Nieuprzejmość - Katarzyna Kochmańska - ebook + audiobook + książka

Nieuprzejmość ebook i audiobook

Katarzyna Kochmańska

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

To książka o przemocy naszej powszedniej, choć nikt nikogo nie molestuje, nie gwałci i nie bije. Tu przemoc ujawnia się w bardziej subtelnych mechanizmach, które wszyscy tak dobrze znamy - szantażach emocjonalnych, grach uczuciowych, trudnych relacjach rodzinnych.

To powieść z kluczem o warszawce wyższej klasy średniej, gdzie wyjście na wernisaż może nieść za sobą więcej niebezpieczeństw niż walka w okopach.

Jest to też książka o samotności i tajemnicy, skrywanej przez główną bohaterkę, która choć wydaje się opowiadać o sobie z ekshibicjonistyczną szczerością, to z lęku przed byciem „nieuprzejmą” pewne sprawy zostawia tylko dla siebie.

Napisana z subtelnym poczuciem humoru i wnikliwą znajomością ludzkiej psychiki Nieuprzejmość po mistrzowsku ukazuje meandry życia pokolenia współczesnych trzydziesto- i czterdziestolatków.

„To bardzo dobra proza o życiu, które pragnie życia, o uczuciach bez uczuć, o tym, że w tej wersji  egzystencji ranienie się wzajemne jest odbierane jako Nieuprzejmość, bo skala uczuć jest krótka i zamulona.”

Bożena Umińska-Keff

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 47 min

Lektor: Aneta Todorczuk

Oceny
3,0 (20 ocen)
1
9
4
2
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I

JULIA (SIĘ TNIE)

Nie dzwonię do niej, bo się boję, ale odbieram od niej telefony, też ze strachu. Nie wiem już, kim ona dla mnie jest. Wiem tylko, kim dla mnie nie jest. Nie jest córką, nie jest matką i na pewno nie jest koleżanką, a chciałaby być wszystkim naraz. Zostały tylko strach i poczucie obcowania z osobą chorą, która chce mi zrobić krzywdę. Chce, żeby uwidoczniła się ofiara. Ktoś musi umrzeć, żeby to wszystko się skończyło. Dopiero wtedy zobaczymy, że stała się rzecz straszna, a osoby za to odpowiedzialne nie poniosły kary. Nie chcę tego. Nie widzę już ofiary i nie widzę oprawcy. Chcę, żeby ona znikła z mojego życia, żebym nie musiała nieustannie nieść jej pomocy. Nie chcę też, żeby ona ratowała mnie. Nie czuję się ofiarą. Chcę tylko zacząć zwyczajnie żyć.

Od rana roztrząsam niesprawiedliwość rodziców, być może to jest strach przed tym, że zapomnę, skąd to moje życie się bierze, wcześniej byłam na tai chi. Robiłam się senna, wieczór się udał, kiedy zadzwonił telefon. JULIA. Jej imię na wyświetlaczu wywołuje u mnie przeciągłe westchnienie. Czasami wyrzucam z siebie jakieś przekleństwo, ale prawie zawsze odbieram. Kontakt z nią traktuję ostatnio jak pracę, którą trzeba wykonać, bo za coś jestem odpowiedzialna. Pracę, którą podejmuję raz po raz, a która za każdym razem kończy się fiaskiem, ale ja ciągle upieram się, że przecież musi być na to jakiś sposób, żeby wszyscy wyszli z tego cało, z poczuciem spełnionej misji, z zaleczonymi ranami, w końcu jesteśmy tylko ludźmi i trzeba sobie dawać szansę, wielokrotnie. Przez to oczywiście życie nie posuwa się naprzód.

Pomyślałam też, że jest późno, nie muszę odbierać, ale jednak odebrałam. No, co tam? – pytam, zachowując jak największą obojętność, bo przecież jestem w trybie „sen”. Słyszę jej zapłakany głos: Maria, pocięłam się. Nic nie odpowiadam, myślę, że wieczór jest zmarnowany, ale po chwili też, że sprawa jest poważna i trzeba się natychmiast obudzić. Co to znaczy? – pytam, bo nie zdarza się to po raz pierwszy, widziałam już kiedyś czerwone ślady na jej nadgarstkach, ale rany nie były głębokie, były powierzchowne, draśnięcia histeryczne, do których ona założyła bransoletki i obnosiła się z tym jak z dodatkiem do biżuterii, chociaż zazwyczaj to biżuteria jest do czegoś dodatkiem. No pocięłam sobie żyły. Dzwonię po pogotowie, mówię, bo próbuję podejść do tego jak najbardziej poważnie. Ona nie chce, żeby dzwonić na pogotowie. Chce dzwonić do Andrzeja. Dzwoniła do niego wcześniej, ale nie odbierał od niej telefonu. Pytam, jak to wygląda. Ona, że mięso jest na wierzchu, ale krew nie leci, a potem krzyczy, że jak nie chcę przyjechać, to trudno, ona tu umrze, zostawcie mnie wszyscy, najwyżej umrę. Ludzie, co się z wami dzieje? Miotam się po pokoju, bo nie wiem, co robić, nie mam drugiego telefonu, z którego mogłabym zadzwonić na pogotowie, nie chcę się rozłączać, bo muszę słyszeć, czy ona jest przytomna. W końcu mówię: dobrze, dobrze, rozłączę się na chwilę, zadzwonię do Andrzeja, on szybciej do ciebie przyjedzie, ja już zamawiam taksówkę. Rozłączam się. Dzwonię po taksówkę, jednocześnie ubieram się, szukam portfela, taksówka za siedem minut, to dobrze, dzwonię do Andrzeja, który ode mnie odbiera telefon. Słuchaj, Julia się pocięła, mówię. Teraz to ja już też wiem, wysłała do mnie esemesa. Ja tam będę za piętnaście minut, też tam jedź. Dobra. Z taksówki dzwonię do niej. Każę jej zostawić otwarte drzwi, wysłać mi kod do domofonu, pytam, jak się czuje. Ona, że nic nie czuje. I jadę, nie mogę tego przyspieszyć.

