Korporacja kościół - Piotr Babiński - ebook + książka

Korporacja kościół ebook

Babiński Piotr

4,0

Opis

Skąd się biorą księża? Jak i przez kogo są formowani? Czego oprócz ślepego posłuszeństwa i liczenia pieniędzy można się nauczyć w seminarium? Ile kosztuje dobre proboszczostwo w bogatej parafii, ile w gorszej, biedniejszej? Ile zarabia ksiądz i na czym? Jak manipuluje wiernymi? Korporacja kościół. Wyznania księdza, książka oparta na osobistych doświadczeniach byłego księdza Piotra Babińskiego, nie pozostawia wielu złudzeń. Tej potężnej i odwiecznej korporacji , w której nie Bóg rządzi, a nienasycona żądza władzy nad ludzkością i światem, nie da się naprawić. Można się tylko wyzwolić spod jej potężnych wpływów.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (139 ocen)
54
41
33
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Julia2114

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, myślę że osoby wierzące w Boga, które same mają wątpliwości co do różnych aspektów kościoła katolickiego, czytając tę książkę poczują, że nie są w tym same. Czyta się bardzo szybko, wciągający styl pisania i najważniejsze to racjonalne argumenty ukazujące hipokryzję i naleciałości, które nic z prawdziwą wiarą nie mają wspólnego.
10
ogodlewska

Z braku laku…

Bardzo ciężko się to czyta. Mój główny problem z tą książką to to, że liczyłam na esej dowodzący tezie zawartej w tytule, a dostałam wynurzenia sfrustrowanego autora, które formą bardziej wpisują się w post na portalu społecznościowym niż książkę. Na pierwszy plan wybija się jego postać, która sprawia bardzo antypatyczne wrażenie. Językowo jest słabo - całość jest napisana bardzo kolokwialnym językiem. Co trochę dziwi zważywszy na przeszłość autora i to, że jego wykształcenie powinno przygotować go do wygłaszania cotygodniowych mów, z wiązki z czym z pewnością musiał czego o języku się uczyć. Pewnie dobra redakcja mogłaby to zmienić, wymazać polowe żenujących akapitów inne dać do przepisania, ale tutaj ewidentne tego zabrakło. Książka sprawia wrażenie zapisanej przedwcześnie - przydałoby się więcej czasu na uporządkowania i przepracowania doświadczeń autora, zanim ten przystąpił do ich spisywania.
00
Strzmarta

Całkiem niezła

Strasznie chaotycznie napisana.
00
KlimAg

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać..
00
Epikur46

Nie oderwiesz się od lektury

Gratuluję Autorowi odwagi. Jestem o mniej więcej o pokolenie starszy. Formalnie jestem katolikiem, ale tylko dlatego że proces apostazji może być prowadzony według bardzo rygorystycznych zasad.
00

Popularność




Wstęp

Siedzę w galerii handlowej. Z głośników płynie muzyka od czasu do czasu przerywana reklamami. Wokół obojętni ludzie, jeszcze nie tłum, bo za wcześnie. A ja siedzę i zaczynam pisać być może najważniejszą książkę mojego życia. Odpowiada mi ta obojętność. Nikogo nie obchodzi, kim jestem ani co tu robię. Mogę sobie siedzieć i klikać w klawiaturę. Robię swoje i nikomu nie przeszkadzam. W jakimś sensie tak jak w czasach, które nazywam „poprzednimi”. Choć wtedy w niektórych momentach wydawało mi się, że jestem naprawdę potrzebny. I to mnie – między innymi – w księżostwie trzymało. Pamiętam taką sytuację, kiedy jechałem sam do Warszawy. Byłem bardzo zmęczony, choć jeszcze nie przysypiałem. Zacząłem myśleć, co by było, gdybym się teraz zabił. Spróbowałem sobie wyobrazić swój pogrzeb. Zobaczyłem twarze osób, które wtedy wydawały mi się bliskie. I nagle zacząłem się modlić, żeby wrócić bezpiecznie, bo przecież „tylu ludziom jestem potrzebny”. To złudzenie, które wtedy we mnie zakiełkowało, trwało potem bardzo długo i bardzo długo nie pozwalało mi się uwolnić. Dawało mi wyjątkowo silną potrzebę bycia lojalnym wobec korporacji, której poświęciłem życie. Korporacji, która to życie prawie zniszczyła. Korporacji, której wtedy bym tym słowem raczej nie określił. Którą wszyscy znają. Korporacji „Kościół rzymskokatolicki”.

Pisząc, często zastanawiam się, jak ten czy ów zareaguje na to, co przeczyta. To się po prostu tak jakoś samo narzuca. Zaraz potem jednak dociera do mnie, że w większości wypadków reakcją będzie po prostu wyparcie lub zlekceważenie, może trochę agresji. Ale nie łudzę się, że ta książka wywoła jakieś gwałtowne przemiany lub rewolucję w KRK. Chrystus podsumował tę kwestię następująco: „Jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby ktoś zmartwychwstał, nie uwierzą” (Łk 16:31) . To prawda, że w ostatnim czasie pojawia się coraz więcej książek i artykułów na ten temat. A to o księżach i ich przewinieniach, a to o cicho odchodzących zakonnicach (niezła książka), a to o celibacie (za i przeciw). Są też paszkwile, typu Byłem księdzem, które poza obrzydzeniem i gniewem nic nie wnoszą. Tak, im więcej czytam, tym bardziej dochodzę do wniosku, że łatwo mówić o objawach, piętnować przestępstwa. Łatwo pisać sensacyjnie. Ale jakoś nie wydaje mi się, żeby ktoś w ogóle chciał dotrzeć do przyczyn. Tych prawdziwych. Albo zatrzymujemy się na moralnym potępieniu księży gwałcących dzieci (i to potępienie jest jak najbardziej słuszne), albo analizujemy (ostatnio często na podstawie anonimowych ankiet), ilu z duchownych ma „babę”, oburzamy się, dyskutujemy na temat wierności (bądź niewierności) złożonym przysięgom, a tutaj trzeba by dojść do sedna i wreszcie nazwać przyczyny. Dlaczego? Ano dlatego, że trzeba by powiedzieć, że przyczyną problemów KRK jest on sam. Zanegować wszystko od podstaw, a raczej do podstaw i stwierdzić, że KRK to w ogóle nie jest Kościół, a z chrześcijaństwem takim, jakiego chciał Jezus Chrystus, łączą go tylko pozory. Czytałem na ten temat sporo artykułów, przede wszystkim z kręgu Kościołów protestanckich czy ewangelikalnych, ale tam podchodzi się do tematu religijnie, udowadniając na przykład, że Kościół rzymskokatolicki to „Wielka Nierządnica”, „Wielki Babilon”. I pewnie jest to po części prawda, choć zazwyczaj ogrom trudnych emocji zaburza logikę. Ja jestem przekonany, że KRK to sprawnie funkcjonująca korporacja i wszystko, co się tam dzieje, podlega regułom korporacyjnym. Chciałbym tego w swojej książce dowieść.

