył ziemię, Roksana widziała znikające w ciemności ślady stóp na śniegu.

Billie może sobie jechać do domu, czym chce, to jej problem.

– W garderobie widziałam rozkładane łóżko. Mogę przenocować? – zapytała przyjaciółka.

Roksana spojrzała za siebie. W pokoju panował prawdziwy chaos, ktoś wywrócił fajkę wodną i pod stolikiem ze szkła zrobiła się kałuża, mimo to poczuła, jak serce zabiło jej mocnej: Billie chciała zostać u nich na noc.

– A nie powinnaś jechać do domu do Fii, Pii, Cii, Ollego, czy jak oni się tam nazywają?

– Zabrzmiało to tak potwornie heteronormatywnie... i faszystowsko moim zdaniem.

– Nie o to mi chodzi. Ale bądź co bądź wyrzuciłaś mnie z mieszkania. A teraz chcesz spać tutaj.

– Trzeba kwestionować obowiązujące normy i dotyczy to także sposobu mówienia. Słowa są środkiem autorytarnym w hierarchii płci... – Billie uśmiechnęła się pod nosem. Usta miała krzywe, zawsze takie były. – Jestem taka śpiąca. I tak dawno nie jadłyśmy razem śniadania.

Otworzyli drzwi do garderoby. Unosił się w niej delikatny zapach stęchlizny. W środku nie było żarówki, ale Zet poświecił telefonem i przejechał strumieniem światła po płaszczu i dżinsowej kurtce, które powiesiła tam Roksana. Nie miał nic przeciwko, żeby Billie u nich nocowała.

Coś w tej garderobie nie grało. Roksana nie wiedziała co, ale miała złe przeczucie.

– Mogę twój telefon?

Oświetliła ścianę. Garderoba była prawie pusta, znajdowało się tam tylko łóżko, dwie sztuki odzieży i kilka starych wieszaków na drążku. Właściwie nie pachniało tu stęchlizną, raczej starym drewnem i zastałym powietrzem. Nagle jednak uświadomiła sobie, dlaczego to pomieszczenie wydało się jej podejrzane – to nie przez alkohol i trawkę, którymi się odurzyła. Za ścianą znajdowała się łazienka, więc garderoba powinna być większa. Ściany nie trzymały tutaj kątów prostych. Pomieszczenie projektował ktoś zdrowo napruty. Coś się tu nie zgadzało.

Później zaczęła stukać. Zdawała sobie sprawę, że nie zrobiłaby tego, gdyby wcześniej nie zdecydowała się na mieszankę koktajli. Ostukiwała wewnętrzną ścianę. Pukała wszędzie, na dole, pośrodku, na górze – jakby szukała jakiegoś ukrytego skarbu. Wspięła się na palce i pod samym sufitem za drążkiem na ubrania wymacała ręką sklejkę. Chwyciła ją opuszkami. Zatrzeszczało.

– Zet, pomóż mi. Wydaje mi się, że ta ściana nie jest przymocowana.

Zet wtoczył się do garderoby. Billie stała w drzwiach i patrzyła.

Zet: zjarany na maksa, ale wysoki.

– Pociągnij trochę – poprosiła Roksana.

Złapał płytę. Coś trzasnęło. Cała ściana się odczepiła i runęła na nich.

Roksana zdążyła zabrać ręce, intuicja podpowiedziała jej, że tak się to skończy. Płyta była lekka i cienka, miała zaledwie kilka milimetrów grubości.

– No halo! – zawył Zet, który dostał nią w głowę.

Zajrzeli w szczelinę, która otworzyła się przed nimi: podłużna, w sumie może pół metra kwadratowego. W środku stały dwa kartonowe pudełka.

Roksana wytrzeźwiała, zdołała się skupić: świeże powietrze wpadające przez drzwi balkonowe dolatywało nawet tutaj. Chłodne. Rozjaśniające w głowie. Co to za tajemnicze pomieszczenie?

Pochyliła się i podniosła bliżej stojący karton. Miał mniej więcej trzydzieści na trzydzieści centymetrów.

Zet stanął już na nogi.

– To jakiś magazyn Shurgarda czy co?

Postawiła pudełko na podłodze w salonie.

Tutaj wygodniej było je obejrzeć. Karton nie został zaklejony taśmą.

Zet się pochylił, Billie również zerkała na pudełko. Roksana odgięła górne tekturki.

Wszyscy troje wlepili oczy w zawartość.

What the fuck?

I

.

Styczeń

1

Teddy trafił do tej samej referentki, która pomogła mu tuż po wyjściu z więzienia, i to był jedyny miły akcent tego spotkania. Miała na imię Isa i wyglądała tak samo jak wtedy, gdy widzieli się po raz pierwszy. Nadal koło czterdziestki, nadal ubrana ni to jak przedstawicielka bohemy z alternatywnego Södermalm, ni to świecąca kosztownościami dama ze snobistycznego Östermalm. Nadal nosiła szale i dziwaczne kubraczki w intensywnych kolorach, a do nich niewielkie brylantowe kolczyki, które jak na diamenty wcale nie były takie małe.

– Witaj, Teddy. Dawno cię nie widziałam.

Kiedy się uśmiechała, na jej policzkach tworzyły się małe dołeczki. Z jakiegoś powodu Teddy ją lubił, chociaż jej jedynym zadaniem było sprawić, żeby znowu zaczął pracować.

– Tak, czas leci – odparł i też spróbował przybrać przyjazną minę, chociaż czuł się raczej skrępowany.

Wychodząc na wolność, nie przypuszczał, że będzie musiał tu siedzieć, a już na pewno nie wiele lat po fakcie. Liczył, że przebije się do tej innej Szwecji, wejdzie na inny poziom. Był zmotywowany, skłonny ciężko pracować i poświęcić swój czas. Naprawdę się zmienił: czuł się gotowy, by podążać krętą ścieżką, chciał zostawić to gówno za sobą. Ale gotowość to jedno, a dokonanie zmiany – drugie. Rzeczywistość szybko go dopadła. Miał w życiorysie czarną dziurę, długą na osiem lat, i już się prawie przyzwyczaił do podejrzliwości ludzi. Ale tylko „prawie”.

– Popatrzmy może, jak u ciebie wyglądały ostatnie lata z perspektywy zawodowej, że się tak wyrażę – zaproponowała Isa.

– Od czego mam zacząć?

– Słyszałam, że dostałeś pracę w kancelarii adwokackiej. To prawda?

Teddy nie chciał się na ten temat rozwodzić.