Andrzej stoi przed wejściem na klatkę, czeka na mnie, nie chce sam do niej iść. Nie chce wziąć odpowiedzialności, chce podzielić odpowiedzialność ze mną, nie chce być tam sam z dziewczyną, z którą sypiał, ale od jakiegoś czasu raz po raz jej powtarzał, że nie są już razem i żeby o tym pamiętała. Ona o tym pamiętała, ale nie przyjęła tego do wiadomości. Z tego powodu postanowiła się pociąć. Wysiadam z taksówki. Kurwa mać, mówię. On, że no, kurwa mać. To kurwa mać mówi wszystko. Że nikt nie chciał spędzić z nią wieczoru, więc znalazła sposób, żeby nas zmusić do spędzenia z nią nocy. Na martwienie się o nią nie zostało mi już emocji. Tylko działam i muszę natychmiast zapalić papierosa, bo w taksówce nie mogłam. Dyktuję mu kod do domofonu, on go wklepuje nieporadnie, myli się cały czas, skup się, mówię do niego. Jest, wbiegamy na klatkę schodową i pędzimy na ostatnie piętro, palę papierosa i tchu mi brak. Chyba nikt z nas nie jest dorosły. Tak się dorośli nie zachowują. Ja, że nie wezwałam pogotowia, on, że nie chciał tam od razu wejść, tylko czekał na mnie, ona, że się pocięła. Być może wszyscy jesteśmy chorzy, na pewno wszyscy jesteśmy chorzy, ale to ona się pocięła. Ona jest teraz w najlepszej i najgorszej sytuacji zarazem. Zostawiła otwarte drzwi, tak jak jej kazałam. W mieszkaniu bałagan, wszystko wala się po podłodze, wszędzie ślady krwi, ona leży w łóżku naga, zapłakana, na stoliku obok kilka popielniczek wypełnionych petami, puste butelki po winie. Pokaż te ręce, mówię do niej. Jedna draśnięta, na drugiej skóra rozcięta, widać mięso, cięła wzdłuż, żeby zachować pozory fachowości, ale żyły nieruszone. Ma w tym wprawę. Mina cierpiąca, czyli wzrok obojętny wpatrzony w nie wiadomo co, czoło spięte, brwi zbliżają się do siebie, ja działająca, Andrzej z podkulonym ogonem kręci się po przedpokoju, zagląda do kuchni, nie wchodzi do sypialni, gdzie ona leży, rozgląda się jak łakomy kundelek, który nabroił, ale jeszcze chce się najeść. Czym się cięłaś? – pyta. Przestań, jakie to ma znaczenie? – mówię. Ale to ciekawe, nożem? Rozumiem, takie szczegóły przydają się potem do pracy twórczej, ale niech sobie zapamięta tylko to, co widzi. Ona dzisiaj nie umrze. Ale i tak trzeba jechać na pogotowie. I to zajmowanie się nią, niesienie jej pomocy w tej sytuacji jest swoistą przemocą. Ona leży, cierpi, nie rusza się, zapłakana, a ja chcę, żeby wstała. Ona nabałaganiła, a ja jej będę robić porządek, tyle że bałaganem jest teraz jej ciało. Wstaje, tłusta, naga, ubiera dres, nie zakłada majtek. I kurtka, trzeba znaleźć jakąś kurtkę.

Chciałam się tylko zachować jak należy, ale to było niemożliwe. Być może moje intencje nie były jednak czyste, na pewno nie były. Wszyscy mamy coś za uszami. Nie rozumiemy, o co nam tak naprawdę chodzi. Jedziemy na poczuciu winy, albo na chęci uzyskania tego, co nam się niby należy.

Ja też nie rozumiem, dlaczego upierałam się przy tej relacji z nią, której zerwanie ona mi wielokrotnie ułatwiała. Obrażała się na mnie za każdym razem, kiedy mówiłam wprost, co o tym wszystkim myślę. I tego się powinnam była trzymać. Przekonania, że ona nie ma racji, to ja mam rację, bo ona cierpi, a kobieta nie powinna cierpieć. Ona ma wszelkie warunki do tego, żeby nie cierpieć. Nie mogę patrzeć, jak kobieta cierpi. Więc ona zrywała ze mną relacje, kiedy jej o tym mówiłam, a ja ciągle je łatałam. Nieustannie wracało do mnie bolesne przekonanie, że to ja się źle zachowałam. Że to była wielka przyjaźń, a ja ją zawiodłam. Że przecież to jest jej wybór, jeżeli chce być w związku, który przynosi jej cierpienie, ma do tego prawo (tego się nauczyłam z książek sióstr Brontë).

To wcale nie jest historia o tym, że moja przyjaciółka fatalnie się zakochała, facet okazał się niewierny i teraz trzeba ją wspierać, być przy niej nawet, kiedy robi głupstwa i się poniża, trzeba z nią przeczekać, aż się uspokoi albo sobie znajdzie kogoś innego. To wcale nie jest taka historia. To jest historia o tym, że Andrzej jak magnes przyciąga niepełnosprawne osoby, których nie można ot tak porzucić, ich się nie można w ogóle pozbyć. One zostają do końca życia, trzeba przy nich trwać już zawsze, chociaż się ich nie urodziło.

I to się nie zaczęło miesiąc temu, ani rok temu, Julia pojawiła się może trzy lata temu, ale ta historia toczy się od zawsze, można zacząć w jakimkolwiek momencie historię, która nie posuwa się naprzód i nie ma żadnych punktów zwrotnych. Chociaż ja nieustannie poszukuję korzeni, sceny pierwotnej, założycielskiej, a takiej nie ma po prostu. To już nie jest ta epoka. Oczywiście w każdym drobiazgu można przez chwilę zobaczyć całość, błysk, który znika, i zaczynamy od nowa.

ANDRZEJ I KAJA

Andrzej był pisarzem po pięćdziesiątce, miał już żonę, miał już dzieci, miał już to wszystko za sobą, nie zamierzał znowu zakładać rodziny, ale co jakiś czas pojawiała się w jego życiu kobieta, która usiłowała stać się tą jedyną. Jak dotąd udało się to tylko Kai. Popłakała sobie po kątach, a potem zaakceptowała jego niechęć do monogamii i zaczęła mu organizować bujne życie towarzyskie: orgie, narkotyki, ale też praca. Andrzej poddał się temu bez reszty. Nikomu nic do tego, nikt nikogo do niczego nie zmuszał. Wiadomo było, że Kaja ma nad Andrzejem nieograniczoną kontrolę. To nie jest zwykły mieszczański związek, mawiała Kaja. Pilnowała, żeby było kulturalnie, i trwała. Nawet jeżeli cierpiała, to na pewno nie obciążała nikogo swoim cierpieniem. Kaja jako pierwsza ze znanych mi kobiet postanowiła już nigdy nie cierpieć i przede wszystkim nikomu się z niczego nie zwierzać. Wynajęła mieszkanie kilka przecznic dalej, na strychu u Andrzeja miała swój pokój, w którym czasami spała. Zapytałam ją kiedyś, kim ona dla niego właściwie jest. Powiedziała, że pierwszą żoną. Nie chciałam jej robić przykrości i przypominać, że inna kobieta jest pierwszą żoną Andrzeja. Jeżeli Kaja chciała wyobrażać sobie, że jest jego pierwszą żoną, miała do tego prawo. Zawsze mówiła, że życie można sobie napisać samej. Beztrosko przyprowadzała do Andrzeja swoje koleżanki, Andrzej był zainteresowany każdą. Kaja twierdziła, że nic ją to nie obchodzi, momentami wydawało się, że jest po prostu hojna, ale trzeba było być ślepą, żeby nie zauważyć, że ją to dotyka. Wszyscy byliśmy dotknięci, ale to co mieliśmy zrobić?

Prowadziliśmy bezpruderyjne rozmowy o seksie, z kim to się Andrzej nie przespał, że nie spał tylko z Gosią Hajto i ze mną, ale może nie ma się czym chwalić. Andrzej dodał, że to nie jest dla niego takie upokarzające, bo ani Gosia Hajto, ani ja nie jesteśmy znane z tego, że sypiamy z wieloma mężczyznami. Kaja natychmiast powiedziała, że przecież mi mówiła, że jakbym chciała, to proszę. Nie chciałam, ale nawet gdybym chciała, tobym nie mogła. Jej wydawanie zezwoleń i kuponów na Andrzeja było nieznośne. Karolina dodała, zgodnie z prawdą, że Kaja tylko tak mówi, a potem by oczy wydrapała. Kaja spojrzała na mnie podejrzliwie, że może jednak spaliśmy ze sobą, tylko się namówiliśmy, żeby jej nie mówić (jednak strach, że coś się wymknęło). Nic nie powiedziałam, tylko pomyślałam, że tyle osób odeszło, a my po latach siedzimy tu razem i rozmawiamy, bo ja szanuję jej dyskomfort i lekceważę jej zezwolenia. Nie powiedziałam tego wszystkiego i może dlatego Kaja mi się zrewanżowała. Przypomniała mi, że mój były chłopak kiedyś do niej uderzał. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. W przesypianiu się z kimś najgorsze jest to, że potem ta osoba to chce czegoś od ciebie, chce to jakoś kontynuować, powiedziałam spokojnie. Dlatego ja mam romanse głównie za granicą, bo wtedy łatwo zerwać kontakt, Kaja podsumowała wątek, ale dodała jeszcze w zgodzie ze swoją specyficzną logiką: poza tym ja się od razu zakochuję, jak się z kimś prześpię. Andrzej nie chciał, żeby temat tak łagodnie się rozpłynął, szukał mocnych wrażeń. Co by się stało, jakby Kaja przespała się z twoim chłopakiem? – zapytał. Dobrze by się stało, powiedziałam, już dawno bym miała z głowy ten związek, pięć lat wcześniej. Jakie to ma znaczenie? – zapytała Karolina. Tu chodzi o biologię, powiedziałam zupełnie serio, o możliwość posiadania dziecka. No tak, powiedział Andrzej, ale mam taką koleżankę, co urodziła dziecko w wieku czterdziestu sześciu lat… z downem, musiałem to powiedzieć, nie byłbym sobą, jakbym tego nie powiedział.

