Marta - Eliza Orzeszkowa - ebook

Marta ebook

Eliza Orzeszkowa

4,1

Opis

Marta” to powieść autorstwa Elizy Orzeszkowej, jednej z najważniejszych pisarek polskich, epoki pozytywizmu. Powieść ta podejmuje bardzo ważną tematykę obecności kobiet na rynku pracy i w życiu społecznym.

Główną bohaterką powieści jest Marta Świcka, która po śmierci męża i utracie majątku została wraz ze swoją czteroletnią córeczką bez środków do życia. Bohaterka rozpoczyna poszukiwanie pracy. Okazuje się jednak, że nie posiada wystarczającego wykształcenia i umiejętności praktycznych. Problemem jest również dyskryminacja – na rynku pracy preferowani są mężczyźni oraz cudzoziemki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (23 oceny)
11
5
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kawkka

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle poruszająca historia, smutna, ale warto przeczytać
20
kasia0504

Nie oderwiesz się od lektury

Szczerze mówiąc, to nienawidzę tej książki, ale na swój sposób jest genialna i nie można o niej zapomnieć. Paręnaście lat temu przeczytałam urywek w podręczniku, co jakiś czas sobie o nim przypominałam i w końcu dwa lata temu przeczytałam ją w całości. Do dzisiaj pamiętam z jakim bólem ją czytałam. Strasznie smutna
20
ron_niesss

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo smutna historia, niestety wciąż aktualna
00

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-04-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Wstęp

Życie kobiety — to wiecznie gorejący płomień miłości, powiadają jedni.

 Życie kobiety — to zaparcie się, twierdzą inni.  Życie kobiety — to macierzyństwo, wołają tamci.  Życie kobiety — to igraszka, żartują inni jeszcze.  Cnota kobiety — to ślepa wiara, chórem zgadzają się wszyscy.  Kobiety wierzą ślepo; kochają, poświęcają się, hodują dzieci, bawią się... spełniają zatem wszystko, co świat spełniać im nakazuje, a jednak świat krzywo jakoś na nie spogląda i od czasu do czasu odzywa się w kształcie wyrzutu lub napomnienia: źle dzieje się z wami!  Z pomiędzy kobiet samych przenikliwsze, rozumniejsze lub nieszczęśliwsze, wglądając w siebie lub rozglądając się dokoła, powtarzają: źle dzieje się z nami.  Na wszelkie złe niezbędnym jest środek zaradczy; ci i owi upatrują go w tem lub w owem, ale choroba nie ustępuje przed receptą.  Niedawno jeden z najsłuszniej poważanych w kraju naszym pisarzy (pan Zacharyasiewicz w powieści p. t. Albina) podał do wiadomości publicznej, że kobiety fizycznie i moralnie chorują dlatego, że brak im wielkiej miłości (naturalnie dla mężczyzny).  Nieba! jakaż to olbrzymia niesprawiedliwość!  Niech różowy bożek Eros zleci nam ku pomocy i zaświadczy, iż całe życie nasze nie jest czem innem jak kadzidłem na cześć jego nieustannie palonem!  Zaledwie odrósłszy od ziemi słyszymy już, że przeznaczeniem naszem będzie kochać jednego z panów stworzenia: podlotki, marzymy o tym panu i władcy każdego wieczora, w którym na niebiosach księżyc świeci lub gwiazdy błyszczą, każdego poranku, w którym śnieżne lilie rozwijają ku słońcu wonne swe kielichy, marzymy i wzdychamy. Wzdychamy do chwili, w której wolno nam bedzie jak liliom ku słońcu zwrócić się ku temu, który z mgły porannych obłoków lub powodzi księżycowego światła wyłania się przed wyobraźnią naszą z postacią Adonisa, śpiącego na tajemnicy... Potem... cóż potem? Adonis zstępuje z chmur, wciela się, zamieniamy z nim obrączki i wychodzimy za mąż... Jestto także akt miłości, a chociaż wyżej nadmieniony pisarz, w bardzo zresztą pięknych swych powieściach, utrzymywać chce, iż zawsze i nieodmiennie jestto tylko akt rachuby, nie zgadzam się z nim w tej mierze. Akt rachuby w wyjątkowych sferach i okolicznościach, powszechnie bywa to akt miłości. Jakiej miłości? Wcale to już inna a wielce subtelna i długiego mówienia o sobie wymagająca materya, dość przecież, że gdy w białych muślinach, wstydliwą twarz słoniąc tiulowymi zwojami idziemy do ołtarza, śliczniutki Eros leci przed nami i wstrząsa nam nad głową pochodnią o różanych płomykach.  Potem? cóż potem? Kochamy znowu... jeżeli nie tego z panów stworzenia, który podlotkowi objawiał się w marzeniu a dziewicy obrączkę ślubną na palec włożył — to innego, jeżeli zresztą nie kochamy żadnego, to kochać pragniemy... usychamy, suchot dostajemy, jędzami częstokroć się stajemy z pragnienia kochania.  A z tego wszystkiego co wynika? Jedne z nas otulone skrzydłami bożka miłości przelatują wprawdzie przez całe życie uczciwie, cnotliwie i szczęśliwie, inne przecież, liczniejsze daleko liczniejsze, zakrwawionemi stopami chodzą po ziemi walcząc o chleb, o spokój, o cnotę, łzy lejąc obfite, cierpiąc straszliwie, grzesząc okrutnie, spadając w otchłanie wstydu, umierając z głodu...  Recepta tedy zamykająca się w słowie: kochajcie! nie na wszystkie służy choroby.  Możeby dodać jej jedną jeszcze ingredyencyą, aby skuteczniejszą była.  Jaką?  Powie nam to może karta wydarta z życia kobiety...

I

Ulica Graniczna jest jedną z dość ożywionych ulic Warszawy. Lat temu parę, w bardzo piękny dzień jesienny, ulicą tą szło i jechało mnóstwo ludzi, z których każdy spieszył to do interesów swych, to do przyjemności; nie oglądał się ani na lewo ani na prawo i wcale nie zwracał uwagi na to, co działo się w głębi jednego z dziedzińców ulicy dotykających.

