Koronkarka - Laura Frantz - ebook + książka

Koronkarka ebook

Laura Frantz

4,0

Opis

Panna Elisabeth Lawson uważa małżeństwo tylko za rodzaj umowy. Jej ojciec, zastępca gubernatora – tym bardziej. Już nawet wybrał jej narzeczonego. Kiedy jednak wypisuje się z odpowiedzialności za życie córki, a kolonialny Williamsburg zaczyna wrzeć w przededniu rewolucji amerykańskiej, Elisabeth ogląda życie w zupełnie innym świetle.

Zmagając się z trudnościami, by zarobić na utrzymanie, i podejrzeniami o szpiegostwo na rzecz znienawidzonych Brytyjczyków, musi podjąć trudną decyzję. Stanąć po stronie rewolucjonistów czy pozostać wierna swym angielskim korzeniom? A przecież żaden wybór nie obędzie się bez strat…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 481

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (43 oceny)
15
17
6
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FannyBrawne

Z braku laku…

Niestety, mnie zawiodła:/ Jestem osobą wierzącą, ale podejście bohaterów na zasadzie ,,zamiast rozwiązywać problemy, będziemy się modlić" czy bardzo ugrzeczniony wątek miłosny mnie irytowały. Nie czułam tu żadnej stawki, wszystko było bardzo ułagodzone i przesłodzone. Sam pomysł jest ciekawy, kreacja bohaterki w porządku, może się spodobać osobom, które lubią ,,delikatne" lektury, bez dramatów i intensywnych wątków romantycznych.
00

Popularność




Strona tytułowa

Laura Frantz

Koronkarka

Tłu­ma­czyła Elż­bieta Za­wa­dow­ska

Strona redakcyjna

Ty­tuł ory­gi­nału:

The La­ce­ma­ker

Au­tor:

Laura Frantz

Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego:

Elż­bieta Za­wa­dow­ska

Re­dak­cja:

Bry­gida No­wak

Ko­rekta:

Na­ta­lia Chro­bak-Le­cho­szest

Be­ata Szo­stak

Skład:

Klau­dyna Szew­czyk

ISBN 978-83-66297-11-1

Co­ver photo: In­dia­na­po­lis Mu­seum of Art

Au­thor photo: © Kri­stin N. John­son Pho­to­gra­phy

De­sign: Pe­ter Glo­ege | LOOK De­sign Stu­dio

Vec­tor de­si­gned by Fre­epik

© 2018 by Laura Frantz by Re­vell, a di­vi­sion of Ba­ker Pu­bli­shing Group, Grand Ra­pids, Mi­chi­gan, 49516, U.S.A.

© 2019 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two

Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak

ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-310 Rze­szów

www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl

Rze­szów 2019, wy­da­nie I

Druk: Dru­kar­nia Opol­graf

Książkę wy­dru­ko­wano na pa­pie­rze Ecco book cream 2.0 70g do­star­czo­nym przez An­ta­lis Po­land Sp. z o. o.

Wszyst­kie cy­taty z Pi­sma Świę­tego po­dano za Bi­blią Ty­siąc­le­cia.

Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Dla Su­sanny Thorne Hi­gh­to­wer, mo­jej pra­babki i uzna­nej pa­triotki ze stanu Vir­gi­nia, która za­opa­try­wała Ar­mię Kon­ty­nen­talną pod­czas re­wo­lu­cji ame­ry­kań­skiej. Przy­rze­kam Ci osobną opo­wieść.

1

Maj 1775

Eli­sa­beth za­czerp­nęła po­wie­trza, prze­ry­wa­jąc go­dzinne sku­pie­nie. Z czuj­no­ścią, tak aby nie uszczyp­nęły jej fisz­biny gor­setu, wy­pro­sto­wała się, chcąc zmniej­szyć ból ple­ców i karku. Na ko­la­nach miała po­duszkę z ko­ronką, nad którą pra­co­wała. Skom­pli­ko­wany wzór, de­li­katny ni­czym pła­tek śniegu, po­wsta­wał z za­gra­nicz­nej nici, zwi­nię­tej w dwu­me­trowe śnież­no­białe kłębki. Wo­lała biel od czerni. Wszyst­kie do­świad­czone ko­ron­karki wie­działy, że praca z bielą jest ko­rzyst­niej­sza dla oczu.

Unio­sła wzrok i wyj­rzała przez okno z pięk­nego an­giel­skiego szkła na świat zie­leni po­prze­ry­wa­nej gdzie­nie­gdzie ko­lo­ro­wymi klek­sami kwia­tów. Jej ulu­bione ja­sno­żółte róże i ró­żowe pe­onie tań­czyły na wie­trze szu­mią­cym w ogro­dach re­zy­den­cji. Wresz­cie zbli­żało się lato. I nie tylko czer­wiec. Nad­cho­dził dzień jej ślubu.

– Oh là là! Co się tu dzieje? – Zza rogu po­koju do­biegł ją wy­soki, me­lo­dyjny głos. – Chyba panna młoda nie dzierga wła­snych ko­ro­nek!

– Nie, Isa­beau. Nie mam tyle cier­pli­wo­ści.

– I już na pewno nie na całą suk­nię, merci[1]. – Na tyle szybko, na ile po­zwa­lała jej tu­sza, po­ko­jówka okrą­żyła wsparte na fi­la­rach łóżko, trzy­ma­jąc w ręku ko­ron­kowe poń­czo­chy. – Była pani za­jęta przez całe przed­po­łu­dnie i pew­nie pani nie pa­mięta, że już czas na her­batkę z hra­biną. Lady Char­lotte chcia­łaby omó­wić bal za­rę­czy­nowy. Po­dobno mają na nim być lord i lady Am­berly.

Eli­sa­beth omal się nie uśmiech­nęła, sły­sząc, z jaką pie­czo­ło­wi­to­ścią jej po­ko­jówka wy­ma­wia te ty­tuły. Po­korna hu­go­notka, Isa­beau, wciąż po­zo­sta­wała pod ta­kim sa­mym wra­że­niem ary­sto­kra­cji jak tego dnia, gdy wy­lą­do­wała na wy­brze­żach Vir­gi­nii. Eli­sa­beth odło­żyła ko­ron­kową po­duszkę i pa­trzyła, jak ko­bieta wyj­muje z po­kaź­nej szafy dwie wy­godne po­po­łu­dniowe suk­nie.

– Jest pani w na­stroju na nie­bie­ski czy na żółty?

– Na żółty – od­parła. Żółty to ulu­biony ko­lor lady Char­lotte i Eli­sa­beth chciała ją uho­no­ro­wać, jak tylko mo­gła. Z ko­lei Pa­łac Gu­ber­na­tora ser­wo­wał pod­wie­czorki do­rów­nu­jące tym po­da­wa­nym na kró­lew­skim stole.

– Mamy taki piękny dzień, hra­bina bę­dzie pew­nie chciała przejść się po ogro­dzie. My­śli pani, że za­bie­rze ze sobą córki?