Potem odbyła się jeszcze rozmowa o tym, czy Andrzej wygląda na dziadka, czy jeszcze na ojca. Karolina opowiedziała, że kiedyś popełniła faux pas, bo powiedziała jakiemuś dziecku na placu zabaw: dziadek na ciebie tam czeka, a okazało się, że to był ojciec. Jak mogłaś zrobić coś takiego? – oburzył się Andrzej, trzeba było powiedzieć, że ojciec, najwyżej by się okazało, że dziadek. I wtedy ja przesadziłam, bo powiedziałam, że strasznie się boję momentu, kiedy ktoś mi ustąpi miejsca do siedzenia w komunikacji miejskiej.

A potem dotknęłam rąk Andrzeja, zaczęłam je gładzić, on mi odpowiadał gładzeniem. Nagle poczułam, że to jest takie przyjemne, kontakt fizyczny z drugą osobą, pojawia się to wewnętrzne rozpłynięcie, które dociera do trzewi, i że ja się od tego odcięłam zupełnie niepotrzebnie, ale zaraz pomyślałam, że to jednak zajmuje zbyt wiele czasu, pochłania za dużo energii, poza tym to jest ryzyko, że będziesz chciała tylko tej jednej osoby, i zaczynasz się zabezpieczać.

Kobiety się namnażały, a Kaja traciła kontrolę. Andrzej stał się mistrzem w wyłapywaniu kobiet, które pałętały się po mieście w strasznym stanie. Wystarczyło, że wyszedł z domu po papierosy i zaraz znajdywał jakąś potrzebującą pomocy. Wszystkie były niepełnosprawne, więc ścieliły się ofiary: rozbite odbiorniki telewizyjne, połamane meble, czasami przyjeżdżała policja, innym razem pogotowie. Zosia była najcięższym przypadkiem.

Przyszłam kiedyś do Andrzeja z wizytą, powiedział, że wybiera się do chorych rodziców pod Warszawę.

Zobaczyłam, że sięga po półlitrową butelkę gorzkiej żołądkowej, która stała na krawędzi stołu służącego mu do pracy. A kto będzie prowadził samochód? – zapytałam odruchowo. Przyłapany na gorącym uczynku odłożył butelkę i popatrzył na mnie w ten swój chłopięcy sposób. Nie żebym cię pouczała – dodałam natychmiast. Tak naprawdę to ja potem pojadę, wytłumaczył się Andrzej i pośpiesznie sobie łyknął z butelki, jakby chciał zdążyć przed następną reprymendą. Tak na gardło, dodał jeszcze w poczuciu winy.

Butelka i tak była już opróżniona do połowy. Andrzej pewnie pił już od rana i moje pouczenia były zbyteczne. Zresztą dlaczego miałabym pouczać Andrzeja, który nieustannie był pod wpływem używek. Niestety Zosia nie ma prawa jazdy, powiedział Andrzej. Kto to jest Zosia? – zapytałam, ale Andrzej nie chciał odpowiedzieć. Dodał tylko w niejasnej intencji:

– Masz papierosy?

Nagle zainteresowana byłam już tylko własnym nałogiem.

– Nie mam. No właśnie chciałam zapalić…

Andrzej odchylił wieczko paczki marlboro, zademonstrował mi ostatnie trzy papierosy, po sekundzie wahania zdecydował:

– Poczęstuję cię.

Wzięłam tego papierosa bez wahania, dodając kulturalnie:

– I tak będziesz musiał wyjść kupić.

Zjednoczeni w naszych nałogach siedzieliśmy sobie potem razem na kanapie, a Andrzej wyrzucał z siebie najnowsze odczucia i wydarzenia: że się martwi o pracę, bo jakiś bogacz kupił wydawnictwo, dla którego on pisał opowiadania, więc mu powiedziałam, że nie ma o co się martwić, bo jest najlepszym pisarzem w Polsce i na pewno od razu znajdzie pracę… jakby co. Potem ubolewał nad matką i też zmartwił się, że on się boi czasami, że zapomni, gdzie mieszka (ja też się czasami boję).

I wreszcie cała tyrada na temat tego, jaka wspaniała i nieszczęśliwa jest Zosia, którą poznał nie wiadomo gdzie kilka tygodni wcześniej.

– Ja to ją podziwiam, że ona jest taka inteligentna, a pochodzi z jakiejś wsi, ma brata, który ją gwałci, i matkę, która pozwala na to wszystko, i jeszcze każą jej z uczelni jeździć do tej matki po jakieś zaświadczenia do stypendium, i jak patrzę na to, czym ten kraj się zajmuje, to myślę, że takich ludzi nie obchodzi, czy ktoś był agentem niemieckim.

– Zosia często lunatykuje. Ostatnio w nocy mnie pobiła i nic nie pamiętała. Waliła we mnie pięściami i ja sobie myślałem, że ona okłada swojego brata.

– To uważaj – zatroszczyłam się o bezpieczeństwo Andrzeja.

– No, to nie jest groźne – wytłumaczył się. – Ale oczywiście, nie dlatego się z nią zadaję, że mi jest jej żal. Gdyby nie była taka inteligentna, tobym się nie zadawał. W końcu tyle jest nieszczęść na świecie.

Ale wcześniej zachwycił się tym, że Zosia ogoliła się na łyso.

– To trzeba mieć ładny kształt czaszki, żeby tak dobrze wyglądać. Ona ma śliczny kształt – unosił się.

W ten sposób wyrażał swoją czułość dla niej.

Zosia nie zniknęła tak szybko, bo to nie była dziewczyna z małymi problemami. Andrzej ubolewał, że społeczeństwo nie interesuje się takimi przypadkami, on nie daje rady, nie ma znikąd pomocy. Miał nadzieję, że odpowiedzialność za Zosię rozproszy się po znajomych. Prezentował nam jej zalety przy każdej okazji, że Zosia pisze wiersze, interesuje się filozofią, warto się z nią spotykać, ale wszyscy przeczuwali, że to nie jest dziewczyna gotowa do podjęcia trudów życia towarzyskiego. Zosia od razu zrozumiała, że musi wspomóc Andrzeja w jego zabiegach o naszą sympatię, trochę jak adoptowane dziecko, które się boi, że zostanie odesłane, wtulała swój ogolony łebek w nasze ramiona, chciała, żeby ją głaskać niczym chorego kotka. Bardzo to było smutne. Kaja chodziła cała sztywna i starała się w tych dniach zajmować jak najwięcej sprawami zawodowymi, nie bywać zbyt często u Andrzeja. W końcu wyjechała na dwa miesiące za granicę (jak to miała w zwyczaju), licząc na to, że kiedy wróci, to dziewczyny już nie będzie. Nie wszystko da się skontrolować. Czasami trzeba uciec.