 Dziedziniec to był czysty, dość obszerny, z czterech stron otoczony wysokiemi murowanemi budowlami. Budowa znajdująca się w głębi była najmniejsza, ale po wielkich oknach, szerokiem wejściu i ładnym ganku, wejście to przyozdabiającym, wnosić można było, że znajdujące się w niej mieszkania były wygodne i ozdobne.  Na ganku stała młoda kobieta w żałobnej sukni z bladą bardzo twarzą. Blada również i w żałobę przyodziana czteroletnia dziewczynka czepiała się rąk jej, które nie złamane wprawdzie, zwisały jednak bezsilnie, nadając postaci kobiety pozór wielkiego smutku i znękania.  Z czystych, szerokich wschodów prowadzących na wyższe piętro budowli schodzili wciąż ludzie w grubej odzieży i grubem opylonem obuwiu. Byli tam tragarze niosący najrozmaitsze sprzęty, jakimi tylko napełnionem i przybranem być może mieszkanie, jeśli nie zbyt obszerne i wytworne, to przynajmniej ładnie i wygodnie urządzone. Były tam łóżka mahoniowe, kanapy i fotele obite pąsowym wełnianym adamaszkiem, kształtne szafy i komody, parę konsolek nawet z marmurowymi płytami, parę sporych zwierciadeł, dwa wielkie drzewa oleandrowe w doniczkach i datura, na której gałęziach zwieszało się jeszcze kilka niezupełnie okwitłych kielichów białego kwiecia.  Tragarze wszystkie przedmioty te znosili ze wschodów i mijając stojącą na ganku kobietę, ustawiali je na bruku dziedzińca, albo umieszczali na dwóch wozach w blizkości bramy stojących, albo jeszcze wynosili na ulicę. Kobieta stała nieruchomo i wiodła oczami za każdym z wynoszonych sprzętów. Znać było, że przedmioty te, z którymi rozstawała się widocznie, posiadały dla niej nietylko materyalną cenę; żegnała je ona tak, jak się żegna widome znaki kreślące przed oczami naszemi dzieje znikłej bezpowrotnie przeszłości, jak się żegna niemych świadków utraconego szczęścia. Blade czarnookie dziecię silnie pociągnęło suknię matki.  — Mamo! szepnęła dziewczynka, patrz, biórko ojca! Tragarze znosili ze wschodów i ustawiali na wozie obszerne bióro męskie, zielonem suknem obite i ładnie rzeźbioną galeryjką ozdobione. Kobieta w żałobie długiem spojrzeniem okryła sprzęt, wskazywany jej drobnym paluszkiem dziecka.  — Mamo! szeptała dziewczynka, czy widzisz tę wielką czarną plamę na biórku ojca?... Ja pamiętam, jak się to stało... Ojciec siedział przed biórkiem i trzymał mię na kolanach, ty mamo, przyszłaś i chciałaś mię ojcu odebrać. Ojciec śmiał się i nie oddawał mię, ja swawoliłam i rozlałam atrament. Ojciec nie gniewał się. Ojciec był dobry, nigdy nie gniewał się ani na mnie ani na ciebie...  Dziecko szeptało słowa te kryjąc twarzyczkę w fałdy żałobnej sukni matczynej, całem drobnem ciałkiem swem tuląc się do jej kolan. Znać i nad tem dziecinnem sercem wspomnienia wywierały już moc swoją, ściskając je bólem nieświadomym samego siebie. Z suchych dotąd oczu kobiety spłynęły dwie łzy grube; chwila wywołana przez pamięć jej słowami dziecka, zagubiona niegdyś w milionach chwil podobnych jej, codziennych, uśmiechnęła się teraz ku nieszczęśliwej czarującą goryczą utraconego raju. Być może, iż pomyślała także, że swoboda, wesołość owej chwili opłaconą została dziś utratą jednego z ostatnich kęsów chleba pozostałych jej i jej dziecku, opłaconą zostanie jutro — głodem; plama atramentowa, powstała wśród śmiechu dziecka i pocałunków rodziców, kilkanaście złotych ujęła wartości sprzętu. Po biórku ukazał się na dziedzińcu ładny Kralowski fortepian, ale kobieta w żałobie obojętniej już za nim wzrokiem powiodła. Nie była znać wcale artystką, instrument muzyczny najmniej obudzał w niej żalów i wspomnień, zato malutkie mahoniowe łóżeczko orzucone nakryciem z kolorowej włóczki wyrabianem, wyniesione z domu i ustawione na wozie przykuło do siebie spojrzenie matki, napełniło łzami oczy dziecięcia.  — Łóżeczko moje, mamo! zawołała dziewczynka, ludzie ci i łóżeczko moje zabierają, i tę kołderkę, którąś mi sama zrobiła! Ja nie chcę, aby oni to zabierali! Odbierz, mamo, od nich łóżeczko moje i kołderkę.  Za całą odpowiedź kobieta przycisnęła silniej do kolan głowę płaczącego dziecka, oczy jej czarne, piękne, zapadłe nieco, suche były znowu, blade, delikatne usta zwarte i milczące.  Ładnie dziecięcie łóżeczko owo było już ostatniem z wyniesionych sprzętów. Otworzono na oścież bramę, wozy naładowane sprzętami wjechały w ładną ulicę, za nimi odeszli tragarze, niosąc na barkach resztę ciężarów, a z za szyb kilku sąsiednich okien poznikały głowy ludzkie, ciekawie dotąd na dziedziniec wyglądające.  Ze wschodów zstąpiła młoda dziewczyna w okryciu i kapeluszu i stanęła przed kobietą w żałobie.  — Pani, rzekła, załatwiłam już wszystko... zapłaciłam, komu było potrzeba... oto jest reszta pieniędzy...  Mówiąc to młoda dziewczyna podawała kobiecie w żałobie mały zwój asygnat.  Kobieta zwolna zwróciła twarz ku niej.  — Dziękuję ci, Zosiu, rzekła cicho, byłaś dla mnie bardzo dobrą.  — Pani, ty byłaś zawsze dobrą dla mnie, zawołała dziewczyna, służyłam u pani cztery lata i nigdzie nie było mi i nie będzie już lepiej, jak u pani.  Rzekłszy to przeciągnęła po oczach zwilżonych łzami rękę, na której znaczne były ślady igły i żelazka, ale kobieta w żałobie pochwyciła rękę tę zgrubiałą i uścisnęła ją silnie w swych białych drobnych dłoniach.  — A teraz, Zosiu, rzekła, bądź zdrowa...  — Ja panią odwiozę do nowego mieszkania, zawołała dziewczyna, zaraz zawołam dorożki.  W kwadrans po tej rozmowie dwie kobiety i dziecię wysiadały z dorożki przed jedną z kamienic przy ulicy Piwnej stojących.  Kamienica ta była wązka od frontu, ale wysoka trzypiętrowa, pozór miała stary i dość smutny.  Mała Jancia szeroko otwartemi oczami patrzyła na ściany i okna budowy.  — Mamo, czy tu mieszkać będziemy?  — Tu, moje dziecko, cichym zawsze głosem odparła kobieta w żałobie i zwróciła się do stojącego w bramie stróża.  — Proszę pana o klucz do mieszkania, które dwa dni temu najęłam.  — A! na facyatce zapewne, odparł stróż i dodał: niech pani idzie na górę! otworzę zaraz.  Z małego kwadratowego podwórka z dwóch stron otoczonego ślepym murem ceglastej barwy, a z dwóch innych staremi drewnianemi drwalniami i spichrzami, kobiety i dziecię weszły na wschody wązkie, ciemne i brudne. Młoda dziewczyna wzięła dziecię w objęcia i poszła przodem, kobieta w żałobie zwolna postępowała za nią.  Izba, której drzwi stróż otworzył, była dość obszerna, ale nizka i ciemna, jedno niewielkie okienko otwierające się nad dachem źle ją oświetlało, sufit pochylający się z góry na dół w ukośnej linii, zdawał się uciskać ściany, od których wiał wilgotny zapach wapna, jakiem świeżo je znać pobielono.  W kącie obok pieca z prostej cegły był tam niewielki komin do gotowania, naprzeciw pod jedną ze ścian stała niewielka szafka, dalej jeszcze łóżko bez poręczy, kanapka podartym perkalem obita, stół na czarny kolor umalowany i kilka żółtych krzesełek ze słomianą siatką, w części porwaną i wklęsłą.  Kobieta w żałobie zatrzymała się chwilę na progu, orzuciła izbę powolnem spojrzeniem, poczem postąpiwszy kilka kroków opuściła się na kanapkę.  Dziecię stanęło przy matce i nieruchome, blade, wodziło dokoła oczami, w których malowało się zdziwienie i przestrach.  Młoda dziewczyna odprawiła dorożkarza, który wniósł do izby dwa małe tłomoczki, i krzątać się zaczęła koło uporządkowania rzeczy z tłomoczków wyjętych.  Nie było ich wiele, porządkowanie więc trwało krótko, dziewczyna nie zdejmując okrycia i kapelusza ułożyła w jednym z tłomoczków parę sukienek dziecinnych i troszkę bielizny, drugi wypróżniony usunęła w kąt izby, łóżko zasłała dwoma poduszkami i wełnianą kołdrą, u okna zawiesiła białą firankę, w szafie ustawiła kilka talerzy i garnuszków, dzbanek gliniany do wody, takąż miednicę, mosiężny lichtarz i mały samowarek. Uczyniwszy to wszystko wzięła jeszcze z za pieca wiązkę drewek i rozpaliła na kominie wesoły ogień.  — Ot tak, rzekła, powstając z klęczek i twarz zarumienioną od rozdmuchiwania płomienia zwracając ku nieruchomej kobiecie: rozpaliłam ogień i zaraz tu będzie pani cieplej i widniej. Drzewo na opał, mówiła dalej, znajdzie pani za piecem, będzie tam jego pewnie na jakie dwa tygodnie, suknie i bielizna w tłomoku, naczynia kuchenne i kredensowe w szafie, świeca wprawiona w lichtarz także w szafie!  Mówiąc to poczciwa sługa zdobywała się widocznie na ton wesoły, ale uśmiech zsuwał się z ust jej, a oczy napływały łzami.  — A teraz, rzekła ciszej, składając ręce, a teraz pani moja, trzeba mi już iść!  Kobieta w żałobie podniosła głowę.  — Trzeba ci już iść, Zosiu, powtórzyła, to prawda, dodała rzucając spojrzenie za okno, zmierzchać już zaczyna... będzie ci straszno iść wieczorem przez miasto.  — O nie to, droga pani! zawołała dziewczyna, ja dla pani poszłabym w noc najciemniejszą na koniec świata... ale... nowi moi państwo jutro bardzo rano wyjeżdżają z Warszawy i kazali mi przyjść przed zmrokiem. Muszę iść, bo będę im dziś jeszcze potrzebną...  Przy ostatnich wyrazach młoda służąca schyliła się i ująwszy białą rękę kobiety, chciała podnieść ją do ust. Ale kobieta podniosła się nagle i oba ramiona zarzuciła na szyję dziewczyny. Obie płakały, dziecię rozpłakało się także, i obiema rączkami pochwyciło sukienne okrycie służącej.  — Nie idź, Zosiu! wołała Jancia, nie idź! tu tak straszno jakoś, tak smutno!  Dziewczyna całowała dawną panią w ramiona, w ręce, przyciskała do piersi płaczące dziecię.  — Muszę, muszę iść! powtarzała łkając, mam biedną matkę i małe siostry, muszę dla nich pracować...  Kobieta w żałobie podniosła twarz bladą i wyprostowała wiotką kibić.  — I ja także, Zosiu, pracować będę, wyrzekła głosem pewniejszym niż ten, którym przemawiała dotąd, i ja mam dziecię, na które pracować powinnam...  — Niech Pan Bóg cię nie opuszcza i błogosławi, najdroższa pani moja! zawołała młoda służąca i raz jeszcze ucałowawszy ręce matki i zapłakaną twarzyczkę dziecka, nie oglądając się wybiegła z izby.  Po wyjściu dziewczyny zrobiła się w izbie wielka cisza, przerywana tylko trzaskiem ognia palącego się na kominie i gwarem ulicy głucho i niewyraźnie dochodzącym na wysokie poddasze. Kobieta w żałobie siedziała na kanapce, dziecko płakało zrazu, potem przytuliło się do piersi matki, ucichło i zmęczone usnęło. Kobieta wsparła głowę na dłoni, ramieniem opasała drobną kibić śpiącego na kolanach jej dziecięcia i nieruchomemi oczami wpatrzyła się w migotliwy blask płomienia. Z odejściem wiernej i przywiązanej sługi odeszła od niej ostatnia twarz ludzka, która była świadkiem jej przeszłości, ostatnia podpora, pozostała jej po zniknięciu wszystkiego, co wprzódy służyło jej wsparciem, pomocą i usługą. Pozostała teraz sama, oddana na moc losu, trudy samotnej doli, siłę własnych dłoni i głowy, a z nią razem była tylko ta mała, słaba istotka, która mogła tylko przy piersi jej szukać spoczynku, od ust żądać pieszczoty, z dłoni jej wyglądać pożywienia. Dom jej niegdyś urządzony dla niej kochającą ręką męża, opuszczony przez nią przyjmował teraz w ściany swe nowych mieszkańców: dobry, ukochany człowiek, który dotąd otaczał ją miłością i dostatkiem, od kilku dni spoczywał w mogile...  Wszystko minęło... miłość, dostatek, spokój i pogoda życia, a jedynym śladem znikłej jak sen przeszłości były dla nieszczęśliwej kobiety bolesne wspomnienia i to blade, wątłe dziecię, które teraz otworzywszy oczy ze snu chwilowego, zarzuciło jej rączęta na szyję i drobne usteczka przyciskając do jej twarzy szepnęło: Mamo! daj mi jeść! Teraz jeszcze prośba ta nie miała w sobie nic takiego, coby obudzić mogło obawę lub smutek w sercu matki.  Wdowa sięgnęła do kieszeni i wydobyła pugilares zawierający kilka asygnat — cały majątek jej i córki.  Zarzuciła chustkę na ramiona, i powiedziawszy dziecku, aby na powrót jej spokojnie czekało, wyszła z izby.  W połowie wschodów spotkała stróża, który wiązkę drzewa niósł do jednego z mieszkań, znajdujących się na pierwszem piętrze.  — Kochany panie, rzekła wdowa uprzejmie i nieco nieśmiało, czy nie mógłbyś pan mi przynieść z jakiego blizkiego sklepiku mleka i bułek dla dziecka?  Stróż nie zatrzymując się, słów tych wysłuchał, poczem odwrócił głowę i odparł z zaledwie tajoną niechęcią:  — A kto tam ma czas chodzić po mleko i po bułki... Ja tu nie dlatego jestem, abym lokatorom jedzenie przynosił.  Wymawiając ostatnie słowa zniknął za załomem muru. Wdowa zstąpiła niżej.  — Nie chciał mi oddać przysługi, myślała, bo domyśla się, że jestem biedną... tym, od których spodziewa się otrzymać zapłatę, ciężką wiązkę drzewa poniósł.  Zeszła aż na dziedziniec i rozejrzała się dokoła.  — A czego to pani tak się ogląda? zabrzmiał koło niej głos kobiecy chropowaty i niemiły.  Wdowa ujrzała stojącą przed nizkiemi drzwiczkami znajdującemi się w pobliżu bramy kobietę, której twarzy w zmroku nie rozpoznawała, ale której krótka spódnica, wielki płócienny czepiec i gruba chustka krzywo na plecy zarzucona, a także dźwięk głosu i ton mówienia oznajmiały kobietę z ludu.  Wdowa domyśliła się w niej żony stróża.  — Moja dobra pani, rzekła, czy nie znajdę tu kogo, ktoby mi przyniósł mleka i bułek?  Kobieta namyślała się chwilkę.  — A z którego to piętra? zapytała, cościś ja pani jeszcze nie znam.  — Dziś zamieszkałam na facyatce...  — A, na facyatce! To pocóż asani gadasz o przynoszeniu ci tam czegoś? nie możesz sama pójść do miasta?  — Zapłaciłabym za fatygę, szepnęła wdowa; ale żona stróża nie słyszała, czy udała, że nie słyszy słów jej, otuliła się lepiej chustką i zniknęła za małemi drzwiczkami.  Wdowa stała przez chwilę nieruchoma, nie wiedząc widocznie, co czynić i do kogo się już udać, westchnęła i opuściła ręce; po chwili jednak podniosła głowę i wszedłszy w bramę, otworzyła furtkę wiodącą na ulicę.  Wieczór nie był jeszcze późny, ale dość ciemny, rzadkie latarnie źle oświecały ulicę wązką i napełnioną tłumami ludzi; na chodnikach były szerokie miejsca w zupełnych prawie pogrążone cieniach. Fala chłodnego jesiennego wiatru wpłynęła w bramę przez otwartą furtkę, rzuciła się w twarz wdowy i zakręciła końcami czarnej jej chustki; turkot dorożek i gwar zmięszanych rozmów ogłuszył ją, cienie zalegające chodniki przeraziły. Cofnęła się kilka kroków w głąb bramy i stała znowu chwilę ze spuszczoną głową, nagle jednak wyprostowała się i postąpiła naprzód. Przypomniała sobie może dziecko swe, które czekało pożywienia, albo uczuła, iż powinna była zdobyć od woli swej i odwagi to, co odtąd zdobywać już jej przyjdzie w każdym dniu, w każdej godzinie. Zarzuciła chustkę na głowę i przestąpiła próg furtki. Nie wiedziała, w której stronie szukać należało sklepiku z wiktuałami. Uszła spory kawał, przyglądając się wystawom okien sklepowych, minęła parę dystry-bucyi cygar, jakąś kawiarnię, jakiś sklep z bławatnymi towarami i wróciła. Nie śmiała dalej zapuszczać się w ulicę, ani prosić kogoś o objaśnienie. Udała się w inną stronę, po kwadransie wracała z kilku bułkami w białej chusteczce.  Mleka nie przynosiła, nie było go w sklepiku, w którym znalazła bułki, nie chciała, nie mogła szukać dłużej, niespokojną była o dziecię, wracała szybko, biegła prawie. Była już o kilka kroków od bramy, gdy tuż za sobą usłyszała głos męski, nucący piosenkę: „Stój, zaczekaj moja duszko, skąd drobniutką strzyżesz nóżką.“ Usiłowała w duchu upewnić siebie, że piosenka nie do niej się stosuje, przyspieszyła kroku i już dotykała furtki, gdy głos śpiewający przemienił się w mówiący.  — Dokąd tak pilno? dokąd? wieczór piękny! możeby trochę pospacerować!  Bez tchu, drżąca cała z trwogi i obrazy, młoda wdowa wpadła w bramę i furtkę za sobą zatrzasnęła. W parę minut potem Jancia widząc wchodzącą do izby matkę, rzuciła się ku niej, tuląc się w jej objęcia.  — Tak długo nie wracałaś, mamo! zawołała, ale nagle umilkła i wpatrzyła się w matkę: mamo, ty znowu płaczesz i znowu wyglądasz tak... tak jak wtedy, gdy ojca wynoszono w trumnie z naszego mieszkania.  Młoda kobieta drżała w istocie całem ciałem, łzy obfite płynęły po rozognionych jej policzkach. To co przeniosła przez kwadrans wycieczki swej na miasto, walka z trwożliwością własną, szybki bieg po ślizkiej ulicy, śród tłumu ludzi i zimnych fal wichru, obelga nadewszystko doznana od nieznanego wprawdzie człowieka, ale doznana po raz pierwszy w życiu, wstrząsnęły znać nią do głębi. Znać było jednak, że postanowiła zwyciężać samą siebie na każdym kroku, bo szybko uspokoiła się, otarła łzy, pocałowała dziecko i rozniecając ogień na kominie, rzekła:  — Przyniosłam ci bułek, Janciu, a teraz nastawię samowar i urządzę herbatę.  Wzięła z szafy gliniany dzbanek i zaleciwszy dziecku ostrożność z ogniem, zeszła znowu na dziedziniec do studni. Wróciła niebawem zdyszana i zmęczona, z ramieniem uginającem się pod ciężarem dzbanka napełnionego wodą; nie spoczęła jednak ani chwili, tylko zaraz wzięła się do nastawiania samowaru. Czynność ta, którą spełniała widocznie po raz pierwszy w życiu, szła jej z trudnością, niemniej przeto w niespełna godzinę herbata była wypitą, Jancia rozebraną i uśpioną. Równy, cichy oddech dziecka, oznajmiał sen spokojny, z bladej twarzyczki zniknęły ślady łez tak obficie przez dzień cały wylewanych.  Ale młoda matka nie spała; w żałobnej sukni swej z rozpuszczonymi czarnymi warkoczami, z twarzą opartą na dłoni, siedziała nieruchoma naprzeciw dogasającego ogniska i myślała. Zrazu gryząca boleść sfałdowała białe czoło jej w kilka zmarszczek głębokich, oczy zaszły łzami, pierś podnosiła się ciężkiem westchnieniem. Po chwili jednak wstrząsnęła głową, jakby odpędzić chciała oblegające ją tłumy żalów i obaw, powstała, wyprostowała kibić i rzekła z cicha:  — Nowe życie!  Tak, kobieta ta, młoda, piękna z białemi rękami i wiotką kibicią, wstępowała w nowe dla siebie życie, dzień ten miał być dla niej początkiem nieznanej przyszłości.  Jakąż była jej przeszłość?