– Tak, dostałem kilka zleceń w charakterze specjalisty z kancelarii Leijon.

– Specjalisty? Co mam przez to rozumieć?

– Trochę trudno to wyjaśnić. Ale Magnus Hassel, jeden z kierujących udziałowców, nazywał mnie „człowiekiem do zadań specjalnych”.

Teddy pomyślał, jak często ta praca wiązała się z przemocą i jak ryzykował, że stanie się tym Teddym, którym nie chciał już być. Pracę dla kancelarii zakończył ponad rok temu, po historii z Matsem Emanuelssonem.

Isa zadała kilka pytań o pensję, zwyczaje panujące w pracy i o to, czy przeszedł jakieś szkolenie.

– A po kancelarii? Co robiłeś później?

– Potem było ciężko. Ale ukończyłem kilka kursów w KRAMI[1].

Isa popatrzyła w dokumenty. Dowie się z nich, że nie tylko chodził na wszystkie spotkania z instruktorami i brał udział w zajęciach grupowych, ale także tego, że co najmniej pięć razy odbył praktykę, która nie zakończyła się jednak stałym zatrudnieniem.

KRAMI, czyli jeden gar, do którego ktoś wrzucił urzędy pracy i opiekę penitencjarną po to, żeby goście tacy jak on – z tak zwaną przeszłością – mogli znaleźć, a przede wszystkim utrzymać pracę. Nie wiedział, czemu w jego przypadku to się nie udało.

Isa mówiła o zajęciach z instruktorami i planach związanych z pracą. Miała biurko z jasnego drewna, ściany pokrywała biała tapeta strukturalna, a krzesła wydawały się plastikowe. Za nią znajdowała się szyba, przez którą Teddy widział zajętych pośredników pracy, a na niej własne niewyraźne odbicie. Był wysoki i zawsze wydawało mu się, że jego włosy są w pewien sposób niewidoczne: popielate, półkrótkie, a może półdługie.

Wszystko w tym pokoju, poza kolczykami Isy, przypominało mu o więzieniu. W tym biurze nie było nic osobistego, nie był to „własny” pokój Isy, a pokój widzeń, miejsce z widokiem na urząd pracy, ale bez okna na rzeczywistość.

Chociaż może Teddy wiedział, w czym tkwi jego problem. Po latach w zakładzie karnym i tych spędzonych na wolności nadal nie znał żadnych ludzi poza tymi, których spotkał w pudle, i tymi, z którymi przyjaźnił się, jeszcze zanim poszedł siedzieć – czyli wszyscy, których znał, należeli do jego dawnego życia. Na palcach jednej ręki mógł policzyć bliskie sobie osoby: jego siostra Linda i jej syn Nikola; Dejan z przeszłości, Tagg i Loke z jednego korytarza w Kumli i Hall. To z nimi czuł się najswobodniej. To w ich towarzystwie mógł być sobą. No i rzecz jasna jeszcze Emelie, ale o niej nie chciał w tej chwili myśleć. Tak czy inaczej, nikt z nich nie mógł mu zaproponować pracy, może poza Dejanem. Ale z tej roboty państwo nie miałoby raczej wpływów podatkowych, istniało za to dość duże ryzyko zwiększonych wydatków z budżetu – w formie większego obciążenia podmiotów czuwających nad przestrzeganiem prawa, które musiałyby przyjrzeć się temu, czym trudnił się Dejan.

Może powinien zaakceptować swoją sytuację: pogodzić się z tym, że nigdzie nie pasuje. Że nigdy nie stanie się częścią tej Szwecji, o której marzył, siedząc w więzieniu; że już zawsze będzie outsiderem. Ale to wcale nie znaczyło, że znowu chce zostać przestępcą.

– Słuchasz mnie, Teddy? Musisz mnie posłuchać, inaczej nie będę mogła ci pomóc.

Rozprostował nogi pod stołem, prawie mu zdrętwiały od tak długiego siedzenia w bezruchu.

– Przepraszam. Myślałem właśnie, czy jeden z kumpli nie mógłby mi pomóc i załatwić jakieś roboty.

Był to strzał w ciemno, ale co miał zrobić? Żaden z licznych kursów, żadne praktyki i seminaria grupowe nic nie dały. A Dejan z pewnością by mu pomógł w imię dawnej przyjaźni. Isa stukała w klawiaturę, gdy Teddy opowiadał jej o firmie budowlanej kolegi. Później przechyliła głowę i popatrzyła na niego z poważną miną.

– Niestety, Teddy, wydaje mi się, że ten pomysł z twoim kolegą może nie wypalić. Nie chcę być złym prorokiem, ale jego firma ma bardzo niskie obroty i nie deklarował żadnych dochodów w ostatnich dziesięciu latach. Nie sądzę, by rzeczywiście mógł zaoferować ci pracę. W każdym razie nie taką, którą ja mogłabym uznać.

Isa miała rację.

Ale zarazem się myliła.

2

Była szósta rano i, w co trudno uwierzyć, Nikola z tego powodu nie marudził. George Samuel, jego szef, uśmiechał się w charakterystyczny sposób: cała twarz marszczyła mu się wokół oczu. Nikola się zastanawiał, czy George cokolwiek widzi, kiedy się śmieje.

– Dzień dobry, Nicko. Wiesz, co dzisiaj będziemy robić? – powitał go, gdy Nikola wszedł do ciasnego biura w warsztacie elektrycznym.

Nikola założył na siebie pas z narzędziami.

– Yepp. Dzisiaj zaczynamy największą robotę w historii. Już od tygodnia nie mówisz o niczym innym.

Zeszli do furgonetki. „Elservice George’a Samuela” – napisano na niej po bokach ozdobnymi literami. Pas z narzędziami zadzwonił. Nikola nie miał samochodu, dlatego zawsze najpierw spotykał się z szefem i razem jechali do wezwania. Dzięki temu mogli też uciąć sobie przyjemną pogawędkę.

To jego mama, Linda, znalazła mu to miejsce na praktykę. I teraz Nikola pracował jak każdy mięczak: pięć dni w tygodniu. Na nogach był już przy pierwszej porannej audycji w radiu, drugie śniadanie jadł o wpół do jedenastej, a do domu wracał, jeszcze zanim w zimie zrobiło się ciemno. Czasem spał godzinkę przed obiadem, żeby nie paść później wieczorem już o dziewiątej.