Kilka dni potem urządzałam kolację dla znajomych, Andrzej nie mógł przyjść, ale przysłał w zastępstwie Zosię, niech się dziewczyna rozerwie, pozna nowych ludzi. Nie byłam zadowolona, czułam, że dziewczyna nie potrzebuje rozrywki, tylko opieki. Zosia kiedy tylko wyszła ode mnie z domu, natychmiast podcięła sobie żyły i znalazła się w szpitalu. Jak tylko się o tym dowiedziałam, to przyszłam do Andrzeja z pretensjami, ale on nie chciał o tym rozmawiać. Nagle nie mogliśmy już znaleźć porozumienia, wspólne nałogi w niczym nam nie pomagały.

Ja go zapytałam, czy to prawda, że on poznał Zosię przez agencję. On próbował żartować, czy przez reklamową, ja, że nie przez reklamową, to jak mam na to mówić? A on mnie spytał, kto mi to powiedział. Ja, że nie pamiętam, to się jakoś tak rozprzestrzeniło.

To ja ci mogę powiedzieć, jak ja Zosię poznałem, powiedział Andrzej. Najpierw zaczął ją usprawiedliwiać, że ona tylko tak chciała spróbować. On przyszedł, a ona tam była i mu powiedziała, że musi zarobić, bo nie ma na książki, to on jej dał dwieście złotych i powiedział, żeby zadzwoniła do niego, jak kupi książki. Ona zadzwoniła i okazało się, że to były fajne książki. I potem już dzwoniła, a on wiedział, że będą kłopoty. Cały czas dodawał: teraz to już trudno, bo Zosia jest i on to przeżywa, jakby to jego córka była w szpitalu. To ja mu powiedziałam, że Zosia jest ciężko chora, potrzebuje stałej opieki, nie nadaje się do zwykłego życia towarzyskiego, a on, że w tym szpitalu jest super pani psycholog i Zosia mówi, że jej się cudownie rozmawia z nią o filozofii, bo przecież Zosia to w porównaniu z tymi ludźmi tam, to jest zupełnie zdrowa. On się zdenerwował na nią, jak ona podcięła sobie żyły, bo pomyślał, że to taka smarkata, bo on tego nie toleruje, ale na szczęście okazało się, że ona nic nie pamięta, że straciła świadomość i dlatego to zrobiła. Ale jednak to zrobiła, powiedziałam z wyrzutem do Andrzeja. A on, że tak, tak, bo już wcześniej się truła, i on wie, że to kłopoty, ale już się stało, już jest Zosia i jak się dowiedział, że jest w szpitalu, to się strasznie popłakał.

A potem Andrzej już opowiadał mi o swoich zmianach w myśleniu o prostytutkach. Że na początku to trzymał się od tego z daleka, bo myślał, że to jest przemoc, nie chciał mieć z tym nic wspólnego i nawet kiedyś jechał i patrzy, a przy drodze stoi tirówka, taka młoda, śliczna, więc się zatrzymał i prosił ją, że ją zabierze do jakiegoś domu dziecka, a potem pomyślał sobie: o co chodzi, że on się rozczulił, bo ona była młoda i piękna, a jakby była brzydka, to już nas nie obchodzi? I teraz to właściwie przyjaciel mu pokazał, że to nie jest tak, bo tam siedzą te piękne Ukrainki, wódeczka, zakąski, to nie są jakieś nie wiadomo co; one są wspaniałe. I on się przyjaźni z taką burdelmamą. To jest taka elegancka pani, kiedyś musiała być piękna. Przecież to jest tak, że niektóre kobiety to po prostu lubią. Bo na przykład Zosia to jest taka dobra dziewczyna. Ludzie nie potrafią przekroczyć tej jednej granicy, uwolnić się, a to jest takie proste.

JANE EYRE

Kaja zawsze miała dla mnie dobre rady. Dzwoniła i oznajmiała, że jedziemy na jeden dzień na kajaki, ja mówiłam, że nie jadę, bo muszę pracować, a ona, że przecież jest niedziela i dobrze mi to zrobi. Nie miałam pojęcia, dlaczego mnie to denerwuje. W dodatku nigdy nie byłam w stanie powiedzieć jej stanowczo nie, mówiłam tylko, że się zastanowię, a potem nie oddzwaniałam. Myślałam: Kaja jest moją przyjaciółką, uwielbiam ją, ale pewne jej zachowania są dla mnie nie do zniesienia. Zawsze miała dobrą radę na wszystko i propozycję nie do odrzucenia. Czasami chciałam jej coś po prostu opowiedzieć, poskarżyć się albo pochwalić, nie potrzebowałam żadnej dobrej rady, ale ona zawsze proponowała mi wizytę u kręgarza, lekarza od pasożytów albo wyjazd na obóz sportowy. Zawsze istniało niebezpieczeństwo, że mi coś zaproponuje.

Zapytałam, czy ma ochotę na herbatę w Iluzjonie, a ona powiedziała, żebym do niej przyszła, bo była chora, ale pierwszy dzień lepiej się czuje. Przyszłam, na podłodze rozłożone fotografie, przygotowuje się do wystawy w Berlinie, która będzie w kwietniu.

Pytam, co jej było, czy miała grypę. Nie tylko, mówi Kaja, ty nie wiesz, jaka ja byłam chora, jak ja mogłam tak się źle czuć? Miałam bolesne miesiączki, nie wiedziałam dlaczego i okazało się, że miałam toksoplazmozę, kiedy to wyleczyłam, to jak ręką odjął, jak ja mogłam się tak męczyć z tymi miesiączkami? Nie miałam pojęcia, na co Kaja była chora, i byłam pewna, że się tego od niej nie dowiem. Więc tak dla podtrzymania rozmowy powiedziałam, że ja nigdy nie miałam toksoplazmozy, chociaż przez pięć lat miałam kota. Ona, że wie, kiedy się zaraziła, taki kotek ją podrapał, i dodała, że miała straszne bóle pleców i też nie wiedziała dlaczego, i się okazało, że ma włośnicę, której się nie leczy, ale to przez to, że jadła kiełbasę z dzika. Jak mogłaś jeść kiełbasę z dzika? – oburzyłam się tak dla podtrzymania rozmowy. Ona, że nie wie, ładnie wyglądała, jak taka suszona, włoska. A potem dodała, że normalny lekarz to by jej tego (znaczy włośnicy) nie zdiagnozował. Kaja nigdy nie chodziła do normalnego lekarza, zawsze to był jakiś holistyczny lekarz z holistycznej kliniki. Taki, co nigdy ci nie zdiagnozuje zwyczajnej grypy, tylko zawsze toksoplazmozę albo włośnicę.

I nagle ni stąd, ni zowąd ona mówi, że babcia jej zmarła. Miała dziewięćdziesiąt pięć lat i zmarła. O, to przykro, mówię. Jak się czujesz? Ona, że dobrze, jest już szczęśliwa. Ale pytam, jak ty się czujesz, a nie twoja babcia. Ona ciągle o babci: dobrze, umarła w swoim łóżku, teraz się obudziła i pewnie zobaczyła, że się dobrze czuje. Nagle zdaję sobie sprawę, że Kaja mówi o życiu pozagrobowym, więc tak dla pewności dopytuję, czy dobrze słyszę, że ona wierzy w życie po śmierci. Oczywiście, mówi Kaja, nie rozumiem, jak katolicy mogą się bać śmierci, nie ma się czego bać. No, potem to już nie ma czego, bo cię nie ma po prostu, racjonalizuję. Kaja naprawdę wierzy, że człowiek budzi się po śmierci i ma jakieś refleksje.

