Anioł w domu, mrówka w fabryce - Alicja Urbanik-Kopeć - ebook

Anioł w domu, mrówka w fabryce ebook

Alicja Urbanik-Kopeć

3,6

Opis

W 1897 roku władze rosyjskie zarządziły przeprowadzenie spisu powszechnego, z którego wynikało, że na 160 tysięcy robotników zatrudnionych w Królestwie Polskim 40 tysięcy to kobiety. Szczególnie wybijał się przemysł włókienniczy, gdzie zatrudniano około 75 tysięcy ludzi, prawie połowę wszystkich pracujących w przemyśle. 30 tysięcy z nich, około 40%, stanowiły kobiety. W niektórych miejscach, jak w Żyrardowie, Łodzi czy Warszawie, w fabrykach bywało więcej robotnic niż robotników.

A mimo to jeszcze pod koniec XIX wieku na ziemiach polskich nawet najbardziej postępowi socjaliści i radykalne emancypantki nie uważali, że robotnica fabryczna to nowy rodzaj kobiety, z którym należy się liczyć. W czasach, gdy na pierwszych stronach gazet czytano o nowych wynalazkach, przemysłowych fortunach i kobietach coraz śmielej sięgających po kolejne prawa, robotnice fabryczne pozostawały niemal niezauważone. A przecież było ich tak wiele i, w porównaniu z kobietami z klasy wyższej, mogły tak wiele.

Książka przygląda się warunkom życia robotnic. Sprawdza, gdzie pracowały, ile im płacono, kto zajmował się ich dziećmi, gdy były w fabryce. Czy umiały pisać i czytać? Co działo się, gdy chorowały, rodziły dziecko, potrzebowały pomocy? Jak same potrafiły sobie tę pomoc wywalczyć? A także stara się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego do ruchu emancypacyjnego zostały zaproszone tak późno i tak niechętnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (17 ocen)
5
6
3
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
thalinka

Całkiem niezła

Kolejny mocny głos w przywracaniu kobiet historii. O większości z rzeczy opisanych zwykłych człowiek nie ma w ogóle pojęcia i na pewno nie uczy się o tym w szkole. Mam nadzieję, że dzięki temu trendowi, a także tej książce, podręczniki historii zostaną nieco inaczej napisane.
00

Popularność




Alicja Urbanik-Kopeć, Anioł w domu, mrówka w fabryce

Warszawa 2018

Copyright © by Instytut Kultury Polskiej, Wydział Polonistyki UW, 2018

Copyright © by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2018

Copyright © by Alicja Urbanik-Kopeć, 2018

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-66232-02-0

Książka dofinansowana przez Narodowe Centrum Nauki ze środków projektu „Anioł w domu, mrówka w fabryce. Alternatywne modele emancypacyjne dostępne dla robotnic fabrycznych Królestwa Polskiego w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku” nr 2016/23/N/HS3/00813.

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Seria Historyczna [33]

Warszawa 2018

WSTĘPGorsze siostry

Uczcie się, jeśli możecie, umiejcie, jeśli potraficie, i myślcie o tym, żebyście same sobie wystarczyły, bo w razie potrzeby nikt na was z opieką i wsparciem nie czeka.1

TAK PISAŁA W 1876 ROKU SZEŚĆDZIESIĘCIOLETNIA PRAWIE Narcyza Żmichowska. W tym samym roku ta nauczycielka i jedna z pierwszych polskich feministek zmarła. Jej przesłanie dla młodych dziewcząt brzmi dziś jak idealne podsumowanie postulatów dziewiętnastowiecznych emancypantek. Uczcie się. Umiejcie. Idźcie do szkoły, do pracy. Bądźcie niezależne i same dawajcie sobie ze wszystkim radę. Czy nie na tym polega feminizm? Dla kobiet z pokolenia Żmichowskiej i tych nieco od niej młodszych to właśnie samowystarczalność była upragnionym celem. W życiu tych kobiet wszystko, od wyboru sukienki przez wybór szkoły do wyboru męża, zależało od otaczających je mężczyzn. Wiązało się to oczywiście z uwarunkowaniami kulturowymi, ale z punktu widzenia emancypantek jedynym sposobem na zrzucenie jarzma patriarchatu była niezależność finansowa. W ich rozumowaniu trudno doszukać się błędu. Widziały przecież na własne oczy, że bogata wdowa, której mąż zostawił pokaźny spadek, a nawet córka zamożnego arystokraty z dużym posagiem mogą się cieszyć w życiu dużo większą swobodą niż inne kobiety. Wiedziały też jednak, że majątek odziedziczony po mężu albo znajdujący się w dyspozycji ojca nie jest tak naprawdę ich własną fortuną. Mówiły więc młodym dziewczynom – same zaróbcie pieniądze. Idźcie do pracy, a gdy przyjdą chude lata, nie będziecie potrzebować opieki mężczyzny.

Emancypantki walczyły więc o dostęp do edukacji, bo tylko ona mogła dać im dobrą pracę. Walczyły o możliwość podejmowania zatrudnienia w dowolnie wybranym zawodzie, ale same wykazywały zainteresowanie głównie pracą intelektualną. Chciały być profesorkami uniwersyteckimi, prawniczkami, dziennikarkami, lekarkami. Coś jednak poszło nie tak. Okazało się, że społeczeństwo w dalszym ciągu ostrzega kobietę pracującą przez pryzmat jej tradycyjnych funkcji. Jest potencjalną kochanką (z własnej woli lub nie), potencjalną matką (także bez możliwości wyboru), istotą niższą, o mniejszych kwalifikacjach, zmagającą się ciągle z ograniczeniami, jakie narzuca jej biologia. Już w 1903 roku Izabela Moszczeńska, młodsza od Żmichowskiej o dwa pokolenia (rocznik 1864), pisała w „Głosie”, że ruch feministyczny zmierza niebezpiecznie do podziału kobiet na te z dziećmi i te bez nich – przy czym miałby on przebiegać następująco: te, które chcą się poświęcić rodzinie, to ciemne kury domowe, a tylko te pracujące są prawdziwie nowoczesne i zasługują na miano emancypantek.