– Praw­do­po­dob­nie tak. Świeże po­wie­trze i ruch do­brze im ro­bią, choć oj­ciec każe im ostat­nio czę­sto prze­by­wać w domu.

Isa­beau zer­k­nęła na nią ner­wowo.

– Boi się kło­po­tów?

O tym Eli­sa­beth wo­lała nie my­śleć.

– Lady Char­lotte twier­dzi, że słońce mo­głoby po­psuć im cerę. I ma ra­cję. Po­patrz na mnie! – Mimo iż bar­dzo ja­sne, to jed­nak piegi na na­sa­dzie nosa i ko­ściach po­licz­ko­wych nada­wały jej twa­rzy nieco po­spo­li­tego wy­glądu, czego nie mógł ukryć na­wet naj­lep­szy pu­der. Za­pra­co­wała so­bie na to, wy­my­ka­jąc się z ro­bótką do uko­cha­nego ogrodu bez ka­pe­lu­sza.

– Jest pani très belle[2], na­wet z pie­gami – po­wie­działa Isa­beau, ścią­ga­jąc cia­śniej jej gor­set. – I zdo­była pani naj­bar­dziej atrak­cyj­nego ka­wa­lera w Vir­gi­nii.

– Jed­nego z nich. – Eli­sa­beth prze­łknęła z tru­dem ślinę, aby po­wstrzy­mać ję­zyk i nie mó­wić zbyt wiele, rów­nież na ten te­mat. O swoim na­rze­czo­nym, Mi­le­sie Cul­le­nie Ro­cie, mo­gła po­wie­dzieć cał­kiem sporo, lecz z pew­no­ścią nie to, że był ule­piony z tej sa­mej gliny co inni ka­wa­le­ro­wie z Vir­gi­nii, na przy­kład Wil­liam Drew, Geo­rge Ro­gers Clark czy Ed­mund Ran­dolph.

Głos Isa­beau prze­szedł w szept.

– Cho­ciaż je­śli mowa o mi­ło­ści, to nie je­stem prze­ko­nana.

Eli­sa­beth po­pa­trzyła na po­pę­kane drzwi sy­pialni. Oj­ciec za­wsze po­wta­rzał, że jego córka po­zwala służ­bie za dużo mó­wić, lecz prawda była taka, że wo­lała ta­kie zwy­czajne po­ga­wędki niż na­pu­szony kli­mat sa­lo­no­wych spo­tkań.

– Mał­żeń­stwo to in­te­res.

– Tak twier­dzi pani oj­ciec. – Isa­beau zmarsz­czyła brwi z nie­za­do­wo­le­niem. – A ja je­stem ro­man­tyczką. Za mąż wy­cho­dzi się z mi­ło­ści, prawda?

– Tak jest we Fran­cji?

– Oui, oui[3] – od­parła szybko po­ko­jówka.

Choć Isa­beau była kon­trak­tową słu­żącą, nie miała ojca, który kon­tro­lo­wałby każdy jej krok. Dla­tego Eli­sa­beth mo­gła się do­my­ślić sensu jej wy­po­wie­dzi: Je­stem wolna. Mogę roz­po­cząć pracę, a także się z niej zwol­nić. I wyjść za mąż, za kogo chcę.

A ona? Kim była Eli­sa­beth Anne Law­son? Od­bi­cie w lu­strze nie mó­wiło jej wiele. Co mo­gliby o niej na­pi­sać po­tomni?

Że miała szczę­ście – lub nie­szczę­ście – uro­dzić się córką gu­ber­na­tora ko­lo­nial­nej Vir­gi­nii w stop­niu puł­kow­nika, hra­biego Stir­ling? Córką bo­jo­wej matki, która uży­wała atra­mentu i gę­siego pióra jako oręża? Panną, któ­rej ro­do­wodu i po­sagu mo­gła po­zaz­dro­ścić każda ko­lo­nialna pięk­ność? Przy­szłą żoną Mi­lesa Cul­lena Ro­tha? Pa­nią Roth Hall? Ko­niec opo­wie­ści.

Szkar­łatna pie­częć na li­ście była tak samo roz­po­zna­walna jak cha­rak­ter pi­sma. No­ble Ry­nallt ode­brał go od go­spo­dyni i za­szył się w ci­szy ga­bi­netu Ty Mawr. Za­siadł­szy na skó­rza­nym krze­śle, wy­cią­gnął nogi i oparł po­kryte py­łem buty o sze­roki pa­ra­pet okna wy­cho­dzą­cego na rzekę Ja­mes, po czym zła­mał pie­częć.

Czas na­gli. Mu­simy po­li­czyć na­szych wro­gów i przy­ja­ciół. Po­szu­kaj ja­kie­goś spo­sobu, by do­stać się na bal u lorda Dun­more’a, który od­bę­dzie się 2 czerwca 1775 roku w pa­łacu. W końcu to przy­ję­cie na cześć two­jego ku­zyna. Wy­sil całą swoją in­te­li­gen­cję po­trzebną nam te­raz do po­mocy w spra­wie.

Pa­trick Henry

Był ostatni dzień maja. Nie zo­stało mu wiele czasu na roz­my­śla­nia. Jego ku­zyn wkrótce po­ślubi pięk­ność z Wil­liams­burga, lady Eli­sa­beth Law­son. Do tej pory nie my­ślał o tym zbyt wiele i nie miał ochoty na przy­ję­cia w Pa­łacu Gu­ber­na­tora, a zwłasz­cza na to wy­da­wane na cześć córki jego wroga. Lord Stir­ling był na jego tro­pie, na tro­pie wszyst­kich lu­dzi nie­pod­le­gło­ści, i ża­den z nich nie otrzy­mał za­pro­sze­nia. Jed­nak tak jak twier­dził Henry, to ku­zyn No­ble’a ce­le­bro­wał za­rę­czyny. Z pew­no­ścią za­pro­sze­nie zo­stało po pro­stu prze­oczone lub miało wkrótce na­dejść.

No­ble zmarsz­czył czoło na myśl o tym, jak wiel­kie za­mie­sza­nie może wy­wo­łać jego obec­ność. Lor­dowi Stir­ling gro­ził na­wet atak apo­plek­sji z tego po­wodu. Ale gdyby rze­czy­wi­ście tak się stało, je­den z naj­więk­szych gra­czy blo­ku­ją­cych walkę Vir­gi­nii o nie­pod­le­głość zo­stałby usu­nięty z drogi. A obec­ność No­ble’a na balu ozna­cza­łaby, że za­koń­czył swoją drugą ża­łobę.

Nie­wy­mięty jesz­cze eg­zem­plarz Vir­gi­nia Ga­zette, pach­nący atra­men­tem i ho­len­der­skim pa­pie­rem wy­so­kiej klasy, zda­wał się wy­krzy­ki­wać anons ma­try­mo­nialny:

Lady Eli­sa­beth Law­son, przy­szła żona pana Mi­lesa Cul­lena Ro­tha, sym­pa­tyczna dzie­dziczka wiel­kiej for­tuny, po­pro­wa­dzi bal w Pa­łacu Gu­ber­na­tora 2 czerwca 1775 roku...