Taka to jest rozmowa z Kają. Wszystko nie na temat, pytam ją o coś, a ona tak wszystko przekręca i wywija, że już nie wiadomo, co powiedzieć. Być może Kaja zawsze mówiła do mnie tylko tyle: to wszystko to nie twoja sprawa. No i może fakt, że nie moja, tylko nie wiem, o czym my mamy rozmawiać, bo chyba tylko o serialach amerykańskich, ale nieustannie próbowałam.

Właśnie wyszłam z nieudanego związku, który ciągnął się jak flaki z olejem. Nie najlepiej się z tym czułam. Poranna depresja (jakaś taka, że chciałam dzwonić do byłego chłopaka, żeby mnie ratował, ale się powstrzymałam, bo z doświadczenia wiem, że to nic nie daje, przecież to nie jest ktoś taki, co może mnie uratować), potem pracowałam, zasnęłam na pół godziny, obudziłam się i rozkojarzona poszłam do Cafe Iluzja, żeby zjeść zupę z Kają, chciałam jej się zwierzyć, ale jej się nie można zwierzyć, to się nigdy nie udaje. Mówię jej, że mam stany depresyjne, a ona: wiesz, co ja myślę o depresji, że to wszystko przez grzyby i pasożyty. Mówię jej, że może to przez to, że lato się kończy, że wcześniej to ja miałam jakiś cel, czekałam na lato, a teraz nie mam już na co czekać; a ona: to jest drugorzędne, jak człowiek jest w dobrej kondycji fizycznej, to tego nie ma; ona właśnie zrobiła sobie zastrzyki z jadu żaby (pokazuje mi pięć okropnych nakłuć na ramieniu, które same już wyglądają jak jad żaby) i mówi, że się źle czuła, a teraz dostała takiej energii, że całe mieszkanie wysprzątała, ja, że przedwczoraj też wysprzątałam mieszkanie, może to taka pora na sprzątanie mieszkania, i tak to jest: Kaja nie wierzy w stany depresyjne spowodowane psychiką, ona w ogóle nie wierzy w psychikę; potem mówię jej, że spotkałam się wczoraj z Julką, zafascynowana Hiszpanią, o niczym innym nie mówi, i dokładnie w tym momencie pojawia się Julka (wiem, to przypadek, czyli zbieg czasu i przestrzeni, ale jednak to zawsze działa jak „niesamowite”), ja: o kim tu jeszcze porozmawiać? Kogo ja bym chciała zobaczyć? Julka napiła się wina i poszła do Iluzjonu na Lokatora Polańskiego (ale jeszcze wróciła z papierowym kubkiem i przelała sobie resztkę wina); więc według Kai człowiek cierpi tylko wtedy, jak ma pasożyty, wtedy skupia się wyłącznie na swoim cierpieniu, może być, nikogo nie obchodzi moja samotność, mam to sobie tak zorganizować, żeby się dobrze czuć; wszyscy uważają, że zaczęłam „ładnie funkcjonować” i szkoda to zaprzepaścić (być może wychodzenie z nieudanego związku rzeczywiście można porównać do rzucania palenia papierosów, jak już się raz rzuciło, to lepiej do tego nie wracać), i ja też bym tak mówiła koleżankom, które wyszły z nieudanych związków.

Nieustannie jednak próbowałam mówić do niej wprost, ale Kaja nie reagowała. Spytała, czy pojadę z nią na grzyby; więc jej odpisałam, że teraz codziennie rano płaczę, że wyjazd na grzyby jest dla mnie za trudny, i dostałam od niej odpowiedź, żebym pojechała, bo będzie słońce, a ja ładnie wychodzę na zdjęciach z grzybami. Niby to jest reakcja, pomyślałam, ale jak dla mnie zbyt pokrętna. Ja bym chciała, żeby ona natychmiast do mnie oddzwoniła, spotkała się, żebyśmy wykrzyczały, wygadały to wszystko – to bym uważała za przyjaźń.

Na przykład jak to się stało, że wreszcie opuściłam związek, który miałam z moim chłopakiem. Kiedy nastąpił ten moment, że się wreszcie na to zdecydowałam. To się stało rano. Weszłam do kuchni i zobaczyłam, że nie ma chleba, wzięłam ostatnie kawałki i pomyślałam, że chciałabym, żeby on wyszedł i kupił nam chleb. Tak się nie stanie, pomyślałam i miałam rację (to mnie właśnie uderzyło). Nie ma chleba, on mówi, to trzeba zrobić omlet. Ja wybucham śmiechem: a nie, że nie ma chleba, to trzeba kupić chleb? Ty tak robisz ze wszystkim. On speszony tłumaczy się, że omlet będzie robił z jajek, które on kupił. Zawsze znajdzie sobie wyjście z sytuacji, zawsze znajdzie sobie coś innego, zawsze potrafi zrezygnować i coś czymś zastąpić. To jest jego zasada. Nie ma proszku, to nie będzie prał. Nie ma wina (bo on wypił to, które ja kupiłam, a ja nie kupiłam nowego), to nie pójdzie kupić wina, tylko pójdzie kupić dla siebie piwo. Nie ma bibułek, to będzie palił moje papierosy, a jak się skończą, to rzuci palenie. To ja go też rzuciłam, a prawdę mówiąc, pozwoliłam mu odejść.

Wtedy właśnie postanowiłam, że już nie będę zajmować się cierpieniem i pójdę w siostrzeństwo. Julia się do tego doskonale nadawała, była emocjonalna i miała teoretyczne przygotowanie feministyczne. Zawsze można było z nią porozmawiać o egzaltacjach, snach erotycznych z wodą i kwiatami, ofelizm, Dario Argento, jednorożce z pegazem, tantryczne zwierzę, pluskwy i karaluchy w mieszkaniach. A potem o tym, że kobiety tak mają, że jak docierają w pracy do tego momentu, kiedy wszystko zaczynają rozumieć, to nie potrafią tego wysiedzieć, wreszcie czegoś wykonać i zebrać profity, tylko się zrywają, biegną na miasto, żeby to wszystko roztrwonić. Siostrzeństwo miało polegać na tym, że prujemy przez miasto jak dwie burze, dużo pijemy, mówimy głośno i wyraźnie, śmiejemy się, stajemy w swojej obronie, dbamy o bezpieczne powroty do domu, ale przede wszystkim widzimy, jak jest, i mówimy to sobie otwarcie. Więc kiedy Julia zapytała, jak to jest z Andrzejem, to od razu jej powiedziałam, że Andrzej jest zainteresowany każdą kobietą, która stanie na jego drodze, ale trzeba być niepełnosprawną, żeby liczyć na trwały z nim związek, bo on ma tylko jeden trwały związek, z Kają. A może ja chcę być niepełnosprawna, powiedziała mi wtedy Julia. Nie dało mi to do myślenia.

Wypiła sama butelkę wina i zobaczyła wszystko, jak jest. Ona kocha Andrzeja, Andrzej kocha ją, a Kaja jest wariatką na strychu. Oskarżyła mnie o to, że nie traktuję jej emocji poważnie, i zabrała się za odgrywanie dziwnych losów JANE EYRE. Andrzej miał być jej panem Rochesterem. Coś tam się zgadzało, ale chyba tylko to, że Kaja miała u Andrzeja swój pokój na strychu. Julka stała się czystym afektem dążącym do zrealizowania swojego pragnienia. Po wypiciu kolejnej butelki wina krzyczała, że Kristeva do niej przemawia, cofnęła się na poziom preedypalny i się zaczęło.

Wszystkie nasze siostrzane eskapady kończyły się tym, że ona chciała iść do Andrzeja, który od jakiegoś czasu nie odbierał już od niej telefonów i nie wpuszczał jej do domu.

