Bańka mydlana - Eliza Orzeszkowa - ebook

Bańka mydlana ebook

Eliza Orzeszkowa

5,0

Opis

Bańka mydlana” to powieść autorstwa Elizy Orzeszkowej, jednej z najważniejszych pisarek polskich, epoki pozytywizmu.

Jej nazwisko pojawiło się pośród kandydatów do Literackiej Nagrody Nobla W 1904 oraz 1909 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MaBoLas

Nie oderwiesz się od lektury

Cacuszko. Z tezą ale zgrabnie, psychologia postaci znakomita.
00

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-10-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Nigdy miasteczko nasze nie przedstawia tak doskonałego obrazu jałowéj i skwarnéj pustyni, jak w dnie letnie, w porze zachodu słońca. Bóg widzi, że nie jest ono nigdy ani świetném, ani wesołém; lecz, kiedy po dniu upalnym tumany kurzu i wyziewy kuchenne obejmują je, niby wysokim kloszem z brudnego szkła, kiedy rozpalone kamienie bruku zieją suchym skwarem, a ostatnie blaski słońca jaskrawą łunę rzucają na białe ściany kościołów i kamienic; kiedy chodniki ulic głównych zalegną czarne gromady przechadzających się żydów w długich chałatach, i żydówek w aksamitnych paltotach i kapeluszach z kwiatami, na placach chmary żydziąt gonią się i wywracają w krztuszącéj kurzawie, a na bocznych ulicach krowy, wracające z pastwiska, poważnie kroczą i z przeciągłém ryczeniem do bramy domostw pochylonemi łbami uderzają; kiedy tu i owdzie gromady jednokonnych doróżek stoją jakby w zaklętéj nieruchomości, konie drzémią, a dorożkarze w czerwonych pasach, nie mając nic innego do robienia, drzémią także; kiedy co chwila w rękach przechodniów ukazują się białe chustki, ocierające kroplisty pot z mizernych, rozpalonych, skrzywionych twarzy, albo, w pobliżu leniwie ciekących rynsztoków, przyciskające organ powonienia: wtedy, spada na miasto ocean ciężkiéj, suchéj, dławiącéj i beznadziejnéj nudy. Tam, kędyś, nad szerokiemi polami płyną wysoko różowe puchy obłoków; na zachodzie, łagodzone przez liliowe błękity nieba, wieszają się świetne tęcze z purpury i fioletu, albo ogromne, ciemne, złotem obrębione chmury, rysują fantastyczne lasy i zamczyska; upajające wonie i świeże powiewy nadchodzącego wieczora płyną powietrzem... Gdzieindziéj znowu, w murach miast wielkich i ludnych... Tu — nic. Wprawdzie, od czasu do czasu, ku rozweseleniu publicznego ducha, w czémś nakształt ogrodu, huczéć i dąć zaczynają instrumenta wojskowéj orkiestry, a przy energicznych dźwiękach tych, małomiejskie lafiryndy osoby swe wraz z akcesoryami z rozkoszą roztaczają przed wzrokiem oficerów, brzęczących ostrogami, urzędników w binoklach, i rzadszych już dygnitarskich okazów, które, oprócz binokli, noszą jeszcze na obliczach swych długie, śpiczaste bokobrody. Wprawdzie, w dość gęsto po mieście rozstawionych budkach z sodową wodą, czarowne Fryny w loczkach i kokardach świegotliwe rozhowory toczą z niezbędnymi, na każdém miejscu obecnymi, oficerami i urzędnikami w binoklach. Wesoło jest lafiryndom, Frynom, brzęczącym ostrogom, binoklom i śpiczastym bokobrodom; ale, ktokolwiek niéma szczęścia należéć do żadnéj z powyższych grup społecznych, ten, w miejscu tém i w téj porze, czuje w piersi swéj wysuszający powiew pustyni, a w głowie jego, jak w źródłach pewnych kwiaty, myśl zamienia się w kamień.  W takiéj-to chwili dnia letniego, szła przez ulice miasta para ludzi, widocznie małżeńską parą będąca. Kobieta, skromnie lecz dostatnio ubrana i dość młoda jeszcze, nie była ani piękną, ani brzydką. Przysadzista nieco i ciężka, cięższą jeszcze wyglądała w zanadto trochę wyfalbanowanéj i niezupełnie zgrabnie do mody przystosowanéj sukni. Na kapeluszu jéj było téż za dużo ponsowych kwiatów, i brosza, spinająca czarny jéj szal, była także za dużą i zanadto fałszywym kamieniem błyszczącą. Wszystko to przecież dowodzić mogło tylko małomieszczańskiéj próżności, chcącéj wyrównać strojem téj lub owéj sąsiadce, czy znajoméj; bo co się tycze zalotności, lub chęci popisywania się z czémkolwiek, tych nie było ani śladu w kobiecie téj, któréj błękitne, bardzo ładne oczy patrzały poczciwie i łagodnie, a policzki, widoczną skłonność do utycia okazujące, lecz gładkie i świeże, pokryte były silnym rumieńcem zmęczenia. Zmęczoną była, niemniéj wesołą, i co chwila towarzyszącemu jéj mężczyźnie coś ze śmiechem pokazywała. Śmiech jéj świeży był i szczery, uwagom, które mu towarzyszyły, nie brakło trafności i rozsądku.  — Patrz, Jasiu! czy widzisz, Jasiu?  Ale Jaś wyglądał tak zupełnie, jak gdyby nic na niebie i ziemi pocieszyć go nie mogło. Szczupły, zgrabny, trzydzieści parę lat miéć mogący, zgrabnie i dość wytwornie ubrany, był on zapewne w chwilach zwykłych bardzo przystojnym. W téj chwili przecież twarz mu oszpecał wyraz niezwykłego, pognębiającego złego humoru. Było to połączenie smutku, nudy i rozjątrzenia. Przez ulice miasta ciągnął się, jak niewolnik po więzienném podwórzu. Spójrzawszy na jaskrawą, nużącą wzrok, facyatę kościoła, niecierpliwie zamrugał powiekami i wlepił oczy w ziemię; tuż koło uszu swych usłyszawszy wrzask dwojga żydziąt, ciągających się wzajemnie za rude włosy, skrzywił się okropnie. Usta jego układały się pod rudawym wąsikiem w wyraz taki, jakby przełykał coś niesmacznego, a śmiechy i swobodne gawędzenie żony sprawiały na nim wrażenie wiejącego wiatru. Po prostu, nie słuchał ich wcale. Widocznie kobieta spostrzegała ten zły humor i to posępne zamyślenie męża, bo od chwili do chwili rzucała na niego przelotne wejrzenie, a błękitne, błyszczące jéj oczy, mąciły się i przygasały. Lecz, spostrzegając, udawała, że nie widzi nic i, zamiast zarzucać go natrętnemi pytaniami, rozmową swą rozerwać, czy rozweselić, go usiłowała.  — Patrz, Jasiu! patrz! — zawołała znowu i stanęła.  Tymczasem i on patrzał także, a nawet wzrok jego rozjaśnił się i ożywił znacznie. Widoczek, który zwrócił uwagę ich, nie przedstawiał nic osobliwego. Był tam nieduży kawałek przezroczystych zielonych sztachet, a za niemi, w głębi małego ogródka, szary dom z sześciu oknami i gankiem o dwu słupkach. Przez pootwierane naoścież okna domu widać było białe firanki, błyszczący samowar z imbrykiem i tylne poręcze sprzętów, w ogródku rosły dwa klony, z gęstemi i rozłożystemi gałęźmi, a na kilku klombach kwitły lewkonie, astry, bratki i wysmukłe sztamowe róże. W téj chwili właśnie, młoda służąca, bosa i z rozczochraną głową, i dorastająca panienka, w różowym perkalu, zajęte były w ogródku polewaniem kwiatów, a siwy jegomość jakiś, na ganku siedzący, z ogromnemi okularami na nosie, wczytywał się pilnie w grubą książkę, w któréj, po tęczowych jéj brzegach, zdala poznać można było zbiór ustaw prawnych.  Czy podobna, aby tak niezmiernie skromny widoczek mógł kogokolwiek zachwycić i przykuć do miejsca. Widocznie jest to możliwém, bo przebywająca miasto małżeńska para stała przed zielonemi sztachetami, jak przykuta do miejsca, i w zachwycenie wprawiona kobieta, nietylko wytrzeszczyła szeroko swoje ładne oczy, ale nawet otworzyła nieco usta i we wpół rzewnym, a wpół gapiowatym uśmiechu ukazywała z za warg ponsowych białe, zdrowe zęby. Fizyognomia mężczyzny była wprawdzie tego rodzaju, że wyraz gapiowatego podziwu powstać na niej nie mógł. W zamian, zagasłe przed chwilą, oczy jego błysnęły, a myślące czoło wypogodziło się pod wpływem uczuwanéj przyjemności.  — Mój Boże! — szeptała kobieta — jakie śliczne kwiaty!  — I te klony... takie cieniste! — powtórzył mężczyzna, i wnet dodał: — Helka przystojnieje i ładniejszą jeszcze będzie od panny Józefy.  Stosowało się to widocznie do podlotka w różowéj sukni.  — Jaki tam miły chłód być musi! Patrz, Jasiu, toż-to już tam, pod drzewami, szarzeje prawie, a na ulicy jeszcze taka spieka.  Z blaszanych polewaczek, kołyszących się w rękach służącéj i podlotka, strumienie kroplistéj wody ze szmerem lały się na kwiaty, buchające silną wonią. Mężczyzna, z rozkoszą widoczną, woń tę wciągał w piersi; kobieta, splatając ręce, szepnęła:  — Mój Boże! Żeby to nasza Jańcia mogła po dniach całych bawić się w takim ogródku! Jakby to jéj zdrowo było!  — Chciał-bym przywitać się z tą milutką Helką, ale mnie zaraz nieznośny ten Skiwski przytrzyma... Nudny gaduła, i w dodatku... niekoniecznie uczciwy człowek. Już to pannie Józefie i Helci powinszować takiego stryja...  — To téż Józia wkrótce już wyjdzie i siostrę zabierze...  Siwy jegomość zdjął okulary i podniósł głowę z nad książki; panienka w różowym perkalu, cienkim głosikiem szczebiocąc coś do rozczochranéj sługi, z polewaczką swą zbliżała się ku sztachetom. Niegrzecznie było-by stać tam dłużéj, i do cudzych kątów zaglądać. Odeszli. Chodnikiem wązkim i ostremi kamykami, jak ćwiekami, najeżonym, postępując, a o pobielany parkan jakiś, który białe ślady na odzieniu ich zostawiał, ocierając się, kobieta rzekła:  — Wiész co, Jasiu? Józia mówiła mi, że Skiwski najdaléj za lat parę dom swój sprzeda i przeniesie się na mieszkanie do syna... Po co staremu kłopot ten? Cóż ty, Jasiu, na to?  Zapytany z niecierpliwością pewną odpowiedział:  — A cóż ja na to? co mnie do tego?  — Jakto: co ci do tego? nieraz już przecież mówiliśmy z sobą o tém, jakby to było dobrze dom ten z tym ogródkiem kupić!  — Niewiedziéć za jakie pieniądze! — gniewnie już prawie rzucił mężczyzna.  — Jakto: za jakie? Za te, które sobie zbierzemy. Mamy już przecież około dwóch tysięcy, a słyszałam, że Skiwski sprzedał-by dom swój za sześć.  — Bagatela! niewielka różnica!  — Wielka, to wielka, ale, da Bóg, nie poumieramy ani jutro, ani po jutrze... pomału, pomału, zbierze się...  — Póki słońce wzejdzie, rosa oczy wyje! — sarknął mężczyzna, a potém, uchylając nieco czapki i pot z czoła ocierając, szydersko dodał: — Jakie-to są wielkie, wygórowane marzenia! Dom własny z pięciu klatkami, dwa drzewa i trochę kwiatów. Żeby tylko w zimie nie marznąć w wilgotnych murach, a w lecie nie schnąć na bruku... Ot! A jednak i to za wiele! i na to czekać trzeba, aby może nie doczekać się nigdy! Psie życie!  Powietrze stawało się coraz gęstszém i duszniéjszém. Najlżejszego znikąd powiewu wiatru, a tylko w zaułku z wysokiemi domami, w który właśnie weszli, smrody kuchenne, wychodzące z suteren, i opadające w dół czarne dymy kominów.  Poprostu oddychanie stało się pracą. Kobieta, ocierając także pot z czoła i twarzy i ciężko dysząc — wesoło jednak mówiła:  — Cóż robić? Jasieczku! trzeba czekać! młodzi jesteśmy. Jańcia mała... o, Boże mój! jakże gorąco! Chwała Bogu, to już blizko do domu...  — A w domu co? — ironicznie zapytał Jaś.  — Jakto: co? A herbata!... — naiwnie zawołała kobieta, lecz, rzuciwszy spójrzenie na twarz męża, do najwyższego już stopnia sposępniałą, dodała: — Zawsze tam jednak chłodniéj trochę.... odpoczniesz... i Jańcię Józia do domu już odprowadzić musiała...  Nakoniec znaleźli się przed bramą tego domu. Była to duża kamienica, któréj ściana, trochę brudna i trochę z tynku odarta, wznosiła się nad zaułkiem. Mirewiczowie weszli do mieszkania, którego okna wychodziły z jednéj strony na zaułek, z drugiéj na dziedziniec z oficynami i stajniami, ciasny, brudny, napełniony stosami opałowego drzewa i belek, na których, ze skrzypieniem i wrzaskiem, kołysały się roje żydowskich dzieci. Mieszkanie składało się z czterech pokoi, z których największy, jadalnią będący, wesoło wnet błysnął światłem lampy, wiszącéj u sufitu nad stołem, przykrytym ceratą i krzesłami ostawionym. Drugą lampę Mirewicz zapalił w pracowni swéj, na biurku, napełnionem papierami i książkami. Oba oświetlone pokoje urządzone były skromnie, lecz dość wygodnie, i panowała w nich czystość nieskazitelna. Zapaliwszy lampę, Mirewicz ze stukiem zamknął okno, przez które wchodziło z dziedzińca duszne i cuchnące powietrze i, rzucając się na stojący u ściany szezląg, mówił znowu:  — Psie życie!  Potém, czoło na dłoni oparłszy, pogrążył się w zamyśleniu. Mirewiczowa za to nie zamyślała się ani na chwilę. Kędyś, za jadalnią, w kuchni zapewne, słychać było głos jéj dźwięczny i donośny:  — Nie zagotował się samowar? jeszcze nie zagotował się? A, moja Kasiu! jak-że można było nie nastawić go wcześniéj? pewnieś do ogrodu na muzykę latała?  — Jak Boga kocham, proszę pani...  — No, nie przysięgaj tylko! ot, dmuchaj lepiéj! mocniéj! poczekaj! ja sama podmucham!  — Już gotuje się, proszę pani. Para! o, para już idzie!  Rozległ się stuk gdzieś z boku roztwierających się drzwi, i Kasia, wedle panującéj mody miejscowéj, rozczochrana i bosa, wpadła do jadalni z błyszczącym i parą buchającym samowarem. Za nią Mirewiczowa, w sukni osłoniętéj naprędce półciennym fartuchem, niosła koszyk z bułkami, masielnicą i kilka talerzy.  — A sztukamięsa odegrzana? Żywo, Kasiu, idź-że ją odegrzewać! O Boże, mój Boże! A Jańci jak niéma, tak niéma! Już-by ją Józia dawno odprowadzić była powinna!  Posępnie zamyślony, Mirewicz usłyszał nagle obok siebie, na nutę płaczu nastrojony, głos żony:  — Jasiu! mój Jasiu! Wyobraź sobie, że Józia dotąd jeszcze Jańci nie odprowadziła...  Z przykrością przerwał bieg swych myśli.  — I cóż ztąd? Skoro poszła z panną Józefą, możesz być przecież o nią zupełnie spokojną. Wiész sama, że panna Józefa jest uosobieniem powagi i rozsądku...  Ostatnie wyrazy wymówił ze złośliwym przekąsem. Dosłyszała to Mirewiczowa.  — Mój Jasiu, nie wiem, dlaczego od czasu jakiegoś zacząłeś nie lubić Józi... Wprzódy tak admirowałeś ją...  — At! — rzekł — admirowałem... inteligentniejszą jest i wykształceńszą od innych tutejszych kobiet, a więźniowi, zamkniętemu w ciemnicy, najmniejszy promyk światła wydaje się czémś nadzwyczajném i prześliczném...  Słowa te wywarły na Mirewiczową bardzo przykre wrażenie. Nie odpowiedziała nic, ale, przy biurku męża stojąc, z oczyma w papiery wlepionemi, zamyśliła się smutnie. On milczał także; w tém na dziedzińcu ozwał się turkot dorożki i, u samych drzwi mieszkania, głos kobiecy, dźwięcznie i imponująco brzmiący, u stróża domu zapewne zapytywał:  — Czy tu mieszka pan Jan Mirewicz?  — Jasiu! Jasiu! pewno jakaś nowa klientka, z interesami... ja tu niepotrzebna, ale przez drzwi popatrzę...  Ze słowami temi cofnęła się do ciemnego pokoju, a bosa i rozczochrana Kasia drzwi otwierała. Po krótkiéj chwili, przybyła kobieta ukazała się w pracowni Mirewicza i, o Boże! jakim-że blaskiem zajaśniała na tle skromnych ścian tych, słabo oświetlonych, a oklejonych taniém obiciem w szafirowe kraty. Było to jakby niebieskie widzenie, zesłane na ziemię umyślnie po to, aby napoić rozkoszą znudzony i posępny wzrok Mirewicza. Wysoka, kształtna, jasna blondynka z silnemi rumieńcami na białéj twarzy, ubraną była trochę fantastycznie, lecz bardzo uroczo, w jakiéś jasne draperye, a fantastyczny kapelusik jéj, na-pół kobiecy, na-pół męzki, zuchwale i wysoko podnosił się nad jéj czołem, tak zarzuconém płowemi loczkami, że aż opadały jéj one na oczy... jakie oczy! Ach! dumnie, śmiało i zarazem wabnie patrzały one na Mirewicza, gdy uśmiechającemi się ustami wymawiała:  — Nie poznajesz mnie, Jasiu?  Mirewicz, jakby oczom własnym nie wierząc, rzucił się na przód i znowu stanął.  — Paulinka Mirewiczówna! — zawołał.  — Paula Mirewicz! — poprawiła, i wyciągnęła ku niemu ręce, dość duże i niezupełnie klasycznych kształtów, ale duńskiemi, długiemi rękawiczkami, ociągnięte. Mirewicz pochwycił je i do ust swych poniósł.  — Jakto? ty, kuzynko, tutaj? zkąd? kiedy? dlaczego?  — Z daleka! w téj chwili! Przejazdem w dalekie strony! — zawołała, śmiejąc się i, rzuciwszy na stół wykwintny parasolik, na szezląg osunęła się, a raczéj upadła, obie, ślicznie obóte nóżki, daleko przed siebie wyciągając, a zdjęty z głowy kapelusik rzucając na krzesło, na którém on, parę razy kulka przewróciwszy, znieruchomiał i zuchwale zjeżył się wysokiém swém skrzydłem.  — Słyszałam, że ożeniłeś się! zaznajom-że mnie z żoną swoją, bo przecież, dopóki u was mieszkać będę. Ale poczekaj, niech-że ci się przypatrzę! jak wyglądasz, czy bardzo zmieniłeś się? Z dziesięć lat już cię nie widziałam!  Zerwała się z szezlągu, i Mirewicza za ramiona pochwyciwszy, oglądać go zaczęła od stóp do głowy, niby wódz żołnierza, stającego do mustry. Ręce jéj przyciskały mu ramiona, a śmiałe oczy ciekawie i bystro zatapiały się w jego twarzy. Mirewicz, zdziwiony i zachwycony, oblał się silnym rumieńcem; Paula wybuchnęła rubasznym trochę, ale serdecznym, śmiechem.  — Cha, cha, cha! — śmiała się — rumienisz się, jak staroświecka panienka! cha, cha, cha! Czy, ożeniwszy się, przemieniłeś się w mniszkę? Otóż to! teraz mężczyzni przemieniają się w kobiety, a kobiety w mężczyzn. Rumienienie się, mój drogi, jest dowodem zbytniéj wraźliwości naszych nerwów... Ale wy tutaj ciemni pewno jesteście, jak w rogu, i nie śledzicie rozwijania się idei czasu...  Trzymając ręce jéj w swoich i patrząc w jéj oczy, Mirewicz, na-pół seryo, na-pół żartobliwie, mówił:  — Ależ owszem, śledzimy... śledzim... ja przynajmniéj, bardzo śledzę... w téj chwili jednak wiem, czuję i rozumiem to tylko, że jesteś śliczna!  Z gniewem niby wyrwała ręce z jego dłoni, i znowu na szezląg upadła.  — Cóż to? — zawołała — czy myślisz, że ja jestem taką kobietą, któréj komplementa mówić można? Wy nie możecie odwyknąć od waszych gąsek i kwoczek, żyjących cukierkami, któremi je karmicie... Ja, mój drogi, do innego już gatunku kobiet należę... Samodzielną jestem, od was, mężczyzn, niczego nie potrzebuję, ani chleba, ani cukierków... Jak poznasz mnie dobrze, przekonasz się, że są już na świecie kobiety, które pod każdym względem mają prawo stanąć na równi z wami...  Wątpić było niepodobna, że wszystko to mówiła szczerze i z głębokiém nawet przejęciem się. Szlachetna duma podniosła wysoko czoło jéj, zarzucone płowemi loczkami, w oczach błysnął zapał, usta okrążył wyraz poważnego zamyślenia. Mirewicz spoważniał także, a na wyrazistéj twarzy jego odmalowała się głęboka radość. Wziął jéj rękę i z poważném rozrzewnieniem rzekł:  — Widzę, Paulo, że jesteś kobietą niepospolitą. Jakież to szczęście dla mnie, żeś tu przyjechała! Na pustyni téj będziemy razem, choćby przez czas jakiś, pracować, myśléć... będziemy sobie nawzajem dopomagać w znoszeniu ciężkiego życia...  Ze zdziwieniem na niego spojrzała.  — Ciężkiego? a dleczegoż ma być ono ciężkiém?  Uśmiechnął się gorzko.  — Są ludzie, którym okoliczności tak się złożyły...  — Chyba głupi! — rzuciła krótko, i wstała z szezląga.  — Człowiek, mój drogi, na to jest stworzony, aby być szczęśliwym... czy nie czytałeś, co o tém napisał...  Tu zacytowała nazwisko jednego z najgłośniejszych myślicieli, i tytuł jednego z najpoważniejszych i najtrudniejszych do zgłębienia dzieł spółczesnych.  — Jakto? ty czytujesz takie rzeczy? — z uradowaniem zawołał Mirewicz.  — Jeszcze-by nie! ja tylko tém żyję...  — Co za szczęście! i ja tyle tylko mam zadowolenia, ile go znajdę w takich książkach... Ale wyobraź sobie, że tutaj o niczém podobném z nikim nigdy pomówić nawet nie mogę...  — To pocóż tu mieszkasz?  — Muszę.  Zaśmiała się.  — Ja tego słowa nie rozumiem.  Gdy tak rozmawiali, coraz większą przyjemność w rozmowie swéj znajdując, w ciemnościach, zalegających pokój bawialny, dwa głosy szeptały także:  — Proszę pani, samowar ostygnie...  — Idź-że ztąd, Kasiu... cicho bądź...  — Sztukamięsa ostygła już zupełnie...  — Daj-że mi pokój... kiedy ci mówię, żebyś sobie ztąd szła...  — Czy ta pani, proszę pani, zostanie na herbacie?...  — Ach, zapomniałam! No, dobrze, żeś mi przypomniała... Zbiegaj co tchu do cukierni, téj najbliższéj, po ciastka... Za dwa złote, ot masz... Powiédz tylko, żeby dał świeżych, a wracając, do sklepiku zabiegnij i pół funta świéżego masła... Nie pamiętasz, czy w szafie jest jeszcze szynka?  Słychać było tentent, biegnących przez ciemną bawialnią, bosych stóp Kasi, a Mirewiczowa weszła do pracowni męża. Gdyby ktokolwiek w téj chwili uważnie na tę kobietę spójrzał, dostrzegł-by, że, aby zadysponować ciastka, masło i szynkę do herbaty, użyć ona musiała znacznego wysiłku woli. Smutnie i trwożnie wzruszoną była. Słyszała rozmowę męża z przybyłą kobietą, przez wpół-otwarte drzwi przypatrzyła się wszystkim jéj świetnościom; twarz jéj bledszą była znacznie, niż przed godziną, i ręce drżały trochę.  — Żona moja, Anna; krewna, Paulina Mirewiczówna...  — Paula Mirewicz. Bardzo mi przyjemnie panią poznać!  Jak na kobietę niepospolitą, słowa te były niezmiernie pospolitemi. Niemniéj Anna podniosła na nią oczy, takiego wyrazu pełne, jakby spójrzeniem tém, na-pół uprzejmém, na-pół nieśmiałém i proszącém, powiedziéć chciała: — „Ty elegancka i mądra, nie gnęb bardzo mnie, prostéj i głupiéj kobiety!” Gnębić jéj, w téj chwili przynajmniéj, Paula nie miała zamiaru, ale téż, w najmniejszéj mierze, chęci zabrania z nią bliższéj znajomości nie okazała. Jedném wejrzeniem orzuciwszy twarz wcale niebrzydką, lecz żadnemi loczkami nie przyozdobioną, kibić przyciężką i tak bardzo do jéj, pełnéj także, lecz kształtnéj, kibici niepodobną, fartuch, osłaniający zbyt wyfalbanowaną suknią, i broszę, wyglądającą z pod brody nakształt żółtego plastra, tak bardzo niepodobne do tych draperyi, które z grecka jakoś odkrywały znaczną część alabastrowéj szyi jéj i utoczonych ramion, — jedném wejrzeniem orzuciwszy tę pospolitą postać, zwróciła się znowu do Mirewicza i, w dalszym ciągu przerwanéj rozmowy, cytowała dosłownie jakiś ustęp z jakiéjś uczonéj książki.  — Proszę na herbatę! — z cicha ozwała się Mirewiczowa.  Był to dość długo głos, wołający na puszczy; gdy jednak Mirewicz dosłyszał go nakoniec, i sam krewnéj swéj wezwanie to powtórzył, przechodząc przez mały przedpokój, pracownią z jadalnią dzielący, znaleźli się wszyscy troje w niemałym kłopocie, z przeciśnięciem się pomiędzy trzema kuframi znakomitych rozmiarów. Na jeden z nich, największy, wskakując, Paula rzekła:  — Oto są moje książki, moje drogie, najlepsze przyjaciółki, które wszędzie wożę z sobą, z któremi nie rozstaję się nigdy.  Z rozmiarów kufra