Zarzut brzmi znajomo. A jeszcze bardziej znajome są kolejne słowa padające w jej felietonie:

Dziś z całą powagą wygłasza się gołosłowne twierdzenie, że „kobieta wyzwolona z podwójnego jarzma stanie obok mężczyzny, jako równa, niezależna pracownica mogąca sama się wyżywić i spełnić przy tym macierzyńskie obowiązki”, a nikt nie zastanawia się nad tym, że równość i niezależność ofiaruje się tu kobiecie na warunkach nadzwyczaj twardych, często wprost niemożliwych, a stąd i obietnica staje się dla wielu fikcyjną.2

Szybko się okazało, że wolność wyboru to nie to samo co równe traktowanie. Mimo praktycznych zmian na drodze do emancypacji cały czas stał mur wybudowany przez stulecia patriarchatu; na kobiety wykształcone i pracujące wciąż patrzono z podejrzliwością, pogardą i niechęcią. Zamiast uzyskać pełnię praw, kobiety stanęły do ustawionego wyścigu, a następnie zostały wyśmiane, że nie potrafią go wygrać. Do tego potrzebne były jeszcze zmiany systemowe i prawne, z którymi zmagamy się do dziś. Zaczęto się zastanawiać nad urlopami macierzyńskimi, prawami pracowniczymi, edukacją techniczną dziewcząt. Nad parytetami, zasiłkami macierzyńskimi, dostępnością przedszkoli i żłobków, nad możliwością opłacania żonom i matkom pracy w domu. A wszystko to działo się jeszcze pod koniec XIX wieku.

Na swojej bardzo trudnej i upokarzającej nieraz drodze ku równouprawnieniu emancypantki niemal przeoczyły klasę społeczną, w której te wszystkie dylematy musiały być rozwiązywane na bieżąco, w praktyce. Zapatrzone w Angielki, Francuzki i Amerykanki, praktykujące prawo i studiujące medycynę, nie zwróciły uwagi na rzeszę kobiet, które musiały mijać codziennie na ulicy – na robotnice fabryczne.

Pod koniec XIX wieku kobiety stanowiły jedną czwartą klasy robotniczej w miastach Królestwa Polskiego. Pracowały we wszystkich gałęziach przemysłu, szczególnie zaś w przemyśle włókienniczym, gdzie wśród zatrudnionych było ich 50%. Tak wielki tłum robotnic, w wieku, w którym rozwijały się idee emancypacji dyskryminowanych klas społecznych, w tym kobiet, powinien w końcu zwrócić uwagę działaczek. Robotnica fabryczna – pracująca, utrzymująca siebie i rodzinę, od siebie tylko zależna – mogła stanowić gotowy już model emancypantki, która nie potrzebowała zaczynać drogi ku samodzielności od zera. Wraz z przybyciem do miasta i podjęciem pracy w fabryce zdobywała nie tylko pieniądze, ale często także podstawy edukacji technicznej, uniezależniała się od ojca czy męża, mogła nawet w ogóle nie wychodzić za mąż.

A jednak kobieta taka została wyłuskana z fabrycznego tłumu i postawiona jako wzór kobiety wyzwolonej czy podążającej ku wyzwoleniu (może nie w sferze materialnej, ale symbolicznej) dopiero w okolicach pierwszej wojny światowej. Co więcej, w drugiej połowie XX wieku nie tylko nie dostrzeżono w robotnicy przykładu, choćby nieoczywistego, realizacji idei emancypacyjnych, ale jeśli już w ogóle ją zauważono, to widziano w niej ofiarę – zniewoloną przez pracę, a nie przez pracę uwolnioną, do tego moralnie niebezpieczną. W najlepszym razie traktowano pracownice fabryk jak młodsze, gorsze siostry, które należy edukować, chronić i którym należy pomagać, lecz w żadnym razie się na nich nie wzorować3.

Dlaczego kobiety z klasy pracującej zostały wykluczone z wczesnego dyskursu emancypacyjnego? Odpowiedź uproszczona jest taka, że dyskurs ten kształtowany był przez klasy wyższe, one także wyznaczały kierunek zmiany społecznej. Należały do nich arystokratki, ziemianki i miejskie inteligentki, choćby i zubożałe, nie należały natomiast kobiet pracujące w fabrykach Łodzi, Warszawy czy Żyrardowa. Odpowiedź szczegółowa wymaga przyjrzenia się kobietom pracującym przy krosnach i w szwalniach.

RZESZE KOBIET PRACUJĄCYCH w miastach składały się nie tylko z robotnic fabrycznych. Były nimi także służące i pracownice sklepów, biur czy banków, o których jednak dalej nie będzie mowy. Wytłumaczyć się z nieobecności pracownic usług jest stosunkowo łatwo. Praca tego rodzaju wymagała wykształcenia, potrzebnego chociażby do wykonywania działań matematycznych przy liczeniu pieniędzy – jak dobitnie pokazuje scena z Marty Elizy Orzeszkowej, gdy właścicielka sklepu z materiałami nie chce zatrudnić bohaterki jako ekspedientki, ponieważ uważa, że kobiety są „nieprzyzwyczajone do porządku, nieakuratne [i] dla przerachowania najdrobniejszej sumy nosić muszą w kieszeni tabliczkę mnożenia”4. Z kolei praca w banku, łączności czy administracji była pracą umysłową, a jako taka mieściła się w puli zawodów, do których mogły aspirować emancypantki.

Inaczej rzecz się ma ze służącymi. Analiza specyfiki pracy służby domowej byłaby fascynująca, pozwoliłaby też na użycie większej liczby materiałów. Służba domowa była zawodem całkowicie prawie sfeminizowanym – według rosyjskiego spisu powszechnego z 1897 roku kobiety stanowiły ponad 90% służących5. Ich obecność w dziewiętnastowiecznym mieście była niemożliwa do przeoczenia. Służące jednak wykonywały pracę, która, choć fizycznie ciężka i bardzo wymagająca, składała się z zadań tradycyjnie wykonywanych przez kobiety. Powielały przydzielone kobietom w społeczeństwie patriarchalnym zadania usługowo-opiekuńcze. Kobiety z klas wyższych zachęcano czasem do opanowania umiejętności wymaganych od służących, aby lepiej zarządzały ich pracą. Nie zachęcano ich natomiast do nauczenia się obsługi maszyny tkackiej.

Pracownice fabryki cygar w Elblągu, 1899.

