Kroniki Eksplozji - Lianke Yan - ebook + książka

Kroniki Eksplozji ebook

Lianke Yan

4,0

Opis

Kroniki Eksplozji” to mitorealistyczna opowieść o wielkim skandalu, jakim jest rozwój współczesnych Chin oraz hipnotyzującej i dewastującej mocy władzy. Eksplozja ‒ zapadła mieścina rozkwitająca w megalopolis dzięki złodziejstwu, domom publicznym i korupcji ‒ jest sceną bezlitosnej walki o wpływy i pieniądze; walki, w której nikt nie bierze jeńców, a każdy przejaw dobroduszności zostaje surowo ukarany. Yan Lianke – jeden z najwybitniejszych, a przy tym  najbardziej cenzurowanych żyjących pisarzy chińskich ‒ sięga nie tylko po wyrafinowaną stylizację, ale wręcz całkiem nowy język, by portretując eksplozjan i tworzony przez nich/na nich nowy świat, opowiedzieć mroczną prawdę o owładniętych szaleństwem władzy i bogactwa rodakach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 613

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (11 ocen)
5
3
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

Eksplozja - cudo miasto…
00

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:炸裂志 (Zhalie Zhi)
REDAKTOR PROWADZĄCA: Elżbieta Brzozowska
REDAKCJA: Bernadeta Lekacz
KOREKTA: Emilia Świętochowska
PROJEKT OKŁADKI I STRON TYTUŁOWYCH: Wiktor Dyndo
SKŁAD I ŁAMANIE: ROCH Wojciech Ochocki
Wydanie pierwsze
Warszawa, 2019
© Copyright Yan Lianke, 2013 © Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2019 © Copyright for the Polish translation by Joanna Krenz
ISBN 978-83-66272-84-2
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
www.piw.pl
POLUB PIW NA FACEBOOKU!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Konwersja: eLitera s.c.
.

Tego samego autora:

Sen wioski Ding

W przygotowaniu:

四书 (Si Shu)

受活 (Shouhuo)

CHINY I LITERATURA CHIŃSKAWOBEC MITOREALIZMU

Yan Lianke

1

Dla czytelnika literatura często staje się źródłem inspiracji w życiu. Dla pisarza przeciwnie, to życie nieodmiennie jest źródłem literatury, źródłem twórczego przymusu.

Dzisiejsze Chiny pędzą naprzód w szaleńczym tempie, starając się w jak najkrótszym czasie nadrobić i prześcignąć to, czego osiągnięcie Europie i Ameryce zajęło dwa stulecia. Liczą się tylko cele, a nie proces i sposoby ich osiągania. Nieprzebierające w środkach działanie na skróty, nastawione na maksymalną i bezwzględną efektywność, stało się filozofią sukcesu oraz drogą do rozwoju i dobrobytu. Władza i pieniądze opętały dusze miliarda i czterystu milionów ludzi zamieszkujących starożytną chińską ziemię, sprawiając, że dzień w dzień dochodzi na niej do przerażających wydarzeń niedających się przewidzieć w najczarniejszych wyobrażeniach. Pośród wszechobecnego chaosu zacierają się granice między pięknem a brzydotą, dobrem i złem, prawdą i fikcją, tym, co wartościowe, i tym, co pozbawione sensu. Rozpadły się kryteria osądu i hierarchie. Rozsypała się cała logika, na której do tej pory ludzkość mogła polegać. Pozostaje ona dziś bezradna jak magnes wobec piasku. Mimo całej swojej siły, całego potężnego pola oddziaływania jako narzędzie interpretowania rzeczywistości stała się bezużyteczna.

W jednym z chińskich aresztów zatrzymanego utopiono w wypełnionej do połowy misce do mycia rąk. Przed Świętem Wiosny w Szanghaju wyłowiono z rzeki Huangpu ponad dziesięć tysięcy martwych świń dryfujących z nurtem w stronę ujścia. W pewnej prowincji w przeddzień wprowadzenia nakazu kremacji starsi ludzie masowo popełniali samobójstwa, by spocząć w ziemi, a nie spłonąć w krematoryjnym piecu. To nie żarty, wszystko to wydarzyło się naprawdę.

Choć wydaje się to nierzeczywiste, choć sprzeciwia się wszelkim prawom zdrowego rozsądku, takie z pozoru niemożliwe rzeczy dzieją się dzień w dzień, w każdej godzinie i minucie, stopniowo stając się naturalnym środowiskiem, w którym funkcjonujemy. To tak, jakby ktoś wymienił całą wodę i powietrze. Chiny to kraj nowy i stary zarazem. Panuje w nich skrajna autokracja feudalna, a jednocześnie całkiem współczesny luksus. Są skrajnie zwesternizowane, a jednocześnie na wskroś orientalne. Zmieniają się pod wpływem świata, a jednocześnie sukcesywnie zmieniają świat. To, co powstaje w wyniku ścierania się i docierania ze sobą tych antynomii, przekracza ludzkie pojęcie i rzuca wyzwanie wyobraźni. Stąd mamy dziś w Chinach nierzeczywistą rzeczywistość, nieistniejące istnienie, niemożliwe możliwe. Świat, w którym rządzą dziwne prawidłowości, niewidzialne i nienamacalne. Nową logikę i nowy rozsądek. Stan, który można określić jako mitorealność.

Owa mitorealność początkowo budziła w Chińczykach zdziwienie i zasiewała wątpliwości, potem stała się codziennością, do której powoli przywykli, aż w końcu całkowicie na nią zobojętnieli, akceptują ją, a nawet identyfikują się z nią. Świat patrzy na Chiny oniemiały, nie potrafiąc przejść do porządku dziennego nad niewiarygodnymi doniesieniami, które regularnie docierają zza Wielkiego Muru. Pióra i klawiatury pisarzy chińskich również okazują się bezradne wobec tej zupełnie nowej i obcej sytuacji niemającej precedensu w dziejach ludzkości. Wszelkie światowe nurty literackie, izmy, style, techniki, metody w konfrontacji z chińską rzeczywistością zamieniają się w bezkształtne westchnienia i desperacką walkę o oddech.

Chińska rzeczywistość domaga się nowego sposobu pisania.

Nieopisywalna historia i nieuchwytne fakty wymusiły powstanie tego, co nazywam mitorealizmem. Polega on na zastosowaniu zupełnie nowych, niepowtarzalnych środków opisu w celu wydobycia na światło dzienne tego, co zaciemnione, i na wierzch tego, co ukryte. W celu uchwycenia „nieistniejącej” prawdy. Literatura kroczyć musi ścieżką duszy i ducha (a nie życia). Docierać do najgłębszych warstw świata, do samego jądra, którego aktywność inicjuje burzliwe reakcje na powierzchni rzeczywistości.

2

W konwencjonalnej powieści, jaką znamy, nie do pomyślenia jest brak związku przyczynowo-skutkowego w narracji, między kolejnymi wydarzeniami, szczegółami, a także w psychologii, wypowiedziach i postawach bohaterów. Kauzalność, kojarzona z logicznością i naukowością, zawładnęła życiem ludzkości i losami wszechświata. Fakty tworzą łańcuch o gęsto splecionych ogniwach, które następują po sobie z taką oczywistością, jak dziś następuje w wyniku zakończenia się wczoraj. Nie byłoby życia, gdyby wcześniej nie powstało słońce. Nie byłoby ciąży, gdyby nie było seksu. Nie byłoby nowych środków transportu, gdyby nie wynaleziono silnika. Zdroworozsądkowa oczywistość tej przyczynowo-skutkowej logiki nie pozostawia najmniejszych wątpliwości.

W klasycznych powieściach realistycznych konstrukcja postaci i przebieg wydarzeń podporządkowane są całkowicie relacjom przyczynowo-skutkowym, w których skutek jest w dodatku idealnie adekwatny do przyczyny, a przyczyna do skutku. Stukilogramowa przyczyna koniecznie niesie za sobą stukilogramowy skutek. Stukilometrowe więc nieodmiennie poprzedzone jest stukilometrowym ponieważ. Te ponieważ i więc można pominąć w narracji, ale one i tak istnieją. Całkowita przystawalność do siebie przyczyny i skutku stanowi o „wszechkauzalności” realizmu. Nadrzędną logiką realistycznej powieści jest idealna korelacja przyczyny i skutku. W ten sposób układa się i rozwija fabuła. Każde przekroczenie lub odstąpienie od tej zasady sprawia, że dzieło nie może być uznane za czysty realizm.

„Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka”[1]  – czytamy w Przemianie Kafki. Aż do końca powieści narrator nie mówi nam, dlaczego i jak z fizjologicznego punktu widzenia Gregor Samsa zamienił się w robaka.

Skutek pozostał, ale przyczyna uległa zatarciu.

To największe wykroczenie Kafki przeciw realizmowi. Jemu właśnie literatura zawdzięcza powstanie lokującej się poza sferą realizmu akauzalności. Więc bez ponieważ. Efekt bez warunków wstępnych. Ale także przyczyna bez skutku (jak w Procesie albo Zamku). I tak zrodził się absurd. Nowy rodzaj pisania. Zasiane zostało ziarno nowej literatury.

„[Melquiades] Chodził od domu do domu, ciągnąc za sobą dwie metalowe sztaby i wszystkich ogarniało przerażenie na widok spadających ze swego miejsca rondli, kotłów, obcęgów i fajerek; drewno trzeszczało, bo gwoździe i śruby rozpaczliwie usiłowały się wyrwać, a zagubione od dawna przedmioty ukazywały się gdzieś, gdzie już tysiące razy bezskutecznie ich szukano, wlokąc się hałaśliwie za magicznym żelazem Melquiadesa”[2]  – pisze Marquez w Stu latach samotności.

Przyciągane przez magnes gwoździe i śrubki w stole usiłują wyrwać się ze swoich miejsc. Przyczynowość odrzucona przez Kafkę tu znów powraca radośnie i beztrosko. Ale powracająca przyczyna nie jest idealnie proporcjonalna do skutku, jak w realizmie. Można by rzec, że to taka półprzyczynowość. Półprzyczynowość rządzi Stoma latami samotności, pozwalając poszczególnym elementom narracji i ich wzajemnym relacjom zachować mniejszy lub większy związek z codzienną rzeczywistością i zdroworozsądkową logiką. Od czasu wydania powieści Marqueza świat zaczął coraz bardziej pożądać takiej półprzyczynowości, pragnąć jej, domagać się, wołać o nią, obdarowując Amerykę Łacińską i jej pisarzy chwałą niczym bułeczkami mantou na pustkowiu pośród głodu.

3

Skoro to chińska rzeczywistość wymusiła powstanie mitorealizmu, to w takim razie w jakiej przyczynowo--skutkowej ramie on funkcjonuje?

Dopiero dziś do Chińczyków zaczyna docierać absurdalność Wielkiego Skoku w latach sześćdziesiątych XX wieku. Jak można było z wiązki chrustu i garstki piasku wytopić sztabkę żelaza? Jak z jednego mu albo wręcz z dwóch dziesiątych mu ziemi uprawnej uzyskać dało się dziesięć, dwadzieścia tysięcy jin pszenicy? Okazuje się, że nawet w najbardziej absurdalnej rzeczywistości i historii, takiej jak chińska, kryje się jakaś wewnętrzna prawda.