Ude­ko­ro­wana kwie­ci­stym wzo­rem ko­lumna za­wie­rała szcze­góły tego tak bar­dzo ocze­ki­wa­nego wy­da­rze­nia, z za­war­to­ścią po­sagu włącz­nie, opi­su­jąc na­wet te dro­bia­zgi, o któ­rych nie wie­działa sama Eli­sa­beth. Gdy ko­bieta odło­żyła ga­zetę na to­a­letkę tek­stem do spodu, jej uśmiech przy­bladł. To była na­prawdę de­li­katna sprawa.

Isa­beau, która na­tych­miast wy­czu­wała na­stroje swo­jej pani, nie mo­gła po­mi­nąć tego mil­cze­niem.

– A to dziady! Le­piej by na­pi­sali, że jest pani osobą o cu­dow­nym cha­rak­te­rze i praw­dziwą chrze­ści­janką. Albo że mie­rzy pani nie­wiele po­nad metr pięć­dzie­siąt, ma płowe włosy i wszyst­kie zęby z wy­jąt­kiem jed­nego, ale to był, Dieu merci[4], trzo­no­wiec.

– Po­cho­dzę z Wil­liams­burga – po­wie­działa Eli­sa­beth, gdy po­ko­jówka wpraw­nymi rę­kami upięła jej suk­nię. – Lo­kalna prasa uważa, że może o mnie pi­sać, co chce. W końcu tu­taj się uro­dzi­łam i do­ra­sta­łam, tu mnie ob­słu­gi­wano.

– Nie ma im pani za złe tej pi­sa­niny? – Isa­beau przyj­rzała się jej uważ­nie. – Udo­stęp­nia­nie tłu­mom szcze­gó­łów po­sagu to jed­nak nędzny po­stę­pek.

– Przede wszyst­kim głupi. Prze­cież w Wil­liams­burgu wszy­scy wie­dzą, ile kto jest wart. Nie trzeba tego dru­ko­wać.

– To niech to pani po­wie swo­jemu dro­giemu pa­pie – od­parła Isa­beau, marsz­cząc brwi. – Ka­zał lo­ka­jowi roz­da­wać rano Ga­zette na Mar­ket Squ­are, jakby to były cu­kierki.

Nie­spe­cjal­nie za­sko­czona, Eli­sa­beth umil­kła. Sze­lesz­cząc suk­nią, wy­cią­gnęła rękę do po­ko­jówki, by ta udra­po­wała jej zdo­biony wstą­żecz­kami rę­kaw. Z dołu do­biegł ją przy­tłu­miony od­głos koń­skich ko­pyt na bruku.

– Pani na­rze­czony? Punk­tu­al­nie? Po­mimo ta­kiej bu­rzo­wej po­gody? – Isa­beau po­pa­trzyła na swoją pa­nią oczyma barwy ja­de­itu.

Eli­sa­beth od­wró­ciła się do otwar­tego okna, ale usły­szała tylko szum desz­czu.

– Pan Roth obie­cał, że przy­je­dzie. Tylko to się li­czy. Nie mó­wił do­kład­nie, o któ­rej go­dzi­nie.

– A kiedy się pań­stwo ostat­nio wi­dzieli?

– W kwiet­niu – przy­znała nie­chęt­nie Eli­sa­beth, cie­kawa, dla­czego Isa­beau w ogóle za­daje ta­kie py­ta­nie. Prze­cież sama wie­działa wszystko naj­le­piej, prze­by­wa­jąc u boku Eli­sa­beth dzień i noc. Skrzy­wiona mina po­ko­jówki miała za za­da­nie przy­po­mnieć jej pani, że ko­bieta nie prze­pada za Mi­le­sem mimo jego po­zy­cji to­wa­rzy­skiej w Wil­liams­burgu. Się­gnęła za­tem po ko­lejne uspra­wie­dli­wie­nie. – W li­stach pi­sze, że przy­go­to­wy­wał dla nas Roth Hall.

Jej wła­sne słowa aż ją za­kłuły, gdyż w ciągu ostat­niego pół roku do­stała od Ro­tha tylko dwa li­sty. Za­miast nich wy­sy­łał jej eks­tra­wa­ganc­kie, zbędne upo­minki. Złote kol­czyki w kształ­cie pod­ków, zie­loną ama­zonkę [5], ana­nasy, cy­tryny i li­monki ze swo­jej oran­że­rii. Po­wóz zbu­do­wany w Lon­dy­nie. Tyle po­dar­ków, że za­częła się w nich gu­bić. I ża­den z nich nie po­pra­wił opi­nii Isa­beau na jego te­mat.

Mimo hoj­no­ści Ro­tha Eli­sa­beth od­czu­wała nie­po­kój o przy­szłość. Nie chciała jego pre­zen­tów. Pra­gnęła, by przy niej trwał. A on po­stę­po­wał jak jej czę­sto nie­obecny oj­ciec. Trudno było jed­nak spro­stać jej ocze­ki­wa­niom. Speł­nić na­dzieje na szczę­śliwy dom. Pełną ro­dzinę.

– Pani fry­zura jest ab­so­lut­nie ma­gni­fi­que[6], prawda? – spy­tała z sa­tys­fak­cją Isa­beau, po­da­jąc Eli­sa­beth ręczne lu­sterko, by mo­gła zo­ba­czyć loki opa­da­jące na ra­miona i pe­rukę przy­sy­paną kosz­tow­nym ró­żo­wym pu­drem. Obok jej pra­wego ucha tkwiły stru­sie pióra ufar­bo­wane na głęb­szy od­cień różu.

– No nie wiem. – Eli­sa­beth wy­jęła szpilki przy­trzy­mu­jące pe­rukę, prze­su­wa­jąc ar­ty­stycz­nie wpięte pióra. – Pu­der wy­cho­dzi z mody, po­dob­nie jak muszki. Dziś za­mie­rzam po­dą­żać za naj­now­szymi tren­dami.

Po­ko­jówka unio­sła brwi, ale wzięła pe­rukę i umie­ściła ją na sto­jaku, gdzie ta na­tych­miast okla­pła, przy­bie­ra­jąc smętny wy­gląd. Isa­beau zer­k­nęła na swoje od­bi­cie w lu­strze i wsu­nęła pas- mo czar­nych jak smoła wło­sów pod cze­pek. Choć w śred­nim wieku, na­dal była atrak­cyjną ko­bietą, tak silną bru­netką jak Eli­sa­beth blon­dynką.

– Mu­simy się po­spie­szyć, prawda? Ale naj­pierw... – Isa­beau umo­co­wała z po­wro­tem stru­sie pióra we wło­sach Eli­sa­beth, gdy tym­cza­sem jej pani spraw­dziła czas na ze­garku le­żą­cym tar­czą do góry na to­a­letce.