Służba była więc pracą wyczerpującą, niewdzięczną i pogardzaną – ale typową. Bycie służącą nie zapewniało wolności finansowej ani żadnej wolności osobistej, czy to samodzielnego mieszkania, czy nawet dysponowania własnym ciałem (w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku ponad połowa miejskich prostytutek pracowała wcześniej jako służące6, a niezwykle częste były przypadki molestowania przez pana domu). O żadnej emancypacji w tym wypadku nie mogło być mowy. Prace intelektualne, biurowe, zapewniały możliwość samookreślenia się w świecie, rysowały pewne perspektywy awansu i uzyskania szacunku społecznego, zgodnego z ideałami emancypantek. Natomiast praca w fabryce stanowi białą plamę na mapie historii emancypacji. Emancypacji nie tylko płciowej, ale jednocześnie także klasowej. Robotnice uważane były za złe kobiety, pozbawione cech tradycyjnie przypisanych ich płci. W opinii publicznej to właśnie one, a nie służące, stanowiły źródło problemów społecznych, w tym prostytucji, drobnych przestępstw i ogólnego zepsucia moralnego. Piotr Adamek pisał w 1909 roku, że „dziewczyny przedkładają z powodu niezrozumienia wartości i korzyści, jaką daje życie w rodzinie, choćby obcej, samodzielne i wolne życie na bruku miejskim, nie bacząc na niebezpieczeństwa z nim połączone, ponad kontrolę pani domu”7. A gdyby tylko na kursach gospodarstwa domowego poznały wartość takiej pracy, to „same zwróciłyby się do służby domowej zamiast do fabryk”. „Goniec Łódzki” donosił w 1889 roku, że „praca fabryczna przynosi kobiecie zarobek często bardzo lichy, a zawsze działający ujemnie na moralną i materialną jej sytuację”8. Demoralizacja robotnic zaś, jak można było przeczytać, była tak poważna, że robotnik wolał wziąć za żonę kobietę pracującą wcześniej jako służąca, która „wychodząc za mąż, staje się dobrą, bo gospodarną, pracowitą i oszczędną żoną”. Nie chciał, przekonywał „Goniec”, szukać towarzyszki życia między „lekko wprawdzie pracującymi, ale też i lekko żyjącymi swymi koleżankami fabrycznymi”, które „popchnięte na drogę pracy fabrycznej, przechodzą przez życie jako nikomu nieużyteczne, małe i niewidoczne cząsteczki wielkiej maszyny przemysłowej”.

Służba domowa widziana była jako bezpieczne zajęcie – przynajmniej w tym sensie, że nie naruszała utartych wyobrażeń społecznych. Opinia publiczna nie przymykała wprawdzie oka na występki przeciwko moralności popełniane przez służące9, można jednak odnieść wrażenie, że pomimo przygan czy prób moralnej naprawy podejmowanych przez rozmaite katolickie pisma dla służących nie dyskredytowano tego rodzaju pracy i niejako usprawiedliwiano warunki, w jakich żyły te kobiety. Złą sytuację materialną, wyzysk i napaści seksualne tłumaczono niewystarczającą ostrożnością służących lub też klasyfikowano te zjawiska jako jednostkowe tragedie. Niemoralne, nielegalne, tragiczne rzeczy przydarzające się na służbie miały przynajmniej tę zaletę, że działy się za zamkniętymi drzwiami domów, w sferze przynależnej kobiecie.

Tego samego nie można było powiedzieć o robotnicach. Samo ich istnienie przeczyło tradycyjnej roli i miejscu kobiety – one były na zewnątrz, często poza opieką ojca, męża czy pracodawcy, wykonywały pracę albo zupełnie wcześniej nieznaną, albo dotychczas przeznaczoną dla mężczyzn. Były nowym gatunkiem kobiet, niemożliwym do sklasyfikowania: ni to emancypantki, ni to część proletariackiej masy. Dlatego też wszelkie próby umiejscowienia ich w dyskursie drugiej połowy XIX wieku są tak interesujące.

W KRÓLESTWIE POLSKIM ISTNIAŁY WÓWCZAS trzy ważne centra przemysłu tekstylnego: Warszawa, Łódź i Żyrardów. Każdy z tych ośrodków miał inną specyfikę. Zakład żyrardowski był wyjątkowy pod względem liczby zatrudnionych mężatek, poza tym fabryka oferowała robotnicom unikatowy na skalę regionu system opieki nad dziećmi; toteż w rozdziale o robotnicach i macierzyństwie właśnie Zakłady Żyrardowskie Karola Dittricha zajmują najwięcej miejsca. W Żyrardowie odbył się też pierwszy strajk kobiet – strajk szpularek w 1883 roku. Ale uczestniczek rewolucji 1905 roku najwięcej było w Łodzi, dlatego też o Łodzi najczęściej będzie mowa w rozdziale o rewolucji robotnic. Łodzianki zajmą też istotne miejsce w rozdziale o moralności fabrycznej (ich symbolem może być Zośka z fabryki Kesslera, wprowadzona do masowej wyobraźni przez Władysława Reymonta). Wreszcie najprężniej działający i najlepiej opisany system pomocy dobroczynnej i edukacji warstw niższych znajdował się w Warszawie, zatem przede wszystkim tutejsze szwalnie, sierocińce i szkoły dla dziewcząt, prowadzone pod auspicjami Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, pojawią się w rozdziale o kształceniu robotnic.

Wybrałam robotnice z fabryk włókienniczych, ponieważ to właśnie tam pracowało najwięcej kobiet. Ich obecność nie była sensacją, znakiem nowych czasów, a raczej elementem fabrycznej codzienności. Ponieważ było ich tak wiele, mogły tworzyć relacje, nie opierając się na solidarności wykluczonych, ale bardziej naturalnie, tak jak tworzyły je w środowisku rodzinnym czy towarzyskim. Robotnice jako małe dziewczynki chodziły do ochronki przyfabrycznej, uczyły się w przyfabrycznych szkołach, brały udział w strajkach i rewolucji 1905 roku. Rodziły dzieci, zajmowały się domem, każdego dnia podejmowały decyzje, z którymi emancypantki z wyższej klasy społecznej musiały się dopiero zacząć mierzyć.

To właśnie o nich jest ta książka.