Napiła się, zaczęła wydzwaniać. Powiedziałam, że wracam na piechotę do domu, a ona, że jedzie w moją stronę taksówką, moja strona była stroną Andrzeja, dogoniła nas Karolina, która nie wiedząc, co się święci, zapakowała się z nami do taksówki. Myślała pewnie, że szykuje się dziewczyński wieczór, ale my przyjechałyśmy pod dom Andrzeja. Julka zaczęła wydzwaniać domofonem, Andrzej nie odpowiadał, znała kod, więc weszła na klatkę schodową (no nie, mówię do siebie, takich rzeczy się nie robi), Karolina zaczęła nerwowo skręcać papierosa, ja zerwałam się spod tych drzwi, że przecież co ja wyprawiam, ja nie robię takich rzeczy, wyszłam przed bramkę, Karolina za mną (cały czas mówi nerwowo o piciu i zapiekance, żeby się tylko do poidła dostała).

Dzwonię do Julki, pytam, co zamierza, wychodzi sztywna i mówi: to już koniec; ja, że to dobrze, idziemy do mnie; ona, że to już koniec (z jej życiem), będzie spać na wycieraczce pod drzwiami Andrzeja, ja, żeby najpierw poszła do mnie, a potem sobie może wrócić na jego wycieraczkę. Ruszamy, Julia kładzie się na asfalcie, podnoszę ją, Karolina chce iść na zapiekankę, ja zapraszam do mnie na kanapki, Julia histeryzuje, ciągnę ją, ona nie chce, to już nie mogę, trudno, niech zostanie, odchodzę z Karoliną, ale po chwili widzę, że idzie za nami w sporej odległości, jak obrażone dziecko, że jej histeria została zlekceważona.

Przyszłyśmy do mnie i się zaczęło. Karolina wzięła butelkę z wodą i uciekła, Julia: pali, pije i truje, że jest beznadziejna, że jest taka i owaka, ja myślę już tylko o tym, żeby się położyć spać, ona zaczyna mówić o końcu życia i takie tam, na szczęście telefon jej się wyładował i nie mogła już dzwonić do Andrzeja.

Nie wiedziałam, co mam z nią zrobić, rozumiem to, patrzę jak na siebie sprzed lat i chcę jej powiedzieć, że tak nie można, to nic nie daje, trzeba z tego zrezygnować, ale ona ma niespełna trzydzieści lat, to jeszcze z dziesięć lat będzie się tak męczyć.

Potem wreszcie się położyła spać, bo na nią nawrzeszczałam: „kurwa, Julka, kładź ty się spać”, ale jeszcze się wierci, wstaje, gada do siebie.

I po pierwsze: zawsze znajduję sobie taką koleżankę, która ma te wszystkie stereotypowe zachowania kobiece, a ja wtedy zachowuję się jak mężczyzna (ona histeryzuje, a ja chcę spać) i ona zaczyna mnie traktować jak mężczyznę, domaga się ode mnie wszystkiego, żebym się nią bezwzględnie zajęła.

Rano budzi się: zionę alkoholem, jestem jak cysterna wódki i to wykolejona; i zaczyna znowu to samo, w końcu pyta: to co mam robić? Ja: masz dużo ciekawych rzeczy do zrobienia, popraw artykuł, zjedz śniadanie i przede wszystkim nie zmarnuj soboty, bo jest piękne słońce i wspaniały dzień się szykuje, a jedyne, co zrobisz, jak się będziesz tak zachowywać, to zmarnujesz sobie sobotę i nic więcej z tego nie będzie. Ona nie o to pyta, pyta o Andrzeja, to jej mówię, żeby powoli się z tego wymiksowała, bo taka jest moja opinia i może jej się to nie podobać, może się nawet na mnie obrazić. Ona, że wszyscy odsyłają ją do pisania artykułów, a to są dwie różne sprawy (nie sądzę).

Wstała, ubrała się i wyszła.

Oczywiście, kiedy ona powiedziała, że się zabije, przestraszyłam się, że może nie powinnam jednak kłaść się spać, tylko z nią siedzieć, pilnować, wysłuchiwać, ale zamiast tego powiedziałam: ale nie zabijaj się teraz, jak jesteś u mnie, albo jak wyjdziesz ode mnie; ona: dobrze, Maria, bo powtarzasz to któryś raz, zabiję się na wycieraczce u Andrzeja, to będzie wiadomo, że to jest z nim związane.

I oczywiście ma pretensje, że się nie martwię o nią, tylko o to, gdzie ona się zabije, ale to się nie robi takich rzeczy, żeby się zabijać u kogoś, kto nic nie jest temu winien (liczę na jej inteligencję).

Julia przestała w ogóle interesować się tym, co u mnie słychać, cały czas mówiła wyłącznie o Andrzeju, nieustannie wciągała mnie w analizę osobowości Kai, ale najgorsze było to, że nagle znalazła analogię pomiędzy sobą a Zosią, którą ledwo znała (i która pojawiała się u Andrzeja wyłącznie na przepustkach ze szpitali psychiatrycznych). Powiedziała, że Zosia być może kochała Andrzeja, Andrzej być może kochał Zosię, ale to Kaja nie dopuściła do tego, żeby pomiędzy Zosią a Andrzejem mogła zaistnieć wielka miłość. Odparłam, że nie mam zamiaru się zajmować Zosią, której nawet dobrze nie znam i prawdę mówiąc nie przepadam za nią zbytnio. Julia poczuła się urażona, a przecież to nie o niej mówiłam. Powiedziała, że rozmowa się nie klei i ona nie ma empatii do moich problemów. Być może dlatego, że całą empatię wyczerpałaś na Zosię, odparłam. A ona, że to było sukowate. Ta znajomość już się kończy, pomyślałam. Niestety jej taksówka się spóźniała i Julia zaczęła mnie przepraszać, powiedziała, że jakieś głupoty opowiada i chyba jest debilką. Nigdy nie dostrzegam tego kluczowego momentu zawiązania akcji, zawsze lekceważę to wydarzenie, jedyne, kiedy można jeszcze podjąć decyzję. Odejść.

Nigdy wcześniej nie zaprzyjaźniałam się z kolejnymi dziewczynami Andrzeja, chociaż on wciskał je wszystkim, nigdy, pilnowałam tego, ale to było łatwe, bo ich niepełnosprawność była widoczna jak na dłoni. Julia mnie zmyliła. Zmyliło mnie jej wykształcenie. Co za absurd, żeby uważać, że wyższe wykształcenie, kilka fakultetów nawet, łatwość przerzucania dyskursów w tę i we w tę jest gwarancją zdrowia psychicznego i umiejętności trzeźwej oceny sytuacji. Ludzie mnie ostrzegali: ona jest wariatką. Ja odpowiadałam: jest moją przyjaciółką. Z taką wariatką to ja się mogłam przyjaźnić, sama się uważałam za wariatkę. Szczyciłam się tym, że jestem emocjonalna i bezpośrednia. A jednak jej propozycja przyjaźni okazała się dla mnie porażką. To wszystko się już zdarzyło, a teraz musi się zdarzyć jeszcze raz. Może jak przestanę powtarzać, to wreszcie zapamiętam.