Późno.

Mi­les zwy­kle się spóź­niał, pod­czas gdy ona była za­wsze punk­tu­alna. Ha­mu­jąc żal, odło­żyła lu­sterko.

– Cie­kawe, co dzi­siaj robi mama.

Isa­beau pod­nio­sła na nią oczy, w któ­rych kryło się współ­czu­cie.

– Pani mère[7] wróci do was, kiedy skoń­czy się wresz­cie ga­da­nina o her­ba­cie i po­dat­kach. Czy tak?

Eli­sa­beth nie wie­działa. Mama po­pły­nęła do An­glii, do Bath, wiele mie­sięcy temu. A ga­da­nina o her­ba­cie i po­dat­kach cią­gnęła się bez końca.

Roz­le­gło się ci­che pu­ka­nie do drzwi, a za nim przy­tłu­miony głos dru­giej po­ko­jówki.

– Ja­kiś dżen­tel­men do pani, mi­lady. Jest w sa­lo­nie.

Dżen­tel­men? Nie jej na­rze­czony? Uśmiech­nęła się gorzko. Może służba za­po­mniała, jak wy­gląda Mi­les.

Zro­biło jej się go­rąco, a za­raz po­tem zimno. Wi­zyty Ro­tha były tak rzad­kie i nie­liczne, że ile­kroć się z nim wi­działa, wy­da­wał się jej obcy. Z tego po­wodu spę­dzali więk­szą część czasu na po­now­nym za­wie­ra­niu zna­jo­mo­ści. Tego wie­czoru nie miało być ina­czej. Łu­dziła się jed­nak, że uda im się nad­ro­bić stra­cony czas.

Isa­beau po­sa­dziła Eli­sa­beth na stołku przed to­a­letką i zręcz­nymi pal­cami za­pięła sznur pe­reł na jej szyi. Ru­ty­nowe czyn­no­ści dzia­łały na dziew­czynę uspo­ka­ja­jąco. Wy­brała bu­telkę per­fum, otwo­rzyła ją i na­tych­miast owio­nął ją modny ostat­nio za­pach pro­sto z Lon­dynu. Ró­żane ge­ra­nium. Znowu zer­k­nęła w lu­stro z ro­sną­cym nie­po­ko­jem.

Wszystko dzi­siaj wy­da­wało się jej nowe. Za­pach. Buty. Gor­set. Suk­nia. Ni­gdy nie miała na so­bie ta­kiej sukni ani też nie czuła się tak od­kryta. Po­mimo że kre­mowa ko­ronka spły­wała ob­fi­cie na jej na­gie ra­miona, de­kolt był na­der śmiały. Je­dwabna kre­acja w ko­lo­rze ostry­go­wego różu lśniła i pod­kre­ślała każdą wy­pu­kłość ciała. Kraw­cowa, która stwo­rzyła tę suk­nię, tym ra­zem prze­ro­sła samą sie­bie. Jej dzieło nada­wa­łoby się na­wet dla lady Char­lotte.

Po­de­szła do drzwi, pró­bu­jąc wskrze­sić w so­bie choć odro­binę ra­do­ści.

– Nie po­zwolę go­ściom cze­kać.

Isa­beau tylko prze­wró­ciła oczami.

– Chcia­ła­bym usły­szeć coś ta­kiego z ust pana Ro­tha.

Po­ko­jówka wy­szła za nią z sy­pialni i obie ru­szyły skąpo oświe­tlo­nym ko­ry­ta­rzem na po­dest z wy­ku­szo­wym oknem i ta­pi­ce­ro­wa­nym sie­dzi­skiem. Na tle ak­sa­mit­nej czerni za lśniącą szybą roz­pry­snął się deszcz za­miast gwiazd, cie­płe po­wie­trze było wil­gotne. Tu­taj się mo­dliła. Isa­beau cze­kała, a Eli­sa­beth po­chy­liła na chwilę głowę, za­nim udała się da­lej. A po­tem, gdy szły w dół, w dół, w dół po krę­co­nych scho­dach, star­sza ko­bieta od­ry­wała od czasu do czasu ja­kąś nie­sforną nitkę lub wy­gła­dzała fałdę w jej po­lo­ne­sce [8], aż w końcu sta­nęły w otwar­tych drzwiach sa­lonu utrzy­ma­nego w ja­skra­wej, szkar­łatno-zło­tej to­na­cji, przy­tła­cza­ją­cej i nie­mi­łej dla oka na­wet w bla­sku świec. Ko­lory przy­po­mi­nały Eli­sa­beth czer­wone mun­dury bry­tyj­skich żoł­nie­rzy. We­szła do po­koju w chwili, gdy Isa­beau wy­co­fała się na ko­ry­tarz, i po­wę­dro­wała spoj­rze­niem w kie­runku ko­minka, gdzie spo­dzie­wała się zo­ba­czyć Mi­lesa Ro­tha.

– Lady Eli­sa­beth.

Od­wró­ciła się, za­mia­ta­jąc spód­nicą, i po­czuła, że kręci się jej w gło­wie. Jej gor­set był za­pięty na­prawdę cia­sno. Poza tym na pod­wie­czo­rek zja­dła bar­dzo mało.

Za nią stał męż­czy­zna z twa­rzą ukrytą w cie­niu. Wy­cią­gnęła przed sie­bie rękę, by utrzy­mać rów­no­wagę, jed­nak za­miast opar­cia krze­sła, w które ce­lo­wała, chwy­ciła rę­kaw jego sur­duta. Męż­czy­zna pa­trzył na nią z góry, a gdy pod­nio­sła na niego wzrok, zo­ba­czyła, że przy­bysz nie­mal sięga głową pie­rza­stych chmu­rek na­ma­lo­wa­nych na su­fi­cie nie­bie­ską olejną farbą. Kim­kol­wiek był, nie był Mi­le­sem. Mi­les prze­ra­stał ją za­le­d­wie o kilka cen­ty­me­trów.

– Pa­nie...

– Ry­nallt. No­ble Ry­nallt z Ty Mawr.

Co ta­kiego? Na­gle so­bie przy­po­mniała. No­ble Ry­nallt był da­le­kim ku­zy­nem Mi­lesa. Tak da­le­kim, że na­wet nie pa­mię­tała do­kład­nie tych ko­li­ga­cji ro­dzin­nych. Szybko ze­brała w pa­mięci wszyst­kie in­for­ma­cje na jego te­mat. Czy­stej krwi Wa­lij­czyk. Wła­ści­ciel ma­jątku przy rzece Ja­mes. Nie­dawno stra­cił sio­strę. Praw­nik, od pew­nego czasu czło­nek zgro­ma­dze­nia w Vir­gi­nii. Ry­nal­l­to­wie sły­nęli z koni, czyż nie? Mieli naj­lep­szą stad­ninę w Vir­gi­nii, a może na­wet w ca­łych ko­lo­niach.