Kim jestem, żeby tak mówić? Byłym katolikiem, byłym księdzem, byłym zakonnikiem. Byłym kościelnym prawnikiem. Wiem, że gdybym to napisał na FB, to serwery by im siadły od hejtu. Że robię do własnego gniazda, że jestem zdrajcą, że odreagowuję jakieś swoje problemy itd. Dlatego nie piszę na FB, nie zakładam forów ani grup dyskusyjnych. To nic nie da, niczego nie zmieni. Zresztą zmiana KRK od wewnątrz nie jest możliwa. Wielu próbowało… Ta zmiana nie jest możliwa, bo nie jest potrzebna. KRK jest od początku swojego istnienia (czyli od czasów cesarza rzymskiego Konstantyna) błędem i nadużyciem. Nie ma czego tu zmieniać, trzeba się uwalniać. Ale żeby się uwalniać, człowiek musi wiedzieć, od czego i dlaczego.

I o to mi najbardziej chodzi. W tej książce być może jest trochę informacji wyglądających na sensacyjne, ale raczej niewiele. Jeśli ktoś szuka thrillera, pewnie się zawiedzie. Piszę ze swojego punktu widzenia. I ze swojego punktu odczuwania. Człowieka, który w tym siedział od wczesnej młodości, który ofiarował KRK najbardziej twórcze lata życia, który zostawił tam zdrowie. I który nie żałuje (!). Taka jest po prostu moja życiowa droga. Taką przyszło mi zapłacić cenę za wolność i bliskość Boga. Życie…

Nie mam zatem poczucia jakiejś wielkiej misji. Nie będę się też wypróżniał literacko na KRK. Ani moralizował. Piszę o własnych (głównie) doświadczeniach, o tym, co widziałem, co słyszałem, co przeżyłem, a mam o czym opowiadać. Za to nie mam już złudzeń. Nic już nie wypieram. Choć momentami brzmi to może brutalnie, piszę prawdę. Wszystkie przywołane w książce wydarzenia są prawdziwe, choć jasne, że ukrywam nazwiska, zmieniam imiona, bo nie mam pieniędzy na procesy. Formułuję też własne oceny. Mam prawo.

Odwołuję się do dokumentów własnych korporacji KRK, do Katechizmu Kościoła Katolickiego, do Kodeksu Prawa Kanonicznego i do kilku innych. Ale to nie jest praca naukowa, więc będę dobierał teksty źródłowe oszczędnie. Bo to jest książka z kluczem, a jej celem jest – jeszcze raz powtórzę – ukazanie, że Kościół rzymskokatolicki to nastawiona na władzę korporacja, myśląca, działająca właśnie na zasadach korporacyjnych. Chcę też sprowokować czytelników do myślenia. Do dyskusji raczej niekoniecznie, bo szczerze mówiąc nie spodziewam się merytorycznej dyskusji z korporacją. Jeśli już jakaś dyskusja, to przede wszystkim czytelnika z samym sobą. Czyli zmierzenie się z problemem. Oczywiście, że można napisać książkę o pieniądzach i seksie w KRK. Ale pieniądze i seks tylko towarzyszą władzy, one są środkami do celu lub gratyfikacjami niższego rzędu. Władza jest na topie. Zdecydowanie!

„Die Sache Jesu braucht Begeisterte” – to tytuł i jednocześnie początek refrenu jednej z bardziej znanych i popularnych niemieckich piosenek religijnych. Nie wiem, czy katolickiej, ale bardzo chętnie przez katolików w Niemczech śpiewanej (przynajmniej jakieś piętnaście lat temu). W tłumaczeniu na język polski słowa te znaczą: „Sprawa Jezusa potrzebuje zachwyconych / oddanych / zaangażowanych”. Według autora tekstu istnieje jakaś „sprawa Jezusa” w sensie Jego idei, pomysłu, projektu. I ten projekt potrzebuje grupy zaangażowanych wykonawców. Podobnie jak idea / projekt Steve’a Jobsa potrzebował zaangażowanych wykonawców. Jest lider, on jest autorem i właścicielem rewolucyjnego, wspaniałego, ba! genialnego projektu, a wszyscy, którym się ten projekt podoba, mają go wspierać wszystkimi swoimi zasobami, poświęcić się mu. W wypadku Steve’a Jobsa to projekt Apple. W wypadku Jezusa Chrystusa to projekt „zbawienie świata”. I teraz: naśladowcy i współpracownicy Jobsa mają oddać swoje życie jego projektowi, a naśladowcy Chrystusa mają oddać swoje życie jego pomysłowi. To jest schemat korporacyjny. Całkowicie i doskonale odpowiedni, jeśli chodzi o projekt Apple, całkowicie i doskonale nieodpowiedni, wręcz obraźliwy i nieadekwatny, jeżeli chodzi o projekt „zbawienie świata”. Bo ten ostatni został w całkowicie doskonały, wystarczający i pełny sposób zrealizowany przez Chrystusa. I niczego więcej zrobić się nie da ani robić nie trzeba. Bo zbawienie jest darem, który albo ktoś przyjmuje, albo nie. Niczego się nie da tu dodać, rozwinąć, ulepszyć. Nie da się też poświęcić życia jego realizacji, bo już wszystko jest zrealizowane. Można to po prostu wziąć i z tego skorzystać. Lub nie.

Budowanie korporacyjnych schematów wokół zbawienia jako projektu genialnego fundatora oznacza, że da się ten projekt rozwijać, ulepszać, poprawiać i wciąż sprzedawać w coraz lepszych i nowocześniejszych wersjach, dlatego właśnie w korporacji KRK oprócz Biblii musi funkcjonować tradycja, która poprzez dogmaty rozwija projekt źródłowy.

Czytanie tej książki (jak i wszystkich innych) to wolna decyzja czytelnika. Nie biorę odpowiedzialności za emocje odbiorcy. I za skutki w postaci ewentualnych decyzji. Czy zachęcam do czytania? Oczywiście!

Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam

Leżę sobie w wózeczku i przysypiam. Wokół mnie sporo dźwięków i zapachów, których jeszcze nie rozumiem ani nie umiem nazwać. Ale już je znam. I niezależnie od tego niezrozumienia są już moje. Pieśni kościelne, wypowiadane modlitwy, zapach kadzidła. Wdycham, ale się nie zaciągam. Jeszcze nie. Ale to wszystko, ta atmosfera jest już częścią mnie. I będzie mnie kształtować. Będzie sprawiać, że naturalne dla mnie będzie środowisko kościelne. Nie środowisko wiary, relacji z Bogiem, ale środowisko kościelne. Kiedy ktoś mnie zapyta, w którym momencie życia wsiąkłem w KRK, powiem: w żadnym. To było we mnie od zawsze. Wdychałem kadzidło już z wózka dziecięcego. To nie były sprawy wymagające tłumaczenia. To nie ja wsiąkłem w KRK, to on we mnie wsiąknął. Zawsze był obecny. Mało tego, dobrze się kojarzył. W ogóle we wczesnym dzieciństwie, które już świadomie pamiętam, Kościół to były kolędy, zapach ogromnej choinki w domu mojej babci, śnieg iskrzący się w świetle ulicznych lamp po drodze na pasterkę, a po powrocie smak szynki, którą tradycyjnie jedliśmy plasterkami, bo już wolno. A w dodatku ta szynka, jak to w latach siedemdziesiątych minionego stulecia, była tylko na święta, więc dzięki ci, KRK (albo może i dzięki, Jezu), bo to ty sprawiłeś, że mam szyneczkę… Nigdy nie pytałem o nic, bo po co pytać, skoro to wszystkie takie przyjemne, takie ciepłe, takie rodzinne. No i były prezenty. Można było też zjeść banana lub pomarańczę. W końcu to święta.

Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego tak wielu ludzi w Polsce kompletnie bezkrytycznie łyka wszystko, co wiąże się z Kościołem. Dochodzę do wniosku, że właśnie dlatego. On w nich wsiąknął zanim byli w stanie cokolwiek ocenić, wpływa na ich sposób życia i myślenia, nawet kiedy o tym nie wiedzą. Tak, my nie wsiąkamy w KRK, to on wsiąka w nas. I nie chodzi mi o tę warstwę świadomą, warstwę zwyczajów, przekonań, kryteriów. Dużo wcześniej przesiąkamy zapachami, dźwiękami, klimatem… One siedzą w nas głęboko i nami kierują. Często bez naszej wiedzy. Kiedy czytam artykuły bądź wypowiedzi różnych osób nieszczególnie przychylnych Kościołowi rzymskokatolickiemu, widzę jak mimo swojej niechęci myślą i mówią z tego samego poziomu co katolicy określający się jako głęboko wierzący. Myślą tak i mówią, bo zostali tak wychowani, i to nie w warstwie świadomej – powtarzam – a w warstwie wrażeń i doznań. I to w nich tkwi bardzo głęboko. Mają to w genach. Kościelność. I jej konieczność. Może dlatego KRK po 1989 roku tak świetnie dogadywał się właśnie z komunistami? Bo przecież to właśnie za rządów SLD Kościół był w stanie wywalczyć dla siebie najwięcej wymiernych korzyści. Jak to działa? Ano tak na przykład jak w szkole. Teoretycznie rzecz biorąc szkoła polska jest neutralna światopoglądowo (o ile to w ogóle jest możliwe…). W praktyce, nawet jeżeli zapisano to w ustawach, nawet jeżeli w podstawie programowej nie ma zbyt wielu akcentów religijnych (czytaj: katolickich), to w grudniu dzieci w młodszych klasach, ucząc się matematyki, liczą choinki lub mikołajów. Teksty w nauczaniu języków obcych zawierają odwołania do Christmas lubEaster. Jak się to usprawiedliwia? Ano mówi się, że to przecież polska tradycja narodowa. I to niby ma załatwiać sprawę. Ale nie załatwia. I nie piszę tego jako ateista, ale jako chrześcijanin, który stara się żyć według tego (i tylko tego), co zawarte w Biblii. A tam nie ma ani Bożego Narodzenia, ani Wielkanocy jako okazji do świętowania. Nic takiego Chrystus nie nakazywał. Mam zatem prawo, by mi takich tradycji nie narzucano. Jasne, że nie da się (i nie ma takiej potrzeby, bo zrobiłoby to wielu osobom krzywdę) usuwać takich symboli z przestrzeni publicznej. Ale mam prawo, by moje dzieci nie musiały odrabiać zadań domowych o takiej tematyce. Takie samo prawo, jakie mają na przykład żydzi czy buddyści. A to prawo w praktyce szkolnej szanowane nie jest. Nauczyciele za to dziwią się bezmiernie, jak to możliwe, że nie ma w domu choinki, że dzieci nie piszą listów do Mikołaja itp. I nie dociera do nich, że to jest po prostu prawo tych, którzy nie podzielają katolickiej symboliki i obrzędowości. Wdychaliśmy wszyscy kadzidło od niemowlęctwa i zostało to w nas praktycznie zakodowane. Może gdybym deklarował się jako świadek Jehowy, buddysta czy muzułmanin, to jeszcze zostałoby to (głównie z obawy przed konsekwencjami prawnymi) uszanowane, ale skoro mówię, że jestem chrześcijaninem, to o co chodzi?