A w tej wewnętrznej prawdzie jedna lub więcej „wewnętrzna przyczynowość”.

To właśnie owa wewnętrzna przyczynowość rządzi najbardziej absurdalną rzeczywistością, historią i ludźmi. W Biblii Bóg powiedział: „Niech się stanie światłość” i stała się światłość. Bóg powiedział: „Niech się stanie woda” i stała się woda. Bóg powiedział: „Niech się stanie dzień” i stał się dzień. Tymczasem w chińskiej rzeczywistości i historii cały absurd, chaos, bezład i mętność, cały ból i wszystkie konflikty, których doświadczają ludzkie serca i dusze, mają swój korzeń w głęboko ukrytej i niedostępnej wewnętrznej przyczynowości. Kiedy pisarstwu udaje się uchwycić tę wewnętrzną przyczynowość – to jądro, które rozsadza powierzchnię rzeczywistości – „mit” z mitorealizmu staje się niewidoczną w świecie, ale widoczną w literaturze prawdą, którą można przechować. Prawda mitorealizmu nie ma na celu dowiedzenia, że jeden plus jeden równa się dwa, ale sprawienie, by ludzie doświadczyli i poczuli, dlaczego jeden plus jeden nie równa się dwa. Dlaczego zajście zdarzenia B nie ma żadnego związku ze zdarzeniem A. Nie tylko pozwala on wyjaśnić, jak można było uwierzyć, że z jednego mu da się wyprodukować od dziesięciu do dwudziestu tysięcy jin pszenicy i ryżu, ale ukazuje także przyczynę, skutek, proces i „fakty”, które istotnie doprowadziły do wyprodukowania z jednego mu dziesięciu do dwudziestu tysięcy jin.

Głównym bohaterem mojej powieści Czteroksiąg jest pisarz poddany reedukacji. Aby wyprodukować dziesięć tysięcy jin zboża z jednego mu pola, wybiera on szczególny kawałek ziemi. Okazuje się, że w tym miejscu pochowany został cesarz, który niegdyś miał nieograniczoną władzę nad światem ludzi i natury. Pisarz obsiewa ziemię, pod którą znajduje się cesarski grób, pszenicą. Kiedy pszenica kiełkuje i potrzebuje podlewania, mężczyzna za każdym razem rozcina sobie palec i dodaje do wody własnej krwi. Dochodzi do tego, że gdy zboże zaczyna dojrzewać, pisarz otwiera sobie żyły, pozwalając krwi wytrysnąć w powietrze i zmieszać się z deszczem. I tak kiedy nadchodzą żniwa, kłosy pszenicy z jego pola okazują się tak duże jak kolby kukurydzy. Z jednego mu rzeczywiście udaje się zebrać dziesięć tysięcy jin. Głęboko ukryty przed wzrokiem innych ból i dramat człowieka – oto cena wszystkiego, co ludzkość posiada i posiąść może, oto wewnętrzna przyczynowość rządząca produkcją dziesięciu tysięcy jin z jednego mu.

Realizm pozostaje bezwzględnie wierny związkom logicznym i odpowiedniości przyczyny i skutku.

Literatura absurdu zwykle rozrywa te zależności.

Realizm magiczny przywraca przyczynowość, ale odrzuca wzajemną proporcjonalność przyczyny i skutku.

Mitorealizm natomiast identyfikuje pod powierzchnią chińskiej rzeczywistości wewnętrzną przyczynowość. Pozwala uchwycić niewidoczne jądro w trakcie reakcji rozszczepienia. Choćby nie wiem jak chaotyczny, nielogiczny i nieuchwytny wydawał się ten proces rozpadu, mitorealizm wydobywa z niego sens i czyni zrozumiałym. Kroniki Eksplozji mają służyć właśnie dotarciu do owego jądra, którego aktywność powoduje chaos i prowadzi do pękania fasady rzeczywistości. A skoro już powieści udaje się uchwycić te niewidoczne dla świata, ukryte w ziemi korzonki absurdu, sama powierzchnia rzeczywistości wydaje się w porównaniu z tym nieistotna. Celem Kronik jest dotarcie do „najbardziej chińskiej” przyczyny.

Czyż malarz, który chce pędzlem oddać kształt i fakturę niewidocznego z zewnątrz koryta rzeki, zastanawia się nad tym, czy ma sens tempo jej nurtu i stopień wzburzenia powierzchni? Mitorealizm chce zmierzyć się właśnie z zakrytym przez wodę korytem rzeki i ukształtowaniem brzegu. Chce przedstawić te dwie trzecie góry lodowej, które ukryte są pod powierzchnią morza, i w ten sposób wyjaśnić, dlaczego ta widoczna gołym okiem jedna trzecia wygląda tak, a nie inaczej.

Mitorealizm nie powstał z zamiłowania do izmów. Nie zrodził się też w głowie pisarza ani w stalówce jego pióra. Jego jedynym źródłem są ludzie zanurzeni we wszechobecnym, niezrozumiałym dla świata chaosie i absurdzie chińskiej rzeczywistości oraz składające się na tę rzeczywistość fakty. Nie jest on światopoglądem ani metodologią, ale raczej duchem „chińskiej historii” i „chińskiej opowieści”. Nie jest perspektywą literacką, ale samą istotą, naturą i źródłem rzeczywistości jako takiej.

ROZDZIAŁ I

Uwagi wstępne

1. Słowo od Głównego Kronikarza

Szanowni Czytelnicy, niech mi będzie wolno w tej krótkiej przedmowie wyjaśnić kilka spraw. Jeśli poczujecie się zniesmaczeni tym, co powiem, wszystkimi zawartymi w niniejszej przedmowie zdarzeniami i przemyśleniami, możecie dawać upust swojemu niezadowoleniu pod moim adresem, ale nie wińcie, proszę, pozostałych członków Komitetu Kronikarskiego.

1) Przyznaję, że zgodziłem się odłożyć na bok powieść, nad którą pracowałem, by oddać się sporządzaniu Kronik Eksplozji nie tylko dlatego, że jestem synem eksplozjańskiej ziemi, ale może przede wszystkim przez wzgląd na niewyobrażalne wręcz honorarium, jakie za spisanie niniejszych annałów zaoferowały mi władze miasta Eksplozja, sumę, o jakiej nie marzyłem w najśmielszych snach. Wybaczcie mi, proszę, tę materialistyczną motywację, ale potrzebowałem tych pieniędzy, jak mężczyzna o wysokim poziomie testosteronu potrzebuje kobiety. Burmistrz Eksplozji wyprawił do mnie swojego sekretarza z takim oto posłannictwem: „Panie Yan, burmistrz polecił mi przekazać, że gotowi jesteśmy zapłacić każdą kwotę, jakiej pan sobie zażyczy, o ile nie zażąda pan przejęcia wszystkich banków w mieście, byleby tylko zgodził się pan spisać dzieje miasta. Gotowi jesteśmy przystać na wszystkie pańskie warunki”. Poruszyła mnie ta propozycja. Perspektywa rychłego wzbogacenia się i wizja niebotycznej fortuny zawładnęły moją wyobraźnią bez reszty. Nie pytajcie, proszę, ile ostatecznie zarobiłem na tej kronice. Dość powiedzieć, że do końca życia nie będę już musiał zaprzątać sobie głowy pieniędzmi. Wystarczy z nawiązką na zakup apartamentu, luksusowej limuzyny, sławy i pozycji społecznej.

W ten oto sposób zgodziłem się przyjąć funkcję autora i redaktora Kronik Eksplozji. Mówię otwarcie, włożyłem w te księgi ogromną ilość czasu i energii z myślą o Czytelnikach i całym mieście Eksplozja, ale także o zapłacie, jaką gwarantował mi ów kontrakt marzeń.

2) Zanim przystąpiłem do pracy nad Kronikami Eksplozji, postawiłem trzy warunki, na które burmistrz Kong Mingliang oraz cały komitet redakcyjny zgodnie przystali. Ustaliliśmy, co następuje:

1° Wolno mi swobodnie korzystać z materiałów i źródeł, którym ufam. Nikt nie ma prawa narzucać mi doboru faktów czy przykładów, nikomu też nie wolno stawiać mi żadnych konkretnych wymagań co do treści.

2° Jestem powieściopisarzem, a cechą powieściopisarzy jest dążenie do odzwyczajniania rzeczywistości. Nie mam więc obowiązku trzymać się sztywno konwencji stosowanej w uświęconym tradycją pisarstwie historycznym.

3° Dostanę do pomocy mądrą i uroczą sekretarkę, najlepiej świeżo upieczoną absolwentkę jakiegoś humanistycznego kierunku studiów.

3) Niezależnie od formy, w jakiej miasto Eksplozja zdecyduje się wydrukować i wydać Kroniki Eksplozji, jako autor będę wraz z miastem Eksplozja współwłaścicielem praw do książki. Jeżeli jednak miasto Eksplozja z jakichś powodów postanowi zaprzestać druku, wtedy prawo do dodruku i kolejnych wydań będzie w moich rękach.

4) Wszelkie prawa do przekładu (w tym również wydania w znakach nieuproszczonych w Hongkongu i na Tajwanie), a także prawa do ekranizacji, publikacji internetowej w całości lub w odcinkach oraz do innych sposobów wykorzystywania albo przetwarzania treści Kronik Eksplozji należały będą wyłącznie do mnie, Yan Lianke, głównego autora i redaktora. Miasto Eksplozja oraz pozostali członkowie komitetu redakcyjnego zrzekną się zaś swojego udziału w potencjalnych zyskach z tego tytułu.

Et caetera.

Drodzy Czytelnicy, odsłoniłem tu przed Wami rzeczy, o których nie wypada mówić publicznie, jak dżentelmenowi nie wypada wywieszać na zewnątrz brudnej bielizny. Śmiało, czytajcie, łajajcie, wyklinajcie. Wspinajcie się, jeśli chcecie, na łuki tryumfalne dziewiczej czystości i stamtąd głoście wszem i wobec, że Yan Lianke to dziwka, że się sprzedał jak kurwa, że nie ma za grosz honoru i uczciwości. Klnijcie, póki się nie zachłysnę pianą Waszej nienawiści i nie utopię się w oceanie śliny. Ale nim zatonę, proszę Was o jedno, jak skazany na śmierć, który ma prawo do ostatniego życzenia:

Przeczytajcie te kroniki! Choćby tylko kilkadziesiąt, kilkanaście czy kilka stron. Każda strona będzie jak kwiat złożony na moim grobie.

2. Skład komitetu redakcyjnego Kronik Eksplozji

Dyrektor honorowy: Kong Mingliang, burmistrz miasta Eksplozja

Dyrektor wykonawczy, główny autor i redaktor: Yan Lianke, pisarz, profesor Uniwersytetu Ludowego w Pekinie

Wicedyrektor: Kong Mingguang, profesor Uniwersytetu Nauczycielskiego Miasta Eksplozja, dawniej przewodniczący komitetu redakcyjnego „Kronik Powiatu Eksplozja”.