Pewna była jed­nak cze­goś in­nego.

Przy­był tu­taj, po­nie­waż Mi­les za­wiódł.

Zdzi­wie­nie ustą­piło miej­sca re­zy­gna­cji. Dy­gnęła lekko.

– Pa­nie Ry­nallt, co za nie­ocze­ki­wana przy­jem­ność...

– Ra­czej za­sko­cze­nie.

Za­wa­hała się. Przy­naj­mniej mó­wił szcze­rze.

– Czy pan Roth...?

– Spóźni się. – Udało mu się przy­brać za­kło­po­tany i prze­pra­sza­jący wy­raz twa­rzy.

Sta­rała się nie wle­piać w niego oczu, choć do­zna­wała bo­ga­tych wra­żeń zmy­sło­wych. Moc mię­śni, czar­nego sukna i drzewa san­da­ło­wego. Ubra­nie o nie­ska­zi­tel­nym kroju, ciemne, z wy­jąt­kiem nie­bie­skiej ka­mi­zelki, dys­kret­nie ob­szy­tej srebrną ni­cią, i kre­mo­wego kra­watu. Uszedł jej uwagi ko­lor oczu męż­czy­zny, sku­piła się ra­czej na tym, jak wy­ma­wiał słowa: „spóźni się”.

Oszo­ło­miona, wresz­cie chwy­ciła się krze­sła.

– Pro­sił mnie, abym pani to­wa­rzy­szył, do­póki się nie zjawi. Je­śli oczy­wi­ście wy­razi pani na to zgodę – do­dał kon­cy­lia­cyj­nie.

Przy­naj­mniej uda­wał za­że­no­wa­nie. W końcu cho­dziło o jej bal za­rę­czy­nowy wy­da­wany przez lorda Dun­more’a w Pa­łacu Gu­ber­na­tora, na który za­pro­szono całą elitę z Wil­liams­burga. A ona za­mie­rzała się tam zja­wić nie z na­rze­czo­nym, tylko... z nie­zna­jo­mym męż­czy­zną u boku.

Jed­nak do­bre wy­cho­wa­nie nie po­zwo­liło jej na zła­ma­nie kon­we­nan­sów. Zmu­siła się do uśmie­chu.

– Dzię­kuję. Jest pan bar­dzo uprzejmy. Czy mój na­rze­czony bar­dzo się spóźni?

– Mam na­dzieję, że nie – od­parł, po­da­jąc jej ra­mię.

Nie­za­leż­nie od tego, kim był No­ble Ry­nallt, jego spo­sób by­cia świad­czył o tym, że pa­nuje nad sy­tu­acją. To jed­nak jej nie uspo­ka­jało.

– Gdy przy­je­cha­łem, zo­ba­czy­łem pani po­wóz sto­jący przed do­mem – za­uwa­żył, scho­dząc z nią ze scho­dów i mi­ja­jąc ka­mer­dy­nera. – Ja po­jadę obok konno.

Tuż za nimi ze­gar wy­bił o jedną go­dzinę za dużo. Bal już się za­czął. Lord Dun­more nie zno­sił go­ści przy­cho­dzą­cych po cza­sie.

A oni w naj­lep­szym wy­padku mieli szansę na lek­kie, modne spóź­nie­nie.

2

Jechali przez ka­łuże Pa­lace Street, mi­ja­jąc ka­talpy i wspa­niałe domy mru­ga­jące do nich świa­tłami świec. No­ble wpa­try­wał się w lam­piony na oto­czo­nym ba­lu­stradą da­chu bu­dynku przy końcu tra­wia­stej alei. Pod re­zy­den­cją gu­ber­na­tora stały już naj­roz­ma­it­sze środki lo­ko­mo­cji, ża­den jed­nak nie do­rów­ny­wał po­wo­zowi, któ­remu to­wa­rzy­szył konno. Ze sce­nami przed­sta­wia­ją­cymi cztery pory roku na pa­ne­lach po­jazd przy­cią­gał uwagę. No­ble nie wi­dział do­tąd żad­nego, który mógłby się z nim rów­nać.

Mi­les Roth miał liczne wady, ale od­zna­czał się do­brym gu­stem. Kosz­tow­nym gu­stem. Ten za­przęg wy­po­sa­żony w sta­lowe, nie­miec­kie sprę­żyny nie prze­chy­lił się ani razu, su­nąc pew­nie na pół­noc. Z pew­no­ścią nie po­głę­biał iry­ta­cji Eli­sa­beth Law­son roz­cza­ro­wa­nej nie­ocze­ki­waną zmianą part­nera na balu. Choć za­słony były za­cią­gnięte i nie sły­szał pra­wie nic oprócz mia­ro­wego stac­cato koń­skich pod­ków, mógł so­bie do­sko­nale wy­obra­zić scenę, jaka roz­gry­wała się we wnę­trzu. Nie­za­do­wo­le­nie po­ko­jówki lady Eli­sa­beth na jego wi­dok rów­nało się zdzi­wie­niu jej pani.

Sta­nąw­szy w strze­mio­nach, po­pa­trzył przez ra­mię w stronę ta­werny Ra­le­igh. Miał za­miar udać się tam tak szybko, jak tylko by­łoby to moż­liwe. Na ra­zie cią­żył mu mrok tej wil­got­nej nocy. Zde­cy­do­wa­nie wo­lał nowy dzień wscho­dzący na ho­ry­zon­cie, za­le­wa­jący fa­sady, dwu­spa­dowe da­chy i pach­nące ogrody Wil­liams­burga de­li­kat­nym świa­tłem. Noc przy­po­mi­nała mu o wszyst­kim, co utra­cił. Na­wet ten wie­czór wy­da­wał się odro­binę me­lan­cho­lijny, zbyt na­pięty, po­spieszny i wy­peł­niony po brzegi nie­chcia­nymi obo­wiąz­kami. Aby ode­pchnąć po­nure my­śli, szybko po­wtó­rzył so­bie w pa­mięci to, co wie­dział o ko­bie­cie ja­dą­cej po­wo­zem, na wy­pa­dek gdyby przy­szło mu z nią roz­ma­wiać.

Eli­sa­beth Law­son, dama o świe­tli­stej uro­dzie, przy­jęła z god­no­ścią wia­do­mość o spóź­nie­niu na­rze­czo­nego. Naj­wy­raź­niej już się do tego przy­zwy­cza­iła. Choć No­ble miał jej to­wa­rzy­szyć po raz pierw­szy, krą­żyły plotki, że tego typu usługi świad­czyli Mi­le­sowi inni jego kom­pani, zu­peł­nie jakby Roth li­czył na to, że Eli­sa­beth w końcu ule­gnie uro­kowi któ­re­goś z nich. Cóż, ten je­den je­dyny raz zgo­dził się zro­bić z sie­bie dur­nia i pójść z nią na bal na prośbę Henry’ego. Nie mógł się nie zgo­dzić ze stwier­dze­niem, że w luź­nej at­mos­fe­rze roz­wią­zują się ję­zyki i pa­trioci mogą dzięki temu wiele zy­skać. Obie­cał so­bie jed­nak, że pod­jął się tak ry­zy­kow­nego przed­się­wzię­cia ostatni raz.