Powołujemy się na tak zwane wartości chrześcijańskie w życiu publicznym. No to może warto by je zdefiniować. A może nie? Może wreszcie zobaczyć, że słowo „wartość” nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem? Sformułowanie „wartość” jest terminem filozoficznym, obojętnie, czy przypiszemy je do metafizyki czy etyki, jest to filozofia. I to wcale nieposiadająca długiej tradycji, bo pojęcie wartości do filozofii w sensie ścisłym wprowadził dopiero Max Scheler w pierwszej połowie XX wieku. Potem do katolickiej teologii jego myśl wprowadzał między innymi Karol Wojtyła. A Biblia z jakąkolwiek filozofią nie ma nic wspólnego. Ani też żadnej nie tworzy. Biblia mówi tylko i wyłącznie, jak żyć w relacji z Bogiem, a raczej zaprasza do osobistego nawiązania tej relacji. Wkurza mnie, kiedy słyszę o „wartościach chrześcijańskich”, których nikt nie umie do końca zdefiniować ani powiedzieć, czym się różni miłość od miłości chrześcijańskiej, szacunek od szacunku chrześcijańskiego, dobroć od dobroci chrześcijańskiej itd. Podobno Luter powiedział (a przynajmniej taki widziałem mem), że „chrześcijański szewc nie ma robić chrześcijańskich butów, on ma robić dobre buty”. Białej gorączki dostaję, kiedy słyszę, że „Chrystus jest dla chrześcijanina największą wartością”. Jest osobą, a osoba nie jest wartością. I kropka. Nie mogę mieć relacji z wartością, bo to pojęcie abstrakcyjne i teoretyczne. Mogę natomiast mieć relację z osobą. I do tego, według Biblii, zaprasza mnie Chrystus. Mówi: „Jestem Nauczycielem, Panem, Mistrzem”, mówi: „Towarzysz mi”. Dygresja: w większości przekładów Biblii pojawiają się słowa „pójdź za mną”. Jednak tłumaczenie interlinearne zawsze przekłada te fragmenty jako „towarzysz mi”. A to są zupełnie inne relacje: albo jestem tylko naśladowcą, albo jako towarzysz (doli i niedoli) biorę również odpowiedzialność. I uważam, że do takiej zdrowej relacji, w której biorę pełną odpowiedzialność za moje osobiste decyzje, zaprasza chrześcijanina Jezus Chrystus. Koniec dygresji. Tyle że taka relacja kompletnie nie pasuje do modelu korporacyjnego reprezentowanego przez KRK. Tu trzeba mieć relacje z instytucjami, „wartościami”, tradycją, historią. Swego czasu w polskich mediach dziwiono się japońskim praktykom korporacyjnym, polegającym między innymi na wspólnym odśpiewaniu na baczność hymnu korporacji przed rozpoczęciem pracy albo na żelaznym zwyczaju, że mężczyźni po wyjściu z korpomordoru, zanim udadzą się do domu, muszą iść wspólnie na piwo do pobliskiego (zawsze tego samego) baru. A mnie się jakoś narzuciło podobieństwo pomiędzy tym a na przykład benedyktyńskim zwyczajem, by zaraz po wstaniu z łóżka, zanim się zacznie robić cokolwiek, biec do kaplicy, by tam wspólnie (z pamięci) śpiewać psalm poranny. Oraz wszystko, łącznie z odpoczynkiem i rekreacją, robić wspólnie.

To, co się dzieje pomiędzy tobą a Bogiem, to sprawa prywatna. Moje doświadczenie mówi mi, że można w gronie księży świetnie gadać na każdy temat, poza tym jednym. Relacja osobista z Chrystusem jest pewnym tabu. Bo to należy do „sfery wzniosłości”, dotyczy raczej konfesjonału czy też „kierownictwa duchowego”…

W mediach często odbywają się dyskusje między katolikami a osobami reprezentującymi inne poglądy (dyskusje o aborcji, eutanazji, legalizacji narkotyków). Ścierają się te osoby na planie czysto filozoficznym, porównują swoje hierarchie wartości i dochodzą do wniosku, że nigdy się nie zgodzą, bo te hierarchie są albo sprzeczne, albo niezachodzące. A to oznacza albo wrogość, albo obcość. Żeby zatem żyć i funkcjonować w jednym kraju, jedni muszą narzucić innym swoją hierarchię wartości. Ale ci inni nie chcą, więc nici z porozumienia. I tak dyskutują, czasem nawet krzyczą na siebie. I nic pozytywnego z tego nie wynika, bo wyniknąć nie może. Bo to walka międzykorporacyjna. Ostatecznie to po prostu jest walka o władzę.

Podduszam się, czyli to miał być początek drogi

Nie ma mowy o spaniu. Ekscytacja jest tak wielka, że nasila się kaszel alergiczny. Trochę się podduszam. Potem otwieram okno. Błąd. Parujące na trawniku pod blokiem rośliny nie pomagają. Rodzice też nie śpią. Dziś jedziemy do postulatu. Walizki spakowane. Ręczniki obeschły już z łez wylanych przez mamę, kiedy wyszywała na nich moje inicjały. W jakimś sensie stracimy się nawzajem. Jeszcze nie wiemy jak bardzo. Ale na pewno jest to moment odcięcia pępowiny, a to boli. Ja nie myślę o tym. Jestem już tam, w zakonie. Kilka godzin jazdy pociągiem, udajemy, że wszystko jest w porządku. Ale wiemy dobrze, że Kościół jest dużo bardziej zazdrosny niż kobieta. I zaborczy. Na wiele lat się stracimy. I niektóre z łączących nas nici zostaną zerwane bezpowrotnie. Ale teraz jeszcze się łudzimy. I przeżywamy ekscytację pomieszaną z lękiem. To znaczy ja ten lęk silnie wypieram. Dla mnie to przygoda. O uczuciach moich rodziców nie myślę. Ja mam już nową matkę – Kościół i nowego ojca – ZET. Poświęcę mu sporo miejsca w tej książce.

Poznałem go w sumie niewiele wcześniej, bo niecałe cztery lata. Kolega ministrant podsunął mi książki o Świętym Założycielu, o Duchowości, o Zgromadzeniu. A potem zaproszenie na rekolekcje w Częstochowie. I złapałem haczyk. Byłem już wcześniej podatny na takie zachęty, bo korporacja KRK od paru lat poprzez katechezę (wtedy jeszcze przy parafii) i ministranturę mieliła mnie w swoich młynach. Byłem świetnie przygotowanym narybkiem. Trzeba było mnie tylko odłowić i wpuścić do właściwego stawu. I właśnie to zrobił ZET. Był postacią niesamowicie atrakcyjną. Przede wszystkim był cudzoziemcem. Ponadto starał się mówić po polsku i nieźle mu to wychodziło. Co więcej – mówił o Biblii i tłumaczył Biblię prawie bez przerwy. To była ta nowość i świeżość, która mnie uwiodła. Wyglądało na to, że ta duchowość, w którą się zaangażowałem, jest bardzo biblijna (dopiero później miało wyjść, że jednak nie do końca). Chłonąłem wszystko, co ZET mówił i pisał, a było tego dużo, odkrywałem nowy, nieznany świat i – jak mi się wtedy wydawało – Boga. Dlatego nie miałem żadnych wątpliwości, kiedy przyszło podejmować decyzję. Nie polonistyka, o której wcześniej marzyłem, nie Agnieszka, w której się kochałem, nawet nie seminarium diecezjalne, w którym widział mnie mój proboszcz. Ale zgromadzenie ZET, w Polsce obecne od niedawna, prawie nieznane (choć powstałe we Włoszech w 1815 roku). „Młode, niesprawdzone szeregi” – jak napisał mój proboszcz w opinii, której nie miałem prawa znać, ale mi ją przeczytał.