Nieskończone jeszcze centrum handlowe wyrastało znikąd we Flemingsberg między torami kolejki podmiejskiej a sądem – jakby ktoś schował tam cementowe jajko, z którego teraz coś zaczynało się wykluwać. Naprawdę duża robota. George Samuel nie był jedynym zatrudnionym przy niej elektrykiem, ale dla niego i jego ucznia oznaczało to mimo wszystko pracę na cały etat przez ponad dziesięć miesięcy. Gwarantowany wiarygodny klient przez niemal rok – rzecz bezcenna. Nikola o tym wiedział.

Stali obok siebie: pracowali w zespole. Jedna faza, trzy fazy i puszka. Kable, bezpieczniki i ampery. Słownictwo Nikoli z branży energetycznej rozrosło się tak, że jeszcze trochę, a będzie znał więcej określeń związanych z przewodzeniem prądu niż slangowych nazw dragów. Czasem zdawało mu się, że praca znaczy więcej niż reszta jego życia. Ale okej, podobało mu się wszystko z wyjątkiem tego, że trochę dalej walono w podłogę: ten dźwięk przypominał mu o pewnym zdarzeniu.

Półtora roku wcześniej szedł do Teddy’ego. Kiedy złapał za klamkę w drzwiach do mieszkania wujka i chciał je otworzyć, bomba eksplodowała i rzuciła nim o ścianę. Doznał obrażeń brzucha, klatki piersiowej i rąk, którymi instynktownie osłonił twarz. W konsekwencji spędził tydzień na oddziale intensywnej terapii i miesiąc na zwyczajnym. Mama i Teddy odwiedzali go codziennie, ale dziewczyna, z którą wtedy się spotykał, Paulina, rzuciła go. No i dobrze, najwyraźniej nie była go warta.

George jak zwykle postawił na podłodze stare zakurzone radio. Słuchali stacji Mix Megapol. Pewny siebie głos Bebe Rexhy powtarzał w kółko refren. Jakby ich praca miała swój rytm.

George przyciszył radio.

– Zdajesz sobie sprawę, że w przyszłym tygodniu wyrobisz już sto sześćdziesiąt godzin?

– Naprawdę?

– No tak. Bardzo dobrze pracowałeś, Nicko, więc pomogę ci uzyskać certyfikat zawodowy. Czas nauki się kończy. Centralna Izba Elektryków od razu cię przyjmie. Będziesz prawdziwym elektrykiem. Co ty na to?

George Samuel zarechotał – jego oczy znowu zrobiły się wąziutkie i Nikola nie mógł na to nic poradzić: też musiał zarechotać. Tak, aż parsknął śmiechem. George Samuel zaślepiony śmiechem – Nikola już niedługo elektrykiem. Wszystko dobrze się układało. Dostanie prawdziwą pracę. Prawdziwą pensję.

Kto by pomyślał półtora roku wcześniej? Kiedy po wybuchu leżał na OIOM-ie, kiedy mama zamartwiała się na śmierć, że zszedł na złą drogę. Kto by wtedy pomyślał, że życie może być takie piękne? Kto by pomyślał, że naprawdę może być takie piękne?

Wszyscy byli z niego dumni. Teddy, który załatwił mu mieszkanie, klepał go po ramieniu za każdym razem, gdy się widzieli, i mówił: „Nicko, dobrze, że nie poszedłeś w moje ślady”. Dziadek nadal próbował zabierać go ze sobą do cerkwi, ale tylko się uśmiechał, gdy wnuk odmawiał. „I tak jesteś już na dobrej drodze, moje malo zlato. Babcia płakałaby ze szczęścia”. Nawet dyrektor zakładu poprawczego w Spillerbodzie zadzwonił, żeby pogratulować mu tej zmiany stylu życia, jakby Nikola zdrapał trzy jednakowe obrazki z milionem na zdrapce Trisslott.

Ale najszczęśliwsza ze wszystkich była jego mama, Linda.

– Wiesz, co moim zdaniem jest w tym wszystkim takie cudowne? – spytała pewnego wiosennego dnia, kiedy wciąż jeszcze chodził do Komvuxu[2], żeby poprawić oceny.

Poszli na spacer wzdłuż kanału i Nikola spoglądał na centrum Södertälje. Ptaki ćwierkały jak szalone, a na żwirowej ścieżce walały się psie odchody.

– Że skończyłem z dawnym życiem? – spróbował.

– Nie, właściwie to nie. Za najcudowniejsze uważam to, że zmiana w ogóle jest możliwa. Trzeba ci wiedzieć, że się o ciebie niepokoiłam, kiedy siedziałeś w Spillerbodzie, a tym bardziej gdy cię aresztowano i po tamtym wybuchu. Ale dowiodłeś, że ludzie mogą się zmienić.

Linda z opalenizną z solarium i w ray-banach zakrywających połowę jej twarzy. Ale Nikola słyszał, że głos jej drży: może uroniła łezkę pod okularami przeciwsłonecznymi.

– Wiesz, Nicko, możesz przestać już wierzyć w to, że musisz kimś być, że musisz do czegoś dążyć, osiągnąć jakiś status albo coś – powiedziała i celowo zrobiła pauzę. – Bo już jesteś kimś.

Zatrzymali się przy ławce. Nikola obrócił się do mamy. Miała na sobie polar od Houdiniego i jakieś spodnie trekkingowe, ubrania te nie pasowały do jej opalenizny i okularów. Ciało: typowy svenne lubiący spędzać czas na świeżym powietrzu. Twarz: sygnał na mieście – uwaga, MILF, mamuśka do posunięcia. Ech, zapomnij to ostatnie, w ten sposób nie myśli się o własnej matce.

Ziemię pod ławką pokrywały łupiny. Albuzur – pestki słonecznika. Nikola też był ich wielkim miłośnikiem. Ktoś długo tutaj filozofował. Nikola przysiadł na ławce.

– W przyszły czwartek mam egzamin ze szwedzkiego i muszę oddać pracę.

– Ciekawe. O czym będziesz pisał?

– O hrabim Monte Christo. Czytałaś?

– Nie.

– To jedna z ulubionych książek dziadka, wiesz?

– Mogę to sobie wyobrazić. Połyka książkę za książką. Ale dobrze ci pójdzie, jestem tego pewna.

Nikola znowu pomyślał o dziadku. Prawdziwy mól książkowy – geniusz czytelniczy z Belgradu, który wpoił Nikoli magię liter, gdy ten miał sześć lat. Siedział przy łóżku wnuka i wtajemniczał go w stare piękne teksty. Wyspa skarbów, Dwadzieścia tysięcy mil podwodnej żeglugi, Tajemnicza wyspa.