Od chwili, gdy wy­je­chał z Ra­le­igh, bła­gał Opatrz­ność o to, by lady Eli­sa­beth nie za­częła się do­py­ty­wać o praw­dziwe po­wody spóź­nie­nia Mi­lesa, gdyż nie za­mie­rzał kła­mać. „Spóź­niony” wy­da­wało się bez­piecz­nym okre­śle­niem, choć sy­tu­ację od­zwier­cie­dla­łoby le­piej: „rzu­cony w wir ulu­bio­nych roz­ry­wek”. Z ko­śćmi w ręku Mi­les wy­da­wał się uosa­biać motto wy­ryte zło­tymi zgło­skami nad ko­min­kiem w ta­wer­nie, w sali Apolla: Hi­la­ri­tas sa­pien­tiae et bo­nae vi­tae pro­les. Ra­dość po­tom­stwem mą­dro­ści i do­brego ży­cia.

Nie są­dził, by Pa­trick Henry miał pro­blem ze zmą­ce­niem zmy­słów Mi­lesa grami i al­ko­ho­lem. Tego wie­czoru jed­nak jego da­leki ku­zyn nie tylko od­da­wał się ha­zar­dowi, lecz ka­zał cze­kać na­rze­czo­nej, czym z pew­no­ścią do­pro­wa­dził do szału za­równo gu­ber­na­tora Dun­more’a, jak i po­tęż­nego ojca Eli­sa­beth. No­ble sam czuł się za­gu­biony; po wielu mie­sią­cach ża­łoby, w cza­sie któ­rej uni­kał kon­tak­tów to­wa­rzy­skich, wy­bie­rał się wła­śnie na bal, na który miał taką samą ochotę jak na ze­szło­ty­go­dniową zupę z kra­bów. Tę­sk­nił za spo­ko­jem Ty Mawr przy Qu­ar­ter­path Road. Piękny wie­czór psuły ra­do­sne śmie­chy i ochry­płe głosy do­cho­dzące z Pa­łacu Gu­ber­na­tora. Wil­liams­burg ja­wił mu się jako wrzód, który na­le­żało szybko prze­ciąć.

Eli­sa­beth po­ru­szyła się na ak­sa­mit­nej po­duszce po­wozu, rada, że ciem­no­ści sku­tecz­nie kryją jej na­pięte rysy. Mimo to wie­działa, że Isa­beau wy­czuwa jej nie­po­kój rów­nie bez­błęd­nie, jak ona sama od­bie­rała na­strój po­ko­jówki. Ich wzbu­rze­nie krą­żyło w po­wie­trzu, mą­cąc at­mos­ferę.

– Pani ró­żowe piórka tro­chę się na­stro­szyły, prawda? – szep­nęła po fran­cu­sku wy­raź­nie prze­stra­szona Isa­beau. – A na­rze­czony po­wi­nien się wsty­dzić. Jak można się spóź­nić na wła­sny bal za­rę­czy­nowy?

– Nie my­ślę o Mi­le­sie Ro­cie – wy­znała Eli­sa­beth. – Tylko o nim.

– O panu Ry­nal­l­cie? Oui, oui, wresz­cie wy­szedł z ża­łoby.

– Na to wy­gląda – mruk­nęła su­cho Eli­sa­beth.

Isa­beau po­ru­szyła szybko wa­chla­rzem w go­rą­cym wnę­trzu.

– Wiele pięk­no­ści na balu bę­dzie się uśmie­chać na jego wi­dok, na­wet je­śli pani nie jest we­soło. Wo­la­ła­bym tylko, żeby nie wy­glą­dał jak łaj­dak.

– Łaj­dak? – Eli­sa­beth zer­k­nęła na po­ko­jówkę. – Tak bym go nie opi­sała.

– Nie? – spy­tała pi­skli­wie Isa­beau, za­ła­mu­jąc ręce. – On jest... jak wy to mó­wi­cie? Ło­trem? Dra­niem? Sma­gły jak pi­rat, a jesz­cze te ciemne włosy i oczy... Nie­któ­rzy mó­wią, że pły­nie w nim wię­cej krwi cy­gań­skiej niż wa­lij­skiej.

– Jak to się stało, że tyle o nim wiesz? – Py­ta­nie było nie­mą­dre. Isa­beau znała wszyst­kich miesz­kań­ców Wil­liams­burga i oko­lic. Miała am­bi­cję, by śle­dzić rytm ży­cia mia­sta.

– Wiele się o nim mówi.

– Mo­żesz więc zna­leźć coś, co świad­czy­łoby o nim do­brze?

– Oui, oui! – Isa­beau za­sznu­ro­wała usta w na­my­śle. – Znana jest szczo­drość Ty Mawr. Ża­den że­brak nie od­cho­dzi stam­tąd z kwit­kiem. Ale nie tylko. Po­ko­jówki z Ra­le­igh twier­dzą, że mon­sieur Ry­nallt to naj­lep­szy pan, ja­kiego miały. Daje so­wite na­piwki.

Eli­sa­beth otwo­rzyła wa­chlarz, prze­ci­na­jąc zbyt go­rące po­wie­trze.

– Nie in­te­re­suje mnie jego hoj­ność, tylko po­glądy po­li­tyczne.

– Po­glądy po­li­tyczne? – Głos Isa­beau prze­szedł w nie­za­do­wo­lony szept. – To je­den z lu­dzi nie­pod­le­gło­ści, ro­zu­mie pani?

Słowa „lu­dzie nie­pod­le­gło­ści” czę­sto wy­ma­wiane jak prze­kleń­stwo przez jej ojca wró­ciły do niej te­raz ni­czym trzask pio­runa, jak coś ab­so­lut­nie zło­wiesz­czego, co to­ro­wało so­bie drogę na pierw­szy plan jej pa­mięci.

– Poza tym to in­no­wierca, już nie cho­dzi do ko­ścioła.

– Do wa­szego ko­ścioła, tak? Jest Pi... Pe...

– Pre­zbi­te­ria­ni­nem?

Eli­sa­beth wie­działa o tym wy­zna­niu rów­nie mało co Isa­beau. We­dług jej ojca ist­niał tylko je­den Ko­ściół. Ko­ściół an­gli­kań­ski. Po­ru­szyła wa­chla­rzem bar­dziej sta­now­czo.

– Może po­win­nam była od­mó­wić, gdy mi za­pro­po­no­wał swoje to­wa­rzy­stwo. Ale bar­dzo mnie za­sko­czył.

– Oh la va­che![9] – Głos Isa­beau na­brał mocy. – Nie mam słów. Pro­szę to prze­my­śleć. Wcho­dzi pani na bal, trzy­ma­jąc pod rękę nie na­rze­czo­nego, tylko ja­kie­goś...