Członkowie (w kolejności według liczby i porządku kresek w nazwisku):

Kong Mingyao, słynny przedsiębiorca z miasta Eksplozja

Chen Yi, profesor Uniwersytetu Nauczycielskiego Miasta Eksplozja

Li Jinjin, urzędnik Wydziału Kultury Miasta Eksplozja, specjalista w dziedzinie kultury folklorystycznej

He Zhaojin, wybitny nauczyciel literatury i języka chińskiego w miejscowej szkole średniej

Su Dianshi, wykładowca w Akademii Edukacyjnej Miasta Eksplozja

Yang Feng, pracownik

Ouyang Zhi, pracownica

Yang Xicheng, pracownik

Zhao Ming, artysta zajmujący się sztuką wideo, członek Miejskiego Związku Pisarzy

Grafika: Luo Zhaolin

Korekta: Jin Jingmao

Skarbnicy: Liang Guodong, Dang Xueping

3. Kalendarium prac nad kronikami

Sierpień 2007: samorząd lokalny postanawia spisać od nowa dzieje miasta Eksplozja i podejmuje decyzję o uproszczeniu tytułu Kroniki lokalne miasta Eksplozja do formy: Kroniki Eksplozji.

Wrzesień 2007: powołany zostaje komitet redakcyjny Kronik Eksplozji z profesorem Uniwersytetu Nauczycielskiego, Kong Mingguangiem, na czele.

Październik 2007: komitet redakcyjny zwołuje pierwsze posiedzenie, oficjalnie rozpoczyna pracę nad kronikami na podstawie istniejących zapisów dziejów powiatu eksplozjańskiego.

Marzec 2008: zakończenie procesu gromadzenia materiałów.

Marzec 2009: ukończenie i wydruk wstępnej wersji tekstu, rozesłanie jej do poszczególnych wydziałów starostwa celem uzyskania ich opinii.

Grudzień 2009: wysłanie Kronik Eksplozji do drukarni.

Luty 2010: zakończenie oficjalnego druku.

Październik 2010, Narodowe Święto Ustanowienia Chińskiej Republiki Ludowej: celem szerszego rozpowszechnienia Kronik Eksplozji władze miasta postanawiają powierzyć słynnemu pisarzowi Yan Lianke, rezydującemu wówczas w stolicy, zredagowanie Kronik od nowa, tak by uczynić z nich wybitne dzieło literackie, godną pamiątkę procesu cudownej transformacji wioski Eksplozja w miasteczko, miasteczka w miasto, miasta zaś w metropolię, jaką znamy z dzisiejszych czasów, w hołdzie bohaterom, wybitnym osobowościom i obywatelom miasta.

10 października 2010: słynny pisarz Yan Lianke powraca do rodzinnej miejscowości i oficjalnie przejmuje funkcję przewodniczącego komitetu redakcyjnego Kronik Eksplozji oraz rozpoczyna pracę.

Końcówka listopada 2010: Yan Lianke po intensywnej lekturze, rozległym rekonesansie, licznych wizytach i rozmowach oraz gruntownych przemyśleniach wysuwa propozycje odnośnie do nowego kształtu Kronik Eksplozji, żądając zgody na spisanie dziejów miasta w zsubiektywizowanej formie, na co burmistrz ostatecznie przystaje.

Luty 2011: Yan Lianke przedstawia zarys kompozycji nowych Kronik Eksplozji.

Październik 2011: rozpoczęcie pisania.

Marzec 2012: Yan Lianke jako zagraniczny pisarz-rezydent Baptystycznego Uniwersytetu w Hongkongu kończy pisanie głównej części Kronik Eksplozji.

Sierpień 2012: ukończony zostaje wstępny manuskrypt Kronik Eksplozji.

Wrzesień 2012: Kroniki Eksplozji trafiają w ręce władz miasta oraz przedstawicieli różnych grup społecznych w celu ewaluacji, książka wywołuje ferment, krytyce i obelgom nie ma końca, mieszkańcy Eksplozji podają ją sobie potajemnie z rąk do rąk, dzieło powoli staje się legendą.

Rok 2013: Kroniki Eksplozji w końcu wydane zostają w języku chińskim jednocześnie przez wydawnictwa w Chinach kontynentalnych, na Tajwanie oraz w Hongkongu, jednak władze miasta, urzędnicy, administracja i obywatele reprezentujący wszystkie grupy i warstwy społeczne, od intelektualistów po prosty lud, niemal jednogłośnie wyrażają dezaprobatę dla tak absurdalnych i dziwacznych annałów miejskich. Wzmaga się fala bezprecedensowych ruchów antyhistorycznych, w związku z którą Yan Lianke zostaje wydalony z miasta Eksplozja z bezterminowym zakazem powrotu w rodzinne strony.

ROZDZIAŁ II

Ewolucja terytorialna (1)

1. Wioska naturalna

Dynastia Song

W okresie panowania Północnej Dynastii Song stolicą państwa był Bianliang (dzisiejszy Kaifeng). W odległości trzysta pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Bianliangu leżał Luoyang, który sam zresztą wcześniej pełnił funkcję stolicy, siedemdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Luoyangu położony był zaś powiat Gaoyi rozpościerający się u stóp góry Funiu, na obszarze aktywnym sejsmicznie. Pod płaszczem Ziemi od lat wzbierała wrząca lawa, która w końcu wydostała się na powierzchnię wraz z potężną erupcją wulkanu. Po wybuchu w powietrzu przez kilka miesięcy unosiły się gęste kłęby dymu. Ówcześni ludzie nie mieli bladego pojęcia o budowie geologicznej swojej planety, o skorupie, płaszczu czy ruchach płyt tektonicznych, mówili więc po prostu, że ziemia się rozstępuje albo że to wybuch ziemi. Ci mieszkający najbliżej wulkanu uciekali w popłochu. Część z nich schroniła się w górach Balou oddalonych o ponad sto li[3], a osiedliwszy się tam, zaczęli pracę na roli. W nowym miejscu żyło im się spokojnie i bezpiecznie. Społeczność powoli zaczęła przeradzać się w wioskę. Wioskę tę nazwano Eksplozją na pamiątkę ucieczki z wybuchającej ziemi.

Dynastia Yuan

Na samym początku Eksplozja liczyła blisko stu mieszkańców. Z powodu swego sprzyjającego położenia na równinnych terenach pomiędzy rzeką Yi a pasmem gór Balou wioska z czasem stała się miejscem intensywnej wymiany pomiędzy rolnikami, którzy zjeżdżali się tutaj, by handlować swoimi produktami.

Dynastia Ming

Liczebność populacji eksplozjan wzrosła gwałtownie do ponad pięciuset osób. Większość mieszkańców nosiła nazwiska Kong i Zhu. Znaczna część z nich uważała się za potomków Konfucjusza, choć nie potwierdzają tego żadne wiarygodne źródła. Życie w wiosce stopniowo nabierało stałego rytmu. Każdy pierwszy, jedenasty i dwudziesty pierwszy dzień miesiąca były dniami targowymi. Wszyscy zbierali się wówczas na placu i dokonywali najróżniejszych transakcji.

Dynastia Qing

W czasach panowania dynastii Qing dobrze prosperująca dotąd wioska zaczęła podupadać. W środkowych Chinach dochodziło do licznych zamieszek militarnych. Kiedy armia powstańcza Li Zichenga dotarła na tereny Henanu, w wiosce miała miejsce bitwa między oddziałami chłopów kierowanymi przez Li a wojskami Qingowskimi. Eksplozja oraz okoliczne osady stały się miejscem licznych grabieży, łupem złodziei padały plony i zwierzęta hodowlane. Wszystko to w połączeniu z wieloletnią suszą sprawiło, że nad wioską zawisło widmo głodu. Eksplozjanie, by się ratować, uciekli do innych prowincji, rozproszyli się w Shaanxi, Gansu i Xinjiangu. Doszczętnie zniszczona wioska niemalże opustoszała.

Okres republikański

Jedni wybywali, drudzy przybywali. Z biegiem czasu wioska na nowo się zaludniła i zaczęła rozkwitać jak dawniej. Według spisów prowadzonych w powiecie Gaoyi Eksplozja liczyła wówczas kilkuset mieszkańców. Słynęli oni z przedsiębiorczości i uczciwości. Sprzyjające położenie w pobliżu wodnych i lądowych szlaków towarowych sprawiło, że wieś ponownie stała się znaczącym lokalnym ośrodkiem handlowym. W środkowym okresie republikańskim, gdy w sąsiednich powiatach odkryto potężne złoża węgla, rozbudowana została także linia kolejowa, a stacja znajdowała się zaledwie dwadzieścia li od Eksplozji. Sprzyjało to rozwojowi ekonomicznemu i stymulowało przemiany w wiosce. Spokojna dawniej wieś naturalna przekształciła się w zorganizowany system wsi społecznych.

2. Wioska społeczna (1)

W 1949 roku ogłoszono powstanie nowych Chin. Dzieje wsi Eksplozja odzwierciedlają w mikroskali współczesną historię całego kraju, jego wzlotów i upadków, sukcesów i ekscesów. Wioska była świadkiem ataku na posiadaczy ziemskich podczas rewolucji kulturalnej, jak również szoku i szaleństwa wywołanego redystrybucją majątków. Na fali tych przemian jednemu z obszarników, nazwiskiem Zhu, odebrano żonę i dwie konkubiny i przydzielono je trzem najemnikom pracującym na roli. Wśród nich był dziadek od strony ojca obecnego burmistrza Kong Minglianga. Przypadła mu w udziale konkubina numer dwa. W noc poślubną zabrał ją do sypialni i położył do łóżka, sam jednak nie śmiał tknąć jej boskiego ciała, klęczał więc tylko u wezgłowia i oddawał jej pokłony aż do świtu. Kiedy kobieta przekonała się, jak prosty i uczciwy z niego człowiek, zeszła z łóżka i sama wciągnęła go na posłanie, zdjęła mu ubranie i zachęciła, by położył się na niej. Tamtej nocy począł się ojciec burmistrza Kong Minglianga, Kong Dongde, a wraz z nim zainicjowana została historia prześwietnego rodu, dzięki któremu ziściły się wszystkie cuda pomieszczone w niniejszych kronikach.