Rekolekcje zamknięte dla młodzieży męskiej – jeździłem na nie przez całe liceum dwa razy do roku. Świetna okazja, by się podszkolić w duchowości, pogłębić ją, naładować akumulatory. A przy okazji spotkać się w gronie znajomych. To były przecież jeszcze te błogosławione czasy bez internetu! Jeździliśmy zazwyczaj całą ekipą. Rekolekcje uważaliśmy za wymagające, bo od kolacji pierwszego dnia aż do śniadania w dniu wyjazdu obowiązywało pełne milczenie poza przewidzianymi w programie „rozmowami duchowymi” na spacerach, na które chodziliśmy po dwóch. Trzeba przyznać, że poza pewnymi wyjątkami zachowywaliśmy te wymagania, bo było to dla nas wtedy jakieś wyzwanie. Codziennie dwa kazania (na mszy i na nabożeństwie), konferencja, godzina pytań, grupowe rozważanie Biblii, adoracja godzinna w kaplicy, wymiana doświadczeń w grupie na temat „jak dzisiaj żyłem Ewangelią”. Sporo tego i czas był intensywny, ale lubiliśmy to bardzo, bo czuliśmy, że się rozwijamy. Odkrywaliśmy wielkość KRK, jego duchową głębię, jego historię i nauczanie. Tak oto odbywał się przez kilka lat kolejny etap wsiąkania KRK w moje myślenie, emocje, pamięć, tożsamość. Stawałem się idealnym kandydatem na księdza, sam o tym nie wiedząc.

Rekolekcje odbywały się w wakacje oraz w czasie ferii zimowych. A poza tym raz w miesiącu w pobliskim domu Zgromadzenia można było wziąć udział w weekendowym dniu skupienia, takich minirekolekcjach, odbywających się na identycznych zasadach. Tak więc zapewnione było całoroczne szkolenie i rozwój, bo oprócz tego raz w tygodniu spotykaliśmy się w grupie we własnej parafii. A jeszcze raz w miesiącu jako parafialny animator jeździłem na spotkania informacyjne do animatora diecezjalnego. Nie miałem zatem żadnych szans, musiałem prędzej czy później poczuć powołanie.

Był w tym wszystkim jeszcze dodatkowy smaczek – konspiracja. Mówimy o latach 1985 – 89. Władze wtedy nie pozwalały na rejestrację żadnych nowych zgromadzeń zakonnych, więc moje działało w podziemiu, praktycznie nielegalnie. Kiedy do niego wstąpiłem, zostałem oficjalnie zapisany do innego legalnie działającego zakonu, żeby nie pójść do wojska. Obowiązywało konspiracyjne milczenie, nawet zakaz opowiadania kawałów politycznych. Wszystko było takie bohaterskie, takie surowe i mocne zarazem. Głębokie i porywające. Można powiedzieć, że nawet wzniosłe.

Galaktyczny wojownik

Wychowywano nas po żołniersku. I to w dwóch aspektach. Po pierwsze co do pewnej surowości życia, a po drugie w mentalności bycia oddziałem. I to raczej frontowym. Teraz wiele osób zgłasza się do Wojsk Obrony Terytorialnej. Przy tej okazji podkreśla się potrzebę przygotowania do walki i obrony ojczyzny przed wrogiem, który może zaatakować. Ideę tę uważam za słuszną i uzasadnioną. Osoby, które się zgłaszają, podają motywację patriotyczną. I bardzo dobrze.

Nas jednak formowano do obrony Boga i Kościoła rzymskokatolickiego. To pierwsze to w ogóle nonsens – Boga nie trzeba bronić, bo każdy, kto przeciwko Niemu występuje, jest po prostu w żałosnym błędzie i w żałosnym położeniu. Bogu żaden człowiek nic nie może zrobić ani w żaden sposób zaszkodzić. KRK jako instytucja natomiast z całą pewnością obrony potrzebuje. Nie tylko dlatego, że jest po prostu ludzkiej produkcji korporacją, która musi walczyć o swoje interesy, ale również ze względu na swój sposób funkcjonowania, który przysparza jej wielu jak najbardziej zasłużonych wrogów.

Przywołam tutaj pewien tekst, który funkcjonuje w kręgach katolickich od dawna, czasem jako starożytna modlitwa, czasem jako zapisek z II wojny światowej, czasem jako współczesny wiersz: „Chrystus nie ma rąk, ma tylko nasze ręce, aby dzisiaj pracować. Nie ma nóg, ma tylko nasze nogi, aby prowadzić ludzi Swoją drogą. Chrystus nie ma ust, ma tylko nasze usta, aby mówić o Sobie ludziom. Nie ma pomocy, ma tylko naszą pomoc, aby przyciągać ludzi do Siebie. Jesteśmy jedyną Biblią, jaką ludzie jeszcze czytają. Jesteśmy ostatnim orędziem Boga spisanym w czynach i słowach”. Jest to oczywiście wierutna bzdura, świadcząca o braku wiary we wszechmoc Boga i moc Jego Słowa, ale świetnie sformułowana, w sposób chwytający za serce, bo odwołujący się do pięknych uczuć i do chęci poświęcenia się dla jakiejś lepszej, wyższej, wzniosłej sprawy. Ten tekst dobrze ilustruje sposób, w jaki byliśmy jako młodzi mężczyźni werbowani do korporacji. Bazowano na tym, co w nas było najlepsze. Najlepsze uczucia, najwrażliwsze struny w sercu. Bóg – Jezus Chrystus czeka na ciebie, musisz Go bronić przed złym światem, przed złymi ludźmi, przed Szatanem! To całkowite zaprzeczenie chrześcijaństwa, które głosi, że to my jesteśmy zbawieni, czyli uratowani przez Chrystusa… I co z tego, i tak daliśmy się na to złapać. Na wizję Boga, który jest potrzebujący. Niewszechmogący. Na ten majstersztyk PR: jeśli wstąpisz do Jego armii, staniesz się żołnierzem Chrystusa, to On sam będzie twoim dowódcą. I On ze swojego sztabu w niebie pokieruje walką. Twoje życie będzie walką. A On będzie cię umacniał. A na końcu, w niebie, nagrodzi twoją walkę w Jego obronie. No i oczywiście w obronie Jego Kościoła. „You’re in the army now. Stand up and fight!” – jak mówią słowa znanej piosenki zespołu Status Quo.