– Ra­dy­kała, który ko­cha nie­pod­le­głość i trzyma się z da­leka od ko­ścioła – po­wie­działa Eli­sa­beth i do­dała szybko: – Te­raz w Wil­liams­burgu pełno jest ta­kich.

– Pani oj­ciec bę­dzie zły, prawda?

– Na pewno. – Eli­sa­beth za­wie­siła głos, czu­jąc, że kieł­kuje w niej roz­ba­wie­nie. – Ale mama pew­nie by­łaby za­do­wo­lona.

– Oui. Ale pani ko­cha­nej mamy tu­taj nie ma.

Eli­sa­beth za­czerp­nęła po­wie­trza, by uspo­koić nerwy.

– Uda­ła­bym cho­robę, ale ten bal pla­no­wano od mie­sięcy. Lady Char­lotte za­stę­puje mamę, a jej córki mają być mo­imi druh­nami...

Po­wóz zwol­nił i za­trzy­mał się ła­god­nie, więc po­zo­sta­łych słów nie wy­po­wie­dziano. Mimo desz­czu przed pa­ła­cem było tłoczno, w wil­got­nym po­wie­trzu krą­żyły ape­tyczne za­pa­chy z kuchni. Do uszu Eli­sa­beth do­tarły słod­kie tryle skrzy­piec. W cięż­kiej czerw­co­wej au­rze pul­so­wało pod­nie­ce­nie, choć ona sama zu­peł­nie go nie od­czu­wała. Za­nim jed­nak po­sta­wiła pierw­szy krok na stop­niu po­wozu, po­sta­no­wiła ode­grać swoją rolę, z my­ślą o bez­piecz­nej przy­szło­ści, nie­za­leż­nie od do­zna­wa­nych uczuć.

Mo­dli­twa No­ble’a o dys­kretne wej­ście do pa­łacu zo­stała wy­słu­chana. Do­kład­nie w chwili, gdy on i lady Eli­sa­beth zna­leźli się przy ukwie­co­nym wej­ściu, w da­le­kim końcu sali ba­lo­wej ze­mdlała pewna dama i lo­kaje ru­szyli jej na ra­tu­nek. Wszyst­kie oczy sku­piły się na nie­do­ma­ga­ją­cej lady Grey, a No­ble ujął lady Eli­sa­beth za ło­kieć i wpro­wa­dził ją w strojne to­wa­rzy­stwo. Za­grano pierw­szego me­nu­eta, a oni ru­szyli na par­kiet z in­nymi tań­czą­cymi pa­rami, jakby byli tam od po­czątku.

Pod­nio­sła na niego wzrok i otak­so­wała in­te­li­gent­nymi oczyma, a na jej przy­pu­dro­wa­nej twa­rzy po­ja­wił się wy­raz ulgi, jakby – czy miał prawo tak my­śleć? – do­strze­gła w nim bo­ha­tera. Gdy od­wró­ciła głowę, po­pa­trzył na de­li­katny owal jej twa­rzy, a jego uwa­dze nie uszedł ża­den szcze­gół. Do­łe­czek w po­liczku wi­doczny na­wet wtedy, gdy się nie uśmie­chała. Ciemne, łu­ko­wate brwi. Orli nos. Cu­dow­nie nie­bie­skie oczy. Gład­kie, białe ra­miona tuż nad li­nią bo­gato ha­fto­wa­nej sukni, która zda­wała się od­bi­jać świa­tło wszyst­kich świec.

Nie wy­glą­dała na ko­bietę o na­ru­szo­nej re­pu­ta­cji, ale nią była. Przy­czy­nił się do tego nie tylko ten ło­buz, jej na­rze­czony, lecz i on sam wraz ze swo­imi zu­peł­nie nie­szla­chet­nymi za­mia­rami. Przy niej nie czuł się dżen­tel­me­nem, gdyż wy­ko­rzy­sty­wał damę do ce­lów po­li­tycz­nych, na­wet je­śli dzia­łał w słusz­nej spra­wie.

Choć nie tań­czył po­nad de­kadę, dzięki niej z ła­two­ścią znów wczuł się w rolę. Roz­pro­szone wspo­mnie­nia po­ukła­dały się w lo­giczną ca­łość. Lady Eli­sa­beth była tą samą ko­bietą, którą wi­dział nie tak dawno temu w to­wa­rzy­stwie có­rek lady Dun­more w kró­lew­skich ogro­dach, gdy pró­bo­wała opa­no­wać kroki pew­nego skom­pli­ko­wa­nego tańca lu­do­wego. Pa­mię­tał jej śmiech – wbrew temu, czego się spo­dzie­wał, nie wy­soki i przy­po­mi­na­jący dźwięk fletu, ale gar­dłowy i bo­gaty jak po­mruki wio­lon­czeli. In­struk­tor tańca nie był za­chwy­cony, gdy No­ble i jego to­wa­rzy­sze zwol­nili kroku, wy­cho­dząc z pa­łacu, aby po­pa­trzeć na tę lek­cję.

Jej oczy, już od niego od­wró­cone, omia­tały po­miesz­cze­nie. Z pew­no­ścią po­szu­ki­wały Mi­lesa Ro­tha, na co No­ble za­re­ago­wał dziw­nym uczu­ciem za­wodu. Jego ku­zyn za­słu­żył na po­rządne la­nie za swój nie­obli­czalny po­stę­pek. Szkoda, że nie miał moc­niej­szego cha­rak­teru i nie był od­porny na pod­stępy Henry’ego. Pa­trioci, tacy jak on sam i Henry, wy­ko­rzy­sty­wali sła­bo­ści Mi­lesa, by wzmoc­nić sprawę. Tym nie­mniej rola, jaką od­gry­wał No­ble w tej za­sadzce, nie do końca przy­pa­dła mu do gu­stu.

Na­gle so­bie uświa­do­mił, że z wielu po­wo­dów pa­trzy na nich mnó­stwo par oczu. Choć wcze­śniej się tak nie uma­wiali, oboje nie wło­żyli pe­ruk i nie upu­dro­wali wło­sów. Prze­piękna suk­nia Eli­sa­beth spły­wa­jąca la­winą ko­ronki uwy­dat­niała czerń jego je­dwab­nego, prąż­ko­wa­nego smo­kingu. Wy­da­wało się, że wy­glą­dem wzbu­dzają ta­kie samo po­ru­sze­nie jak nie­obec­ność Mi­lesa i nie­za­po­wia­dany ko­niec ża­łoby No­ble’a.