Po wyzwoleniu majątki ziemskie, które wcześniej trafiły w prywatne ręce chłopów, ponownie połączono i skolektywizowano. Na wieść o kolektywizacji dziadek burmistrza Konga usiadł na miedzy i płakał w głos przez trzy dni i trzy noce, płaczem swym ściągając na siebie uwagę gospodarzy z niemal wszystkich domostw, którzy podążając za jego przykładem, kolektywnie zalewali się łzami z powodu utraty ziemi. Tylko żona Konga, dawniej druga konkubina obszarnika Zhu, nie płakała, lecz przeciwnie, przycupnąwszy na miedzy, gładziła włosy i śmiała się w najlepsze. Nic nie mówiła, tylko śmiała się i śmiała. Tak oto zrodziła się „tradycja płaczu”, o której mowa będzie szczegółowo w dalszej części księgi. W czasie kampanii „trzech anty” i „pięciu anty”[4] niektórzy eksplozjanie wycinali drzewa z górskich lasów, by zrobić sobie trzonki do motyk i drewniane stołki, za co skazani zostali na karę więzienia, chłosty lub reformy przez pracę. Był to dla wszystkich szokujący obrót spraw. W tym okresie Kong Dongde przez nieuwagę zepsuł jedno z narzędzi należących do kolektywu. Aresztowano go pod zarzutem zniszczenia mienia socjalistycznego. Zdarzenie to do dziś pozostaje najgłębszą traumą rodu Kong, zarazem jednak to ono właśnie skłoniło autora tej księgi do podjęcia się owej wiekopomnej misji.

W 1958 roku, gdy kolektywizacja objęła wszystkie sfery życia ludu, w Eksplozji miała swoją siedzibę brygada produkcyjna podległa Eksplozjańskiej Komunie Ludowej. Od tej pory losy Eksplozji jeszcze bliżej związały się z losami Chińskiej Republiki Ludowej, której chwała i cierpienia stały się bezpośrednim udziałem mieszkańców wioski.

W roku 1966, wraz z wybuchem rewolucji kulturalnej, utworzyły się we wsi Eksplozja dwie główne frakcje, których zrąb stanowili odpowiednio przedstawiciele rodów Kong i Zhu. W międzyczasie trzeci wielki klan, ród Chengów, obserwował uważnie z boku rozwój wypadków, czekając na swój moment. Rewolucja w wiosce przybrała postać konfliktu między klanami, ten zaś stopniowo przerodził się w walkę klas. W ciągu dziesięciu rewolucyjnych lat, dziesięciu lat chaosu i wojen, wielu zginęło, wielu trafiło do więzień, pozostali zaś żyli z dnia na dzień z owoców pracy własnych rąk. Ojciec burmistrza Kong Minglianga, Kong Dongde, spędzał na polu całe dnie pochylony z motyką w dłoni, uprawiał swój kawałek ziemi. Dzień w dzień na grzbiet spadał mu grad ptasich kup, które rozwodnione rozpływały się na jego białej koszuli, ostatecznie tworząc na niej plamę w kształcie mapy Chin. Chodził w niepranej koszuli przez dwa tygodnie, z tą mapą namalowaną ptasimi ekskrementami, aż w końcu ludzie zwrócili uwagę na to niezwykłe zjawisko i donieśli o tym sołtysowi Zhu Qingfangowi. Ten potraktował sprawę z najwyższą powagą, informując o niej zarówno lokalną komunę, jak i władze powiatu. W efekcie Kong Dongde po raz drugi trafił do więzienia, a potem na reformę przez pracę. Dzień, w którym go wypuszczono i wrócił po cichu do wioski, okazał się początkiem nowej ery dla Eksplozji.

Punktem wyjścia historii spisanej w Kronikach Eksplozji.

3. Wioska społeczna (2)

Była wczesna zima. Zapanował chłód, ziemia zaczynała przymarzać. Ludzie kulili się w domach, drzewa stały zziębnięte i nagie. Wróble grzały się w stadkach pod okapami dachów. Cała Eksplozja pogrążona była w głębokiej ciszy, otulona nią jak watą.

Kong Dongde wyszedł z więzienia. Wszyscy myśleli, że umarł, tymczasem jednak wrócił do wioski żywy. Wrócił po kryjomu i przez miesiąc nie ruszał się z domu na krok, tak że mieszkańcy wioski długo nie zdawali sobie sprawy z jego obecności. Miał już wtedy sześćdziesiąt dwa lata, z których dwanaście spędził w więzieniu. Nikt nie wiedział, gdzie był więziony, co tam robił i co przeszedł. Pewnej nocy zapukał po prostu do drzwi swojego rodzinnego domu. Przywitała go żona i synowie. Było osłupienie, łzy, a potem martwa cisza, której żadna ze stron nie potrafiła przełamać. Oprócz pytań, co chciałby zjeść czy wypić, nie padło ani jedno słowo.

Był skazany na śmierć. Wszyscy myśleli, że dawno umarł, tymczasem on wrócił żywy. Posiwiał i wychudł jak wierzbowa witka. Całymi dniami przesiadywał w domu. Gdyby nie ruchy gałek ocznych, nie różniłby się niczym od trupa.

Gdyby się położył, wyglądałby zupełnie jak nieboszczyk.

Ale po dwóch tygodniach martwej ciszy na jego obliczu znów pojawiły się oznaki życia. Zawołał do siebie synów. Kiedy zgromadzili się wokół jego łóżka, oznajmił im niewiarygodne rzeczy.

– Świat się zmienia. Niebawem brygady przestaną się nazywać brygadami i staną się na powrót wsiami.

...

– Ziemia ponownie zostanie rozdzielona między chłopów, będzie można odbudować gospodarstwa i zacząć znów pracę na własny rachunek.

...

– Dobiega kresu epoka dominacji rodów Zhu i Cheng. Odtąd świat należał będzie do nas, Kongów.

Ożenił się w wieku dwudziestu lat. Ojcem został po trzydziestce. Miał czterech synów, którzy teraz patrzyli na niego jak gromadka odkarmionych szczeniąt, gotowych, by zacząć samodzielne życie. Najstarszy Kong Mingguang, drugi w kolejności Kong Mingliang, trzeci Kong Mingyao i czwarty Kong Minghui stali w rzędzie przy ojcowskim łóżku, na ich twarzach zaś kładł się bladożółty blask pochodzący od żarzących się w palenisku bierwion perełkowca napełniających izbę intensywnym zapachem i ciepłem. Pełzający po ścianie gekon, usłyszawszy tajemnicze słowa mężczyzny, który wyglądał na znacznie więcej niż swoje sześćdziesiąt dwa lata, spojrzał na niego przenikliwymi oczkami będącymi połączeniem najciemniejszej czerni i najjaśniejszej bieli. Zatrzymawszy się nad głową Kong Dongde, zamachał długim na cal ogonkiem jak pies na powitanie dawno niewidzianego pana. Szary pająk rozciągający sieć we wschodnim kącie pokoju również przysłuchiwał się mowie. I on odwrócił się, by spojrzeć w stronę Konga. Niechcący podniósł głowę zbyt wysoko i wywinął fikołka, odsłaniając brzuch.

– Wyjdźcie wszyscy – powiedział Kong Dongde, wskazując ręką na drzwi, z pierwszym uśmiechem od dwóch tygodni, od którego jego twarz rozpromieniła się, jakby pokryta warstewką złota. – Wyjdźcie z domu i idźcie każdy w swoją stronę, na wschód, zachód, północ i południe, i nie oglądajcie się za siebie. Jeśli natkniecie się na coś leżącego na ziemi, schylcie się i podnieście, cokolwiek to będzie. Rzecz, na którą natraficie jako pierwszą, będzie dla was proroctwem na dalsze życie.

Synowie milczeli, przekonani, że ojciec zwariował.

Ojciec jednak powtórzył swoje polecenie trzykrotnie, za trzecim razem tonem niemal błagalnym. Wtedy drugi z synów, Kong Mingliang, rzucił najstarszemu, Kong Mingguangowi, porozumiewawcze spojrzenie. Wstali z miejsc, dając przykład także dwóm młodszym braciom, i razem opuścili palenisko, stołki, rodziców, gekona i pająka, by rozejrzeć się na zewnątrz.

Odtąd wszystko potoczyło się nowym torem. Świat nie był już taki sam. W eksplozjańskich annałach rozpoczął się nowy rozdział.

– Oszalałeś? – zapytała żona, która pozostała przy łóżku i wpatrywała się w Konga, gdy tylko synowie wyszli.

– Napiłbym się wódki – odpowiedział.

– Zmieniłeś się – stwierdziła.

– Z naszego rodu wyjdzie cesarz, nie wiem tylko, który z naszych czterech synów nim zostanie.

Żona posłusznie wstała z miejsca, by przynieść mężowi alkohol i przyrządzić zakąski. Jej posłuszeństwo zadziałało na niego jak najlepszy afrodyzjak. Zapomniał o zagryzce i zamiast tego zapałał apetytem na własną żonę. Przez dwa tygodnie, które upłynęły od jego powrotu, nawet jej nie dotknął, jakby zupełnie stracił ochotę na damsko-męskie wybryki. Teraz jednak, widząc tę sześćdziesięcioletnią kobietę, która podniosła się z miejsca i już, już miała wyjść z pokoju, dopadł do niej od tyłu i pociągnął na łóżko, które w ten sposób ponownie stało się źródłem dawno zapomnianych w tym domu odgłosów upojenia i rozdzierania ubrań.

Był środek nocy. Księżyc wznosił się nad wioską, rozlewając wokół blady blask.

Wróble skulone w gniazdkach pod dachami ludzkich domostw od czasu do czasu poćwierkiwały nieśmiało. Na ulicach panował przesadny wręcz spokój jak na cmentarnych alejkach. Czterej synowie Kong Dongde wyszli z domu, jak przykazał ojciec. Wkrótce dotarli do skrzyżowania. Czas się rozdzielić, powiedział Mingliang, drugi pod względem starszeństwa, zbierajcie szybko, co wam się pierwsze nawinie, i wracamy do domu.

I rozeszli się na cztery strony świata.

Najstarszy z braci ruszył na wschód, drugi na zachód, trzeci na południe, a czwarty na północ. Jak pisklęta wyfruwające z gniazda w spokojną noc. Wioska leżała u stóp góry. Główna droga przebiegała ze wschodu na zachód, zaś z północy na południe wiodła niedługa, wąska alejka. Skrzyżowanie znajdowało się we wschodniej części wsi. Pierwszy, trzeci i czwarty z synów, idąc przed siebie, bardzo szybko znaleźli się poza wioską, tylko drugi, Kong Mingliang, wędrował długo główną drogą. Szedł i szedł, ale oprócz blasku księżyca i ujadania psów nie natknął się na nic.

Kiedy już powoli tracił nadzieję na znalezienie czegokolwiek, usłyszał odgłos otwieranej bramy któregoś z gospodarstw.

Była to jedyna brama we wsi, którą osłaniał daszek kryty dachówką. Potężne skrzydła zrobione były z wierzbowego drewna dopiero co pomalowanego czerwoną farbą. Kiedy się uchyliły, w nozdrza Minglianga uderzył zapach świeżej farby. Dom należał do starego sołtysa, Zhu Qingfanga. Zza bramy wyłoniła się jego córka, Zhu Ying. Po kilku krokach spostrzegła zmierzającego powoli w jej kierunku, starszego od niej o kilka lat Kong Minglianga.

Żadne z nich nie spodziewało się tego spotkania. Stanęli naprzeciw siebie jak wryci.

Echa rozmowy, którą odbyli, gdy już otrząsnęli się z szoku, miały odtąd pobrzmiewać przez całą historię ich życia.