Co ważne, mamy tu do czynienia z kwestią bycia wybranym. W prawdziwej wersji chrześcijaństwa wybranym przez Boga jest ten, kto przyjmuje zbawienie. Powołani są wszyscy, ale wybrani tylko ci, którzy sami wybierają. Ale nie wybierają „zaciągnięcia się do armii Boga”. Wybierają to, że chcą uznać swoją grzeszność i przyjąć zbawienie od Jezusa Chrystusa, ponieważ sami zbawić się nie mogą. Nam tłumaczono natomiast, że Bóg spośród już zbawionych wybrał nas w jakiś szczególny, niezasłużony przez nas samych sposób, tak jak w słowach jednej z powołaniowych piosenek: „Boże, powołałeś mnie, Boże, Ty wezwałeś mnie. Ty pragniesz mnie posłać, bym głosił słowa Twe. Boże, na wezwanie Twoje daję Tobie serce me. Boże, nie mogę zrozumieć miłości, którą dałeś mi. Panie, skąd ta hojność Twoja? Panie, czemu właśnie ja? Wcale nie zasłużyłem na miłość, którą dałeś mi. Dziękuję Tobie, o Panie, dziękuję za miłość Twą, dziękuję za powołanie, które dałeś mi. To będzie dla mnie szczęśliwy dzień, gdy włożysz na mnie swe ręce. To ze szczęścia dusza ma śpiewa słowa te”. No, powiem wam, że do dzisiaj odzywają się we mnie pewne emocje, jak słyszę te słowa… Mimo że dawno już odkryłem, że są kłamstwem… Siła indoktrynacji jest ogromna. A indoktrynacja przez wspólne śpiewanie pieśni działa niesamowicie mocno. Wbija się w świadomość (i pewnie w podświadomość także) dzięki emocjom, które temu towarzyszą. Śpiewaliśmy dużo i chętnie, większość z nas miała za sobą doświadczenia pielgrzymkowe, graliśmy na gitarach, czuliśmy moc… Poza momentami wspólnego śpiewu w kaplicy czy podczas świętowania przy stole były też ogniska z ich wyjątkową atmosferą, śpiewanie „misyjne” podczas rekolekcji itp. Lubiliśmy to, bo dawało poczucie wspólnoty myśli i dążeń, jakiejś wspólnej drogi.

I tu zaczyna się też coś, co nazywam „zjawiskiem podwójnego transparentu”. To z pewnego rysunku satyrycznego przedstawiającego transparent z napisem z przodu „Serdecznie witamy”, a z tyłu „I już was mamy”. Konkretnie chodzi mi o to, że tu zaczynała się ta ogromna jazda na uczuciach: wstępujesz do armii Boga, jesteś Jego wybranym wojownikiem, walczysz o sprawę, zostałeś niezasłużenie wyróżniony, On cię kocha, chce, żebyś dla Niego walczył, nie możesz mu odmówić… A jeżeli się już zaciągniesz, no to pozamiatane. Nie wolno się cofnąć, zawahać, trzeba wszystko pozostawić i porzucić. Przypomina mi się film Soldier z 1998 roku (w Polsce wyświetlany pod durnym tytułem Galaktyczny wojownik). Generalnie główny bohater jest wybranym jeszcze w niemowlęctwie i całe życie szkolonym żołnierzem. Walczy w kolejnych wojnach, jednej po drugiej. Zdobywa doświadczenie, jest twardy jak stal. Jest wspaniałym, niezwyciężonym wojownikiem. Stan „pomiędzy wojnami”, jak to ujmuje jeden z napisów w filmie, jest dla niego stanem nienaturalnym, powodującym frustrację, stres i tęsknotę za walką. Dawno już nie wie, o co walczy, w końcu każda wojna była o co innego i gdzie indziej. Ale walczy i chce walczyć. Żaden z moich wychowawców i formatorów nie przyznałby się, że chce ze mnie zrobić maszynę do walki w armii Boga. Ale czym mieliśmy być my, którym za przykład dawano takich ludzi jak pewien zakonnik ze zgromadzenia braci szkolnych, który całe życie pilnował, żeby nie opuszczać ramion, nawet kiedy taki nakaz został zniesiony? Tak, formowano nas na wojowników walczących za wiarę. I nam to odpowiadało. Dawało poczucie siły. Przynależności, i to nie byle jakiej! Czuliśmy się niezniszczalni i nie widzieliśmy takich zadań, którym byśmy nie podołali. W moim zgromadzeniu funkcjonowało powiedzenie: „Jeśli chcesz zostać przełożonym domu, musisz sobie go zbudować”. I tak było! Ja sam prowadziłem budowę przez pewien czas, a potem zostałem przełożonym. Wszyscy, my klerycy, czuliśmy się wyjątkowo, bo nie tylko byliśmy na szkoleniu armii kościelnej, ale byliśmy zakonnikami i misjonarzami, a to przecież „siły specjalne”!

Przykład: pierwsza noc w „nowym domu nowicjatu”, a w zasadzie w starej ruderze stojącej na terenie, gdzie w przyszłości miał się wznosić dumnie dom prowincjalny. Jest nas trzech. Wyprowadziła się już mieszkająca tu rodzina, więc możemy jako oddział rozpoznawczy przygotować kwaterę dla pozostałych. Mamy łóżka piętrowe, więc je sobie skręcamy, ale okazuje się, że nie ma materacy. Będziemy zatem spać we trzech na starym, przeraźliwie wielkim i przeraźliwie zdezelowanym tapczanie. Warunki polowe, ale to nic. Kombinujemy jakąś kolację – udaje się zrobić jajecznicę. Dokonujemy odkrycia w ubikacji – poprzedni lokatorzy wyprowadzając się, zabrali ze sobą rurę odpływową od sedesu, żeby więc nie zanieczyścić piwnicy, musimy korzystać z ledwo stojącej sławojki na zewnątrz. Ale to też nic, bo przecież to wielka przygoda i wszystko jest częścią naszej służby Bogu. Dom nie ma prawdziwych podłóg, tylko szalunki z desek, pod którymi jest piwnica. Po pewnym czasie, kiedy już jesteśmy w komplecie, budzi nas w nocy zimno. Piec się wypalił, a na ścianach szron. Od podłogi ciągnie, więc w środku nocy przebudowa sypialni. Szukamy wszystkich możliwych folii i dywanów, na nie kładziemy materace, teraz warstwa koców, do śpiworów wchodzimy w kurtkach i przykrywamy się kołdrami. Do rana jakoś przetrwaliśmy.