Gdy Mi­les wresz­cie się zja­wił, lśniące lo­dowe rzeźby pły­wały już w krysz­ta­ło­wych czar­kach do pon­czu w przy­le­głym do sali ba­lo­wej po­koju ja­dal­nym, a lu­kier na ogrom­nym wie­lo­war­stwo­wym tor­cie po­woli za­czy­nał się to­pić. No­ble tylko na niego spoj­rzał i od razu wie­dział, że ktoś mu­siał mu siłą wy­drzeć ko­ści z ręki, by go tu spro­wa­dzić. Ubrany w żółty sa­ty­nowy gar­ni­tur, wy­glą­dał jak ogromna psz­czoła. Kra­wat miał prze­krzy­wiony, zaś ka­mi­zelkę szpe­ciła plama z porto. No­ble po­czuł, że ogar­nia go pa­lący wstyd z po­wodu sy­tu­acji, w ja­kiej sta­wia to lady Eli­sa­beth.

Wie­dziony po­czu­ciem obo­wiązku, po­pro­wa­dził ją do Mi­lesa przez za­tło­czone obrzeża sali. Ude­rzyło go na­gle, jak bar­dzo ta para do sie­bie nie pa­suje. Ona czy­sta i de­li­katna, jego ku­zyn roz­wią­zły i na wpół pi­jany.

Uznał, że to po­nura prze­po­wied­nia na przy­szłość.

Za­nim Eli­sa­beth przy­po­mniała so­bie o za­sa­dach do­brego wy­cho­wa­nia i zdą­żyła mu po­dzię­ko­wać, No­ble Ry­nallt od­wró­cił się od nich i ru­szył w stronę zbi­tej grupki dżen­tel­me­nów przy oknie. Za­czął prze­ci­skać się z tru­dem przez spo­cony tłum, co nie było ła­twym za­da­niem, zwa­żyw­szy, że w sali kłę­biły się co naj­mniej trzy setki lu­dzi. Eli­sa­beth po­pa­trzyła za nim z mie­sza­niną żalu i ulgi.

Gdy od­szedł, na­tych­miast zna­lazł się przy niej jej oj­ciec. Zwy­kłemu ob­ser­wa­to­rowi mógł wy­da­wać się spo­kojny, ale ona znała go le­piej.

– Spo­dzie­wa­łem się cie­bie znacz­nie wcze­śniej.

Su­rowe słowa były skie­ro­wane do niej, nie do jej na­rze­czo­nego, jakby to Eli­sa­beth na­le­żało wi­nić za spóź­nie­nie Mi­lesa.

– Pro­szę przy­jąć moje prze­pro­siny, sir. – Mi­les się­gnął ręką, by po­pra­wić kra­wat, i po­wę­dro­wał wzro­kiem po zbyt roz­grza­nym po­koju. – Coś mnie za­trzy­mało.

Przy­naj­mniej oka­zał się na tyle tak­towny, by prze­mó­wić w jej imie­niu. Mimo swych wad na­le­żał do nie­licz­nych, któ­rzy nie po­zwa­lali się za­stra­szyć jej ojcu. Był... Mi­le­sem, na do­bre i na złe, nie­zna­ją­cym po­czu­cia winy.

Eli­sa­beth po­pa­trzyła ze zdzi­wie­niem na ciem­no­fio­le­tową plamę, która za­kwi­tła na jego piersi, przy­po­mi­na­jącą swą barwą nie­na­ganny strój No­ble’a. Sta­nęła na wprost na­rze­czo­nego, wy­cią­gnęła odzianą w rę­ka­wiczkę dłoń i za­pięła mu sur­dut na sta­lowy gu­zik, ukry­wa­jąc pa­skudny ślad po wi­nie.

W jego gło­sie za­brzmiała czu­łość.

– Ach, moja pani za­wsze się o mnie trosz­czy.

Sły­sząc te nie­ocze­ki­wane słowa, od razu zła­god­niała. Świa­doma ba­daw­czego spoj­rze­nia ojca, po­wstrzy­mała chęć, by upchnąć pod pe­rukę za­błą­kany ko­smyk wło­sów Mi­lesa. W żół­tym na­prawdę nie było mu do twa­rzy. Wy­da­wał się zmę­czony i wy­glą­dał jak utra­cjusz. Czyżby nie miał lo­kaja? Po­sta­no­wiła, że po ślu­bie po­może mu wy­brać gar­de­robę w od­po­wied­nich od­cie­niach.

– Chyba po­win­ni­śmy za­tań­czyć – mruk­nął, roz­glą­da­jąc się wo­kół.

Gdy po spo­koj­nym me­nu­ecie za­grała żywa szkocka mu­zyka, po­czuli na so­bie spoj­rze­nie ojca.

W ob­ję­ciach na­rze­czo­nego owio­nął ją za­pach potu, ta­baki i trun­ków. Mi­les po­ru­szał się zbyt gwał­tow­nie, roz­luź­niony nad­mierną ilo­ścią porto.

No­ble pa­trzył z ka­mienną twa­rzą na chmarę wi­ru­ją­cych tan­ce­rzy. Stał te­raz przy drzwiach ja­dalni, a jego po­stawa ide­al­nie współ­grała z ob­ra­zami wi­szą­cymi na bo­gato zdo­bio­nych ścia­nach. Był czujny, ostrożny, po­ważny.

Nie­opo­dal stała lady Char­lotte, a jej kar­ma­zy­nowa je­dwabna suk­nia wspa­niale kon­tra­sto­wała z ja­sno­nie­bie­ską ta­ftową kre­acją naj­star­szej córki. Ko­bieta zna­ko­mi­cie ukry­wała nie­za­do­wo­le­nie spo­wo­do­wane obec­no­ścią jed­nego z lu­dzi nie­pod­le­gło­ści. Uśmie­chała się tylko ła­god­nie do Eli­sa­beth, nie zwra­ca­jąc uwagi na ni­kogo in­nego.

A jej na­rze­czony?

Był wy­raź­nie znu­dzony i po­iry­to­wany. Na swoim wła­snym balu za­rę­czy­no­wym.

Och, Mi­le­sie, nie ba­wisz się tu­taj do­brze...

Cała jej ra­dość wy­ga­sła. Dez­apro­bata ojca i brak za­in­te­re­so­wa­nia ze strony Mi­lesa, a także jego nie­chęć do uczest­ni­cze­nia w za­ba­wie – wszystko to wy­ssało z niej po­godę du­cha. Miesz­kańcy Wil­liams­burga cza­sem na­zy­wali ją sło­necz­kiem z po­wodu jej pro­mien­nego uspo­so­bie­nia.

Tego dnia tak się nie czuła.

Przypisy

[1]merci (franc.) – dzię­kuję

[2]très belle (franc.) – bar­dzo piękna

[3]Oui, oui (franc.) – tak, tak

[4]Dieu merci (franc.) – dzięki Bogu

[5] Ko­biecy ubiór do jazdy kon­nej (przyp. red.).

[6]ma­gni­fi­que (franc.) – wspa­niały

[7]mère (franc.) – matka

[8] Lekka, się­ga­jąca ko­stek suk­nia z dra­po­waną spód­nicą (przyp. red.).

[9]Oh la va­che! (franc.) – O kur­czę!