Zarazem to dziadek wychował wuja Teddy’ego – w swoim czasie legendę południowego Sztokholmu. Nikoli jakoś ten obraz się nie kleił.

Audi A7 Chamona stało zaparkowane pośród maszyn budowlanych przed na wpół ukończonym centrum handlowym. Kumpel dorobił się kolekcji mandatów grubszej niż plik banknotów Escobara. Ale Chamon miał to gdzieś – samochód nie był zarejestrowany na niego. Nigdy tak się nie robiło. Vorsprung durch Technik[3] albo, jak mawiał Chamon, „Przewaga dzięki Babso” – tak nazywał się koleś, na którego zarejestrowano ponad czterysta samochodów w Södertälje.

Był czwartek, ale następny dzień Nikola miał wolny. Innymi słowy: już zaczął się weekend. George Samuel zgodził się wypuścić swojego młodego pracownika o wpół do trzeciej. W poniedziałek mieli się spotkać jak zwykle.

Chamon odpalił silnik.

– Słyszałeś, że Audi ma wypuścić nowiuteńki, wyjebany model, Q8?

– Yes, czytałem o tym. Będzie z silnikiem V8. Ale czy ty nie myślałeś przypadkiem o nowym lexusie, LS?

Chamon wybałuszył na niego oczy.

– Żartujesz? Jestem z Södertälje. Jeżdżę tylko niemieckimi furami.

Chamonowi dobrze się powodziło – najwidoczniej – a samochód zawsze był tego najcięższym dowodem. Potem zegarek, potem reszta biżuterii, potem to, dokąd jeździł na wakacje. To, jak się mieszka, ludzie mieli gdzieś. Nigdy nie rozmawiali o tym, skąd Chamon bierze kasę, chociaż Nikola domyślał się, że kumpel sprzedaje nielegalne używki białym jak kreda gówniarzom z centrum w ich zdziczałych do przesady imprezowniach. O takich sprawach nie gadało się nawet z najlepszym przyjacielem – a już na pewno nie, jeśli nie było się częścią Życia. Nikolę czasem dopadała tęsknota: żeby wrócić do tego, co miał. Do wolności. Tego, co wymykało się spod kontroli.

Pojechali do Nikoli do domu, po raz drugi obejrzeli kilka odcinków Narcos. Uwielbiali sceny, w których Escobar robił inspekcje w fabrykach kokainy w Medellín. Zeszli na dół i kupili sobie po kebabie. Chamon wyciągnął kilka gramów zielska, które wypalili w sziszy Nikoli. Nikola potrzebował tych chwil chilloutu. Od kiedy ucierpiał w wybuchu, coś się z nim stało, chociaż nie potrafił ubrać tego w słowa.

Zanosili się śmiechem. Słuchali muzyki. Rozwalili się na kanapie i po prostu rozmawiali.

Po kilku godzinach Chamon popatrzył na niego.

– Nicko, wierzysz w Boga?

– Eee, właściwie to nie. – Typowa bezsensowna gadka w stylu Chamona. – Wierzę w przeznaczenie. I w mojego dachri.

Chamon się nie roześmiał.

– To wierzysz w Boga czy nie?

– No kurna, stary, nie wiem.

Chamon zaciągnął się fajką, potem pocałował masywny złoty krzyżyk, który wisiał mu na szyi na jeszcze masywniejszym łańcuchu.

– Ja wierzę.

– A to czemu?

Kumplowi zaszkliły się oczy.

– Bo musi istnieć coś innego niż tylko to tutaj.

– Niż co tutaj?

– Brachu, w nocy nie mogę zmrużyć oka. Wstaję co kwadrans i sprawdzam, co się dzieje za zasłonką. Jak usłyszę za sobą jakiś dźwięk na ulicy, rzucam się na ziemię. Jak tylko zobaczę na parkingu nieznajomy samochód, zaczyna mnie boleć brzuch. Kurwa, dorobię się przez to wrzodów.

– Ale jesteś wolny. Nie musisz wstawać każdego dnia o piątej jak ja.

– No wiem, kurna, ale może wcale nie masz najgorzej. Trudno to wyjaśnić, ale czasami myślę, że dłużej tak nie wyrobię, że mam dość tego gówna, brak mi poweru. Wiesz, ilu tutaj zabito w ostatnich latach? Wiesz, ilu ziomków zniknęło? A ci, którzy tu rządzą, mają to głęboko gdzieś. Wszyscy są tu kurwami, sam wiesz. Chciałbym kiedyś robić coś innego. Choćby podróżować. Albo spróbować z muzyką, albo z czymś. Czaisz, o co mi chodzi?

– Z muzyką?

Nikola nie poznawał kumpla: „Chciałbym kiedyś robić coś innego” brzmiało raczej jak ględzenie jego matki niż Chamon.

– No, chciałbym nauczyć się grać na jakimś instrumencie. Jakiś czas trenowałem gałę, ale matka zawsze powtarzała, że mam ucho do muzyki. Jeśli raz usłyszałem jakąś melodię, mogłem ją później bezbłędnie zaśpiewać. Matka mówiła, że jestem muzykalny, cokolwiek to, kurwa, znaczy. Ale dachri, teraz psy w cywilu i te wszystkie sprzedawczyki posuwają się w mojej głowie tak głośno, że nic nie słyszę. Niedługo nic ze mnie nie zostanie. Ani jednej dobrej nuty.

Nikola starał się ocenić, jak poważna była ta rozmowa. Pomyślał o George’u Samuelu i o tym, że najbardziej stresującą rzeczą, jaką dziś zrobił, było upchnięcie czterech przewodów jednożyłowych w jedną rurę elektroinstalacyjną.

I wiedział: wybrał słusznie. Niedługo zostanie elektrykiem.

To życie nie było dla niego.

3

Emelie się podniosła, wygładziła załamania na spodniach od kostiumu i wyszła odebrać Marcusa. Anneli, sekretarka jej i dwóch innych adwokatów, właśnie wpuściła go przez bramki na dole. Jeśli Marcus zdecyduje się iść schodami, powinien zadzwonić do drzwi za jakieś siedem sekund. Jeśli wybierze windę, zajmie mu to kilka sekund więcej. Był to taki papierek lakmusowy, pierwszy test dla Marcusa. Emelie wyznawała zasadę, że zawsze należy iść schodami, niezależnie od tego, ile ważą akta w neseserze. Chociaż właściwie nie miało to większego znaczenia, bo już mu zaoferowała, na okres próbny, stanowisko adwokata we własnej kancelarii.