NIEPEŁNOSPRAWNOŚĆ

Gdzie idziesz? Idę. Ale gdzie? Do lasu. Dobrze. Mama ubiera laczki i już goni za mną, ja idę przodem, ona za mną, w laczkach, ja w trampkach, nic nie mówię, idę, minę mam marsową, próbuję jakoś lekceważyć to, że ona idzie za mną, przemyka przeze mnie myśl, że się uśmiecham, jestem swobodna, przytulam ją, idziemy sobie, dwie babki, na spacer do lasu, luz, ale tak nie jest, to tylko myśl, która przeze mnie przemyka, bo mama goni za mną, ale już chce mnie sprowadzić na swoje manowce, odciągnąć od spaceru po lesie w swoje koleżanki, poczekaj, sprawdzę tylko, czy jest Ania. Wbiega w uliczkę, czekam, ale chciałabym iść, a jednak nie idę, czekam, mam dla niej jakiś szacunek, wraca. Nie ma Ani. Dlaczego do niej nie zadzwonisz? Nie zapytasz, kiedy przyjeżdża, tylko ciągle sprawdzasz, czy jest. Dzwoniłam, ale nie odbierała. „Mama się narzuca” – pomyślałam. Idę znowu przed siebie, ona za mną, nie nadąża, ale ja nie zwalniam, nie patrzę na nią, przechodzi przeze mnie myśl, że się uśmiecham, przytulam ją, idziemy razem, dwie babki, na spacer do lasu, ale tak nie jest. Słyszę, że zbliża się samochód, idę, mama zbiega na pobocze, śmieje się do kierowcy, kłania się kierowcy, wskazuje rękoma, że go przepuszcza uprzejmie, ja schodzę na pobocze powoli, w końcu jesteśmy na leśnej ścieżce, to kierowca ma zwolnić, uważać, sprawdzić, czy pieszy jest bezpieczny, ale dla mamy kierowca jest bogiem, ma prawo pruć polną drogą, nie zważając na pieszych, piesi mają się rozbiegać, kłaniać; idziemy dalej. Marysiu, rowerzyści jadą! – woła mama. Odwracam się zirytowana: niech jadą, przecież im nie przeszkadzam. Rowerzyści nas mijają, mama spięta, dlaczego ja nie zbiegam z drogi pospiesznie, usłużnie, kiedy jedzie samochód, rowerzyści, przecież każdy ma pierwszeństwo, tylko nie my. My musimy zbiegać, kłaniać się, przepraszać, przepuszczać, nie ma swobody, każdy ma prawo, tylko nie my; nie ja i nie moja mama, która niedługo będzie miała osiemdziesiąt lat i powinna iść powoli, egzekwować swoje prawo do spaceru, odpoczynku, zadumy. Mogłam pójść sama – mówię do niej. Nie będziesz chodzić sama po lesie – odpowiada mama. Przecież jak wyjedziesz, to i tak będę sama chodzić po lesie. Nigdzie się nie wybieram, nie wyjeżdżam, mówi mama. Tak? Musimy to przedyskutować. Kurwa – myślę – nie wytrzymam tego. Nie mogę opanować tych inwektyw, nie zostawi mnie w spokoju, nie da mi spokoju, będzie mnie pilnować. Do tego doszło, że myślę tak o swojej mamie. Chcę iść inną drogą, ona chce mnie zmusić, żebym szła jej drogą, wydaje jej się, że przejmuje nade mną kontrolę, idzie teraz przodem, ale ja nie podążam za nią, zatrzymuję się nad jeziorem, kucam, patrzę na wodę, ona się zatrzymuje, wraca, nie kucnie ze mną nad jeziorem, będzie chodziła za mną, w tę i we w tę, chce, żebym szybko wróciła z nią do domu, bo ona musi pójść do koleżanek na karty, kawę, ale ja nie mogę pójść sama do lasu, musiała odbębnić ze mną ten spacer, zepsuć go.

Zamknęłam się na związki, bo nie mam na to pomysłu, boję się, że znowu się na kimś zawieszę, odpuszczę strzępy samodzielności, takie najprostsze, że ruszam sama w świat, mam pracę i płacę swoje rachunki, bardzo łatwo to stracić, właściwie nie dopuszczam żadnego związku dopóki nie przestanę się bać poruszać zupełnie sama po świecie, cały czas zabiegam o to, żeby się osprzętowić, chodzi o to, że jako kobieta byłam przyuczana do kompletnej bezradności, wszystko, co wykonuję, mnie przeraża, wylatuje mi wszystko z rąk, każdy krok jest stresujący (nie, nie powinnam tego robić, bo robię to źle, pożałuję, lepiej nic nie robić, przygotowywać się w nieskończoność do każdej czynności). Chcę być sama, robić wszystko sama. Nie chcę, żeby ktoś mnie woził, wszystko załatwiał za mnie, a ja będę tylko kobietą, która dyryguje. To jest projekt na resztę życia.

Strukturalne nieporozumienie wtłacza mnie w strukturę, z której chcę się wydobyć, a już te wilki w lesie to jakiś klasyk. Mama mówi, że nie będę chodzić sama po lesie, bo w tym roku są wilki, czy to nie jest opowieść o Czerwonym Kapturku? Dwa lata temu były węże; to są symbole sił, które sprowadzają kobietę na manowce; odciągają ją od przyzwoitości, skromności, że wilki mnie zjedzą, zrobią mi krzywdę, ale tak naprawdę to sprowadzą mnie na złą drogę, mama pilnuje, żebym nie czuła się w lesie swobodnie, niepokoi się, kiedy zatrzymuję się nad jeziorem, wchodzę do wody, zamyślam się – to wszystko jest niebezpiecznym pogrążaniem się w swoim świecie, ryzykiem zetknięcia się z pragnieniem i jak tak słyszę ciągle o tych wilkach, to nagle myślę: a jeżeli one są naprawdę? To jest tak samo jak z katastrofą smoleńską: a jeżeli to był zamach?

i ona próbuje, ale ja nie mogę już łagodnieć

więc kiedy ona mówi: myślisz, rozumiem, piszesz cały czas, to jest trudne, takie pisanie, kiedy ona tak do mnie mówi, to mnie tak boli, rozlewa się we mnie ból, że nie mogę z nią rozmawiać, bo każda szczera wypowiedź to jest ryzyko, chronię swoje myśli, refleksje przed nimi, przed nią, a jednocześnie mam takie pragnienie, żeby ją przytulić, ale nie zaryzykuję, bo powstrzymuje mnie ból, który pojawia się prewencyjnie, zbyt wcześnie – żebym potem nie była zaskoczona, kiedy oberwę

i tak samo jest z pisaniem, które boli, bo to jest szczerość, za którą obrywam, zanim oberwę; porzucam pisanie, bo chcę zapomnieć o bólu

ciało miesza się z językiem, słowem, reakcja ciała na język, i to nawet nie na obrażanie mnie, tylko na zainteresowanie mną; jak już dochodzi do tego obrażania mnie, to już mnie nie boli, tylko się odgryzam, działam

cały czas, że jestem chora, albo że z nimi porozmawiam, wszystko we wszystkim mi się wyjaśnia, łączy, na przykład film Chabrola Ceremonia mi wyjaśnia moje odsuwanie się od życia

to jest tak jak z analfabetyzmem, coraz bardziej nie korzystasz, żeby nikt nie odkrył, że nie umiesz czytać, nie potrafisz, nie dajesz rady, wykorzystujesz życie na kamuflaż, zamiast coś robić, to kamuflujesz, że nie potrafisz robić

ale to jest raczej, że mi się zabrania

wykonuję coś tylko wtedy, gdy nie mam wyjścia

nie korzystam, nie uczestniczę, bo się boję, że ludzie, przed którymi udaję, że jestem taka jak oni, odkryją, że wcale nie jestem taka jak oni

popisuję się samodzielnością, niezależnością i nagle się okaże, że nie radzę sobie z najprostszą rzeczą

i oni to wykorzystają przeciwko mnie

coś robią, gdzieś jadą, a ja zostaję, bo muszę się uporać z prostymi rzeczami

już gdzieś dotrę i tam się zabezpieczam, chodzi o to, że jak coś się nie uda, to tragedia, matka rozpacza, ojciec się śmieje albo mnie szturcha; oczywiście, że to się bierze z tego, i ten ciągły krzyk i strach, że się oberwie

to jest nieustanny powrót do podstaw, żeby się umieścić w sytuacji podstawowej i wyjść z niej samodzielnie; są na to różne sposoby: zlekceważyć, ale też zawalczyć o swoje

to nie jest tylko, że matka mnie broni, ona mnie broni, ale przede wszystkim broni samej siebie, pilnuje, żebym się nie poruszała, bo mogę wpaść w kłopoty i wtedy ona będzie miała kłopoty, zadba o mnie na maksa (w sensie, żebym się nie poruszała) i wtedy sobie pójdzie do koleżanki na drinka, mój bezruch jest jej ruchem, moja niesamodzielność jest jej pójściem na drinka do koleżanki

Po pierwsze ja jestem dla niej kłopotem (moje życie, funkcjonowanie); nie ma wiary w to, że kobieta może być samodzielna, w tym sensie, że ma prawo robić wszystko, wpadać w kłopoty, podnosić się, próbować, to nie wchodzi w grę, ta jej nadopiekuńczość to jest takie przytulanie, żeby zadusić, żeby osoba, którą trzeba się opiekować, umarła, przestała się poruszać. Dlatego każda relacja mnie unieruchamia, przestaję się poruszać. Najlepiej czuję się sama.

Mądrzę się, nie mogę siebie słuchać, wprowadzam to gadanie z innego porządku społecznego, to inni mają władzę, ja mam tylko to swoje gadanie, ale i tak wszystko wychodzi w działaniu. Nagle nie mogłam znieść tej Dominiki, wydała mi się typową kobietą, która sobie nie radzi i co gorsza upiera się przy tym nieradzeniu sobie, chodzi o to, że to jest kobieta dziecko, a raczej jej wyobrażenie dziecka, ta jej opowieść, jak ona nie radzi sobie z technologią, nie potrafi wklepać GPS-u, zmieniają się komórki, komputery, ona odmawia update’owania; nie ma się czym chwalić, po co są te opowieści o tym, że jak dali jej nowy komputer w pracy, to schowała go do szafy i odmówiła posługiwania się nim, wszyscy zastawiają na nią pułapki, żeby zaczęła używać nowego komputera, a ona nie, upiera się, jak w nowym samochodzie światła włączały się inaczej, to jeździła bez świateł, one są po to, żeby ktoś się nimi zaopiekował, ale trzeba wszystko robić samej, to jest niewiarygodnie typowe dla kobiet, i w tym chodzi tylko i wyłącznie o to, żeby poddać się czyjejś opiece.

Rozumiem, to jest strasznie męczące, że czegoś się nauczysz i potem musisz się uczyć od nowa, ale przecież te gadżety są obojętne genderowo (czy nie? – czy mają wprowadzić kobiety w konfuzję, czy ich celem jest odsunięcie kobiet od działania? Sama już nie wiem, to jest teoria spiskowa, mam wrażenie, że kobiety się irytują ułatwieniami technicznymi, bo to im wytrąca posiadanie mężczyzny do obsługi tego wszystkiego, bo nagle już nie trzeba siły, samej wszystko można zrobić; oczywiście wszystko się ciągle psuje, zawiesza).

Tak więc one przyjechały do mnie w piątek wieczorem, w sobotę rano miałyśmy jechać na spływ kajakowy do Drawna, gdzie miała czekać na nas grupa osób z klucza „znajomi i rodzina Michała, chłopaka Beaty”. Beata zdenerwowana, pospiesza nas, w końcu jedziemy, jesteśmy już przy Drawnie, Beata sprawdza adres ulicy, gdzie ma odstawić samochód, i nagle okazuje się, że ten spływ wcale nie zaczyna się w Drawnie, tylko w Drawsku Pomorskim, które jest ze trzydzieści kilometrów od Drawna. Beata wkurzona: spływ przepadł, wszystko przepadło, pójdziemy na piwo, ja mówię: spokojnie, pojedźmy do tego Drawska, to nie jest daleko, przecież poczekają na nas, to niemożliwe, żeby nie poczekali, Beata chce ustawić GPS, żeby sprawdzić, ile kilometrów jest do Drawska, prosi Dominikę, żeby jej wklepała w GPS nazwę ulicy w Drawsku, Dominika sobie nie radzi, odmawia zapamiętania kolejnych komend do ustawienia tego GPS-u, że to jest OK, kręcenie gałką, exit, ciągle nie może tego zrobić, Beata dostaje szału, ja mówię: ty prowadzisz, patrz na drogę, dlaczego się upierasz, żeby to robić w trakcie jazdy? Mamy do Drawska trochę kilometrów, potem się zatrzymamy i wklepiesz tę ulicę w GPS, ona nie, upiera się, że to musi być zrobione natychmiast, widzę, że jeździ na tym GPS-ie cały czas, że jak on nie funkcjonuje, to ona jest bezradna, a z drugiej strony Dominika nie może tego wykonać, zacina się, odmawia, nie rozumie i zaczyna nam opowiadać o tym, że ona nie przyjmuje do wiadomości nowinek technicznych, nie chce, nie potrafi, potem dzwoni telefon Beaty, którego Dominika nie potrafi odebrać, Beata mówi do niej: jesteś architektem, musisz sobie radzić z nowymi technologiami, a Dominika, że nie musi i nie chce; ja pełnię funkcję zdroworozsądkową, że nic nie przepadło, że jedziemy, że poczekają, i napadam na tę Dominikę, ale się boję, że nagle Beata mnie poprosi o ustawienie tego GPS-u i wtedy się okaże, że nie potrafię, bo też to mam, to samo co ta Dominika, ale gram, że tak nie jest; otóż właśnie trzy kobiety zetknęły się z „żadnym problemem”, wszystko im wypadło z rąk i jedyną osoba, która się do tego przyznaje, jest ta Dominika, ona to gloryfikuje, ona to zaakceptowała i to podkreśla, a my nie możemy tego znieść.

Co to właściwie było? Bezradność kobiet w różnych postaciach.

Potem płynęłam kajakiem z Dominiką i jej pudlem, byłam na nią zła, wiosłowałam co sił, a ona siedziała z tyłu i cały czas gadała do swojego pudla tym szczebiotliwym głosikiem, nie mogłam tego znieść, a potem był postój, ona mówi, że ma mokre spodenki, ja też miałam mokre, co z tego. Zdjęłam spodenki, pod spodem mam jeszcze majtki od stroju kąpielowego, ona mówi, że jak to będzie wyglądać, że my będziemy w majtkach, zrobiłam sobie pareo z chusty, którą miałam na ramionach, a Dominika patrzy na mnie zazdrośnie, że tak to sobie świetnie zorganizowałam, mam pareo, zdjęłam to pareo i jej dałam: proszę, weź, ja sobie założę ręcznik. To był gest pojednawczy, gest zrozumienia dla jej potrzeby bycia kobietką. Nagle przypomniała mi się jej opowieść o tym, że przeziębiła sobie pęcherz, ciągle jej się chce siku, poszła do apteki, żeby kupić lek, i „nie uwierzycie, akurat sprzedawcą był mężczyzna, tak mi było głupio”, kompletnie nie mogłam zrozumieć, o co jej chodzi, i mówię do niej: skoro już i tak byłaś zawstydzona, to trzeba było z tego skorzystać i kupić jeszcze prezerwatywy.

A po tym spływie ta Dominika z Beatą natychmiast poszły pod prysznic, a jak wyszły z łazienki, to miały wieczorowe makijaże. Nie mogłam w to uwierzyć. NIE CHCIAŁAM JUŻ BYĆ KOBIETĄ.