Fabryka w Żyrardowie i park przed fabryką, pocztówka z końca XIX wieku.

Dwudziestoletnia Zofia Nałkowska w Nałęczowie na wieczorze literackim, siedzi pośrodku, 1905.

ROZDZIAŁ 1„Żebyście same sobie wystarczyły”Czego chciały dla kobiet emancypantki w drugiej połowie XIX wieku?

KLĄTWA WIECZNEGO NIEMOWLĘCTWA

W1907 ROKU ODBYŁ SIĘ w Warszawie I Zjazd Kobiet Polskich. Pretekstem do spotkania, dziś powiedzielibyśmy – konferencji, był jubileusz czterdziestolecia pracy twórczej Elizy Orzeszkowej. Zjazd był jednak potrzebny nie po to, by emancypantki poklepały się po plecach i pogratulowały sobie, że postulaty równouprawnienia kobiet przebijają się coraz szerzej w dyskursie publicznym. Wojowniczki o prawa kobiet były zmęczone. Ruch emancypacyjny zaczął się rozwijać na dobre w latach osiemdziesiątych XIX wieku, a w 1907 pierwsze pokolenie feministek (Orzeszkowa, Maria Konopnicka, Paulina Kuczalska-Reinschmit, Maria Turzyma, Kazimiera Bujwidowa) było już w średnim wieku. Po rewolucji 1905 roku zainteresowanie prawami kobiet przygasło, a konkretnych sukcesów, jak prawo do studiów uniwersyteckich, było niewiele. Zjazd był dobrą okazją, by na nowo rozruszać publikę i rozpalić dyskusję. Na mównicę wyszła przedstawicielka młodego pokolenia, dwudziestodwuletnia Zofia Nałkowska. I zaczęła mówić – o tym, że kobiety też mają prawo do spełnienia erotycznego. Że mają takie same umysły, ale też takie same ciała jak mężczyźni. Że powinny mieć prawo do ochrony przed chorobami wenerycznymi (przynoszonymi często przez mężów od prostytutek), prawo do wybierania sobie partnerów seksualnych, prawo do miłości.

Płomienna, ale też zrozumiała mowa. Czy nie o to walczyły kobiety? O równouprawnienie w każdej dziedzinie życia? A jednak w 1907 roku słowa Nałkowskiej, zakończone wykrzyczanym: „Chcemy całego życia!”, wywołały na zjeździe chaos. Maria Konopnicka wraz z Marią Dulębianką opuściły demonstracyjnie salę, nie chcąc słuchać takich bezeceństw. Paulina Kuczalska-Reinschmit, redaktor naczelna feministycznego „Steru”, następnego dnia bezlitośnie obsmarowała Nałkowską w swojej gazecie. Orzeszkowa była na szczęście nieobecna na sali (z powodu złego stanu zdrowia przysłała tylko odezwę do publicznego odczytania). Słowa Nałkowskiej odbiły się szeroko w prasie. Tym razem jednak protestowali nie tylko konserwatyści, ale także koleżanki z ruchu kobiecego.

Taka reakcja nie znaczy bynajmniej, że emancypantki pierwszego pokolenia były tak naprawdę wstecznymi konserwatystkami, ukrywającymi swoje prawdziwe oblicze. Kilka z nich (jak Maria Turzyma czy Iza Moszczeńska) poparło zresztą apel Zofii Nałkowskiej. Następne pokolenie emancypantek przejmowało stery, rozszerzając znaczenie słowa „emancypacja”. Jeśli te starsze przeciwko temu protestowały, to dlatego że gdzie indziej niż w prawie do wolnej miłości widziały prawdziwe równouprawnienie kobiety. Wychowane w atmosferze postyczniowej (a nawet, jak Narcyza Żmichowska, doświadczone oboma powstaniami) widziały na własne oczy, co z kobietami robi wyuczona bezradność, brak kwalifikacji do pracy i własnych pieniędzy. Z tych doświadczeń wyniosły jedno przekonanie, powtarzane w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych jak refren w tekstach feministycznych, a wyrażone najjaśniej przez Żmichowską – bądźcie samodzielne, bo gdy będziecie w potrzebie, nikt nie przyjdzie wam z pomocą.

ŻMICHOWSKA SŁOWA TE UMIEŚCIŁA w swojej przedmowie do książki Klementyny z Tańskich Hoffmanowej Pamiątka po dobrej matce. Był to zbiór porad wydany po raz pierwszy w 1819 roku, w czasach gdy pannom jeszcze się nie śniło, że będą kiedyś musiały „same sobie wystarczyć”. W takim właśnie świecie Hoffmanowa radziła im, by były uczynne, posłuszne, pogodne i pobożne, a na pewno znajdą wtedy szczęście, to znaczy męża. Wszystko byłoby zrozumiałe, gdyby nie fakt, że w II połowie XIX wieku ta anachroniczna już wtedy książka dalej święciła triumfy, a autorytety pedagogiczne zalecały, by każda młoda dziewczyna miała egzemplarz Pamiątki na półce. Narcyza Żmichowska, uznana pedagożka, w swoim wprowadzeniu bezlitośnie rozprawiła się z pokutującym w społeczeństwie przekonaniem, że młoda kobieta, by poradzić sobie w życiu, musi być ładna, miła i bezczynna. W odniesieniu do polecanych przez Hoffmanową tradycyjnych „zajęć” kobiecych pisała: „Zatrudnienie kobiece w Pamiątce wyliczone: malarstwo, muzyka, haftowanie, gospodarstwo domowe, byłoby dziś przyjemniejsze może niż za dni panny Tańskiej nawet: ale mało jest dość szczęśliwych, by się nimi zabawiać mogły”1. Czasy były już inne. Po powstaniu styczniowym mężczyźni, jeśli nie zginęli, zostali aresztowani lub wyemigrowali, a ci, którzy wrócili do domów, często potracili majątki i zdrowie i nie mogli już utrzymywać żon stanowiących ozdobę salonu.