Niewątpliwie był to wielki krok. Emelie prowadziła własną działalność dopiero niecałe półtora roku, ale liczba spraw już przerosła jej oczekiwania. Nie nadążała zajmować się wszystkim – tak duża liczba zleceń stawiała ją poniekąd w komfortowej sytuacji. Mimo to dużo ryzykowała – od tej pory była odpowiedzialna już nie tylko za własne dochody. Teraz każdego miesiąca Biuro Adwokackie Emelie Jansson AB musiało wygenerować wystarczający dochód, aby pokryć jeszcze jedną pensję, i to ważniejszą niż pensja właścicielki. „Przekleństwo drobnych przedsiębiorców” – pomyślała. Jeśli Marcus się rozchoruje, nie poradzi sobie z pracą albo po prostu nie będzie dobrze fakturował, odbije się to na firmie, a może nawet firma tego nie przetrwa. Jej marzenia legną w gruzach. Potrzebowała jednak kogoś, kto ją odciąży. Nie pozostawało jej nic innego – miała za dużo na głowie.

Marcus był wysoki i postawny, miał delikatny zadbany zarost, a kiedy ściskali sobie dłonie, Emelie poczuła, że jej nowy pracownik ładnie pachnie. Zapewne szedł po schodach. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że spodziewał się uścisku, ale była jego szefową i pracodawczynią, nawet jeśli starszą zaledwie o dwa lata. Poza tym nie należała do zbyt wylewnych osób.

– Witaj. Świetnie, że mogłeś zacząć już dzisiaj.

Marcus miał na sobie granatowy garnitur, nogawki wydawały się za krótkie, ale taka teraz obowiązywała moda. Górny guzik koszuli rozpiął pod samą szyją i nie włożył krawata, ale w porządku, nie miał iść dzisiaj do sądu. Najbliższy czas spędzi na wdrażaniu się w pracę. Emelie przeszło przez myśl, że jego sposób poruszania się przypomina Teddy’ego: spokojny i świadomy celu.

– Może pójdziemy do mnie? – zaproponowała. – Chcesz coś do picia?

Poprosiła wcześniej Anneli o sprawdzenie, czy w ekspresie jest świeżo zaparzona kawa, a w lodówce kilka butelek wody mineralnej.

– Chętnie. Macie może herbatę bezkofeinową? – zapytał Marcus.

„A więc herbata bezkofeinowa” – pomyślała Emelie. „Trochę mało adwokacko”. Chociaż może to też było obecnie w modzie. Zwróciła się do Anneli, przekierowując jego pytanie.

– Niestety, herbata bezkofeinowa akurat się skończyła – powiedziała sekretarka z krzywym uśmiechem.

Emelie i pozostali adwokaci pili tu jedynie kawę, kawę i jeszcze raz kawę.

Usiedli u niej. Na ścianie wisiał obramowany obraz Marka Rothko, oczywiście reprodukcja, apatyczna czerwona płaszczyzna, która przechodziła w brązową płaszczyznę, a ta z kolei w coś z żółtym obramowaniem. Obraz podobał się Emelie, sprawiał, że w pokoju panował spokój, mimo że był to tylko plakat. Przypominał jej o poprzednim miejscu pracy, kancelarii adwokackiej Leijon. Jej przełożony, udziałowiec Magnus Hassel, zbierał dzieła sztuki, w jego gabinecie wisiały prace Warhola i Karin Mammy Andersson rama w ramę z dziełami Giacomettiego i Brora Hjortha. Ale to już historia. Emelie zwolniła się z Leijon, ponieważ jej przełożeni nie zgodzili się, żeby reprezentowała kogoś jako obrońca w pewnej sprawie. Później zrobiła coś, co w świecie prawników uchodziło za wielki krok: rzuciła posadę w jednej z najlepszych kancelarii adwokackich w Europie, wynajęła pokój i jedną czwartą sekretarki we wspólnym biurze z trzema podstarzałymi prawnikami, którzy zajmowali się zwykłymi ludźmi.

Jej dawni koledzy z Leijon wysoko unosili brwi. Marny interes, desperacki spadek z ekstraklasy do ligi okręgowej. Chyba mogła chociaż ubiegać się o pracę w którejś z renomowanych kancelarii adwokackich, zacząć w sądzie albo prokuraturze, skoro już chciała pracować z prawem cywilnym? Rzecz w tym, że coś takiego nie odpowiadało Emelie – chciała być swoim szefem, to było dla niej ważne, miała po dziurki w nosie przełożonych, którzy mieszali się we wszystko. I wiedziała, że będzie jednym z najlepszych szefów.

Marcus postawił na podłodze torbę, ciemnozieloną, płócienną, dość elegancką. W gruncie rzeczy Emelie nie wiedziała nic o jego pochodzeniu, nic ponad to, że ukończył liceum w Kärrtorp, a teraz mieszkał na Södermalm. Zaoferowała mu pensję o tysiąc koron niższą niż ta, którą otrzymywał w małej rodzinnej kancelarii, gdzie dotychczas pracował – to, że się zgodził, dowodziło jego zaangażowania. Jeśli okaże się tak dobry, jak na to liczyła, niedługo przejdzie na prowizję.

– A więc – zaczęła i przysunęła mu laptopa – to twój komputer, musisz wybrać hasło i tak dalej. Będziesz siedział w pokoju obok, zamówiłam już dla ciebie drukarkę i krzesło biurowe, ale przywiozą je dopiero w przyszłym tygodniu. Przepraszam cię, ale dzisiaj będziesz musiał siedzieć u mnie i tutaj pracować. Mam nadzieję, że to nie problem.

– Żaden, ale czy moglibyśmy zgasić światło?

Zadarła głowę. Nie do końca go zrozumiała.

– Mam alergię na elektryczność. Nie toleruję prądu. Najchętniej pracuję przy świecy albo lampie naftowej i z długopisem i kartką, a nie przy komputerze.

Emelie utkwiła wzrok w młodym adwokacie, który siedział przed nią. Zdecydowała się przyjąć Marcusa Engvalla od razu po rozmowie kwalifikacyjnej. Miał najwyższą ocenę ze stażu w sądzie, wyśmienite referencje od poprzedniego pracodawcy i aż garnął się do spraw cywilnych. Poza tym wydawał się obdarzony poczuciem humoru, był przyjemny w obyciu i miał wyczucie stylu – na dwie pierwsze cechy osobowości zwracali uwagę klienci, ostatnią uważano za zasadniczą dla całej profesji. Moda: niewielu o tym mówiło, ale to najważniejsza cecha obrońców. A teraz coś takiego... Już przy herbacie bezkofeinowej powinna mieć złe przeczucie. O co w ogóle chodziło? Alergia na elektryczność – nie ma przecież czegoś takiego.