II

Przeszłość Marty Świckiej krótką była ze względu na lata, prostą ze względu na wypadki.  Marta urodziła się w dworku szlacheckim niezbyt wspaniałym i bogatym, ale ozdobnym i wygodnym.  Posiadłość ojca jej, o kilka mil zaledwie od Warszawy położona, składała się z kilkunastu włók urodzajnej ziemi, kwiecistej, sporą przestrzeń gruntu zajmującej łąki, pięknego brzozowego gaju, który dostarczał opału w zimie i ponętnych przechadzek w lecie, z obszernego sadu pełnego drzew owocowych i ładnego domku z sześciu frontowemi oknami, wychodzącemi na okrągło wykrojony, gładką murawą zasłany dziedziniec, z zielonemi wesoło wyglądającemi żaluzyami, z gankiem o czterech słupach, na które pięły się fasole z pąsowem kwieciem i powoje o bujnych liliowych kielichach.  Nad kolebką tedy Marty słowiki śpiewały i stare lipy poważnemi czołami powiewały, róże kwitły i kłosy pszeniczne fale złota toczyły. Pochylała się też nad nią piękna twarz matki i gorącymi pocałunkami okrywała czarnowłosą główkę dziecięcia.  Matka Marty była kobietą piękną i dobrą, ojciec człowiekiem ukształconym i także dobrym. Jedyne dziecię rodziców tych wzrastało śród miłości ludzi i pieszczot dostatku.  Pierwszą boleścią, która spadła na bezchmurne dotąd życie pięknej, wesołej, hożej dziewczyny, była utrata matki. Marta miała wtedy lat szesnaście, rozpaczała czas jakiś, tęskniła długo, ale młodość balsam gojący położyła na pierwszą ranę jej serca, rumieńce odkwitły na jej twarzy, wesołość, nadzieje i marzenia wróciły.  Inne przecież klęski nadeszły wkrótce. Ojciec Marty w części nieopatrznością własną, a głównie wskutek zaszłych w kraju zmian ekonomicznych, ujrzał się zagrożonym utratą swej posiadłości. Zdrowie jego zachwiało się, przewidywał zarówno upadek swej fortuny, jak blizki koniec życia. Los jednak Marty zdawał się już wtedy zabezpieczonym. Kochała i była kochaną.  Jan Świcki, młody urzędnik, zajmujący dość wysoką już posadę w jednem z biór rządowych w Warszawie, pokochał piękną czarnooką pannę i wzbudził w niej wzajemnie uczucie szacunku i miłości. Ślub Marty o kilka tygodni zaledwie poprzedził śmierć jej ojca. Zrujnowany szlachcic, który niegdyś marzył może dla jedynaczki swej o świetniejszym losie, z radością składał dłoń jej w rękę niemajętnego, lecz pracowitego człowieka; myśląc, iż wraz z odejściem Marty od ślubnego ołtarza przyszłość jej otrzymała dostateczne ochrony od cierpień samotności i niebezpieczeństw ubóstwa, umarł spokojnie.  Marta po raz drugi w życiu spotkała się z wielką boleścią, ale tym razem koiła ją nietylko już sama młodość, ale i miłość żony, a potem matki. Piękne miejsce jej rodzinne zostało dla niej na zawsze straconem, przeszło w ręce ludzi obcych, ale natomiast ukochany i kochający mąż śród gwaru miejskiego usłał jej miękkie, ciepłe, wygodne gniazdo, w którem wkrótce ozwał się srebrzysty głos dziecięcia.  Śród uciech i obowiązków rodzinnych pięć lat zeszło dla młodej kobiety szczęśliwie i szybko.  Jan Świcki pracował sumiennie i umiejętnie, pobierał znaczną płacę, dość znaczną, aby módz otoczyć kobietę, którą kochał, wszystkiem, do czego od kolebki przywykła, co stanowić mogło urok każdej chwili, spokój każdego jutra. Każdego? nie! najbliższego tylko. Jan Świcki nie był dość opatrznym, aby myśleć o dalszej przyszłości, z najmniejszym choćby uszczerbkiem dla pory obecnej.  Młody, silny, pracowity, liczył na młodość swą, siłę i pracowitość, myśląc, iż skarby te nie wyczerpią się nigdy. Wyczerpały się jednak zbyt prędko. Mąż Marty uległ chorobie ciężkiej i nagłej, z której nie uratowały go rady lekarzy ani starania zrozpaczonej żony. Umarł. Wraz ze śmiercią jego skończyło się nietylko szczęście domowe Marty, ale usunęła się z pod stóp jej podstawa materyalnego jej bytu.  Nie na zawsze więc ślubny ołtarz uratował młodą kobietę od cierpień samotności i niebezpieczeństw ubóstwa. Stary jak świat aksyomat, opiewający, że nic niema stałego na świecie, sprawdził się na niej o tyle, o ile jest prawdziwym. Nie jest on bowiem prawdziwym w zupełności. Wszystko co z zewnątrz ku człowiekowi przybywa, mija i mieni się dokoła niego pod wpływem tych tysiącznych prądów i zagmatwień, jakiemi postępują, w jakie wiążą się społeczne stosunki i ustawy, pod wpływem częstokroć najstraszniejszym, bo najmniej przewidzieć i obrachować się dającym ślepego trafu. Ale los człowieka na ziemi byłby w istocie pożałowania godnym, gdyby cała moc, wszystkie bogactwa i rękojmie jego zawierały się w tych tylko żywiołach zewnętrznych, zmiennych i umkliwych jak fale wodne poddane rozkazom wichrów. Tak, nic niema stałego na ziemi, prócz tego co człowiek posiada we własnej piersi i głowie: prócz wiedzy, która wskazuje drogi i uczy stąpać po nich, prócz pracy, która rozjaśnia samotność i odżegnywa nędzę; prócz doświadczenia, które naucza, i wysoko podniesionych uczuć, które od złego chronią. I tu jeszcze stałość względną jest zapewne, łamie je posępna, lecz niezłomna potęga choroby i śmierci. Ale dopóki niewzruszenie i prawidłowo trwa i rozwija się ten proces ruchu, myśli i uczuć ludzkich, który zwie się życiem, póty człowiek nie rozstaje się z samym sobą, póty sam sobie służy, dopomaga, stale podpiera się tem, co uzbierać sobie zdołał w przeszłości, co służy mu orężem w walce z zawikłaniami życia, ze zmiennością losu, z okrucieństwem trafu.  Martę zawiodło i opuściło wszystko, co przybywając z zewnątrz przyjaznem jej było dotąd i opiekuńczem. Los, jakiemu uległa, nie był wcale wyjątkowym losem, nieszczęście jej nie wzięło źródła z dziwnej jakiejś, niepospolitej przygody, ze zdumiewającej jakiejś, w rocznikach ludzkości rzadko pojawiającej się katastrofy. Ruina i śmierć odegrały dotąd w życiu jej rolę niszczycielek spokoju i szczęścia. Cóż pospolitszego wszędzie, cóż mianowicie w społeczeństwie naszem pospolitego nad pierwszą? co konieczniejszego, częstszego, bardziej nieuniknionego nad drugą?  