– Jasna cholera, normalnie demon! – wykrzyknął Mingliang.

– Nigdy bym nie pomyślała, że pierwszą osobą, którą napotkam, będziesz właśnie ty – powiedziała Zhu Ying, również trochę zaskoczona. – Gdzie cię niesie w środku nocy?

– Szedłem do ciebie – odpowiedział Kong Mingliang, obrzucając Zhu Ying nienawistnym spojrzeniem. – Planowałem przeskoczyć przez mur waszego gospodarstwa, udusić gołymi rękami twojego starego, a potem zgwałcić ciebie. Ale już mi się odechciało.

To powiedziawszy, odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku skrzyżowania, by spotkać się z braćmi, którzy poszli na wschód, południe i północ. Szedł szybko, w jego krokach był smutek, czuł, jak gdyby w żyłach wzbierało mu coś, co lada chwila wybuchnie i rozerwie go na strzępy. Jednocześnie jednak było też w tym uczuciu coś dziwnie radosnego, czego nie potrafił ująć w słowa. Miał ochotę wydrzeć się na całe gardło, wyrywając wszystkich eksplozjan ze snu. I wtedy usłyszał za sobą wołanie Zhu Ying:

– Kong Mingliang, że też musiałam mieć takiego pecha, że akurat ty się napatoczyłeś pierwszy... Nie ma rady... Muszę za ciebie wyjść... A kiedy już zostanę twoją żoną, cała wasza rodzina będzie w moich rękach...

Kiedy wołanie Zhu Ying niczym błyskawica dobiegło jego uszu, Kong Mingliang odwrócił się w kierunku, skąd dochodził głos. Zobaczył Cheng Jing z rodu Chengów wychodzącą z lampionem z prostopadłej alejki, a po chwili także idącą z przeciwka Yang Baoqing, córkę drugiego z ważnych klanów, oświetlającą sobie drogę zapalniczką. Z trzeciej strony, z latarką, zbliżał się chłopak zwany Drugim Psem.

W mgnieniu oka cała wieś stanęła w świetle. Rozległ się odgłos kroków, coraz szybszych, coraz głośniejszych, jak wzbierająca fala potopu. Wszyscy szli, oświetlając sobie drogę, czym się dało, z głowami utkwionymi w ziemię, jakby czegoś szukali pod nogami. Na skrzyżowaniu zebrał się już spory tłum. Ludzie rozmawiali o tym, że coś wielkiego musiało się wydarzyć na szczeblu państwowym, coś porównywalnego ze śmiercią cesarza. W przeciwnym wypadku dlaczego nagle po kilkudziesięciu latach kazano, by komuny ponownie przemianować na wsie, a brygady produkcyjne na kółka rolnicze? Co innego mogło się stać, że z powrotem rozdają ziemię w ręce chłopów? I jeszcze zachęcają, żeby zacząć handlować produktami rolnymi? Dotąd własny biznes był surowo karany, przyłapanych na handlu skazywano na więzienie i w demonstracyjnym pochodzie wyprowadzano ze wsi, a teraz nagle w jedną noc władzom tak się odmieniło, że same nawołują, by się bogacić na własną rękę?

Zmieniły się rządy, a wraz z nimi nazwy. To jakby nagle wszystkich Zhangów przechrzcić na Li. Świat stanął na głowie. Czarne stało się białe, a białe czarne.

W tę noc wielkiego dynastycznego przewrotu eksplozjanie wszyscy śnili ten sam sen. To właśnie ów sen wywiódł ich na ulice. Przyśnił im się wychudzony mężczyzna w wieku sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu lat, który właśnie wrócił z więzienia. Podchodził do ich łóżek i szturchał ich albo pociągał za rękę, każąc natychmiast wyjść z domu i podążać prosto przed siebie, nie oglądając się do tyłu ani na boki. Pierwsza rzecz, na którą się natkną, gdy wyjdą, zadecyduje o ich przyszłości. Niektórzy nie dowierzali. Przewracali się na drugi bok i zasypiali ponownie, ale znów nawiedzał ich ten sam sen. Gdy tylko zamykali oczy, pojawiał się ów mężczyzna i budził ich raz za razem, nalegając, by podnieśli się z łóżek i szli naprzód. Jeśli natkną się na monetę albo banknot, będzie to zapowiedź wielkiej fortuny w przyszłości. Jeśli na jakąś kobiecą zgubę, będą się niebawem cieszyć szczęśliwym ożenkiem i powodzeniem u pań. Zwlekali się więc z posłań, zakładali buty, chwytali za latarki i wychodzili na ulicę, gdzie spotykali sąsiadów, którzy mieli ten sam sen o wędrowaniu przed siebie i podnoszeniu przedmiotów z ziemi. Ktoś wymachiwał banknotem, wołając, że jeszcze dobrze nie wyszedł z bramy, jak zobaczył pod nogami pieniądz. Ktoś inny chodził z dziewczęcą gumką albo spinką do włosów i wypytywał pozostałych, jak sądzą, co to może oznaczać.

Cheng Jing, wówczas jeszcze dziewczynka, ledwie kilkunastoletnia, również wywabiona została z domu przez ten sam dziwny sen. Wyszła na ulicę z latarką. Pierwszą rzeczą, na jaką się natknęła, był porzucony na środku drogi śnieżnobiały kondom w kształcie palca. Nie mając pojęcia, co to takiego i co jej wróży, zaczęła chodzić po ludziach i radzić się dorosłych, wzbudzając niepohamowane wybuchy śmiechu pośród doświadczonych w tych sprawach osobników płci męskiej. Kiedy wyjaśniono jej, że to prezerwatywa, czyli rzecz, której kobieta i mężczyzna używają w łóżku, zapałała jeszcze większą ciekawością. Gdy w podnieceniu usiłowała dopytać się, co takiego mężczyzna i kobieta robią w łóżku, że potrzebują prezerwatywy, zjawiła się jej matka. Przedarłszy się przez tłum, wymierzyła córce solidny policzek i pociągnęła ją do domu.

Tłum ponownie wybuchnął śmiechem.

Kong Mingliang nie przyłączył się do roześmianego tłumu. Nie wiedział, co takiego zwiastuje mu spotkanie z Zhu Ying, córką wrogiego rodu. Słowa, które usłyszał z jej ust, gdy ruszyła za nim, zapadły mu głęboko w serce i pamięć, ale zupełnie nie mógł dojść z nimi do ładu. Szamotał się z własnymi myślami. Jak gdyby znalazł się przed drzwiami z pękiem kluczy w ręku i nie miał pojęcia, którego użyć, by dostać się do środka. Stał tak więc na poboczu, po zachodniej stronie skrzyżowania, niepewny, co o tym wszystkim sądzić. W pewnej chwili poczuł pod prawą stopą coś twardego i ostrego. Zawahał się. Kusiło go, by podnieść i zobaczyć, co to takiego, ale co, jeśli będzie to tylko zwykły, pospolity, bezsensowny kamyk? Gdy już prawie postanowił, że nie podniesie, niezidentyfikowany obiekt ukłuł go w stopę, wbijając się w nią jak wiertło. Schylił się więc, wziął znalezisko do ręki, po czym zacisnął pięść i skierował wzrok na zgromadzony na skrzyżowaniu tłum, bojąc się spojrzeć, co podniósł.

Światła lamp, latarek, zapalniczek i innych przedmiotów, którymi eksplozjanie rozjaśniali sobie drogę, tłoczyły się i zderzały ze sobą, cienie ocierały się jeden o drugi, chrzęszcząc i skrzypiąc jak ocierające się o siebie blachy. W tym momencie Mingliang zobaczył swoich trzech braci wyłaniających się z tłumu i zmierzających w jego stronę z promiennymi uśmiechami na twarzach, jakby tej nocy niespodziewanie znaleźli to, czego najbardziej pragnęli.

Wtedy Mingliang otworzył w końcu zaciśniętą kurczowo prawą dłoń, by się przekonać, co trafiło się jemu. W świetle lamp i latarek przedmiot błyszczał od potu. Była to owinięta w biały papier kwadratowa pieczęć kamienna, na której nic jeszcze nie wyryto. Właściciel musiał ją zgubić, zanim zdążył umieścić na niej swoje imię. I tak oto trafiła ona do rąk Kong Minglianga, zwiastując mu świetlaną przyszłość.

ROZDZIAŁ III

Pierwszy rok reformy

1. Próg dziesięciu tysięcy yuanów

Wszystko wydarzyło się nagle i niespodziewanie jak powódź, która przerwała wały snu i zalała rzeczywistość. Ludzie zaczęli uprawiać własne działki, żywić się owocami własnej pracy, a nadwyżkę sprzedawać na targu.

Na targowisku, które zamarło na wiele lat, znów zawrzało.

Za wiejskie targowisko służyły rozległe tereny wzdłuż brzegu rzeki. Każdego pierwszego dnia miesiąca według kalendarza słonecznego na plaży oraz na wałach rozkładali się z towarem kupcy. Był drób, wieprzowina, drewno, lokalne specjały, a także nowe ubrania i obuwie z miasta. Życie kręciło się wokół jednego rozporządzenia, tak zwanej dyrektywy „gospodarstw dziesięciotysięcznych”[5], to jest gospodarstw, których dochód przekroczy dziesięć tysięcy yuanów. Celem rządu było doprowadzenie do szybkiego wzbogacenia się choćby niewielkiej części społeczeństwa.

Ludzie potracili zmysły. Zarabiali, na czym się dało, hodując świnie, owce, krowy, konie, trudniąc się tkactwem i wycinaniem drzew, kupowali meble, budowali nowe domy. Każdy miał nadzieję jak najszybciej się wzbogacić i znaleźć się w gronie tych, którzy jako pierwsi dostaną od rządu bezprocentowe kredyty i będą mogli wieść wymarzone życie w blasku, chwale i luksusie jako najbogatsi z bogatych i najwybitniejsi z wybitnych.

Wiosną tamtego roku trzeci z braci, Kong Mingyao, zaciągnął się do wojska. Tej nocy, gdy wszyscy mieszkańcy wioski wywabieni z domów przez dziwny sen poszukiwali na ulicach proroczych znaków, Mingyao wędrował przed siebie na południe. Kiedy tylko wyszedł z wioski, minął go wojskowy samochód wracający z ćwiczeń, załadowany bronią. Mingyao zrozumiał, że pisane mu jest opuścić Eksplozję i wstąpić do armii. Tak też się stało. Po zimie rozpoczęła się nowa tura powołań do wojska. Nikt nie patrzył już, jak wcześniej, na pochodzenie czy życiorys polityczny rekrutów. Kto tylko był w stanie wyrzucić z siebie parę sloganów o gotowości do stanięcia w obronie własnego narodu i ojczyzny i był sprawny fizycznie, mógł zostać żołnierzem.

I tak Mingyao został żołnierzem.