Marcus uśmiechnął się i puścił oko.

– Żartuję. Nie ma sprawy, chętnie posiedzę w twoim pokoju. Z zapalonym światłem.

Położył na stole komórkę. Ekran był zbity.

– I nie unikam sprzętów elektrycznych, wręcz przeciwnie, mam małego świra na punkcie gadżetów.

Emelie się zaśmiała, Markus jej zawtórował. Tak, miał poczucie humoru.

Szczerze mówiąc, dostała na niego namiary od Magnusa Hassela. Kilka miesięcy wcześniej czekała w Pocket City na Josephine, która nadal pracowała w Leijon. Nagle usłyszała, że ktoś wypowiedział jej imię. Odwróciła się i zobaczyła dwóch jej byłych szefów siedzących przy stoliku obok. Magnus Hassel i Anders Henriksson. Jak mogła ich nie zauważyć? Kiedy pracowała w Leijon, tych dwóch przeprowadzało z nią rozmowy ewaluacyjne, coś, czego teraz raczej jej nie brakowało. Dobrze je pamiętała.

Anders Henriksson, pięćdziesięcioletni arcynerd, żonaty z dwudziestosiedmioletnią sekretarką, który udawał trzydziestolatka, ale sądził, że Zara Larsson to hiszpańska tania marka odzieżowa. Zarazem należał w Szwecji do ścisłej czołówki ekspertów w zakresie fuzji przedsiębiorstw. W ostatnim Legal 500 – rankingu, którym w Leijon przejmowano się bardziej niż wynikami wyborów do parlamentu – zaliczono go do Leading Individuals z uzasadnieniem: a brilliant analyst – creative and authoritative. W oczach Emelie był może istnym brylantem w kategorii IQ, ale pod względem EQ, inteligencji emocjonalnej, można było mówić o beznadziejnym wręcz przypadku.

Z kolei Magnus Hassel nie wymagał bliższego przedstawiania. Wszyscy w branży go znali. Jego charakterystyka na Legal 500 pozostawała od lat niezmieniona: the clearest shining M&A star in Sweden i incredibly impressive person. Ocena była równie solidna jak finanse wspólników w ostatnich latach. Według pisma branżowego „Dagens Industri” Magnus Hassel dostał tylko w zeszłym roku dwadzieścia pięć milionów dywidendy.

To wszystko należało już jednak do jej dawnego życia. Emelie wkroczyła na nowy grunt. Daleko od zapierających dech biur, klientów-miliarderów i egzotycznych systemów prawnych. I z połową dawnej pensji.

To Magnus zmusił ją, żeby złożyła wypowiedzenie. Do tego pojawił się na procesie bronionego przez nią Benjamina Emanuelssona i cały dzień przesiedział na miejscu dla publiczności, przysłuchując się. Powinna była go znienawidzić, ale wiedziała, że wysoko ją ceni, że tak naprawdę próbował ją skłonić, by wszystko jeszcze raz przemyślała i została w kancelarii Leijon. Emelie nie mogła znielubić go w stu procentach. Nie lubiła go tylko w dziewięćdziesięciu ośmiu.

– Nie przypuszczałem, że bywasz jeszcze na takich szerokościach geograficznych – skomentował.

Był ubrany na luzie: zielona tweedowa marynarka, dżinsy i różowa koszula. Dżinsy! Emelie nie przypominała sobie, żeby przez trzy lata spędzone w Leijon kiedykolwiek widziała go w tak sportowym stroju.

– Myślałem, że tacy jak ty kręcą się tylko na Kungsholmen albo na jakimś satelicie.

W gruncie rzeczy miał rację. Większość sztokholmskich kancelarii zajmujących się prawem karnym znajdowała się na Kungsholmen. Ze względu na bliskość sądu, komendy policji i aresztu Kronoberg ta okolica stała się naturalnym wyborem dla wszystkich, w tym Emelie, którzy lubili chodzić pieszo na spotkania, przesłuchania i rozprawy. Pozostałą część czasu spędzała często pod miastem w sądzie w Södertörn i areszcie w Huddinge albo w sądzie w Attundzie i areszcie w Sollentunie.

Satelity, jak zdaniem Magnusa powinno się zapewne nazywać przedmieścia, przywiodły Emelie na myśl dawną Europę Wschodnią. Państwa satelickie, lennicy Związku Radzieckiego.

– Umówiłam się z Jossan – wyjaśniła. – A ona niechętnie opuszcza ten rezerwat.

Magnus się zaśmiał, Andersowi Henrikssonowi nie drgnęła nawet powieka. Emelie pomyślała o jego zaczerwienionej twarzy, gdy on i Magnus po raz pierwszy skonfrontowali ją ze swoją wiedzą, że zgodziła się bronić Emanuelssona.

– Słyszałem, że dobrze ci idzie. – Magnus uniósł kieliszek wina do toastu.

– Tak, szczerze mówiąc, mam nawet za dużo pracy. Chyba będę musiała zatrudnić kogoś do pomocy.

– To powinnaś się cieszyć. Ale nadal nie dobiłaś jeszcze do pensji, jaką miałaś u nas?

Emelie się zastanowiła, czy on przekomarza się z nią z czystej sympatii, czy naprawdę próbuje ją sprowokować. Uniosła swój wciąż jeszcze pusty kieliszek w jego stronę.

– Takie są koszty bycia na szczycie.

Twarz Andersa Henrikssona pociemniała po tym komentarzu. Ale Magnus tylko dalej chichotał.

– Słuchaj. – Pochylił się do przodu. – Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że znam chłopaka, który idealnie by do ciebie pasował. W zeszłym tygodniu szukał u nas pracy, dopiero co został adwokatem, siedział w sądzie, wydaje się bystry i jak ty ciężko pracuje.

– Dlaczego więc go nie zatrudniliście? Lubicie przecież pracoholików?

Magnus jeszcze mocniej się pochylił, jego usta niemal muskały ucho Emelie.

– Mówił coś o pracy na rzecz praw jednostki i obronie systemu, który wspiera wszystkich. Tak między nami, brzmiał niepokojąco podobnie do ciebie. Do tego jest weganinem, a na ludziach, którzy nie jedzą martwych zwierząt, lepiej nie polegać.

Emelie odchyliła głowę i przyjrzała się Magnusowi. Oczy mu błyszczały.