W ocenie Żmichowskiej współcześni jej mężczyźni nigdy nie mieli w sobie nic z opisywanych przez Hoffmanową prawych, zaradnych opiekunów. Z ogromną dawką ironii wspominała swoją młodość, gdy „co krok prawie spotykało się próżniaka, nieuka, dandysa, na którego rodzina musiała pracować; który bardzo szkodził dobru ogółu”, tak że „niejedna dwudziesto- i dwudziestokilkuletnia kobieta miała prawo zaręczyć, że ani razu jej się przed okiem nie przesunął taki mężczyzna, co by nad polepszeniem stanu swoich współbraci czuwał”. To na mężczyznach spoczywała odpowiedzialność za zarabianie pieniędzy, utrzymywanie rodzin, pełnienie wszystkich funkcji społecznych, tymczasem „oni […] grali w karty, tracili majątki, zdrowie, zdolności”. Kobiety zaś, sfrustrowane, „głodne i spragnione, zawistnym okiem podziwiały sutą zastawę przygotowaną dla tych, co na nią apetytu nie mieli”.

Według Żmichowskiej te, które otrzymały choć podstawową edukację, wiedziały, że równie dobrze, a nawet lepiej niż ci nieroztropni mężczyźni mogłyby wykonywać społeczne zadania i utrzymywać rodziny. Powinny więc iść do pracy i w ten sposób zabezpieczyć swój byt. Dla tego pokolenia kobiet rozmowy o wolności seksualnej czy nawet prawie do głosu bledły przy podstawowym pytaniu, jak przeżyć, gdy nie ma się kwalifikacji zawodowych i żadnych możliwości zarabiania pieniędzy, a mężczyźni nie są już w stanie ich utrzymywać. Dla nich kobieta, by być nowoczesną, musiała przede wszystkim iść do pracy.

POGLĄDY ELIZY ORZESZKOWEJ, CHOĆ BYŁA MŁODSZA od Żmichowskiej o dwadzieścia dwa lata, bazowały na podobnych przesłankach. Z bardzo zamożnej córki ziemiańskiej, mającej męża, powozy i suknie, po powstaniu styczniowym przeistoczyła się w zubożałą szlachciankę i już jako młoda kobieta musiała zacząć na siebie zarabiać. Mąż został zesłany na Syberię, a Eliza postanowiła, że się z nim rozwiedzie (zarzucano jej, że bała się życia na dalekiej północy, ale ona po prostu go nie kochała). Majątek Miłkowszczyzna zlicytowano, a Orzeszkowa została niemal bez grosza, bez honoru (rozwiodła się z powstańcem!) i z mętnym pomysłem, co robić dalej. Nie chciała, tak jak wcześniej Narcyza Żmichowska, tułać się od domu do domu i udzielać lekcji rozpieszczonym córkom arystokracji. Nie miała do tego ani zdolności, ani, prawdę mówiąc, odpowiedniego wykształcenia. We wczesnej młodości (wyszła za mąż z wielkim sukcesem jako szesnastolatka) napatrzyła się na salonowe panny otumanione nudą i zepsute zbytkiem. Po latach, mądrzejsza i biedniejsza, nabrała przekonania, że to właśnie brak pracy jest dla kobiet zabójczy. Tak opisywała swoje koleżanki z nastoletnich lat:

[…] niepodobna bez głębokiego politowania patrzyć na mnóstwo tych nieszczęśliwych istot, które z pustką w głowie i sercu albo siedzą bezczynnie w rodzicielskich domach w pełnym utęsknienia i znudzenia oczekiwaniu, albo co gorsza w ciągłych zabawach i podróżach szukają pożądanego losu, strojami użytymi jako wędka na serca dobrych partii rujnując rodziców i w tych poniżających małżeńskich gonitwach, w pyle próżności i wyrachowania tarzając uczciwość i dumę kobiecą.2

Kobieta niepracująca i jednocześnie niezamężna była dla niej karykaturą człowieka. Porównywała ją do ukochanego chorowitego dziecka, wychowywanego w rodzinie, gdzie „śród pieszczot słabe fizyczne jej siły, zamiast wzmacniać się, słabną bardziej, otoczona błyskotkami, zwana aniołem, bóstwem, najpiękniejszym tworem przyrody, staje się w końcu nieudolną, próżną i niemającą nic ludzkiego, prócz zewnętrznych kształtów, istotą”. Zresztą to porównanie jest właściwie komplementem wobec kolejnych, po które sięga Orzeszkowa. Dalej określa niepracującą kobietę jako „istotę ludzką wprawdzie, ale niepełnoletnią, naturą swoją więcej zbliżoną do kwiata, lalki, anioła niż do człowieka”. Brak pracy grozi zatem dehumanizacją kobiety, która staje się w najlepszym wypadku dzieckiem, a w najgorszym – przedmiotem.

Eliza Orzeszkowa miała w zanadrzu jeden talent – umiała pisać. Wcześniej próbowała swoich sił jako właścicielka sklepu (splajtował), wydawnictwa (to samo), próbowała się zatrudnić jako telegrafistka i stenotypistka. Wszędzie jej odmawiano. Osiadła w końcu w Grodnie, kupiwszy mieszkanie za ostatnie pieniądze ze sprzedaży rodzinnego majątku. Zdawała sobie jednak sprawę, że ma szczęście, a los nie dla każdej panny w podobnej sytuacji jest równie łaskawy. W 1873 napisała długi pamflet feministyczny Kilka słów o kobietach, a w tym samym roku zbeletryzowała ten tekst publicystyczny, wydając powieść. W powieści tej na papier przelała swoje najgorsze koszmary, odpowiedź na pytanie, „co by było gdyby” – gdyby nie miała resztek oszczędności, znajomych, talentu. Książka nosiła tytuł Marta.

Marta Świcka, główna bohaterka, nie została pokrzywdzona w trakcie powstania. Jej historia jest prozaiczna: mąż, urzędnik, umarł po przewlekłej chorobie płuc. Oszczędności pary pochłonęło leczenie i pogrzeb. Marta została sama z małą córeczką w wynajmowanym mieszkaniu na poddaszu. Miała kilka ładnych sukien, umiała trochę mówić po francusku, ładnie rysować… i tyle. Czytelnik obserwuje, jak Marta się miota, odrzucana raz po raz przez kolejnych pracodawców, którzy nie chcą przyjąć samotnej kobiety albo widzą, że Marta nic nie umie. W końcu kobieta dostaje pracę jako szwaczka, za głodową pensję nie tyle żyjąc, ile odsuwając na krótko śmierć od siebie. Potem nie zgadza się zostać utrzymanką, w końcu kradnie, żebrze i ginie pod kołami dorożki.