Najstarszy z braci Kongów, Mingguang, zaczął z kolei pracować jako nauczyciel w szkole podstawowej. Nie tylko ukończył on gimnazjum, ale mógł też poszczycić się wyróżniającą znajomością znaków i umiejętnościami kaligraficznymi, a co najistotniejsze – owej proroczej nocy w świetle księżyca, ledwie parę kroków od skrzyżowania, na którym się rozstali, zobaczył na ziemi kawałek kredy. Początkowo nie wierzył, że to właśnie kreda może być znakiem, którego poszukuje, ale szedł i szedł, kierując się na wschód, aż do podnóża góry, i przez całą drogę nie napotkał nic poza odłamkami kredy, które raz po raz chrobotały mu pod podeszwami. Nie ulegało więc wątpliwości, że to właśnie kreda jest zapowiedzią jego przyszłego życia. Był to znakomity znak. Najwyższa wygrana na loterii. Mingguang miał już dwadzieścia osiem lat, ale jako syn kryminalisty przebywającego w więzieniu dotąd nie zdołał znaleźć żony. Teraz jednak, jako miejscowy intelektualista, od razu awansował także w oczach kobiet. Błyskawicznie się ożenił i odtąd wiódł spokojne, stabilne życie.

Pora wreszcie powiedzieć co nieco o losach drugiego z synów, Kong Minglianga.

– Powinieneś się ożenić – oznajmił mu ojciec.

– No i co mi z tego przyjdzie? Myślisz, że od samego ślubu urośnie mi na koncie dziesięć tysięcy yuanów? – odpowiedział Mingliang z ironicznym uśmiechem i wyszedł. Nie troszczył się o uprawę ziemi, nie interesował go handel, nie miał smykałki do tkactwa. Wychodził co dzień z domu po posiłku i wracał na kolejny. Gdy rodzice napomykali, by zabrał się do jakiejś roboty, kwitował to drwiącą miną i prychnięciem, po czym opuszczał gospodarstwo i na kilka godzin znikał z wioski.

Kong Mingliang był ambitny. Podczas gdy inni doglądali swoich drobnych interesów, on co dzień, jakby nigdy nic, wychodził z wioski. W jednym z pobliskich kanałów irygacyjnych uszykowany miał koszyk i worek parciany. Zabierał je i udawał się na tory u stóp góry, kilka li od wsi, czekając na pociąg z Shanxi wiozący węgiel i koks. Kiedy pociąg nadjeżdżał, Mingliang strącał z załadowanych wagonów odrobinę drogocennego surowca. Niebo było błękitne i bezchmurne, zboża na górskich zboczach zdążyły się już zazielenić. Mingliang przesiadywał godzinami samotnie pośród wiosennego krajobrazu, śledząc wzrokiem mozolnie pnący się pod górę pociąg, emitujący potężne kłęby czarnego dymu jak wielka kłoda płonącego wilgotnego drewna albo potężne kuchenne palenisko. Z każdym kolejnym metrem pociąg zwalniał coraz bardziej, aż w końcu osiągał prędkość pieszego. Wtedy przyczajony na miedzy Mingliang podnosił się i podchodził do pociągu z uniesioną motyką z bambusowym trzonkiem, strącając z wagonów, ile zdołał. Z każdego wagonu był w stanie zebrać koszyk albo pół worka koksu z Shanxi. Kiedy uzbierał pełną taczkę, jechał z nią do miasta powiatowego i sprzedawał za dwieście, czasem trzysta yuanów. Do lata, gdy łąki wzdłuż torów całkowicie poczerniały od pyłu węglowego, Mingliang zdołał w ten sposób odłożyć dziesięć tysięcy yuanów, a tym samym zapracować na chwalebny tytuł modelowego „gospodarstwa dziesięciotysięcznego” i stać się wzorem do naśladowania dla całego narodu.

W mieście powiatowym Mingliang poprowadził trzydniową konferencję o tym, jak skutecznie się wzbogacić.

W drodze powrotnej do wioski towarzyszył mu wójt gminy, na terenie której znajdowała się Eksplozja, Hu Dajun. Zebrał on wszystkich mieszkańców sołectwa Eksplozja na głównym skrzyżowaniu we wsi, które służyło za plac zgromadzeń, łącznie ponad sześćset osób, starych i młodych, kobiet i mężczyzn. Wszyscy oni na dźwięk dzwonu tłumnie zbiegli się do centrum wioski. Wójt przypiął Kong Mingliangowi na piersi czerwony kwiat wielkości sporej miseczki do ryżu, po czym uniósł w górę ogromną kopię jego książeczki bankowej rozmiaru połowy skrzydła drzwi, by wszyscy mogli odczytać nazwisko jej posiadacza: „Kong Mingliang”, a pod nim jedynkę jak most i cztery zera jak cztery miseczki[6].

Mieszkańcy wioski wstrzymali oddech.

Milczeli jak góra.

W czasie, gdy najbardziej przedsiębiorczy z chłopów zdołali zaoszczędzić nie więcej niż tysiąc yuanów, Kong Mingliang sobie tylko wiadomym sposobem zarobił dziesięć tysięcy. Od Zachodniej Góry rozpościerała się na niebie karmazynowa zasłona, w blasku wieczornej zorzy ludzie patrzyli jak zahipnotyzowani na ogromną książeczkę oszczędnościową i jaśniejącą twarz Kong Minglianga. Widzieli podniecenie w jego oczach i drwiący uśmiech na wargach. Kiedy wójt poprosił, by wszedł na podwyższenie i opowiedział o tym, jak dorobił się majątku, Mingliang, przybierając skromną minę, rzucił tylko:

– Co tu opowiadać. Recepta jest prosta: pracowitość!

Wójt uroczyście podjął więc wątek pracowitości, odsłaniając przed zgromadzonymi głęboki sens kryjący się w tym słowie. Pracowitość, mówił, jest duszą dobrobytu, skarbcem bogactw wszelakich. Mając dwie ręce gotowe do pracy, nawet ślepy i chromy mknąć mogą bez przeszkód drogą do fortuny.

Wróble powoli wracały do gniazd, kury, świnie, koty i psy również zaczynały rozchodzić się na noc do swoich zagród. Skończywszy tyradę o pracowitości, wójt objął wzrokiem mieszkańców, zatrzymując spojrzenie na starym sołtysie, który bezskutecznie usiłował wtopić się w tłum.

– Czy potrafiłbyś zaoszczędzić dziesięć tysięcy yuanów w rok?

Sołtys Zhu Qingfang zwiesił głowę.

– Czy jesteś wystarczająco zdeterminowany, by doprowadzić do tego, że w wiosce będzie nie jedno, lecz dziesięć gospodarstw dziesięciotysięcznych?

Zhu Qingfang spojrzał na wójta i pochylił głowę jeszcze niżej, niemalże chowając ją między nogi, jakby chciał się zapaść pod ziemię. Wójt odwrócił się w stronę stojącego obok Kong Minglianga. Bracie, zagadnął, a ty ilu gospodarstwom możesz pomóc stać się gospodarstwami dziesięciotysięcznymi w ciągu roku? Kong Mingliang postąpił krok naprzód, popatrzył na wójta, omiótł spojrzeniem zebrany tłum, po czym trzykrotnie uroczyście uderzył się w piersi i wskoczywszy na kamień, na którym zwykle ludzie przysiadali, by zjeść posiłek, przemówił uroczystym tonem, jakby składał przysięgę. Gdyby został sołtysem, przekonywał, ze stu dwudziestu sześciu gospodarstw we wsi do końca grudnia tego roku sześćdziesiąt trzy znajdą się pośród gospodarstw dziesięciotysięcznych. Jeśli tak się nie stanie, na oczach wszystkich trzykrotnie okrąży wioskę na rękach i rozdzieli między eksplozjan wszystkie swoje oszczędności, sam zaś na zawsze zniknie z wioski.

Eksplozjanie oszaleli z radości. W podnieceniu omal nie zaczęli podskakiwać. Zabrzmiał sztorm oklasków. Fala entuzjazmu z hukiem przetaczała się przez wioskę. Kury, które zdążyły już powrócić na grzędy, nie wiedząc, co się dzieje, powychodziły z kurników i pałętały się po podwórzach, gdacząc jak szalone. Wróble i gołębie, które uwiły sobie gniazda pod dachami ludzkich domostw, także powyfruwały ze swoich cieplutkich kątków, by przyglądać się temu niezwykłemu spektaklowi rozgrywającemu się na skrzyżowaniu. Wójt ogłosił, że oto stary sołtys pozbawiony zostaje urzędu, a stery w Eksplozji przejmie w pierwszym roku reformy młody i przedsiębiorczy Kong Mingliang. Ponieważ zaczynało się robić ciemno, wójt dodał jeszcze parę słów, po czym pospiesznie ruszył w kierunku oddalonej o dwadzieścia li wsi gminnej, w której rezydował.

Kiedy wójt odszedł, nowo powołany sołtys zrobił trzy rzeczy. Po pierwsze, powtórzył swój polityczny program, dokładnie wyłuszczając cele i zapewniając, że doprowadzi do tego, by przed końcem bieżącego roku połowa gospodarstw domowych w Eksplozji przekroczyła próg dochodu wysokości dziesięciu tysięcy yuanów, a w kolejnym roku wszyscy na zawsze pożegnali się z mieszkaniem w chatach krytych strzechą i mogli pozwolić sobie na murowane domy z dachówką. Po drugie, poprosił mieszkańców, by nie rozchodzili się jeszcze i byli świadkami, jak jego ojciec, Kong Dongde, splunie w twarz przedstawicielowi znienawidzonego rodu, świeżo zdetronizowanemu sołtysowi Zhu Qingfangowi. Po trzecie, obiecał, że kiedy już ojciec zrobi, co ma zrobić, mieszkańcy wioski będą mogli podchodzić kolejno i opluwać Zhu. Za pojedyncze splunięcie będzie można zarobić dziesięć yuanów, za podwójne – dwadzieścia i tak dalej. Kto splunie dziesięć razy, dostanie sto yuanów.

Zhu Qingfang stał nieruchomo w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, z twarzą bladą jak szron i pustym spojrzeniem w oczach. Wyciągnął z kieszeni pieczęć Komitetu Wiejskiego i wręczył nowo mianowanemu sołtysowi, Kong Mingliangowi. Odsunął stołek, który dla niego przyniesiono, pozwalając spocząć swojej córce, Zhu Ying, i przykucnąwszy, ze wzrokiem utkwionym w ziemię, w milczeniu czekał, aż strumień śliny uderzy mu w twarz.

– Tato! – wykrzyknęła, widząc to, Zhu Ying.

– Niech pluje! Niech się naplują do woli, Kongowie i cała reszta!

Zhu Qingfang zamknął oczy. Wtedy na placu zjawił się Kong Dongde, który prawie nie pokazywał się w wiosce od czasu powrotu z więzienia. Stanął naprzeciw Zhu, kąciki warg drgały mu w drwiącym uśmiechu. Tfu. Splunął prosto w czoło starego sołtysa.

W tym momencie Kong Mingliang wygrzebał z kieszeni gruby plik dziesięcioyuanowych banknotów i wskoczywszy na duży kamień, wołał:

– Przypominam! Za jedno splunięcie płacę dziesięć yuanów.