Marta spotkała się oko w oko z tem, z czem spotykają się miliony ludzi, miliony kobiet. Któż w życiu swem po wielekroć nie napotkał ludzi płaczących nad wodami Babylonu, opływającemi gruzy utraconej fortuny? Kto zrachuje, ile razy w życiu swem patrzał na szatę wdowią, na blade twarze i łzami zmęczone oczy sierot?  Wszystko więc co towarzyszyło dotąd życiu młodej kobiety, rozstało się z nią, umknęło od niej, ale ona nie rozstała się z samą sobą. Czem mogła być sama dla siebie samej? co uzbierać sobie zdołała w przeszłości? jakie oręże wiedzy, woli, doświadczenia służyć jej mogły w walce z zawikłaniami społecznemi, biedą, trafem, samotnością? W pytaniach tych mieściła się zagadka jej przyszłości, kwestya życia i śmierci jej i nietylko jej, ale jeszcze i jej dziecka.  Materyalnie młoda matka ta nie posiadała nic, albo prawie nic. Paręset złotych, pozostałe ze sprzedaży sprzętów po opłaceniu drobnych długów i kosztów pogrzebu męża, trochę bielizny, dwie suknie, stanowiły cały jej majątek. Klejnotów wielkiej ceny nie miała nigdy, te które miała, spieniężone przez nią w czasie choroby męża, zapłaciły nadaremne rady lekarskie i również nadaremne leki. Ubogie nawet sprzęty, napełniające nowe jej siedlisko, nie były jej własnością. Wynajęła je razem z izbą na poddaszu, za używanie ich również jak za izbę płacić obowiązała się z każdym pierwszym dniem każdego miesiąca.  Była to teraźniejszość smutna zapewne, naga, ale wyraźnie już określona. Nieokreśloną pozostawała przyszłość. Trzeba ją było zdobyć, stworzyć niemal.  Czy młoda, piękna ta kobieta ze smukłą kibicią, białemi rękami i jedwabistym kruczym włosem, opływającym kształtną głowę, posiadała jaką siłę zdobywczą? czy z przeszłości swej wyniosła cokolwiek, z czegoby stworzyć mogła przyszłość? Myślała o tem siedząc na nizkim drewnianym stołku, przed żarzącymi się węglami ogniska. Oczy jej z wy-razemniewymownej miłości tkwiły w dziecięcej twarzyczce, spokojnie uśpionej śród bieli poduszek. Dla niej, wymówiła po chwili, dla siebie, na chleb, na dach, na spokój — pracować będę!  Stanęła przed oknem. Noc była ciemna, Marta nie widziała nic, ani stromych dachów, które jeżyły się poniżej wysokiego poddasza mnóstwem wschodów i załomów, ani ciemnych zakopconych kominów nad dachami sterczących, ani latarni ulicznych, których mętne blaski nie dosięgały wysokości jej okienka. Nie widziała nawet nieba, bo pokryte było chmurami i nie świeciło żadną gwiazdą. Ale gwar wielkiego miasta dochodził uszu jej nieustanny, choć nocny, ogłuszający, choć stłumiony odległością. Pora nie była zbyt późną; na szerokich, wspaniałych ulicach zarówno jak śród ciasnych i mrocznych uliczek, ludzie chodzili jeszcze, jeździli, gonili za przyjemnością, szukali zysku, biegli tam, gdzie wzywała ich ciekawosć myśli, rozkosz serca lub nadzieja zdobyczy.  Marta opuściła czoło na splecione ręce i zamknęła oczy. Wsłuchiwała się w tysiączne głosy, zlane w jeden głos olbrzymi, i choć niewyraźny, monotonny, a jednak pełen gorączkowych wybuchów, nagłych uciszeń się, głuchych wykrzyków i tajemniczych szmerów. Wielkie miasto stanęło przed oczami wyobraźni jej w kształcie olbrzymiego ula, w którym poruszało się, wrzało życiem i gonitwą mnóstwo istot ludzkich. Każda z istot tych posiadała miejsce, na którem pracowała, i to, na którem spoczywała, cele, do jakich dążyła, narzędzia, jakiemi drogę sobie torowała śród tłumu. Jakiem będzie dla niej, dla biednej, w bezbrzeżną samotność strąconej kobiety, miejsce pracy i spoczynku? kędy ten cel, do którego podąży ona? skąd wezmą się oręże, które utorują drogę ubogiej i opuszczonej? A także jakiemi będą dla niej te istoty ludzkie, które tam tak gwarzą nieustannie, z których oddechu powstaje ten szmer gorączkowy, w którego to podnoszących się to opadających falach ona teraz słuch swój zatapia? będąż one dla niej sprawiedliwemi lub okrutnemi, litościwemi lub miłosiernemi? Otworząż się przed krokami jej te ściśle zwarte falangi, tłoczące się ku szczęściu i dobrobytowi, lub zewrą się ściślej jeszcze, aby nowoprzybyła nie zwęziła im miejsca, nie ubiegła której z nich w mozolnej gonitwie? Jakie ustawy i obyczaje przyjaznemi jej będą, a jakie wrogiemi, i których więcej będzie, pierwszych czy drugich? Nadewszystko zaś, nadewszystko — postrafiż ona sama przezwyciężać żywioły wrogie, wyzyskiwać przyjazne, każdą chwilę, każde uderzenie serca, każdą myśl przelatującą przez głowę? każde drgnienie, poruszające fibrami ciała, skupić w jedną moc rozumną, wytrwałą, niespożytą, w moc taką, jaka jedynie odegnać zdoła nędzę, zabezpieczyć od poniżenia się godność człowieka, uchronić od bezowocnych bólów, rozpaczy i — śmierci głodowej?  W pytaniach tych skupiła się cała dusza Marty. Wspomnienia rozkoszne i zarazem gryzące, wspomnienia kobiety, która niegdyś hożem i wesołem będąc dziewczęciem, lekkiemi stopami deptała świeżą murawę i barwne kwiecie rodzinnej wioski; potem u boku ukochanego męża pędziła dnie szczęśliwe, wolne od trosk i smutków, a teraz we wdowiej szacie stała u małego okienka poddasza, z bladem czołem opuszczonem na załamane dłonie; wspomnienia kobiety, które przez cały dzień miniony otaczały ją rojem widm nęcących, po to aby krwawić i rozdzierać, uleciały teraz od niej przed groźnem, tajemniczem, lecz dotykalnem jak rzeczywistość zjawiskiem teraźniejszości. Zjawisko to pochłaniało jej myśli, ale nie znać było aby ją przerażało. Czy odwagę swą czerpała z miłości macierzyńskiej, napełniającej jej serce? czy posiadała w sobie tę dumę, która brzydzi się trwogą? czy... nie znała świata i samej siebie? Nie lękała się. Gdy podniosła twarz, były na niej ślady łez obficie od dni kilku wylewanych, był na niej wyraz żalu i tęsknoty, ale obawy i zwątpienia nie było.