Powieść dobrze czytać razem z publicystycznym Kilka słów o kobietach, bo tragiczne przygody Marty Eliza Orzeszkowa komentuje tam jakby z drugiego rzędu. Współczuje swojej bohaterce, ale też niemal się biczuje, na poły przerażona, że tak właśnie mogło być z nią samą, na poły wściekła na społeczeństwo, że doprowadza kobiety do takiej sytuacji. „Któż bowiem bogaty dziś zaręczyć może, iż nim będzie jutro? – pytała w Kilka słów o kobietach. – W społecznościach, szczególniej takich, które częściej niż inne doświadczają przewrotów i klęsk ogólnych, ileż widzimy kobiet bogatych niegdyś, a popadłych w ubóstwo i przez nieumiejętność zapracowania sobie na byt skazanych na upokarzającą żebraninę albo demoralizującą nędzę”. Mówi do młodszej siebie i do innych, w publicystyce wprost, w powieści niemalże wprost: kobieta, by żyć, musi pracować.

Nie chodzi tylko o kształtowanie charakteru, choć to oczywiście ważne dla Orzeszkowej. Jeśli kobieta chce się realizować tylko w małżeństwie, to pisarka ma dla niej równie złą wiadomość. Otóż brak pracy, jak twierdzi, jest także przeszkodą w znalezieniu odpowiedniego męża. Młode panny, które nigdy nie zaznały pracy zarobkowej, reprezentują wszystkie najgorsze cechy kobiece wymieniane z przyganą w poradniku Hoffmanowej[1]. Kobieta, która nigdy nie zarobiła żadnych pieniędzy samodzielnie, twierdzi Orzeszkowa, będzie w przyszłym mężu szukać jedynie zabezpieczenia finansowego. Usilne starania o zamążpójście nie są korzystne dla młodej panny, ponieważ „z tego oczekiwania i z tych gonitw wynika naprzód zepsucie moralne, rozstrój umysłowy, chłód serca, wczesne rozczarowanie do świata i uczuć, a w ostatecznym następstwie jedno z dwojga: albo znalezienie dostatecznie ukwalifikowanego męża, albo nieznalezienie go”. W rezultacie panna spędza czas na zabawach towarzyskich w salonach, gdzie „zwierciadło jest narzędziem moralnego zepsucia i świadectwem moralnej nicości”, a sam salon „pozłacaną klatką, w której papugi o malowanych piórach niezgrabnie naśladują mowę i obyczaje ludzkie”. Jeśli zaś ta próżna, wyrachowana, zimna, cyniczna, kłótliwa kobieta znajdzie męża, na ogół nie jest z nim szczęśliwa. Co innego, jeśli przed zamążpójściem podejmie się pracy zarobkowej. Potrafi wówczas, bogatsza o różnorodne doświadczenia życiowe, szukać męża w sposób świadomy i bez zbędnej egzaltacji: „Bez dziecinnego rozmarzenia przyglądać się będzie ludziom, nie szukając między nimi bohatera romansu, ale stosownego do własnych usposobień człowieka”.

Wiersz Natalii Dzierżkówny (pseudonim Jerzy Orwicz) na cześć Elizy Orzeszkowej i uczestniczek zjazdu kobiet w 1907 roku.

Przede wszystkim jednak dla Orzeszkowej i innych emancypantek z jej pokolenia praca była elementem wielkiego projektu „uczłowieczenia” kobiety. To praca właśnie miała wyzwolić je „od klątwy wiecznego niemowlęctwa i anielstwa, od wypatrywania z cudzej ręki kawałka powszedniego chleba, od wiecznego zamykania przed nimi dróg poważnej i użytecznej pracy”. Kobieta pracująca byłaby wreszcie samodzielna, a praca gwarantowałaby jej uczestnictwo w życiu społecznym; byłby to kres traktowania jej, według słów Walerii Marrené, jak „szalonego dziecięcia, które rwie się do przepaści”3. To dzięki pracy młoda kobieta wyjdzie z domu, gdzie będzie mogła „sama o siłach własnego serca szukać bratniego dźwięku pomiędzy sercami innych”4. Praca miała zapewnić jej doświadczenie potrzebne do niezależnego sterowania swoim życiem. Jak tłumaczyła Orzeszkowa, „ponieważ [kobieta] w przyszłości ma być nie dzieckiem i lalką, ale człowiekiem, trzeba, aby przed wejściem na drogę ludzkich prac i walk, poczuła się samą sobą, popróbowała swoich sił i zmierzyła je z tym, co ją czeka”. Odpowiadając na częste obawy moralistów, że wypuszczona z domu panna od razu straci cnotę i wpadnie w złe towarzystwo, Orzeszkowa zapewniała, że „niebezpieczeństwo nie grozi jej stąd żadne”, bo wyniesione z domu zasady, zdrowy rozsądek i chęć pracy każą jej wybrać pożyteczne zajęcia. „A w każdym razie nieszkodliwe” – dodawała po chwili, najwyraźniej pokładając w młodych pannach prawie całe swoje zaufanie”[2].