Po czym przeskoczył na jeszcze większy głaz.

– Jedno splunięcie – dziesięć yuanów, dwa splunięcia – dwadzieścia!

Szeleszcząc banknotami, czekał, aż ktoś zdecyduje się podejść i napluć na Zhu Qingfanga.

Wokół zapanowała cisza. Nikt się nie kwapił, by przyjąć propozycję. Wieczorna zorza zasnuwała niebo jak wilgotny jedwab unoszący się na powierzchni wody.

– No, dalej! Nikt nie chce? Dobra, w takim razie daję dwadzieścia yuanów za pojedyncze splunięcie.

– Naprawdę dwadzieścia yuanów za jedno? – zapytał ze śmiechem chłopak zwany Drugim Psem.

Kong Mingliang zeskoczył na ziemię i wręczył chłopakowi dwadzieścia yuanów. Drugi Pies, nie przestając się uśmiechać, z banknotem w ręce podszedł do Zhu Qingfanga i splunął. Za kolejne dwadzieścia yuanów powtórzył akcję. A potem jeszcze raz, i jeszcze. A Kong Mingliang bez słowa płacił za każde splunięcie. Pozazdrościwszy Drugiemu Psu łatwego zarobku, pozostali mieszkańcy wioski również zaczęli ochoczo podchodzić i pluć. Tfu. Tfu. Tfu. Odgłos plucia niósł się echem jak grom. Nie minęła chwila, a głowa, twarz i całe ciało Zhu ociekały śliną w najróżniejszych odcieniach, od zielonkawobiałej po szarożółtą. Ślina spływała z jego ramion jak wodospad. Pluli tak, póki wszystkim mieszkańcom nie pozasychało w gardłach na tyle, że nie byli w stanie wyrzucić z siebie już ani kropli śliny. A Zhu Qingfang stał nieruchomo, przyjmując na siebie kolejne ataki.

Jak posąg z zastygłej śliny.

2. Stela Reformy

Zhu Qingfang utopił się w ślinie.

Kiedy ubierano go do trumny, potrzeba było dziesięciu wiader wody, by obmyć go z całej tej śliny. Wszystkie obowiązki związane z pochówkiem spoczęły na barkach jedynej córki Zhu Qingfanga, Zhu Ying. Oczyściła ona ciało ojca, umyła mu twarz, zmieniła ubranie, kupiła trumnę, zatrudniła grabarzy i zorganizowała pogrzeb.

Tamtego wieczoru, gdy mieszkańcy wioski pluli w najlepsze w twarz jej ojcu, ten raz jeszcze uspokoił ją:

– Nie martw się o mnie. Niech sobie plują!

Stała więc nieruchomo i patrzyła, jak eksplozjanie tłumnie podchodzili i pluli, w myślach licząc i zapisując, kto splunął kilkaset razy, kto kilkadziesiąt, a kto zaledwie kilkanaście albo kilka razy. Dopiero kiedy ludzie się rozproszyli, zostawiając Zhu Qingfanga klęczącego na środku jak pniak po powalonym drzewie, podeszła do ojca, wydobyła go z bagna śliny i zabrała ciało do domu. W bramie, gdy już, już miała przenieść zwłoki ojca przez próg, zorientowała się, że przez całą drogę pomagał jej ktoś, na kogo nie zwróciła uwagi. Był to najmłodszy z braci Kongów, Minghui. Gdy zapaliło się światło na podwórzu, zobaczyła jego twarz, na której malował się wyraz autentycznego wstydu i poczucia winy. Wyglądał jak biała kartka papieru zmoczona wodą.

– Ach, to ty? Dzięki, nie trzeba – powiedziała chłodno, odtrącając rękę Minghuia, którą podtrzymywał on ciało Zhu Qingfanga, i sama wtaszczyła zwłoki na podwórze, zatrzaskując za sobą bramę. Odtrącony Kong Minghui zaś długo jeszcze stał jak skamieniały w świetle lampy przed domostwem starego sołtysa.

Zhu Ying pochowała ojca dokładnie w miejscu, w którym zginął, na samym środku głównego skrzyżowania we wsi. Był to plac zgromadzeń, a także miejsce, w którym ludzie wspólnie spożywali posiłki, a więc lokalizacja zgoła niestosowna dla grobu. Nic zatem dziwnego, że podniosły się głosy sprzeciwu. Doniesiono o wszystkim nowemu sołtysowi, Kong Mingliangowi. Kiedy Kong Mingliang wyszedł, by interweniować, Zhu Ying rzuciła:

– Ej ty, Kong, nie zapominaj, że w noc, w którą wyszedłeś na zachód szukać proroczych znaków, to na mnie natknąłeś się jako pierwszą!

Kong Mingliang stanął nieruchomo, przywołując w pamięci tę noc, gdy wpadł na ulicy na Zhu Ying i jak Zhu Ying podążyła za nim z latarką, wołając, że musi się z nią ożenić. Wtedy Zhu Ying drwiącym tonem, w którym jednak pobrzmiewała nuta bólu i głębokiego smutku, oznajmiła:

– Po pogrzebie ojca zamierzam opuścić wioskę. Nie wrócę w góry Balou, do Eksplozji, póki pewnego dnia nie padniesz przede mną na kolana i osobiście nie poprosisz.

Kong Mingliang pozwolił więc ostatecznie pochować Zhu Qingfanga w centrum wioski. Mieszkańcom wytłumaczył, że zdecydował się nie interweniować, ponieważ koniec końców Zhu Qingfang był członkiem partii i długoletnim urzędnikiem państwowym w Eksplozji, więc niech mu będzie. Pogrzeb odbył się trzy dni po śmierci Zhu. Przy pochówku pomagali dokładnie ci sami ludzie, którzy wcześniej pluli mu w twarz. Ci, którzy pluli najwięcej, pracowali z największym oddaniem. Rekordzista, Drugi Pies, który zaliczył sto sześć splunięć, wykazywał się szczególną gorliwością. Nie szczędził sił przy kopaniu, pomagał nieść ciało, dźwigać trumnę, spuszczać ją do grobu, wreszcie zakopać dół. Po pogrzebie zaś stanął nad mogiłą i powiedział:

– Spłaciłem swój dług.

To właśnie Drugi Pies przywiózł na taczce z miejsca oddalonego o kilkadziesiąt li marmurową stelę nagrobną o wysokości dwóch metrów, szeroką na metr i grubą na kilkanaście centymetrów. Przed dopełnieniem ceremonii pogrzebowych rodzina Zhu Qingfanga nakryła jego ciało sztandarem partyjnym oraz flagą państwową, recytując żałobny rapsod (później okazało się, że rapsod napisany został przez przedstawiciela wrogiego rodu, Kong Mingguanga). Również stela zasłonięta była ręcznie uszytą czerwoną flagą. Kiedy po zakopaniu grobu odsłonięto stelę, oczom zebranych ukazało się następujące epitafium:

Tu spoczywa Zhu Qingfang, najbardziej lojalny członek Komunistycznej Partii Chin.

Tak oto śmierć wiernego członka partii, rówieśnika socjalistycznej ojczyzny, który wzrastał wraz z nią, położyła kres pewnej epoce. Odtąd we wsi, w powiecie, w mieście brylować miała jego córka, która przysporzyła swemu rodzicowi tyleż chwały, co pośmiertnych zgryzot. Siódmego dnia po śmierci ojca Zhu Ying zniknęła z wioski. Przedtem udała się na jego grób, by złożyć mu tradycyjny pokłon i dokonać rytuału palenia banknotów. Opuszczając wioskę, nawet się nie obejrzała za siebie. Jej twarz i spojrzenie nie wyrażały żadnych emocji. Mijając bramę gospodarstwa Kongów, przystanęła tylko na moment, by odpłacić im pięknym za nadobne. Splunęła i ruszyła dalej przed siebie, znikając ludziom z oczu w górach Balou. Jej sztywna, wyprostowana sylwetka wyglądała z daleka jak tablica nagrobna wspinająca się na górskie zbocze.

3. Wielka żałoba

Ambitny na pierwszy rzut oka plan doprowadzenia w ciągu dwóch lat do tego, by wszyscy eksplozjanie mogli pozwolić sobie na murowane domy kryte dachówką, okazał się w istocie planem wysoce asekuranckim i zachowawczym. W rzeczywistości cały ten proces trwał nie dłużej niż półtora roku. Kiedy Kong Mingliang pokazał mieszkańcom wioski miejsca w górach, gdzie można bez problemu zdobywać towar z pociągów, pieniądze niczym potop zaczęły zalewać podwórka eksplozjańskich gospodarstw. Dzień w dzień przez cztery pory roku, czy słońce, czy deszcz, czy burze, czy śnieżyce, ludzie wychodzili w góry i czaili się przy torach. Rozpracowali w szczegółach trasę i rozkład jazdy pociągów przemierzających region gór Balou, a także zasady funkcjonowania rynku węglowego i nie tylko. Pociągi kursujące z północy na południe zwykle przewoziły rudę, węgiel i drewno, z południa na północ zaś najróżniejsze przedmioty codziennego użytku, między innymi kable, cement, materiały budowlane oraz rzadko występujące w północnych prowincjach owoce, takie jak mandarynki, banany czy mango. Przez pół roku eksplozjanie stali się mistrzami w swoim nietypowym fachu i przywykli do niemal wojskowego drylu, niemającego wiele wspólnego ze zwyczajnym rytmem chłopskiego życia. Stali się brygadą przestrzegającą regularnych godzin pracy i odpoczynku. Wypracowali nawet własny żargon oraz system podziału dochodów.

Sołtys Kong Mingliang nie pozwalał nikomu wypowiadać słowa „kradzież” w odniesieniu do ich działalności. Nazywano to po prostu „wyładunkiem”. Gdy ludzie mijali się w drodze do i z „pracy”, pytali się nawzajem: „Ile dziś udało ci się wyładować?” albo „Co tam dziś wyładowaliście?”, albo: „Dzisiaj masz popołudniową zmianę?”. Z początku ludzie uznawali to za żałosne samooszukiwanie się. Kiedy jednak Kong Mingliang zarządził, że odtąd za każde wypowiedzenie takich słów, jak „kradzież” czy „rabunek”, oraz wszelkich synonimów tychże będzie odliczał z miesięcznej pensji po sto albo dwieście yuanów, określenia te natychmiast zniknęły z użycia. Wkrótce nikt z eksplozjan nie uważał już, że ich praca polega na okradaniu pociągów.

W wybudowanym w niecce w odległości dwóch li od torów magazynie składowano najróżniejsze towary wyładowane z pociągów: jabłka, mandarynki, przewody elektryczne, koks, pastę do zębów, papierosy, mydło, jak również najmodniejsze ubrania, buty i inne cuda z fabryk w południowej części kraju. Z magazynu zaś trafiały one na rynek w miastach północnych prowincji. Co miesiąc Kong Mingliang rozdzielał między eksplozjan dochód ze sprzedaży z uwzględnieniem premii dla wyróżniających się pracowników. Początkowo było to kilkaset yuanów miesięcznie na gospodarstwo, wkrótce jednak sumy te wzrosły do kilku tysięcy, a potem nawet kilkudziesięciu tysięcy yuanów.