 Nazajutrz po przeniesieniu się swem na poddasze Marta o godzinie 10-tej zrana była już na mieście.  Pilno jej znać było dojść do celu, paląca jakaś myśl, niespokojna nadzieja — popędzały ją naprzód, bo szła prędko, a zwolniła kroku wtedy dopiero, gdy znalazła się na ulicy Długiej. Tu jednak szła już coraz wolniej, słaby rumieniec wybił się na blade jej policzki, oddech stał się śpieszniejszym, jak bywa zwykle przy zbliżaniu się chwili upragnionej i zarazem strasznej, wzywającej do wysileń wszystkie władze umysłu i woli, obudzającej nadzieję, nieśmiałość, kto wie? wstyd może mimowolny, z przyzwyczajeń całego życia, z surowej nowości położenia powstały.  Przed bramą jednej z najpokaźniejszych kamienic zatrzymała się, spojrzała na numer domu, był znać tym samym, który miała w pamięci, bo po jednem dłuższem nieco i głębszem odetchnięciu zwolna zaczęła wstępować na widne i szerokie wschody.  Zaledwie przebyła kilkanaście stopni, ujrzała zstępujące dwie kobiety. Jedna z nich ubrana była starannie, z pewnym nawet wykwintem, postawę miała pewną siebie, wyraz twarzy więcej niż spokojny, bo zadowolony. Druga młodsza, bardzo młoda, w ciemnej wełnianej sukience, wyszarzanym nieco szalu na ramionach, w kapelusiku, który widocznie nie jedną już jesień pamiętał, szła z opuszczonemi rękami, z wzrokiem wbitym w ziemię. Zaczerwienione nieco powieki, blada cera twarzy i szczupłość kibici nadawały całej postaci młodziutkiej i dość ładnej dziewczyny tej wyraz smutku, słabości i zmęczenia. Dwie te kobiety znały się widać zblizka, bo rozmawiały z sobą poufnie.  — Boże mój, Boże! mówiła młodsza z cicha i nieco jękliwie, co ja teraz nieszczęśliwa pocznę? ostatnia nadzieja mnie zawiodła. Jak powiem matce, że i dziś jeszcze nie dostałam lekcyi, rozchoruje się gorzej... a tu i jeść w domu tak dobrze jak niema już czego...  — No, no, odrzekła starsza tonem, w którym obok współczucia, odzywała się struna silnie odczuwanej wyższości własnej; nie martw się tak bardzo! oto popracuj jeszcze trochę nad muzyką...  — Ach! gdybym ja tak grać mogła jak pani! zawołała młodsza, ale nie mogę...  — Talentu nie masz, kochanko! wymówiła starsza, cóż robić? talentu nie masz!  Zamieniając te wyrazy dwie kobiety mijały Martę, były tak zajęte jedna zadowoleniem swem, druga swym smutkiem, że najmniejszej nie zwróciły uwagi na kobietę, której żałobna suknia zblizka przesunęła się koło nich. Ale ona stanęła nagle i wiodła za niemi wzrokiem. Były widocznie nauczycielkami, które opuszczały miejsce, do jakiego ona dążyła. Jedna z nich wprawdzie odchodziła z twarzą promieniejącą, ale druga ze łzami. Za półgodziny, za kwadrans może, ona także zstępować będzie z tych wschodów, po których teraz wstępuje. Czy radość, czy łzy dostaną się jej w udziale? Serce jej uderzało silnie, gdy poruszyła dzwonek przytwierdzony do drzwi, na których połyskiwała mosiężna blacha z napisem: Bióro informacyjne dla nauczycieli i nauczycielek, Ludwiki Żmińskiej.  Z małego przedpokoiku, którego drzwi otworzyły się na odgłos dzwonka, Marta weszła do obszernego pokoju oświetlonego dwoma wielkiemi oknami na ludną ulicę wychodzącemi, ostawionego ładnymi sprzętami, z pośród których wyróżniał się i wchodzącemu odrazu w oczy wpadał nowiutki, bardzo ozdobny i kosztowny fortepian.  W pokoju znajdowały się trzy osoby, z których jedna powstała na spotkanie Marty. Była to kobieta średniego wieku, z włosami niepewnego koloru, gładko przyczesanymi pod kształtnym białym czepeczkiem, z postawą trochę sztywną. Twarz jej dość regularnych rysów, nie nosiła na sobie żadnej wyraźnej cechy i tak jak popielata suknia pozbawiona wszelkich ozdób i rzędem monotonnych guzików spięta na piersi, nie raziła niczem i niczem nie pociągała. Była to postać od stóp do głowy obleczona w wyraz urzędowości; kobieta ta umiała może w innych porach i w innem miejscu uśmiechać się swobodnie, patrzeć z czułością, serdecznym ruchem wyciągać dłoń do uścisku, ale tu, w saloniku tym, w którym przyjmowała osoby wzywające jej porady i pomocy, występowała w charakterze urzędowej pośredniczki pomiędzy osobami temi a społeczeństwem, była taką jaką zapewne być była powinna, grzeczną i przyzwoitą, ale powściągliwą i ostrożną. Salonik ten miał pozór saloniku; w gruncie był miejscem handlu takiem, jakiem bywają wszelkie inne miejsca handlu; właścicielka jego ofiarowywała porady swe, wskazówki, stosunki, tym którzy ich od niej żądali, w zamian wzajemnej usługi tłomaczącej się monetą. Był to także czyściec, przez który przechodziły dusze ludzkie wstępując zeń w w niebo zdobytej pracy lub zstępując w piekło przymusowego bezrobocia.  Marta zatrzymała się chwilę przy drzwiach i ogarnęła wzrokiem twarz i postać postępującej na spotkanie jej kobiety. Oczy jej, które wczoraj napełniały się co chwila łzami, dziś suche i połyskliwe, nabrały wyrazu niepospolitej bystrości, przenikliwości niemal. Skupiły się w nich widocznie wszystkie władze myślenia młodej kobiety i usiłowały przez zewnętrzną przewłokę przedrzeć się w głębię istoty, której usta wydać miały sąd o przyszłej niedoli jej lub spokoju. Pierwszy to raz w swem życiu Marta przychodziła do kogoś za interesem; interes zaś ten był jednym z najważniejszych interesów ludzi biednych: potrzeba zarobku.  — Pani dobrodziejka do bióra informacyjnego zapewne? wymówiła gospodyni domu.  — Tak, pani — odrzekła przybywająca i dodała, jestem Marta Świcka.  — Chciej pani usiąść i zaczekać chwilę, aż ukończę rozmowę z temi paniami, które przybyły pierwej.  