– Poproś go, żeby przysłał mi swoje CV – powiedziała.

Z powrotem w biurze. Zadzwoniła Anneli.

– Mam na linii jakąś kobietę do ciebie, brzmi na zdesperowaną – oznajmiła i połączyła rozmowę.

– Czy to pani adwokat Emelie Jansson? – zapytał cienki głos po drugiej stronie.

– Tak, to ja.

– Dobrze, bardzo dobrze. Mam na imię Katja i muszę się z panią spotkać. Dzisiaj.

Emelie odchyliła się na fotelu. Marcus siedział cicho naprzeciwko niej i robił coś na komputerze.

Wszyscy zawsze uważali, że ich sprawa jest szczególnie pilna. Może nie było w tym nic dziwnego – każdy, kto jest o coś podejrzany albo pada ofiarą przestępstwa, postrzega to jako traumatyczne przeżycie, coś, z czym chce się uporać od razu.

– Jestem dzisiaj zajęta, mój nowy adwokat właśnie zaczął pracę. Czy miałaby pani czas spotkać się w przyszłym tygodniu?

– Nie, nie. Musimy się spotkać natychmiast.

– Czy mogę spytać, o co chodzi?

W słuchawce zapadła cisza.

Emelie powtórzyła pytanie.

– Czego dotyczy ta sprawa?

Słyszała, jak Katja bierze głęboki wdech. Kiedy przemówiła, zdawało się, że głos jej drży.

– Nie jest to coś, o czym mogłabym mówić przez telefon. Kiedy w takim razie może się pani spotkać?

Jakiś niuans w głosie kobiety uderzył Emelie. Nie chodziło o przekazywaną treść.

– Możemy spotkać się w poniedziałek? Zazwyczaj nie umawiam się na spotkania w soboty i niedziele.

– Sama nie wiem. Ale pod żadnym pozorem proszę nikomu nie zdradzić, że pani ze mną rozmawiała.

– Mam obowiązek zachować całkowitą tajemnicę.

Emelie zastanawiała się, o co mogło chodzić. Młoda kobieta prawie nic nie powiedziała – mimo to jej głos aż krzyczał, że sytuacja jest mocno napięta.

– Bardzo mi zależy, żeby spotkać się z panią jak najszybciej. Czy jest szansa umówić się wcześniej niż na poniedziałek? – zapytała Katja.

Emelie wiedziała, że w kontaktach z klientami trzeba trzymać się zasad, bo jeśli da im się palec, mogą odgryźć człowiekowi rękę. Mimo wszystko to coś wydawało się szczególnie pilne. Powiedziała więc:

– W porządku. Spotkajmy się jutro.

4

Sobotni obiad u mamy i taty w szeregowcu w Kiście. Tata znowu miał depresję, powiedziała mama, i Roksana usiłowała coś wymyślić, żeby mu pomóc, najpierw to on musiał jednak uświadomić sobie, że potrzebuje innych, że nie jest z tym wszystkim sam.

Siedziała na jednej sofie, Caspar na drugiej naprzeciwko niej, te same skórzane sofy, o które kłócili się w dzieciństwie. Na grubym perskim dywanie stał przeszklony stolik, Roksana wywróciła się na niego, kiedy miała siedem czy osiem lat, a tata wpadł w szał, bo myślał, że go zbiła. Czasem myślała o tamtej sytuacji: czy baba nie bał się, że ona coś sobie zrobiła? Na szklanym stoliku stała mosiężna taca ze szklankami do herbaty. Mama jak zwykle w pierwszej kolejności postawiła tacę z herbatą, jeszcze zanim Roksana zdążyła zdjąć z siebie kurtkę w przedpokoju.

Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.

W telewizji leciała transmisja meczu piłkarskiego. Zasłony były do połowy zaciągnięte, poduszki na sofie ułożone kolorystycznie: czerwone na jednym końcu, zielone na drugim. Drewnianą witrynę wypełniały złote karafki, mosiężne tace i wazy. Roksana mogłaby zamknąć oczy, a i tak potrafiłaby dokładnie powiedzieć, jak są ustawione. Mama najwyżej ceniła świeczniki od dziadka. „Dokhtaram, to najcenniejsze przedmioty, jakie posiadam – powtarzała. Nie dlatego, że dostalibyśmy za nie dużo na aukcji, ale to część posagu twojej babci. To jedyne pamiątki, jakie mam po rodzinie mojej matki”.

Caspar nie odrywał wzroku od telewizora. Mieszkał u rodziców, chociaż był starszy od Roksany, nie poruszali jednak tego tematu. Nie wolno było o tym wspominać.

– Caspar czułby się poniżony.

Wszedł baba i Roksana go przytuliła.

– Cieszę się, że tu jesteś – wyszeptał jej do ucha.

Jak zwykle pachniał aramisem. „To perfumy nad perfumami, oryginał, pierwowzór wszystkich męskich perfum” – oświadczył, kiedy Roksana spytała go raz, czemu używa perfum dla starego dziada, chociaż tak tego nie ujęła, nigdy nie użyłaby takiego określenia.

Tata miał na sobie białą koszulkę z krótkimi rękawkami i niebieskie dżinsy. Trzeba przyznać, że wyglądał naprawdę dobrze, prawdziwy normcore, jak by to ujął Zet, ale jej ojciec nie orientował się w takich sprawach. Kiedy usiadł na kanapie, wypowiedział tylko jedno słowo:

– Caspar...

Zarówno Caspar, jak i Roksana wiedzieli, co to znaczy – baba chciał zmienić program.

– Ale przecież gra Manchester. To Zlatan, na Boga – parsknął Caspar.

Tata wziął pilota i wyłączył telewizor.

– Piłka nożna jest piękna, kiedy gra Team Melli. Pamiętacie tamten mecz?

Roksana wiedziała, co miał na myśli – mecz z 2014 roku, kiedy reprezentacja Iranu grała ze Szwecją na Friends Arena. Poszli na niego razem z czterdziestoma tysiącami innych szwedzkich Irańczyków. To było wspomnienie na całe życie, święto i jedyny raz, gdy widziała tatę w takim nastroju – bo Iran przegrał jeden do trzech i tata płakał rzewnymi łzami. Widziała po nim, że płynęły nie tylko ze smutku. Prawda jest taka, że ona również płakała, tamten mecz obudził w niej coś, czego się nie spodziewała: dumę, a zarazem tęsknotę za czymś, co wydawało jej się tylko gadaniem mamy, poczucie, że przynależy do czegoś, co dzieliła z tymi czterdziestoma tysiącami innych ludzi.