Osiem miesięcy później, wraz z nadejściem wiosny, ludzie z trwogą zaobserwowali, że oto perełkowce, które zwykle w marcu obsypują się białym kwieciem, wydały kwiaty szarobrunatne. Zamiast barwy śniegu przybrały barwę północnej gleby. Z kolei kwiaty paulowni, w kształcie maleńkich dzwoneczków, dotąd bladoróżowe, w tym roku zrobiły się śnieżnobiałe. Opadając, wirowały w powietrzu jak strzępki żałobnych dekoracji pogrzebowych. Eksplozjanie wylegli na ulice i z niedowierzaniem spoglądali na to przedziwne zjawisko. Wtedy nadbiegł Drugi Pies, krzycząc coś z daleka. Niedobrze, niedobrze! Ktoś spadł z wagonu i zginął na torach. Słysząc to, wszyscy jak jeden mąż ruszyli w stronę górskiej stacji wyładunku, zapominając o szarobrunatnych kwiatach perełkowców i białych kwiatach paulowni.

Niedługo potem historia się powtórzyła. Kongowie siedzieli akurat przy obiedzie. Powodziło im się znakomicie. Stać ich było nawet na pomoc domową. Gosposia prała i gotowała, żeby nie najmłodsza już matka nie musiała stać całymi dniami przy palenisku i biegać nad rzekę z koszami ubrań. Dla siedmiu, ośmiu osób gospodyni przyrządzała codziennie kilkanaście dań. Jadali na własnym podwórku, przy zamkniętej bramie. W takim momencie właśnie zaskrzypiała brama, a po chwili na środku dziedzińca zmaterializował się przed nimi Drugi Pies.

– Sołtysie, następny – oznajmił beznamiętnie, jakby przekazywał najzwyczajniejszą wiadomość.

Kong Mingliang przerażony rzucił pałeczki na stół.

– Kto?

– Zhu Damin, bratanek dawnego sołtysa, kuzyn Zhu Ying – powiedział Drugi Pies, ładując sobie do ust kawał bielutkiego mantou z sołtysowego stołu, a potem jeszcze jeden, i popijając zupą niedojedzoną przez Kong Minglianga.

Po czym dodał spokojnym tonem:

– Co za idiota. Szkoda gadać. Wlazł na wagon z garniturami wełnianymi i innymi markowymi ciuchami. Krzyczał do mnie z góry, że znalazł świetny towar, i zaczął zrzucać karton za kartonem. Przy dziewiątym pociąg zaczął już zjeżdżać z góry i stopniowo nabierał szybkości. Biegłem za nim i krzyczałem, żeby się pospieszył, że ma natychmiast skakać, a on swoje. Nie, nie, poczekaj, są jeszcze czerwone krawaty. Garnitury powinno się sprzedawać razem z krawatami. Kiedy zrzucił karton krawatów, pociąg mknął już z pełną prędkością. Wtedy skoczył. Dobiegłem do niego. Leżał obok torów, krew sikała z niego fontannami.

Drugi Pies stanął pod drzewem paulowni. Śnieżnobiały kwiat opadł prosto do miseczki, którą właśnie opróżnił.

Kongowie patrzyli przez chwilę w osłupieniu na Drugiego Psa, który przyniósł tę tragiczną nowinę. Po twarzy ojca, Kong Dongde, przemknął uśmiech jak delikatna fala na tafli jeziora. Wstał od stołu i wszedł do domu. Najstarszy brat ze stoickim spokojem, jak gdyby nigdy nic, zaczął przebierać w miseczce, wyszukując nietłuste kawałki mięsa i przekładając je do miseczki swojej nowo poślubionej małżonki Cai Qinfang, która siedziała dwa miejsca dalej, obok jego matki. Tylko siedzący najdalej od Drugiego Psa najmłodszy z braci Kongów, Minghui, długo nie mógł się otrząsnąć po tym, co usłyszał. Upuścił pałeczki i siedział oszołomiony. Pobladł jak ściana, na czoło wystąpiły mu wielkie krople potu.

– Co teraz zrobimy? – zapytał Drugi Pies.

– Zrobimy z niego męczennika – odpowiedział Mingliang i po chwili namysłu polecił: – Idź, wystaraj się o najlepszą trumnę i największą stelę.

Mingliang sięgnął po wiszący na gałęzi wojskowy płaszcz i narzucił go na ramiona, po czym odłamał sobie jeszcze kawałek mantou, upchnął w niego trochę mięsa i wyszedł. Kiedy dotarł do mieszczącego się w zachodniej części wsi domu zmarłego, rodzice chłopaka stali przed bramą zapłakani. Raz po raz przypadali do martwego ciała ubranego w nowiutkie ubrania pochodzące z wyładunku i okrytego najlepszej jakości materiałami z tego samego źródła, jakby chcieli wyrwać syna ze szponów śmierci i sprowadzić z powrotem do świata żywych. Ludzie próbowali powstrzymywać zdesperowanych staruszków. On nie żyje, zrozumcie, powtarzali, poza tym umarł godnie jako męczennik. Ale do rodziców nic nie docierało. Wyrywali się i rzucali desperacko na trumnę, płacząc i krzycząc wniebogłosy. W takim właśnie momencie zjawił się sołtys Kong odziany w wojskowy płaszcz jak na poligonie.

Ludzie się rozstąpili, pozwalając mu przejść.

Rodzice Zhu Damina nagle przestali płakać. Spoglądali na sołtysa wzrokiem pełnym nienawiści, jakby chcieli rozerwać go na strzępy i pożreć.

Mingliang przeszedł spokojnie przez szpaler w tłumie. Podszedł do trumny i uniósł garnitur, którym zakryta była twarz zmarłego. Uderzony tym, co zobaczył, jak gdyby ktoś wymierzył mu solidny policzek, sołtys zbladł jak ściana, wargi mu zadrżały. Po chwili jednak opanował emocje i poważnym, niewzruszonym tonem przemówił do rodziców nieboszczyka:

– Damin umarł śmiercią męczeńską. Poświęcił się, by pozostali mieszkańcy wioski mogli żyć dostatnio.

Staruszkowie śledzili wzrokiem ruchy jego warg.

– Urządzimy mu wspaniały pogrzeb. Pochowamy go na skrzyżowaniu w samym sercu wioski, razem z jego – i moim – wujkiem Zhu Qingfangiem. Niech będzie wzorem do naśladowania dla wszystkich eksplozjan.

Rodzice nie do końca rozumieli, co do nich powiedział, ale nienawiść zaczęła jakby znikać z ich twarzy.

– W przyszłym miesiącu zamierzamy przebudować wszystkie chaty na porządne domy kryte dachówką – kontynuował Mingliang, starając się przedstawić sprawę jak najprościej, by rozwiać wątpliwości starszych państwa. – Kiedy wasza synowa wróci z dzieckiem z domu swoich rodziców, przekażcie jej, co wam powiedziałem. Wasz dom zostanie przebudowany jako pierwszy. Wszystkie koszty pokryte zostaną z budżetu sołectwa, nie będziecie musieli wydać ani grosza. Dodatkowo wasz wnuk aż do osiemnastego roku życia będzie dostawał od lokalnego samorządu zasiłek. Jest tylko jeden warunek – aż do osiągnięcia pełnoletności przez chłopca wasza synowa nie może ponownie wyjść za mąż. A jeśli już koniecznie będzie chciała to zrobić, to nie pozwólcie jej zabrać dziecka ze sobą. Zgoda?

Twarze staruszków rozpogodziły się w okamgnieniu. Uśmiech wstąpił na nie jak wschodzące słońce. Gdy tylko Kong Mingliang odsunął się od ciała ich syna, rozpromienieni rzucili mu się do stóp, klęcząc i uderzając czołami o ziemię w pokłonie. Jakiż to dobry z niego bratanek, powtarzali, i łaskawy sołtys. Najlepszy, jakiego mieli! Mingliang odwrócił się do nich ponownie, nie ustając w pocieszeniach i zapewnieniach. Nie martwcie się, od tej pory ktokolwiek poniesie śmierć przy wyładunku, w słusznej sprawie, jaką jest wzbogacenie się wioski, uznany zostanie za męczennika, zaś jego rodzice cieszyć się będą jeszcze większym dostatkiem niż on sam za życia. Na koniec polecił ludziom się rozejść. Jedni poszli na obiad, inni szykowali się, by wyruszyć na swoją zmianę w góry. Tym, którzy zostali, by dopełnić pogrzebowych rytuałów, przypomniał, by przed złożeniem ciała do grobu koniecznie pozdejmowali z nieboszczyka nowe ubrania, dokładnie oczyścili je z krwi i odnieśli do magazynu, by można je było sprzedać w mieście.

Zhu Damina pochowano z największymi honorami.

Dziewiąty dzień trzeciego miesiąca księżycowego ogłoszono dniem wolnym dla wszystkich mieszkańców. Oprócz wartowników, którzy strzegli magazynu, nikt nie wyszedł w góry do pracy przy wyładunku. Nawet kurs z luksusowymi papierosami zagranicznymi (wartymi po kilka tysięcy yuanów za karton) nie liczył się tego dnia. Wszyscy przybyli na pogrzeb, który przypominał bardziej ceremonię weselną niźli żałobną. Zhu Damina złożono w największej i najdroższej trumnie. Stela nagrobna zaś wykonana była z najdelikatniejszego i najgładszego marmuru. Znakami wielkości miseczki do ryżu wypisano na niej następujące epitafium: Tu spoczywa męczennik Zhu Damin, wzór do naśladowania dla wszystkich, którym leży na sercu dążenie do dobrobytu. Wystrzelono petardy. Wszyscy młodsi wiekiem od męczennika przywdziali żałobne szaty i zawodzili do utraty tchu. Starsi odeń zaś pozakładali na rękawy czarne opaski, a w dłoniach nieśli papierowe kwiaty. Trumnę przykryto flagą państwową. Na mogile piętrzyły się wieńce i kuplety żałobne. Sołtys odczytał uroczystą mowę napisaną przez swojego starszego brata, Kong Mingguanga:

Towarzysz Zhu Damin przyszedł na świat w 1956 roku. Od tego momentu był świadkiem licznych wzlotów i upadków ojczyzny. Przeżył Wielki Skok Naprzód i trzy lata Wielkiego Głodu podczas klęski żywiołowej, przecierpiał niedostatki rewolucji kulturalnej, gdy brakowało żywności i ubrań. W końcu gdy polityka reform i otwarcia dała wszystkim nadzieję na lepszą przyszłość, nie cofnął się przed ciężką, pełną wyrzeczeń pracą własnych rąk na rzecz budowania dobrobytu całej wsi. Zginął na służbie, w wieku zaledwie dwudziestu ośmiu lat, w pełni zasłużywszy na miano bohatera narodowego i wzór determinacji w dążeniu do bogactwa.

I tak dalej.