Piąta piętnaście. Prawie jak u Stachury „godzina słynna piąta pięć”. A dalej już raczej Siekierezada. Zaraz po pobudce zaprawa, bo akurat ktoś z młodych przełożonych jest fanem wojskowego wychowania. Zaprawa to zazwyczaj piętnaście minut niezbyt forsownej gimnastyki. Chyba że akurat budowlańcy potrzebują piachu do betoniarki. Ooo, wtedy zaprawa to już jak najbardziej forsowne ładowanie sporej przyczepy, co trwa koło czterdziestu minut. A potem z uśmiechami godnymi sowieckich pionierów idziemy na śniadanie. A nie, nie na śniadanie. Na modlitwę do kaplicy. Kaplica jest cokolwiek prowizoryczna, ale ktoś wstał o piątej, żeby w niej napalić. Na dworze zimno, a jak człowiek z piżamy wskoczył od razu w drelichy, to teraz w cieple prawie natychmiast zasypia. Walczę z sennością, zmuszam się do czytania, w końcu klękam, bo na siedząco zaraz zasnę, a chwilę potem… budzi mnie śmiech kolegów, których rozbawiło to, że śpię, klęcząc z głową opartą o ołtarz. Teraz już jesteśmy wszyscy dobudzeni. A ponieważ dyżurny zrobił już śniadanie, możemy iść do jadalni. Tu dołączają do nas robotnicy i atmosfera robi się coraz bardziej męska. Nie chodzi tylko o przepocone drelichy i zdjęte w przedsionku buty. To też. Ale bardziej o napięcie z powodu długotrwałego niewyspania i przemęczenia. Wsuwamy ile się da chleba z dżemem, bo wędliny jak na lekarstwo, za to dżemu sporo, śliwkowy i truskawkowy. Siostry niechętnie go wydawały, zorganizowałem więc kilka dni wcześniej akcję dywersyjną. Po aprowizację jeździmy raz w tygodniu do domu głównego w mieście i pod czujnym okiem siostry przełożonej pobieramy zapasy na kolejny tydzień. Do sióstr nie dotarło, że pracujemy naprawdę ciężko, trudno więc wynegocjować większą ilość jedzenia. W końcu dwunastu chłopa musi zjeść. No, ale co my za chłopy… My zakonnicy… Co robić, jak się po dobroci nie da? Razem z dwoma braćmi podłączamy przyczepkę do samochodu i korzystając z tego, że siostry pobożnie śpiewają nieszpory w kaplicy, otwieramy po cichutku bramę, wpychamy ręcznie przyczepkę i ładujemy, ile wlezie. W kaplicy w oknach witraże, siostry nie widzą. Weszło sporo słoików dżemu. Szybciutko (cała akcja trwała z piętnaście minut) cofamy samochód, podpinamy przyczepkę i uciekamy. Zdobyliśmy prowiant, a ja stałem się bohaterem w swoim domu zakonnym na długo zanim to było modne. O dziwo ojciec ZET nas nie opieprzył, kiedy pod wieczór przyjechał na mszę. Za to wcześniej opieprzył siostry za skąpstwo, bo „pszeczesz chłop muszy jeszcz”. Zadziwiające. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ…

A wracając do naszej codzienności. Jedno jest w niej stałe: mnóstwo ciężkiej fizycznej pracy, mało odpoczynku, zero prywatności. Jeden moment zapadł mi głęboko w pamięć. Otóż kiedy rozpoczynaliśmy nowicjat, trafiliśmy do gospodarstwa rolnego i trzeba się było zmierzyć ze zbiorami z pól (bladego pojęcia nie miałem o tym rodzaju pracy). Ktoś w pewnym momencie zaniedbał sprawę odpowiedniego zeskładowania brukwi zebranej z półtora hektara pola. Została zrzucona na blisko półtorametrową kupę bez oczyszczenia. Ta hałda leżała na środku podwórka od początku września prawie do końca listopada i przez cały ten czas zawsze znajdowały się pilniejsze roboty, a brukiew musiała czekać. Więc czekała i powoli gniła, bo nie została oczyszczona z liści i zakopcowana. Nastał listopad, a wraz z nim przymrozki. Ostatni moment, by ratować to, co miało być pożywieniem dla dwóch krów na całą zimę. Tak że niewesoło. Rozpoczynamy „akcję brukiew”. Została ona zaplanowana jak prawdziwa kampania: był „oddział transportowy”, który z narażeniem zdrowia na solidnym już mrozie wykopywał te bulwy z kupy na podwórzu i przewoził taczkami do niedawno ukończonego (nieogrzewanego) wielkiego garażu na ciągnik. Tu już czekała „grupa uderzeniowa” ustawiona w krąg z nożykami w rękach wokół niemożebnie śmierdzącej brukwi. I tymi nożykami osiem godzin na mrozie ratowaliśmy bulwy. Oślizgłe, po wierzchu gnijące i bardzo cuchnące. Byliśmy po pewnym czasie lekko przymuleni ze smrodu i początków hipotermii. Trzeba było coś zrobić, żeby nie oszaleć. I tu ktoś wpadł na świetny pomysł: będziemy śpiewać! Zmienialiśmy się więc jako szantymeni i śpiewaliśmy po kolei wszystkie pieśni i piosenki ze śpiewnika. Czyli: adwentowe, kolędy, wielkopostne, wielkanocne, maryjne, mszalne, pielgrzymkowe, turystyczne, dziecięce. A potem znów od początku. A potem „koncert życzeń”. Odbijało nam ze zmęczenia. A w podświadomość wbijała się w międzyczasie informacja, że jesteśmy zwartym, sprawnym oddziałem, który właśnie przeszedł kolejną próbę bojową. I to z pieśnią na ustach! Wytrzymaliśmy mróz, smród, monotonię. Odmroziliśmy dłonie i stopy. Wypiliśmy litry herbaty. Zdarliśmy gardła od śpiewu. Ale oto my! Komandosi Kościoła rzymskiego.