NIE TYLKO ELIZA ORZESZKOWA I NARCYZA ŻMICHOWSKA ostrzegały na wszelkie sposoby, że kobieta bez pracy zawodowej to pół człowieka stojącego nad przepaścią. Lata później, w 1903 roku, swoje trzy grosze dorzuciła do tej dyskusji Waleria Marrené, starsza od Orzeszkowej o dziewięć lat. Jej uwagi są o tyle cenne, że stanowią refleksję na temat początków ruchu emancypacyjnego w Polsce, które według Marrené przypadają właśnie na czas, kiedy publikowały Orzeszkowa i Żmichowska. Kluczowe były lata siedemdziesiąte XIX wieku, czas kryzysu ekonomicznego, poprzedzone dwoma powstaniami narodowymi, które znacząco zmniejszyły liczbę mężczyzn zdolnych do pracy[3]. Wobec tych niefortunnych zdarzeń „córki nie chciały być w domu ciężarem”5. Marrené twierdziła, że ruch emancypacyjny bierze się „zarówno z przyczyn ekonomicznych, jak i duchowych”. Działało tu swego rodzaju sprzężenie zwrotne: kobieta szła do pracy, ponieważ zmuszały ją do tego okoliczności, ale później nie chciała już jej opuścić, dostrzegając znaczenie pracy zarobkowej dla własnego rozwoju. Nie dość na tym. Według emancypantek kiedy kobieta, zmuszona biedą, podejmie w końcu pracę, „musi dobijać się o prawa do tych stanowisk przywiązane”, co sprawia, że usamodzielnia się nie tylko w sensie finansowym, ale stopniowo również psychicznym. Pragnienie niezależności było dla Walerii Marrené nierozerwalnie związane z finansowymi korzyściami płynącymi z pracy zawodowej. Zwracała również uwagę na szczególny aspekt finansowego uzależnienia od męża, o czym nie pisała wprost Eliza Orzeszkowa. Kobiety, których los zależy od utrzymujących je mężczyzn, są skłonne do daleko idących kompromisów, byle tylko nie podpaść nieopatrznie temu, kto daje im chleb i dach nad głową. Jak ujmowała to Marrené: „Chlebodawca jest zawsze panem położenia. Kobieta odsunięta od pracy zarobkowej musi ubiegać się o męża, […] starać mu się przypodobać we wszystkim i ze szkodą dla własnej indywidualności urabiać się fizycznie i moralnie wedle jego chęci”. Gdy „chlebodawca” był przy okazji rozumnym, kochającym partnerem, kobieta rzeczywiście mogła czerpać pełnymi garściami z przywilejów, jakie dawał jej patriarchat. Bezpieczeństwo finansowe (choć, jak już wiemy, pozostawało ono coraz częściej w sferze mrzonek), szacunek społeczny, wsparcie moralne i korzystanie z pozycji męża wielu jawiły się jako jedyna słuszna droga życiowa. Gorzej, gdy mąż postanawiał wykorzystać swoją absolutną władzę w sposób, jaki uznał za stosowny. Wtedy żona nie miała już nic do powiedzenia, a małżeństwo zamieniało się w układ utrzymanki i sponsora, z jasno ustaloną hierarchią.

Również w 1903 roku wyszła publikacja Głos kobiet w kwestii kobiecej pod redakcją Kazimiery Bujwidowej, prominentnej emancypantki z Krakowa. Książka stanowiła zbiór odczytów najbardziej znanych wówczas feministek, takich jak Paulina Kuczalska-Reinschmit, Zofia Daszyńska-Golińska, Felicja Nossig czy Maria Turzyma. Bujwidowa zapewniała we wstępie, że „odczyty te wyczerpały prawie całkowicie tak zwaną kwestię kobiecą”, dlatego zdecydowała się wydać je drukiem. Pierwsze lata XX wieku najwyraźniej musiały być okresem ciągłych kontrowersji wśród samych emancypantek, ponieważ jeden z tekstów, dokładnie ten Felicji Nossig, wzbudził tak duże zamieszanie, że doczekał się nawet osobnej dyskusji.

Felicja Nossig była lwowską nauczycielką o socjaldemokratycznych sympatiach, związaną z Ignacym Daszyńskim. W chwili wydania książki miała prawie pięćdziesiąt lat, a za sobą lata pracy w lwowskim towarzystwie samokształceniowym, liczne publikacje w gazetach socjalistycznych i organizację lwowskiego zjazdu kobiet pracujących w 1892 roku. Co być może ważniejsze, za sobą miała też studia w Bernie, gdzie doktoryzowała się z socjologii, a potem pracę w naukową w Paryżu. W wieku dwudziestu pięciu lat wyszła za mąż za Izydora Próchnika, jednak małżeństwo rozpadło się niedługo później i przez wiele lat pozostawało fikcją. W wieku trzydziestu siedmiu lat, na dwa lata przed oficjalnym rozstaniem z mężem, urodziła syna, Adama Próchnika. Skandal rozwodu przyćmiły plotki o tym, kto jest faktycznym ojcem Adama. Małego chłopca Felicja zabrała ze sobą na studia do Szwajcarii. Do zbiorczej publikacji Kazimiery Bujwidowej Nossig dołączyła tekst Ekonomiczna strona kwestii kobiecej. Poruszał wiele wątków, ale jeden rozpalił do czerwoności inne feministyczne publicystki. Otóż Nossig stwierdzała, że kwestia kobieca ma charakter przede wszystkim ekonomiczny i że wszelkie inne żądania, takie jak prawo do wyższego wykształcenia, są jedynie „drugorzędnym wynikiem czynników ekonomicznych”6. Innymi słowy – gdy kobieta nie musi się martwić, co włoży następnego dnia do garnka i za co kupi buty dla dziecka, wtedy może żądać tak szalonych rzeczy, jak na przykład prawo do studiów czy prawo do głosu – na co, dodajmy, sama Nossig akurat się porwała. Kobietom z proletariatu nie w głowie takie przygody, bo kto nie je, ten nie marzy.

W światku emancypacyjnym zawrzało. Publikując tekst Nossig, Bujwidowa zdawała sobie sprawę, że taki brak szacunku dla wzniosłych ideałów ruchu nie przejdzie bezkarnie. Dlatego też od razu dołączyła na końcu tekstu Nossig przypisek redakcji, w pierwszy zdaniu zapewniając, że „pomieszczony powyżej odczyt pani doktor Felicji Nossig stoi poniekąd w sprzeczności z ogólnym tonem książki”7. I po tak delikatnym wstępie[4] rozwijała dalej swoje tłumaczenia, schodząc szybko na temat jeszcze bardziej fascynujący: dlaczego właściwie emancypantki uważają, że tylko praca zawodowa jest w stanie upodmiotowić kobietę? A co z pracą w domu?