Marta usiadła na wskazanym sobie fotelu i teraz dopiero zwróciła uwagę na dwie inne znajdujące się w pokoju osoby.  Osoby te różniły się ze sobą niezmiernie wiekiem, ubiorem i powierzchownością. Jedna z nich była 20-letnia może panna, bardzo ładna, z uśmiechem na różowych ustach, z błękitnemi oczami, które patrzały pogodnie, prawie wesoło, w jedwabnej sukni jasnego koloru i malutkim kapelusiku, pięknie strojącym jasno płowe włosy. Z nią właśnie rozmawiać musiała Ludwika Żmińska przed wejściem Marty, bo do niej zwróciła się zaraz po przywitaniu przybyłej. Mówiła po angielsku, a z pierwszych zaraz wyrazów odpowiedzi młodej panny odgadnąć w niej można było rodowitą Angielkę. Marta nie rozumiała rozmowy dwóch kobiet, bo nie znała języka, którym ją prowadzono, widziała tylko, że swobodny uśmiech nie znikał z ust pięknej Angielki, że twarz jej, postawa i sposób mówienia wyrażały śmiałość osoby przywykłej do powodzenia, pewnej siebie i losu, który ją czeka.  Po krótkiej rozmowie, gospodyni domu wzięła ćwiartkę papieru i poczęła zakreślać ją biegłem pismem.  Marta z wytężoną uwagą ścigająca szczegóły sceny, która blizką łączność miała z własnem jej położeniem, widziała, że Ludwika Żmińska pisała list po francusku, umieściła w nim cyfrę wyrażającą sumę 600 rubli, na kopercie zaś wypisała jedno z hrabiowskich nazwisk krajowych i dodała doń nazwę najpiękniejszej w Warszawie ulicy. Uczyniwszy to wszystko, z grzecznym uśmiechem wręczyła pismo Angielce, która powstała, skłoniła się i wyszła z pokoju krokiem lekkim, z głową podniesioną i uśmiechem zadowolenia na ustach.  — Sześćset rubli rocznie, myślała Marta, jakież to bogactwa, mój Boże! jakie to szczęście módz tyle zarobić! Gdyby mi choć połowę sumy tej przyrzeczono, byłabym spokojna o Jańcię i o siebie!  Myśląc tak młoda kobieta, z zajęciem i mimowolnem politowaniem spoglądała na osobę, z którą po odejściu Angielki gospodyni domu rozmowę rozpoczęła.  Była to kobieta, mogąca mieć około lat sześćdziesięciu, drobna, chuda, ze zwiędłą twarzą, okrytą mnóstwem zmarszczek, z zupełnie prawie białymi włosami w dwa gładkie pasma przyczesanymi pod kapeluszem czarnym, zmiętym i bardzo dawną modę pamiętającym. Czarna wełniana suknia i jedwabna starożytna mantylka zwisały na chudem ciele staruszki, ręce jej przeźroczyste, białe i drobne, niespokojnym ruchem mięły wciąż i obracały w kościstych palcach leżącą na kolanach białą, płócienną chustkę. Podobnaż niespokojność malowała się w błękitnych znać niegdyś, lecz teraz spłowiałych i pozbawionych blasku jej źrenicach, które to podnosiły się na twarz gospodyni domu, to okrywały się zaczerwienionemi powiekami, to przebiegały z przedmiotu na przedmiot, odzwierciedlając tem niejako niepokój i bolesne targania się steranego umysłu, szukającego dla siebie jakiegoś niby punktu oparcia, jakiegoś przytułku i ukojenia.  — Czy pani byłaś już kiedyś nauczycielką? wymówiła po francusku Ludwika Żmińska, zwracając się do staruszki. Biedna kobieta poruszyła się na krześle, przebiegła oczami wzdłuż i wszerz przeciwległą ścianę, konwulsyjnym ruchem zacisnęła palce w koło zwiniętej w kłąb chustki i zaczęła z cicha.  — Non, Madame, c’est le premier fois que je... je... Urwała; szukała widocznie obcych wyrazów, któremiby wypowiedzieć mogła myśl swoją, ale one umykały zmęczonej jej pamięci.  — J’avais... zaczęła po chwili, j’avais la fortune... mon fils avait le malheur de la perdre...  Gospodyni domu zimna i wyprostowana siedziała na kanapie. Błędy językowe, popełniane przez staruszkę, trudna i przykro brzmiąca jej wymowa nie wywołała na usta jej uśmiechu, tak jak znękanie jej i bolesny niepokój nie zdawały się budzić w niej spółczucia.  — To smutno, rzekła i pani tego jednego tylko masz syna?  — Nie mam go już! zawołała po polsku stara kobieta, lecz nagle przypominając sobie obowiązek wykazania umiejętności obcej mowy, dodała: il est mourru par deséspoir! Spłowiałe źrenice staruszki nie zwilżyły się łzą, ani zaświeciły najmniejszym blaskiem, gdy wymawiała ostatnie wyrazy, ale blade, wązkie usta jej drgnęły śród roju otaczających je zmarszczek i pierś wklęsła zadrżała pod staroświecką mantylką.  — Pani posiadasz muzykę? zapytała gospodyni domu po polsku, jakby z kilku słów zamienionych dostatecznie już oświadomioną została z francuskiem ukształceniem staruszki.  — Grywałam kiedyś, ale... bardzo już dawno... nie wiem doprawdy, czy mogłabym już teraz...  — A więc może niemiecki język...  Za całą odpowiedź staruszka przecząco wstrząsnęła głową.  — A więc czegoż pani dobrodziejka nauczać może?  Pytanie to zadanem było tonem grzecznym wprawdzie, ale zarazem tak suchym i zimnym, że znaczyło tyle ile wyraźna odprawa. Stara kobieta przecież nie zrozumiała lub wysiliła się na niezrozumienie. Francuski język był znać tą z umiejętności jej, na którą rachowała najwięcej — przez którą spodziewała się otrzymać kęs chleba, mający uchronić od nędzy ostatnie dni steranego jej życia. Czując, że grunt usuwa się pod jej stopami, że właścicielka bióra informacyjnego zamierza ukończyć rozmowę z nią, nie udzieliwszy jej żadnej informacyi, pochwyciła tę jedyną, ostatnią według niej deskę zbawienia i coraz silniej mnąc płócienną chustkę w drżących palcach, pospiesznie zaczęła. La géographie, la histoire, les commencements de l’arithmetique...  Umilkła nagle i osłupiały wzrok utkwiła w przeciwległej ścianie, bo Ludwika Żmińska powstała.