Były także inne momenty próby. Na przykład rozładunki transportu przywożonych materiałów budowlanych. Mieliśmy budować nowy dom zakonny. Była to duża inwestycja i trzeba było zgromadzić sporo materiałów, które były organizowane, jak się tylko dało (mówimy o roku 1990). Obowiązywała zasada niezaglądania w zęby darowanemu koniowi, nawet jeśli okazywał się on dychawiczną szkapą. Transporty przyjeżdżały o każdej porze dnia i nocy. Mnie w pamięć wryła się szczególnie jedna sytuacja. Otóż mieliśmy znajomego, pana Mirka, który miał solidnego kamaza z przyczepą. I przywoził nam wszystko, co się dało na tę ciężarówkę zapakować. Organizował też niektóre towary. Między innymi udało mu się wydębić w jakiejś cegielni dość kiepską cegłę po bardzo niskiej cenie. Cegielnia chciała się tego chłamu pozbyć i chętnie zgodziła się na groszową transakcję. Ale był warunek: pan Mirek wywiezie to cholerstwo jak najszybciej. No oczywiście pan Mirek się zgodził, my też. Cegły było sporo, dziesięć tysięcy sztuk oficjalnie, nieoficjalnie chyba co najmniej drugie tyle. Ustaliliśmy, że w ciągu dnia będą dwie tury, które rozładujemy, a potem będziemy odpoczywać, bo koło dwudziestej ma przyjechać transport z drewnem – belki, krokwie, deski, cały dach przyszłego budynku. Nie baliśmy się tego, ponieważ wiedzieliśmy, że przyjadą również robotnicy, którzy pomogą nam to rozładować. Pan Mirek zaczął wozić od rana. Jedna tura rozładowana. Potem druga. Szło to szybko i sprawnie, bo było nas ośmiu. Koło obiadu bez zapowiedzi przywiózł trzecią. Wkurzyliśmy się solidnie, bo przecież mieliśmy odpoczywać. Zjedliśmy spóźniony obiad, a za godzinę przyjechała czwarta tura cegieł (przypominam: kamaz z przyczepą). W cegielni ładowali to wózkami widłowymi na paletach, więc szło migiem. Pamiętam, że zaczęliśmy się drzeć na pana Mirka i przełożony musiał nas uspokajać. Ale nie było wyjścia, cegły nie mogły zostać na samochodzie. O dwudziestej transport z drewnem jednak nie przyjechał. Czekaliśmy do dwudziestej trzeciej i poszliśmy spać. Nie było wtedy komórek, więc żadnych wieści, transport zaginął w akcji. O trzeciej w nocy zbudziło nas ujadanie psa. Jest transport! Ubraliśmy się szybciutko. Od razu okazało się, że sytuacja wygląda słabo. Wielka ciężarówka z wielką przyczepą nie podjedzie pod górkę, bo mokro i się zakopie. Musimy po trochu przerzucać drewno na wóz i zrzucać na podwórku. Robotnicy nam nie pomogą, bo są kompletnie pijani i musimy ich zanieść do domu i położyć spać. Po tym samarytańskim geście (i uspokojeniu kierowcy, który przeszedł gehennę podczas drogi, bo panowie robotnicy już przy załadunku w pięciu obalili pół skrzynki wódki i dopijali się potem w szoferce, bili się w trakcie jazdy, chcieli wyrzucać jednego w biegu z auta, w końcu podczas postoju jeden z nich poszedł za stację benzynową siusiać, zgubił się w lasku i szukali go półtorej godziny) koło czwartej nad ranem rozpoczęliśmy rozładunek dwunastometrowych belek, z których każdą trzeba było nieść w pięciu. Potem krokwie i deski. I tak do siódmej rano. Sam nie wiem, jak myśmy to zrobili w takim tempie. Kierowca pojechał, my zjedliśmy śniadanie i snuliśmy się po obejściu, bo spać już się nie za bardzo chciało. Kiedy o jedenastej pan Mirek przyjechał z kolejną turą cegieł, nie wyszedł już z szoferki do końca rozładunku, bo się nas bał. Wściekli rozładowaliśmy… A po południu ku naszemu osłupieniu znowu cegły! I tu już coś puściło, została przekroczona granica wytrzymałości, zaczęliśmy się śmiać i mieliśmy już wszystko gdzieś. Poczuliśmy się mocni, nic nas nie złamie. Byliśmy jak po treningu Navy Seals.

Od jakiegoś czasu zaczęliśmy zaniedbywać modlitwę, bo pojawiła się niespodziewana atrakcja: nocne czuwania w lesie. Nie, nie była to jakaś dziwaczna praktyka religijna. Zaczęliśmy grodzić las. A że od lat był on ogólnodostępny, ludzie organizowali tam ogniska i pijatyki, a zalane przez nas pracowicie w ciągu dnia betonem słupki ogrodzeniowe były wyrywane z ziemi. Trzeba więc było lasu pilnować. Rozpisaliśmy trzygodzinne wachty i podzieleni na trzyosobowe grupki zawalaliśmy noce, łażąc po lesie. Trochę strach, ale nikt się nie przyzna. No bo wstyd. Udajemy, że to super przygoda. Ale niewyspani jesteśmy bardzo. Dlatego z radością przyjmujemy zawieszenie porannych rozmyślań w kaplicy. I tak je całe przesypialiśmy. Tyle że rozmyślania nie po to zawieszono, żebyśmy mogli dłużej pospać, a dlatego, że robotnicy potrzebowali pomocników wcześniej (oni do kaplicy nie chodzą). Nasz dzień wyglądał więc następująco: pobudka, ładowanie piachu, krótka modlitwa, śniadanie w biegu (zazdrościmy robotnikom, oni mogą się napić kawy, nam wolno tylko w niedzielę po południu), robota, obiad, robota, msza (w drelichach), kolacja, zazwyczaj dokończenie roboty, mycie i spanie (no nie do końca, zależy o której masz dyżur w lesie). I tak przez trzy miesiące. Od czasu do czasu atrakcje specjalne, na przykład przez dwa tygodnie zamiast ładować piach, jeździmy kraść gruz na fundamenty.

Po tym czasie mózg jest już tak zlasowany, że zasadniczo łyknie wszystko… I łyka. Teraz z perspektywy wielu lat widzę, że urabiano nas metodami sekciarsko-wojskowymi. Ale wtedy…

Pomiędzy tym