Później pomyślała o odkryciu, którego dokonali w mieszkaniu. Ona, Zet i Billie utkwili wzrok w zawartości jednego z pudeł znalezionych za fałszywą ścianą w garderobie. W skrytce skonstruowanej zapewne w tym właśnie celu.

Karton wypełniały duże torby. Przez przezroczysty plastik było widać zawartość. W dużych torbach znajdowały się mniejsze torebki wypełnione białym proszkiem.

Usiedli na sofie. Zet podszedł do tego profesjonalnie, wyciął małą dziurkę w rogu jednej z torebek i wysypał odrobinę proszku na szklany spodek.

– Chyba powinniśmy opuścić żaluzje. Bądź co bądź mam w końcu zostać prawniczką i w ogóle – powiedziała Billie.

Miała rację. Nawet jeśli przed niecałą godziną mieli tu imprezę stulecia, była różnica między popalaniem trawki a torbami, które właśnie znaleźli. Mogło w nich być ponad dziesięć kilogramów proszku.

Pochylili się. Zet polizał mały palec i zanurzył go w śnieżnobiałym kopczyku. Potem przytrzymał go jakieś dziesięć centymetrów od twarzy.

– Dość mocno widać kryształki.

Roksana też to widziała. Przypominało to raczej płatki soli niż kokainę lub proszek do pieczenia.

Biały obrus na stole – nic nie mogło się równać z jedzeniem u mamy i taty. Kwieciste talerze, które starannie zapakowane przywieźli ze sobą z Teheranu, razem z łyżkami i widelcami, ale bez noży – w domu rodziców nie używało się noży; gdy Roksana była mała, wykładała noże tylko szwedzkim znajomym, którzy zostawali u nich na obiad.

Na stole piętrzyły się góry jedzenia: ghormeh sabzi i specjalny talerz dla Roksany z wegetariańskim ghormeh sabzi, ryż z szafranem, sałata i zielony groszek. Kiedy mama postawiła na stole półmisek z tahdig, Roksana i Caspar rzucili się na niego. Tahdig... W dzieciństwie Roksana zawsze chciała pomagać i układać ziemniaki na dnie garnka. Potem zasypywało się je ryżem, a następnie robiło się w nim dziurki, żeby para łatwiej znalazła ujście. Ale to mama zawsze przekręcała całość, żeby ziemniaki ze spodu znalazły się na górze. Chrupiące ryżowe danie – prawdopodobnie najsmaczniejsza rzecz, jaką Roksana jadła.

– Jak ci idzie na studiach, Roksano, joonam? – zapytał tata po persku.

W jego ustach język ten brzmiał jak w latach osiemdziesiątych. Roksana nie myślała o tym aż do zeszłego lata, gdy w odwiedziny przyjechali kuzyni z Teheranu i śmiali się ze staromodnego sposobu mówienia jej ojca.

Roksana wiedziała mniej więcej, co teraz nastąpi, i jak zawsze odpowiedziała po szwedzku:

– Nieźle.

Tata wypił łyk wina, mama nalała tylko jemu i sobie. Zakładano, że Caspar i Roksana nadal piją coca-colę, chociaż oboje mieli już dobrze ponad dwadzieścia lat.

– Kognitywistyka, tak nazywa się twój kierunek, prawda?

– Tak.

– I jest to uproszczona wersja psychologii?

– Nie wiem, czy można to tak określić, ale będę mogła pracować w wielu podobnych obszarach. Wydaje się więc, że tak.

– Ale mogłabyś zostać psychologiem.

– Miałam za słabe oceny, baba, przecież o tym wiesz. Psychologia na Uniwersytecie Sztokholmskim to najbardziej oblegany kierunek w Szwecji. Trzeba mieć minimum dwadzieścia dwa i trzy dziesiąte punktu albo co najmniej jeden dziewięć z egzaminu dojrzałości.

Tata odstawił kieliszek z winem, aż zadudniło.

– Mogłaś mieć dwadzieścia dwa i trzy dziesiąte punktu, gdybyś się przyłożyła i nie biegała cały czas po imprezach. Jesteś inteligentna, Roksano, jesteś pracowita. Porządnie cię wychowaliśmy z mamą. Spójrz tylko na swojego brata, zostanie dentystą. To zawód, który gwarantuje dobrą pracę, będzie lekarzem. Ty też...

– Ale ja nie chciałam być dentystą. Nie interesują mnie dziury w zębach innych ludzi, są nieciekawi i śmierdzą.

– No tak... – wtrąciła się mama. – Teraz nie będziemy się chyba kłócić. Ale zastanawiam się, czy będzie można zwracać się do ciebie „pani doktor”?

– Nie, mamo. Nie będę lekarką. Będę kognitywistką.

– Ale wiesz, co my o tym myślimy, azzizam. Przeprowadziliśmy się tutaj dla was. Ciężko pracujemy dla was. Urabiamy sobie ręce, żebyście wy mogli sobie wybrać jak najlepszą pracę i mieć jak najlepsze życie. Nie chcemy, żebyście marnowali swój talent. Zgłosiłaś się na poprawianie egzaminu? Masz potencjał i mogłabyś się dostać na psychologię, i ja, i tata dobrze o tym wiemy.

Caspar dolał sobie coli, bąbelki spieniły się w szklance i prawie się z niej wylały.

– Przestańcie, proszę, wpędzać Roksanę w poczucie winy. Nie jest taka jak wy, uszanujcie to.

Mama otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła. Tata nabrał widelcem kilka ziarenek groszku. Roksana podłubała w ryżu. Zgłosiła się na egzamin, żeby zobaczyć, czy uda jej się poprawić wynik, ale nie zamierzała im o tym opowiadać.

Po chwili mama dolała wina.

– Wiecie, że to jest shiraz? Słyszałam, że tak się nazywa, bo ta odmiana winogron wywodzi się z Szirazu, rodzinnego miasta waszego dziadka.

Roksana nic nie powiedziała. Wszyscy zebrani przy stole słyszeli teorię o odmianie shiraz już co najmniej sto pięćdziesiąt razy.

– Popatrzcie, co mam! – zawołał Zet, a na jego twarzy pojawił się uśmiech w stylu Fredrika Eklunda, pośrednika nieruchomości i gwiazdy telewizyjnej. Trzymał małe pudełko wielkości kieszonkowego wydania książki. – Masz szczęście, Roksana, że mieszkasz z ekspertem nad ekspertami. Możemy sprawdzić, co to jest ten biały proszek.