Felicja Nossig twierdziła, że obowiązki matki i pracownicy są absolutnie nie do pogodzenia. Bujwidowa odparowywała, że „żadna kobieta nie protestowałaby przeciw obecnej formie rodziny, gdyby mężczyźni nie byli jej przez wyzyskanie swego stanowiska do tego doprowadzili”, nie doceniając należycie pracy związanej z wypełnianiem obowiązków macierzyńskich[5]. Bujwidowa dochodzi do wniosków, których echa słyszymy jeszcze dziś przy okazji dyskusji o zrównaniu płac kobiet i mężczyzn. Według niej krytycy pracy kobiecej pomijają zupełnie „tak ważną stronę przyczyniania się kobiety przez samo macierzyństwo i wychowanie do ekonomicznego budżetu rodziny”, co sprawia, że mężczyzna „zawsze uważać siebie będzie za jednostkę w budżecie rodzinnym większą przedstawiającą wartość”. Praca domowa nie jest podstawą upodmiotowienia kobiety, ponieważ jako praca bezpłatna (choć przynosząca wymierne korzyści finansowe rodzinie) nie cieszy się takim samym poważaniem jak praca poza domem, czyli praca męska. Bujwidowa proponuje więc, by każda praca kobiety była opłacana. „Czy zaś ta praca będzie pracą około gospodarstwa domowego, czy też pracą pozadomową”, to już wszystko jedno. Jak było do przewidzenia, ta kontrowersyjna propozycja uzyskała wówczas mniej więcej tyle samo poparcia, ile zaskarbia sobie obecnie. Propozycja dowartościowania kobiet przez płacenie im za pracę w domu nie przypadła do gustu także emancypantkom.

ALE WŁAŚCIWIE DLACZEGO? ABY zrozumieć dokładnie podstawową różnicę między upodmiotowieniem przez pracę zawodową i przez pracę domową, sięgnąć trzeba po argumenty odległe czasowo od tych zawiłych dyskusji, to jest już z 1949 roku. Simone de Beauvoir pisała wtedy, że wszelkie prawa obywatelskie dla kobiet są zupełną abstrakcją, jeśli nie towarzyszy im praca zawodowa. „Tylko praca może jej zapewnić prawdziwą wolność”8 – stwierdza z przekonaniem francuska filozofka. Jednocześnie tłumaczy, że praca domowa jest w istocie utrwalaniem patriarchatu, ponieważ nie tylko nie daje kobiecie samodzielności finansowej, ale przede wszystkim nie jest produktywna. De Beauvoir postrzega pracę domową jako działalność z gruntu beznadziejną – powtarzalną i wykonywaną dla kogoś, nie dla siebie. Analizuje rolę gospodyni domowej, która „usiłuje stworzyć świat stały i ciągły, [a] mąż i dzieci chcą przekroczyć stworzony przez nią stan rzeczy, który jest dla nich tylko elementem życia”. Kobieta, która oddaje się pracy w domu, skazuje się na obsesyjne wykonywanie wciąż tych samych zadań, których efekty z natury są nietrwałe. W końcu „gdy tylko rzeczy zaczną być użytkowane, od razu brudzą się i niszczą: toteż gospodyni czuje pokusę wycofania ich w ogóle z użytku: jedna przechowuje konfitury tak długo, aż spleśnieją, inna znowu zamyka salon na klucz”. Skupiona na pracy domowej i tylko na niej, nie jest w stanie poczuć się bezpieczna, niezależna, silna i wolna, ponieważ lokuje wszystkie swoje wysiłki w utrzymaniu przedmiotów, a, jak pisze Simone de Beauvoir, „poprzez rzeczy nie można uzyskać trwałości i bezpieczeństwa”. Praca taka „nie daje kobiecie autonomii, nie jest bezpośrednio użyteczna zbiorowości, nie otwiera przed nią przyszłości”. Poprzez to negatywne wyliczenie Simone de Beauvoir wymienia więc czynniki, które sprawiają, że zajęcia domowe nie mogą być narzędziem emancypacji dla kobiety.

W świetle tych spostrzeżeń Simone de Beauvoir starszy o czterdzieści lat postulat Bujwidowej, by płacić kobiecie za pracę domową, mógł być w istocie próbą zmiany jej statusu. Gdyby kobietom płacono za zajmowanie się domem, mogłyby własną wartość lokować nie w chwilowym poczuciu przydatności rodzinie czy też w idealnie umytej podłodze, ale w pieniądzach, które za tę pracę by otrzymywały. Praca w domu straciłaby swoją zasadniczą wadę, czyli prowadzącą do obsesji nietrwałość, ponieważ jednorazowe ugotowanie obiadu czy umycie okien byłoby skończonym zadaniem samym w sobie, za które otrzymuje się zapłatę. Jeśli jednak uznamy, że cechami konstytutywnymi pracy domowej są właśnie nietrwałość i bezpłatność, to płacenie za nią sprawiłoby, że przestałaby być pracą domową, a stałaby się zawodową.

Rozważania de Beauvoir pozwalają też zrozumieć, że praca zawodowa mogła dawać poczucie satysfakcji nawet kobietom tak źle traktowanym jak robotnice fabryczne. Niezależnie od tego, czy pensja pozwalała im na niezależność, sam fakt jej otrzymywania był wyzwalający i czynił tę pracę jakościowo inną od pracy domowej. Pracująca w przemyśle kobieta znała cel swoich działań i widziała ich skutek, mogła się czuć produktywna. Szło również za tym poczucie sprawczości. A jak pisze Simone de Beauvoir, kobieta „jako czynna, produktywna jednostka odzyskuje transcendencję; […] dzięki więzi z celem, do którego dąży, oraz z pieniędzmi i z prawami, które zyskuje, odczuwa swoją odpowiedzialność”.

Redakcja: Magdalena Błędowska

Korekta: Janusz Krasoń

Opieka redakcyjna: Maciej Kropiwnicki

Indeks: Krzysztof Juruś

Projekt okładki: Marcin Hernas | tessera.org

Układ typograficzny, łamanie: manufaktu-ar.com

Ilustracje na okładce:

Lewis Hine / National Child Labor Committee / The Library of Congress (front),

PhotoQuest / Getty Images (tył)

Źródła ilustracji w książce:

archiwum autorki, Narodowe Archiwum Cyfrowe (s. 89, 93, 103, 167, 208), PAP / Reprodukcja Janusz Rosikoń (s. 14), Wikipedia (CC) / Jarosław Góralczyk (s. 246), Muzeum Mazowsza Zachodniego w Żyrardowie (s. 51, 54, 251), The Library of Congress (s. 65, 109)

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

ul. Jasna 10 lok. 3

00-013 Warszawa

[email protected]

wydawnictwo.krytykapolityczna.pl

Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10, Warszawa), Świetlicy KP w Trójmieście (Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (Al. Jana Łyska 3) oraz księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl).

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl