Old Surehand. Tom II - Karol May - ebook

Old Surehand. Tom II ebook

Karol May

3,0

Opis

„Old Surehand - Tom II” to druga z trzech części powieści przygodowej Karola Maya.

Komancze postanawiają napaść na osadę przyjaciela Old Shatterhanda i Winnetou – Bloody Foxa. Wódz Apaczów i Old Shatterhand ruszają mu na pomoc.

W czasie wędrówki poznają jednak najważniejszą postać powieści, tajemniczego myśliwego – Old Surehanda. Old Shatterhand i Winnetou pomagają również jemu, ale tym razem w rozwiązaniu rodzinnej tajemnicy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 600

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol May

Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-37-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

W gospodzie pani Thick

Jefferson-City, stolica stanu Missouri, a zarazem hrabstwu Cole, leży na prawym brzegu Missouri, na uroczem wzgórzu, skąd roztacza się zajmujący widok na rzekę i panujące nad nią ruchliwe życie. To miasto liczyło podówczas o wiele mniej mieszkańców, aniżeli dzisiaj, ale mimo to miało pewne znaczenie, które zawdzięczało swemu położeniu i tej okoliczności, że tu odbywały się regularne posiedzenia sądu okręgowego. W kilku większych hotelach można było za dobre pieniądze nieźle mieszkać i wcale nieźle jadać, lecz ja wyrzekłem się tych wygód, raz dlatego, że nie lubię życia hotelowego i chętniej idę tam, gdzie mogę obserwować ludzi w ich pierwotności, powtóre dlatego, że znałem w tem mieście inny zajazd, w którym za mniejsze pieniądze dawali bardzo dobre mieszkanie i utrzymanie. Było to u pani Thick na Firestreet, w boardinghouse, sławnem od Pięciu Jezior aż do Zatoki Meksykańskiej i od Bostonu aż do San Francisco. Jeśli kto przejeżdżał przez Jefferson-City, a chciał uchodzić za prawdziwego westmana, musiał tam wstąpić na mniejszy lub większy „drink“ i przysłuchać się opowiadaniom obecnych w oberży myśliwców, traperów i skwaterów. Lokal pani Thick słynął z tego, że w nim można było poznać Dziki Zachód, nie udając się osobiście na „dark and bloody grounds“.  Wieczór już był zapadł, kiedy wszedłem do tej gospody, w której nigdy przedtem nie byłem. Konia i strzelby zostawiłem w farmie, położonej nieco wyżej nad rzeką, gdzie miał na mnie czekać Winnetou, który nie lubił mieszkać w mieście i włóczyć się po ulicach i dlatego zatrzymał się na tych kilka dni na wsi. Ja miałem w mieście porobić pewne zakupy, a zarazem dać do naprawy mocno nadszargane ubranie. Zwłaszcza potrzebowały tego wysokie buty, bo już wtedy w przystępie niezwykłej „otwartości“ nie zakrywały dostatecznie moich nóg i tak dalece oduczyły się posłuszeństwa, że cholewy, choć je niezliczone razy podsuwałem aż do brzucha, spadały zawsze aż do kostek.  Równocześnie chciałem skorzystać z pobytu w mieście i dowiedzieć się czegoś o Old Surehandzie. Gdy go w chwili pożegnania pytałem, kiedy i gdzie możnaby się z nim zobaczyć, nie mógł mi dać dokładnie określonej odpowiedzi, lecz rzekł:  — Gdybyście się przypadkiem znaleźli w Jefferson-City, w Missouri, to udajcie się do kantoru bankowego Wallace et Comp., a tam wam wskażą miejsce mego pobytu.  Będąc tedy w Jefferson-City, postanowiłem poszukać Wallace’a et Comp.  Jak już wyżej wspomniałem, przyszedłem do pani Thick wieczorem. W długiej i dość szerokiej izbie, oświetlonej jasno kilku lampami, stało ze dwadzieścia stołów, z których połowę zajęło bardzo mieszane towarzystwo, co odrazu zauważyłem pomimo gęstego dymu. Kilku elegancko ubranych gentlemanów w papierowych mankietach, wystających daleko z rękawów, w cylindrach zesuniętych na karki, położyło wygodnie na stole swe nogi, obute w skórzane trzewiki. Obok tych i pomiędzy nimi siedzieli traperzy i skwaterzy wszelkich form i barw, odziani w kostyumy, które się wprost nie dadzą opisać, ludzie o barwach od ciemnej czerni do jasnej szarości, o włosie wełnistym, krętym lub prostym, wargach grubych lub wązkich, z nosami zadartymi, jak u murzynów lub skrojonymi bardziej na sposób kaukazki. Widziało się się tam flisaków, parobków okrętowych z wysoko podciągniętemi cholewami, z błyszczącymi nożami i rewolwerami za pasem, Indyan półkrwi, oraz innych mieszańców rozmaitych gatunków i odcieni.  Wśród nich uwijała się zażywna, zacna pani Thick, troszcząc się z całą gorliwością o to, żeby nikomu z gości niczego nie zabrakło. Znała wszystkich, mówiła do każdego po nazwisku, obdarzała tego i owego uprzejmem spojrzeniem, a groziła palcem innemu, który okazywał widocznie ochotę do kłótni. Podeszła także do mnie i spytała, czego sobie życzę.  — Czy mogę dostać szklankę piwa, pani Thick?  — Yes — odpowiedziała ze skinieniem głowy — mam nawet bardzo dobre piwo. Wolę, gdy moi goście piją piwo, bo lepsze jest, zdrowsze i przyzwoitsze od brandy, która często głowy zawraca. Wy z Europy, sir?  — Yes.  — Domyśliłam się sama tego, bo żądacie piwa. Ludzie tamtejsi piją przeważnie piwo i mądrze czynią. Nie byliście jeszcze nigdy u mnie?  — Nigdy; ale dziś chciałbym skorzystać z waszej gościnności. Czy macie jakie dobre łóżko?  — Wszystkie moje łóżka są dobre!  Zmierzyła mnie badawczem spojrzeniem. Twarz moja podobała się jej widocznie więcej niż reszta postaci, bo dodała:  — Zapewne dawno już nie zmienialiście bielizny, ale dobrze wam z oczu patrzy. Czy chcecie tanio zamieszkać?  „Mieszkać tanio“ znaczy dzielić nocleg z drugimi.  — Nie. — odrzekłem. — Wolałbym dostać osobny pokój, niż spać we wspólnej sali. Wprawdzie ubranie moje jest liche, ale mam z czego zapłacić.  — Wierzę wam, sir, wierzę! Dostaniecie dla siebie pokój, a jeśli jesteście głodni, to rozejrzyjcie się w spisie potraw.  Podała mi papier i odeszła po piwo. Ta zacna osobistość robiła wrażenie rozumnej, uprzejmej i skrzętnej gospodyni, która szczęśliwą się czuła, gdy widziała dokoła siebie zadowolenie. Także urządzenie lokalu podobniejsze było raczej do europejskiego, niż do amerykańskiego.  Wybrałem sobie miejsce przy wolnym stole, nieopodal większego, zajętego zupełnie przez gości. Siedziało tam kilku panów, w których na pierwszy rzut oka poznałem prawdziwych gentlemanów, prawdopodobnie mieszkańców miasta i stałych gości pani Thick. Obok nich zabawiali się opisani dopiero co ludzie, a gdy mnie zobaczyli, przerwali ożywioną widocznie rozmowę i skierowali swój wzrok na mnie. Trwało to jednak tylko przez tę chwilę rozmowy mojej z panią Thick. Potem uznali mię za przedmiot, niegodny ich uwagi, a ten, który mówił na końcu, podjął na nowo temat rozmowy:  — Tak jest, jak mówię: W Stanach Zjednoczonych nie było nigdy większego łotra nad Kanada-Billa. Ktoby mnie nie wierzył, temu mogę to zaraz udowodnić wbiciem mu kilku cali zimnego żelaza w brzuch. Czy kto z panów żąda tego dowodu?  — Nie; wierzymy święcie, sami to przecież wiemy — odpowiedział jeden ze wspomnianych gentlemanów.  — Lepiej odemnie nie możecie wiedzieć!  — Mieliście może z nim jaki rachunek?  — Rachunek? Pshaw! Wielką, do ostatniej kartki zapisaną księgę długów. To był człowiek tak osławiony, że nawet w starym kraju pisano o nim w gazetach, jak się potem dowiedziałem, ale nikomu tak nie dojechał, jak mnie.  Opowiadający był tu widocznie po raz pierwszy, podobnie jak ja, bo, gdy wymówił te słowa, zaczęli mu się obecni w szczególny sposób przypatrywać. Był to mężczyzna wysoki i chudy, odziany w bluzę ze skóry bawolej, tak wysłużoną, że składała się tylko z łat i plam. Legginy miał za krótkie, niedochodzące do mokassynów, naprawianych wielu ściegami z kiszki jeleniej, a na głowie nosił czapkę, niegdyś może futrzaną, ale wtedy tak już z włosia odartą, że wyglądała na nim, jak przewrócony żołądek niedźwiedzi. Za pasem, obwieszonym różnorodnymi przyborami, tkwiły: nóż, rewolwery i tomahawk. Lasso zarzucone miął w pętlach z pod lewej pachy na prawe ramię, obok niego zaś stała stara rusznica, pokryta od kolby aż do końca lufy karbami i wcięciami, niezrozumiałemi dla obcych.  — Zaciekawiacie nas, sir — rzekł gentleman. — Czy możnaby się od was dowiedzieć, w jaki sposób on wam dojechał?  — Hm! Najlepiej nie dotykać takich krwawych dziejów, ale skoro się już raz zaczęło przy stole o tem opowiadać, to słuchajcie. Wiadomo wam, panowie, że Stany to osobliwy kraj przeciwieństw. Rzeczy małej wagi zdarzają się równolegle z największemi, dobre obok złych. Trzy razy spotkałem się z tym, najbardziej osławionym w kraju, człowiekiem, a za każdym razem był przy tem najsławniejszy ze wszystkich naszych ludzi.  — Kto?  — Lincoln, Abraham Lincoln, sir!  — Lincoln i Kanada-Bill? Opowiedzcie o tem, master! To są ciekawe rzeczy!  — Tak, chcielibyśmy coś o tem usłyszeć! — zawołano dokoła. — A jak się nazywacie?  — Nazwisko moje krótkie i łatwe do zapamiętania, może nawet słyszeliście je tu lub ówdzie. Jestem Tim Kroner.  — Tim Kroner? Do pioruna! Tim Kroner z Colorado? Witajcie, sir! Jesteście najlepszym myśliwcem na świecie. Pijcie, pijcie, prosimy!  Ilu było gości, wszyscy podnieśli szklanki i podsunęli ku niemu, lecz on powstrzymał ich ruchem ręki.  — A więc wy mnie znacie? Tak, jestem z Colorado — odrzekł spokojnie, popijając z każdej szklanki.  A potem usiadłszy wygodniej, zaczął:  — Pochodzę właściwie z Kentucky. Gdy byłem jeszcze chłopcem, umiejącym zaledwie trzymać rusznicę w ręku, przybyłem do Arkanzas, ażeby się przekonać, czy to rzeczywiście taki dobry kraj, jak nam opowiadano. Mówię: nam, bo mam na myśli siebie, moich rodziców i sąsiada Freda Hammera z jego córkami Betty i Mary. Ten na kilka lat przedtem przyjechał był z Europy i niech mię skąpią w mazi, a potem oskubią, jeśli w całych Stanach znajdzie się ładniejsza i lepsza od tych dwu ladies. Wzrośliśmy razem, wyrządzaliśmy sobie nawzajem przysługi, a pewnego dnia przyszedłem po namyśle do przekonania, że Mary stworzona jest wyłącznie na moją żonę. Możecie sobie wyobrazić, że tej myśli nie schowałem pod korzec, lecz wytrąbiłem na cały świat... no i wszystko dobrze się złożyło. Mary ani przez myśl nie przeszło, żebym mógł być czemś innem niż jej mężem. Rodzice zgodzili się oczywiście i postarali się o uporządkowanie naszych stosunków. Żyłem odtąd jak w niebie, moi panowie. Każdemu życzę, żeby miał dni takie. Oby tylko dłużej trwały, niż moje! Pewnego dnia poszedłem był do lasu, ażeby wyznaczyć pewną ilość tyk do ścięcia. Wtem nadjechał z pomiędzy jodeł jeździec i zatrzymał konia obok mnie.  — Good day, boy! Czy jest tu gdzie farma? — zapytał.  — Nawet dwie i każdy w nich znajdzie schronienie — odpowiedziałem.  — Gdzie jest najbliższa?  — Chodźcie; zaprowadzę was!  — To zbyteczne. Jesteście tu zajęci, a mnie wystarczy, gdy będę znał kierunek. Spodziewam się, że nie zabłądzę.  — Skończyłem już swą robotę. Mogę z wami pójść.  Był to jeszcze młody człowiek, starszy może o dwa lub trzy lata odemnie, miał prawie całkiem nowe myśliwskie ubranie z jeleniej skóry, znakomitą broń i konia tak rzeźwego, jakby go przed chwilą wyprowadzono z zagrody. Sądziłem, że jeździec nie przebył wielkich trudów, bo ani on, ani koń nie byliby wyglądali tak świeżo. Nie pytałem go o nazwisko, ani o inne okoliczności, gdyż byłoby to wykroczeniem przeciwko gościnności, lecz szedłem w milczeniu obok jego konia, dopóki on sam nie rozpoczął rozmowy.  — Jak daleko od was do najbliższego waszego sąsiada, boy? — zapytał mnie.  — Ku górom pięć mil, a za rzeką ośm.  — Czy długo tu już jesteście?  — Nie. Robimy dopiero w pierwszem polu.  — A jak się nazywacie, boy? Dziwiło mię to, że sobie pozwalał mówić do mnie: boy, przecież nie byłem chłopcem w krótkich spodenkach! Zniecierpliwiony zbyłem go jak najkrótszą odpowiedzią:  — Kroner.  — Kroner? To ładnie. Ja nazywam się Wiliam Jones i pochodzę z Kanady. Kto jest właścicielem drugiej farmy, o której mówicie?  — Niejaki Fred Hammer.  — Ma synów, boy? — Dwie córki.  — A ładne?  — Nie wiem, boy. Sami się im przypatrzcie!  Rozgniewało go to, że go nazwałem: boy, bo nagle ucichł i nic rzekł ani słowa, dopóki nie dojechaliśmy do wrót farmy.  — Kogo sprowadzasz, Timie? — zapytał ojciec, który stał na dziedzińcu i karmił indyki.  — Nie wiem właściwie. Jakiś master Wiliam Jones z Kanady.  — Welcome, sir! Zsiądźcie i wejdźcie!  Podał mu rękę i zaprowadził go do izby, a mnie kazał zająć się koniem. Gdy się z tem uporałem i udałem się za nimi, stał obcy przed Mary, która przyszła była w odwiedziny, i uszczypnął ją w policzek, mówiąc:  — Damn! To z was milutka miss!  Ona pokraśniała na tę obelgę, ale wnet znalazła słowa odpowiednie:  — Czy nie wypiliście za dużo whiskey, sir?  — Chyba nie, bo na preryi niema tego pokrzepienia.  Chciał ją objąć ramieniem, lecz ona pchnęła go tak, że zatoczył się i omal nie przewrócił krzesła, na którem chciał się oprzeć.  — Zounds! A to z was rezolutna dziewczyna! Może drugim razem będziecie łagodniejsza i więcej oswojona!  To żółć we mnie wzburzyło. Przystąpiłem doń i pokazałem mu moją pięść.  — Ta miss, to moja narzeczona. Kto jej dotknie bez mojego pozwolenia, ten może łatwo dostać kilka cali noża w brzuch. Tu święte jest prawo gościny, a kto przeciw niemu wykroczy, z tym należy się odpowiednio obejść, boy! — Do stu piorunów! Umiecie dobrze przemawiać, chłopcze! Macie więc już narzeczoną? Well, w takim razie ustępuję!  Powiesił rusznicę na ścianie i rozgościł się tak, jak gdyby należał do rodziny. Nie podobał się ani mnie, ani ojcu, a matka także nie zważała wcale na niego. Ten zimny stosunek widocznie go nie martwił, bo zachowywał się tak, jak gdyby nic nie miał na sumieniu, a gdy wieczorem przyszedł Fred Hammer z Betty, rozpuścił gębę i opowiadał o przygodach, które podobno przeżył na preryi.  Założę się o dziesięć wiązek skór bobrowych za jedną króliczą, że ten człowiek nie dotknął nogą sawanny, gdyż odzież jego była na to zbyt czysta. Daliśmy mu to do poznania, a on, aby wybrnąć z kłopotu i na inny przejść temat, sięgnął do kieszeni i wydobył talię kart do gry.  — Czy grywacie, panowie? — zapytał.  — Czasami — odrzekł ojciec. — Mój sąsiad Fred zna ładną grę, zwaną skat. My nauczyliśmy się jej od niego i czasem spędzamy na tem długie wieczory, jeśli nic lepszego nie mamy do czynienia.  — Czy słyszeliście także o grze, którą w starym kraju nazywają koniczynką, mr. Hammer? — spytał Jones.  — Nie.  — Tu nazywa się ona „three carde monte“ i jest bezwątpienia najpiękniejszą ze wszystkich gier. Widziałem wprawdzie tylko raz, jak się ją gra, dopiero się jej uczę, ale spróbuję także wam pokazać. Three carde monte podobało nam się bardzo i niebawem zatopiliśmy się wszyscy w tej grze. Nawet kobiety odważyły się postawić kilka centów. Zdawało się rzeczywiście, że Jones dobrze grać nie umiał, bo my wygrywaliśmy, a on musiał nawet sięgnąć do złotówek, których miał mnóstwo. To dodało nam odwagi, zaczęliśmy stawiać więcej, ale równocześnie zmieniło się szczęście, my przegraliśmy całą wygraną i musieliśmy rzucić do kasy z własnych pieniędzy. Poszczególne wygrane nęciły coraz bardziej. Kobiety przestały grać już dawno, a ja wycofałem się także. Ojciec i Fred Hammer chcieli się odegrać, w tym celu stawiali sumy coraz większe, niebezpieczeństwo utraty całej gotówki zbliżało się coraz bardziej mimo moich napomnień, żeby byli ostrożni.  Nagle spostrzegłem osobliwy ruch Jonesa. Wobec tego pochwyciłem go za rękę i wyciągnąłem mu z rękawa kartę treflową. Okazało się tedy, że grał czterema kartami i był oszustem. On zerwał się z miejsca w tej chwili i krzyknął z gniewem:  — Co was moja karta obchodzi, boy? — Tyle co nas nasze pieniądze! — odparł ojciec i zgarnął natychmiast ku sobie całą wygraną, leżącą przed Jonesem.  — Proszę oddać dolary! One do mnie należą, a kto się ich dotknie, ten złodziej!  — Przepraszam, sir! Kto fałszywie gra, ten jest oszust i musi zwrócić wszystko, co zabrał. Idźcie teraz spać, a jutro rano zgubcie się stąd! Prawa gościnności nie pozwalają mi niestety na to, żebym wam pokazał, jak się gra w three carde monte.  — Ja miałbym waszym gościem być? Ani chwili dłużej nie zostanę! Dom wasz opuszczę, skoro tylko otrzymam porwane pieniądze!  — Well! Nie zagradzam wam drogi. Idźcie sobie tam, skądeście przyszli. Ale że nie wrócicie na preryę, to pewne. Oddamy wam waszą kasę, ale z naszych pieniędzy ani jednego penny. Timie, przyprowadź mu konia przed wrota!  — Damn! Tak rzecz załatwiacie? To poznacie Kanada-Billa!  Porwał za nóż, ale równocześnie podniósł się także Fred Hammer i położył mu ciężką rękę na ramieniu. Był to olbrzym, zazwyczaj milczący, ale ilekroć wymówił słowo, to się wiedziało dokładnie, co ma na myśli.  — Odłóżcie ten gnyp, człowieku, bo rozduszę was tu między dziesięcioma palcami, jak piernik — upomniał go. — Zabierzcie sobie to, co było wasze, wynoście się i nie pokazujcie się nam więcej na oczy! Jesteśmy ludzie uczciwi i potrafimy panom waszego pokroju pokazać, kędy droga do raju.  Jones poznał, co się święci, i zrozumiał, że w każdym razie wyszedłby na tem źle, gdyby nie ustąpił.  — Dobrze — rzekł ze złością — oddajcie mi, co było moje, ale zapamiętajcie sobie three carde monte. Jeszcze mi kiedyś zapłacicie moją wygraną!  — Wasza groźba znaczy dla nas tyle, co nić pajęcza w powietrzu. Wyliczcie mu, sąsiedzie, a potem niech się wynosi!  Otrzymawszy, co mu się należało, odszedł. Pod drzwiami odwrócił się raz jeszcze i rzekł:  — Pamiętajcie więc dobrze! Przyjdę po swoje pieniądze i pomówię z tą piękną miss!  Jaka szkoda, że nie poczęstowaliśmy go zaraz kulą!  W pewien czas potem musiałem udać się do Little-Rock, by zakupić różne rzeczy na wesele. Pilno mi było z powrotem, dlatego nawet nocą jechałem i nad ranem przybyłem do farmy. Znalazłem ją zamkniętą, a nigdzie nie zauważyłem ani konia, ani innego bydlęcia. Zaniepokojony tem, pospieszyłem do Freda Hammera, ale tam zastałem to samo. Zdjęło mnie okropne przerażenie, ścisnąwszy więc konia ostrogami, popędziłem do sąsiada Holborna, który, jak to Kanada-Billowi powiedziałem, mieszkał o pięć mil od nas. Drogę tę odbyłem wtedy w niespełna godzinie. Kiedy zsiadłem we wrotach, wybiegły naprzeciw mnie matka i Betty.  — Na miłość Boga, wy płaczecie! Co się z wami dzieje? — spytałem.  Wśród płaczu i szlochania powiedziały, co się stało.  Betty zrywała z ojcem kukurydzę, a Mary została w domu sama jedna. Pole leżało dość daleko od domu, ale mimo to wydało im się, jak gdyby usłyszeli stłumiony okrzyk niewieści. Przybiegłszy czemprędzej, zobaczyli oddział jeźdźców, pędzący precz, a jeden z nich trzymał przerzuconą na poprzek siodła skrępowaną dziewczynę. Teraz było mi wszystko jasnem. Owi rozbójnicy wpadli w biały dzień i uprowadzili moją narzeczoną. W domu było wszystko poprzewracane. Pieniądze, odzież, broń i amunicya, wszystko zniknęło, a konie wypędzono z zagrody, aby uniemożliwić natychmiastowy pościg.  Fred Hammer pobiegł do ojca, lecz tu także koni nie było. Złowiwszy dwa z wielkim trudem, uzbroili się obydwaj, matka i Betty musiały dosiąść koni, farmy zamknięto, a wszystko bydło i inne zwierzęta popędzono do Holborna. Ten sąsiad wziął także w rękę swoją kentucką rusznicę i wszyscy trzej wyruszyli zaraz w pogoń za rozbójnikami, zostawiwszy polecenie, żebym ja zaraz po powrocie ruszył za nimi.  — W którym kierunku pojechali? — zapytałem matkę.  — W górę rzeki. Zostawią ci wyraźne znaki, ażebyś ich nie minął.  Wziąwszy świeżego konia, popędziłem we wskazanym kierunku. Nieraz opowiadano nam o bandzie opryszków, grasującej od środkowego Arkanzasu aż do Missouri, my jednak nie obawialiśmy się ich, gdyż nie pokazywali się nigdy blizko nas. Czyżby Kanada-Bill wezwał ich na pomoc w tej wyprawie? Opanowała mię taka zawziętość, że byłbym rzucił się na nich, żeby ich nawet stu było.  Obiecane znaki znalazłem. Od czasu do czasu widziałem obłamane gałązki i nacięcia na korze drzew, mogłem więc bez zatrzymywania się dążyć pośpiesznie naprzód. Tak jechałem aż do wieczora i dopiero ciemność zmusiła mnie do postoju. Wbiłem kołek do ziemi, przywiązałem doń konia i owinąłem się kocem. Korony drzew szumiały nade mną, a we mnie wrzała burza. Spokój mnie odleciał, nie mogłem usnąć. O świcie ruszyłem dalej, a przed południem byłem już na miejscu, gdzie ojciec obozował z sąsiadami. Popiół z ogniska był wilgotny od rosy, co było dowodem, że oni także wyruszyli dopiero rano.  Tak gnałem aż do ujścia Kanadianu. Las był tu gęstszy, a znaki coraz wyraźniejsze i świeższe. Nie ustawałem w pośpiechu, a mój poczciwy koń nie okazywał znużenia pomimo wytężającej jazdy.  Wtem doszedł mnie silny, głęboki głos mężczyzny, mówiącego donośnie w lesie. Słowa były angielskie, przypuszczałem więc, że to jakiś biały tak nieostrożnie się odzywał. Zwróciłem konia w tę stronę. Jak myślicie, co ujrzałem?  Na starym pniu ściętego drzewa w samym środku małej polany stał człowiek, wywijając rękami i przemawiając do pni drzew leśnych tak, że lepiej i piękniej nie każdyby potrafił przemówić na publicznym mityngu. W innych okolicznościach byłby mnie może śmiech pusty porwał na widok człowieka, wygłaszającego kazanie do moskitów i chrabąszczy, ale ten człowiek mówił głosem tak niezwykłym, a wyrażał się tak osobliwie, że mi się śmiać odechciało.  Już zdaleka rozpoznałem jego twarz. Był to meżczyzna długi, silny i żylasty, prawdziwy Jankes z wystającym nosem, niebieskiemi oczyma bez cienia fałszu, z szerokiemi ustami, silną dolną szczęką. Mimo swej dobroduszności mógł jednak być przebiegłym, gdyby tego okoliczności wymagały.  Pod pniem leżała olbrzymia siekiera, dobra rusznica i kilka innych rzeczy, niezbędnych w tych stronach. Zdawało się, że ten człowiek ćwiczył się w przemawianiu i wyglądał na self-mana, zdolnego przebić się przez nędzę, walkę i pracę do lepszego stanowiska, niż je Zachód dać może.  Słyszałem jego każde słowo. Mówił zaś tak:  — Sądzicie, że niewolnictwo jest rzeczą świętą i konieczną, której nie można usunąć ani przemocą, ani argumentami? Czyż ucisk człowieka, pogarda i dręczenie całej rasy mogą być rzeczą świętą? Czy jest to konieczne, żeby na siły ludzkie nakładać prawo własności, skoro za wynagrodzenie pracowałyby o wiele lepiej i wierniej? Nie chcecie ani dowodów słyszeć, ani uznać przemocy? Dobrze, ja wam mimo to wyłuszczę argumenty, a choć wy ich nie uznacie, to przecież podniesie się nieodparta siła, która złamie wasz kij, którym okładacie murzyna, wyrwie z serca zachłanność i zmiażdży, zniszczy wszystko, coby się odważyło stanąć jej w drodze. Ja wam powiadam, że przyjdzie czas, kiedy...  Przerwał, ponieważ zauważył mnie. W następnej chwili zeskoczył z pnia, podniósł strzelbę do strzału i zawołał:  — Stójcie, człowieku, ani kroku dalej! Kto wy?  — Pshaw! — odpowiedziałem. — Odłóżcie spokojnie pukawkę! Nie mam chęci was pożreć, ani dostać w brzuch okrągłego kawałka ołowiu!  Następne spojrzenie widocznie upewniło go o mojem pokojowem usposobieniu, bo spuścił strzelbę i skinąwszy głową, rzekł:  — Well! To chodźcie tu i powiedzcie, kto jesteście!  — Nazywam się Tim Kroner. Od wczoraj pędzę w górę rzeki, ścigając bandę bushheaderów, którzy porwali mi narzeczoną.  — A moje nazwisko: Lincoln, Abraham Lincoln. Przybywam z gór i tutaj chcę sobie zbudować tratwę, ażeby drzewo sprzedać na południu. Dopiero od godziny jestem tutaj. Banda bushheaderów porwała wam narzeczoną, powiadacie? Ilu ich może być?  — Dziesięć do dwunastu głów.  — Na koniach?  — Tak.  — Bounce! Przed bardzo krótkim czasem widziałem trop tylu właśnie koni, przejechałem wpoprzek i znalazłem tutaj podobny. Jednakże wydało mi się, że ten drugi liczył z tuzin nowych kopyt.  — To mój ojciec z dwoma sąsiadami, którzy już przede mną wyruszyli za nimi.  — To się zgadza. Jest was zatem czterech przeciwko dwunastu. Czy przydałyby wam się i moje ręce?  — Owszem. Obyście tylko zechcieli je ofiarować!  — Dobrze! Come on! Zabrawszy swoje rzeczy, przewiesił strzelbę przez jedno ramię, a topór zarzucił na drugie i ruszył przodem, jak gdyby się to samo przez się rozumiało, że mam za nim podążyć.  — Dokąd idziemy, sir? — spytałem, widząc, że poszedł w kierunku, przecinającym pod kątem moją drogę.  — Za tymi ludźmi. Gdzieżby zresztą? Nieco dalej zwrócili się rozbójnicy na północ od rzeki, a my skrócimy sobie drogę, czyniąc to samo.  Mówił tak stanowczo, że nawet nie próbowałem mu się sprzeciwiać, lecz puściłem go przodem, a sam trzymałem konia tuż za nim. Lincoln miał krok długi i wydatny, jak rzadko. Gdybym nie był na koniu, byłbym musiał dobrze się natężać, by mu dotrzymać kroku. Wreszcie zatrzymał się mój przewodnik i wskazał na ziemię.  — Tu jest znowu trop. Dwa, sześć, dziewięć, dwanaście, piętnaście koni! Przechodząc przez ten trop przedtem, widziałem tylko dwanaście. To dowód, że i wasi tędy przejechali i to zaledwie przed kwadransem, bo zgięte źdźbła trawy nie podniosły się jeszcze. Podpędźcie trochę konia, żebyśmy ich czemprędzej doścignęli!  Pośpieszył naprzód tak potężnymi krokami, że musiałem konia puścić kłusem, ażeby nie zostać w tyle.  Las już się dawno był skończył i przeszedł w nizkie zarośla. Teraz wydostaliśmy się na wolną polanę, wchodzącą z preryi w las, jak zatoka. W oddali zauważyliśmy znowu pas grubych drzew, a między nimi a nami podążali trzej jeźdźcy sposobem indyańskim jeden za drugim. Słońce zniknęło i zmrok już zaczął zapadać, lecz mimo to rozpoznaliśmy ich dokładnie. Lincoln podniósł rękę.  — Oto oni. Go on! Rzucił się naprzód w długich podskokach, przenosząc punkt ciężkości w miarę zmęczenia z jednej nogi na drugą. To jest jedyny sposób na to, żeby wytrzymać długi bieg. Wkrótce zmniejszyła się odległość między nami a nimi, a gdy nas zauważyli i stanęli, już byliśmy przy nich.  — Nareszcie, Timie! — zawołał ku nam ojciec. — Kto jest ten człowiek?  — Mister Abraham Lincoln, którego spotkałem nad rzeką. Chce nam dopomóc. Teraz nie opowiadajcie mi nic. Wiem już o wszystkiem. Jedźmy, żeby jak najprędzej dopędzić zbójów!  — Są już niedaleko i z pewnością rozbiją obóz w lesie. Naprzód, zanim się ściemni, bo potem stracimy ich ślady!  Ruszyliśmy dalej w milczeniu, rozluźniliśmy noże i wzięliśmy strzelby do rąk. Koło pierwszych drzew pod lasem Lincoln się schylił, ażeby trop dobrze zbadać, a po chwili rzekł:  — Zobaczmy tu jeszcze raz, jak sprawa stoi, bo w ciemnym lesie nie da się to rozpoznać. Te odciski kopyt są najgłębsze; widocznie dźwigał ten koń większy ciężar, niż inne, a zatem zapewne niesie jeźdźca i dziewczynę. Widzicie, że kuleje? Lewa tylna noga stąpa tylko przodem kopyta. Będzie musiał wypocząć, dlatego wszyscy jeźdźcy się zatrzymają.  — Well, sir, przyznaję wam słuszność — zauważył ojciec. — Prędzej, naprzód!  — Czekajcie, mister! To byłby straszny błąd. Wyobrażam sobie, że są od nas nie dalej, jak o kwadrans drogi i rozłożyli się już może obozem. Czy chcecie się zdradzić przez konie i zniweczyć cały plan?  — To prawda. Musimy konie zostawić! Ale gdzie? Po drugiej stronie widzicie krzak dzikiej czereśni. Tam spętane nie uciekną pewnie.  Tak się stało. Dalej ruszyliśmy już pieszo. Lincoln szedł przodem, a my z konieczności musieliśmy uznać go za przewodnika. Domysł jego okazał się słusznym, gdyż już niezbyt głęboko w lesie poczuliśmy woń spalenizny, a potem ujrzeliśmy jasny dym, szukający sobie drogi pomiędzy koronami drzew.  Teraz należało unikać wszelkiego szmeru. Szukając osłony za każdem drzewem i przeskakując błyskawicznie odstępy, skradaliśmy się coraz bliżej, aż wreszcie zobaczyliśmy ognisko, a dokoła jedenastu ludzi. Między nimi siedziała Mary, blada jak trup i z głową zwieszoną ku ziemi.  Nie mogłem znieść tego widoku i, nie pytając drugich o zdanie, podniosłem strzelbę.  — Stać! — upomniał Lincoln. — Jednego z nich brakuje...  W tej chwili huknął mój strzał. Człowiek, do którego wymierzyłem, dostał kulą w sam środek czoła. Równocześnie zerwali się tamci na nogi i pochwycili za broń.  — Ognia i na nich! — rozkazał Lincoln.  Do mnie nie odnosił się już ten okrzyk, gdyż odrzuciwszy strzelbę, przyskoczyłem do Mary i ukląkłem przy niej, by jej poprzecinać rzemienie, ściskające jej ręce.  — Timie, czy to być może? — zawołała i uszczęśliwiona objęła mnie wolnemi rękoma tak silnie, że się prawie poruszyć nie mogłem.  — Puść, Mary, teraz inny obowiązek mnie wzywa! — poprosiłem narzeczoną i dobywszy noża, zerwałem się do walki.  Tuż przede mną uderzył Lincoln zbója w głowę toporem tak, że runął bez jęku. Był to ostatni z jedenastu. Z obu stron wystrzelono tylko raz i chwycono zaraz za broń białą.  — Timie, na miłość Boga! — zawołała w tej chwili Mary i wskazawszy na drzewo, rzuciła mi się na piersi.  Spojrzawszy w ową stronę, zobaczyłem wylot lufy, wymierzonej wprost do nas. Strzelec stał ukryty za drzewem.  — To za three carde monte! — ozwał się jakiś głos.  Zanim zdołałem się poruszyć, błysnęło, coś szarpnęło za ramię, a Mary krzyknęła i obsunęła się na ziemię. Kula przebiła mi ramię i poszła jej w serce.  — W niego! — zgrzytnął ktoś obok mnie.  Był to ojciec. Podniósłszy rusznicę kolbą do góry, rzucił się ku owemu drzewu, a ja za nim. W tem błysnęło z drugiej lufy, jakaś postać, której poznać nie mogłem, pobiegła w las, a ojciec padł pod moje nogi z przestrzeloną piersią. Oszalały z wściekłości puściłem się w pogoń za uciekającym. Nie widziałem go, ale znałem kierunek, w którym znikł. Po kilku skokach dostałem się na miejsce, gdzie stały konie rozbójników. Lecz zwierząt już nie było, tylko końce poprzecinanych lass wisiały na kołkach, wbitych w ziemię. Zrozumiałem, że nie dopędzę już tego człowieka, bo on miał konia, a ja nie.  Wróciwszy na pobojowisko, zastałem oba trupy ułożone obok siebie, a Lincolna zajętego ich badaniem.  — Już nie żyją — rzekł — niema już w nich ani śladu życia!  Nie mogłem ani słowa z siebie wydobyć, a tak samo Fred Hammer. Są cierpienia, które zwęglają serce, a na zewnątrz nie wydobędzie się ani jeden dźwięk. Lincoln podniósł się z ziemi, a widząc, że już wróciłem, rzekł gniewnie:  — Byłoby do tego nie przyszło, gdybyście byli ze strzałem zaczekali na odpowiednią chwilę. Odrobinę prochu i małą kulę zapłaciliście życiem narzeczonej i ojca. Radzę wam, abyście drugim razem byli ostrożniejsi!  — Czy potraficie to udowodnić, sir, że powinienbym był wstrzymać się ze strzałem? — spytałem.  — Udowodnić? Pshaw! Po śmierci nie trzeba dowodu! Należało ich otoczyć i wypalić na jeden znak ze wszystkich strzelb. Każdy z nas miał dwururkę, bylibyśmy więc odrazu sprzątnęli dziesięciu ludzi, zanimby byli zdołali pomyśleć o oporze. A waszego „three carde monte“ bylibyśmy pewni schwytali podczas obchodzenia obozu, byłby więc wogóle nie znalazł sposobności do strzału!  To była stosowna nauczka, dana w stosownej chwili, moi gentlemani. Ani tej nauczki, ani tej chwili nigdy nie zapomnę. Możecie mi wierzyć!  Opowiadający westchnął głęboko, przerwał opowiadanie i przesunął dłonią po twarzy, jak gdyby chciał zetrzeć smutne wspomnienie. Potem dopił resztę ze szklanki i zaczął na nowo:  — Gdy zwierzę skrada się przez sawannę albo przez krzaki, to najmniejsze i najlżejsze kopyto zostawia ślady, którymi podążyć może myśliwiec. Wszyscy to wiecie, gentlemani. A kiedy dni, miesiące i lata jak burza przelecą nad człowiekiem, albo powoli, skrycie i podstępnie przejdą przez jego życie duchowe, pozostawiają ślady na twarzy i ślady w sercu. Wystarczy pójść tymi śladami, aby natknąć się na zdarzenia, które zrobiły człowieka tem, czem jest.  Chciałem być i pozostać pilnym farmerem, ale łódź mojego żywota popłynęła w innym kierunku. Mary nie żyła, ojciec nie żył, a matka tak sobie to wzięła do serca, że niebawem zaczęła chorzeć, aż wreszcie zapadła w sen wieczny. Nie mogłem wytrzymać tam, gdzie dawniej byłem tak szczęśliwy, sprzedałem farmę Fredowi Hammerowi, zarzuciłem strzelbę na ramię i udałem się na Zachód tydzień przed weselem Betty Hammerównej, która wyszła za mulata, bardzo ładnego i zacniejszego, niż są zwykle kolorowi.  W dark and bloody grounds wrzało wówczas żwawe, ruchliwe życie, lepsze, o wiele lepsze, niż teraz. Czerwonoskórzy zachodzili o wiele dalej w głąb kraju, aniżeli dzisiaj, musiało się mieć oczy otwarte, jeśli się nie chciało położyć spać wieczorem, a rano obudzić bez skalpu w wiecznych ostępach. Nie było jednak tak źle, bo czterech, a choćby i pięciu Indyan można jeszcze utrzymać w przyzwoitej odległości od siebie; ale obok czerwonych uwijało się wtedy mnóstwo białej hołoty różnego rodzaju, którą na Wschodzie nazywają „runners“ i „loafers“ albo„tramps“. Ci złośliwi i szczwani ludzie dają w nowszych czasach porządnym i spokojnym obywatelom wiele do czynienia. Obawiano ich się bardziej, aniżeli Indyan, wziętych wszystkich razem od Mississipi aż do Oceanu Wielkiego.  O jednym szczególnie bardzo wiele mówiono, jako o tak zuchwałym szatanie, że sława jego dostała się aż na kontynent europejski. Zgadniecie chyba, że mam na myśli Kanada-Billa. Ale czy także wiecie o tem, że on z pochodzenia nie jest niczem więcej, jak tylko angielskim cyganem? Przybył najpierw do Kanady i handlował końmi, dopóki się nie przekonał, że kartami można więcej zarobić. Oddał się three carde monte i niepokoił tem najpierw kolonie brytańskie, dopóki nie doszedł w tem do takiego mistrzowstwa, że mógł się puścić przez granicę do Jankesów z otwartemi głowami. Najpierw zatem grasował na Północy i Wschodzie, wypróżniał najsprytniejszym gentlemanom sakiewki do ostatniego permy, poczem udał się na Zachód, gdzie oprócz gry w karty uprawiał jeszcze inne rzemiosła. Byłby na tej drodze prędko doszedł do stryczka, gdyby nie był na tyle przebiegłym, że zawsze umiał obalić dowód winy. Ze mną postąpił tak samo. Wiedziałem, kto był mordercą Mary i ojca, mogłem na to przysiąc tysiąc razy, ale czy widziałem, że on strzelał? Nie; dlatego nie można było złożyć nad nim prawdziwego jury. Ale nie darowano mu nic; możecie mi wierzyć, bo dobra strzelba to najlepsze jury. Czekałem tylko, żeby się nasze drogi spotkały.  Oddawna nie byłem żółtodzióbem w swoim zawodzie, miałem dobrą pięść, jasne, otwarte oko, zdrowe ciało i kilka lat za sobą, pełnych trudów i doświadczenia. Byłem raz nad górnym biegiem Kanzasu i polowałem na bobry. Po dobrym połowie sprzedałem skórki kilku ludziom z kompanii futrzanej, których spotkałem, i czekałem na sposobność dostania się nad Missisipi, gdyż chciałem zobaczyć Teksas, o którym tyle podówczas mówiono,.że miałem tego pełne uszy.  Oczywiście napotkałem przytem na niemałe trudności, gdyż okolice, przez które musi em przejeżdżać, dyabelnie były niepewne. Kreekowie, Saminole, Choktawi i Komancze wodzili się ciągle za łby, zwalczali się wzajem krwawo i uważali każdego białego za wspólnego wroga. Należało więc ciągle trzymać oczy i uszy otwarte. Droga moja wiodła przez sam środek terenu walk, a ponieważ byłem sam jeden, przeto musiałem się zdać na własną ostrożność i wytrwałość. Nawet konia nie miałem, bo mi go kupcy przeszachrowali, trzeba było jechać na starych mokassynach. Szedłem tedy mniej więcej ku Smoky-Hill i obliczałem sobie, że już znajduję się niedaleko od Arkanzasu. Coraz to więcej wód, płynących do tej rzeki, zagradzało mi drogę, coraz więcej ukazywało się zwierząt takich, które żyją tylko nad brzegami wielkich rzek.  Idąc przez las, natknąłem się niespodzianie na ślady stóp człowieka białego, jak na to wskazywała ta okoliczność, że części stopy przy palcach rozchodziły się, a nie zwracały ku środkowi, jakby to było u Indyanina. Poszedłem za tym śladem z największą ostrożnością i po chwili stanąłem ździwiony, bo usłyszałem donośny ludzki głos, a ze słów wywnioskowałem, że głos ten miał wielu słuchaczy.  — Tak oświadczył przedtem prokurator, gentlemani i ladies, którzy zgromadziliście się przed trybunałem, ażeby zobaczyć i usłyszeć, jak się zachowuje człowiek, oskarżony o morderstwo. Wreszcie przyszła kolej na mnie, obrońcę tego człowieka, a ja dowiodę, że jest zupełnie niewinny. Muszę wam bowiem powiedzieć, że nazywam się Abraham Lincoln, a czcigodny sir, do którego to nazwisko należy, tylko wówczas przyjmuje mandat obrońcy, jeśli nabrał przekonania, że nie podejmuje się obrony łotra...  — Lincoln, Abraham Lincoln — pomyślałem sobie. — Wobec tego nie mam powodu się wahać, lecz idę wprost do tych gents i ladies, do których on przemawia!  Poszedłem dalej naprzód. Istotnie. Naprzeciw mnie błyszczała jasna powierzchnia rzeki pomiędzy drzewami, a na wodzie zauważyłem pierwszą warstwę pni rozpoczętej tratwy. Na tratwie stał Abraham Lincoln, jednak nie z gentlemanami i ladies, lecz sam, sam jeden, trzymał otwartą książkę w lewej ręce, a prawą dla dodania nacisku swej mowie wymachiwał w powietrzu, jak gdyby łowił komary i jętki, igrające nad wodą.  Zauważył mnie, gdy stanąłem nad brzegiem, ale nie przerwał sobie.  — Good day, master Lincoln! Czy wolno do was na chwilę pójść?  — Kto to? By good, to master Kroner, który przedwczesnym wystrzałem pozbawił się własnej narzeczonej! Zostańcie jeszcze dwie minuty na brzegu, bo chcę dokończyć mowy. Zależy mi bardzo na tem, żeby ją wygłosić, gdyż mam ocalić niewinnego, któremu zarzucają, że popełnił morderstwo!  — To mówcie! Ja tymczasem tutaj usiądę.  Zapewniam was, panowie, że mowa była znakomita. Gdyby się była odnosiła do wypadku rzeczywistego, byłby oskarżony z pewnością został uwolniony od winy i kary. Lincoln w roli obrońcy nie wydał mi się wcale śmiesznym, gdyż zauważyłem, że w tej puszczy przygotowywał się do zawodu lawyera. Gdy skończył, poskoczyłem do niego, a on podał mi rękę.  — Welcome, master Kroner! Skąd wzięliście się nad starym Kanzasem?  — Byłem przez pewien czas w Colorado, gdzie nałowiłem nieco bobrów, a teraz dążę do Mississipi, aby pójść trochę do Teksas.  — Dlaczego właściwie udajecie się na Zachód, a nie zostaliście w farmie, gdzie mnie pomimo tych dwojga zmarłych było przez kilka dni tak dobrze?  Przedstawiłem mu w krótkości powody mego kroku, a on uścisnął moją rękę i rzekł:  — To słuszne! Boleść serca, to zły towarzysz. Nie należy mu się poddawać i łączyć z nim na jednem miejscu, trzeba go zabrać z sobą w daleki świat, tam porzucić i wrócić wolnym człowiekiem. Ja ciągle jeszcze jestem tem, czem byłem wówczas: ścinam drzewo tam, gdzie mnie ono nic nie kosztuje, a zawożę tam, gdzie mi za nie dają dobre dolary. Ale to będzie moja ostatnia tratwa. Potem idę na Wschód, żeby się przekonać, czy potrafię coś lepszego robić. Gdybym tu był już skończył robotę, bylibyście mogli pojechać ze mną. Niestety muszę tu jeszcze ze czternaście dni zabawić.  — To nic, sir! Jeśli wam to na rękę, zostanę z wami. Westman nie dba o to, czy tydzień czasu więcej lub mniej na jednem miejscu posiedzi. Jeśli przyjmiecie moją pomoc, to skończymy pracę w połowie tego czasu. To pewnie nie narazi was na żadną stratę.  — Dla mnie będzie to bardzo korzystne, jeśli zostaniecie i pomożecie mi trochę, bo to przyda się jeszcze z innego względu. Oto od pewnego czasu krążą tu Indyanie jak komary, a w takich wypadkach dwaj ludzie znaczą więcej niż jeden człowiek. To chyba jasne. A może wy wciąż jeszcze chwytacie strzelbę o pięć minut za prędko?  — Bądźcie spokojni, sir! Tim Kroner poprawił się i nie zrobi wam wstydu.  — Well, spodziewam się tego! Ale niema drugiej siekiery, gdybyście chcieli zabrać się do roboty. Trzebaby pójść po nią do Smoky-Hill, a przy tej sposobności możnaby przynieść trochę amunicyi, która mi się już wyczerpuje.  — Daleko to stąd?  — Dobre dwa dni drogi. Rzecz dałaby się jednak załatwić prędzej. Możnaby przyczepić do tratwy jeszcze jedno pole, aby była odporniejsza i żeby lepiej było nią kierować, a potem popłynąć z prądem, co wymaga tylko jednego dnia czasu. Pnie zostawi się tam na kotwicy, a potem przyczepi się je z tyłu.  — To ja pojadę po te potrzebne nam rzeczy.  — Wy? A potraficie kierować tratwą?  — Jeśli ją będę miał, to potrafię, w przeciwnym razie nie. Tratwa będzie dość mała, przeto jeden człowiek da sobie radę.  — Ale powrót będzie niebezpieczny, jeśli Indyanie nie pójdą gdzieś indziej. Dziwi mnie to, że dotychczas nie odwiedzili mnie jeszcze.  — Ja sądzę, że dobrze wykonam swoje zadanie.  — W takim razie zgoda. Wypocznijcie z podróży, a ja zabiorę się zaraz do roboty, bo tratwa musi być jutro gotwa.  — Nie jestem zmęczony i mogę wam pomóc.  — Bounce! Widzę, żeście się stali pożytecznym człowiekiem. Come one zatem, do dzieła!  Nazajutrz rano płynąłem już z wodą. Rzeka była zawsze wolna i miała spad tak dobry, że już wieczorem ujrzałem przed sobą fort. Skręciłem ku brzegowi, przymocowałem pnie do brzegu i poszedłem ku ogrodzeniu, otaczającemu domy drewniane, zwane tutaj fortecą.  U wejścia stał żołnierz na straży. Pozwolił mi przejść, gdy mu wyjawiłem cel mego przybycia. W pierwszym domu zażądałem bliższych wiadomości.  — Musicie o to zapytać kolonela Butlera, który tutaj dowodzi — odpowiedziano mi. — On jest tam w domu oficerskim.  — Kto mnie oznajmi?  — Oznajmi? Człowieku, nie znajdujecie się przecież przed białym domem w Waszyngtonie, lecz w ostatnim posterunku przed indyańską granicą! Tutaj nikt na takie drobnostki nie zważa. Kto przejdzie przez palisadę, może wetknąć nos tam, gdzie były już inne nosy.  Skierowałem się ku wskazanemu mi budynkowi i wstąpiłem przez drzwi do izby, w której nie zastałem nikogo. Tylko z sąsiedniego pokoju dochodziło kilka głosów, oraz dźwięk złotówek i srebrników.  Drzwi były tylko przymknięte. Zanim wszedłem, chciałem zobaczyć, z kim mam do czynienia i rzuciłem okiem przez szparę. Na środku izby stał z gruba ciosany stół, przy którym siedziało może dziesięciu oficerów rozmaitych stopni i grało w karty przy świetle świecy z łoju jeleniego. Wprost naprzeciwko kolonela siedział... nikt inny, tylko Kanada-Bill przed ogromną kupą pieniędzy, piasku złotego i grudek i przerzucał na swój sposób trzy karty.  Grali wthree carde monte.  Nikt z nich nie mógł mnie widzieć. Wahałem się, czy wejść i namyślałem się właśnie nad sposobem powitania Billa, kiedy zauważyłem, jak on wykonał ten sam ruch błyskawiczny, którym wówczas wrzucił sobie czwartą kartę do rękawa. W jednej chwili ja stanąłem za nim i pochwyciłem go za rękę.  — Za pozwoleniem, gentlemani, ten człowiek gra fałszywie! — powiedziałem.  Bill chciał powstać, lecz mu się to nie udało, gdyż lewą ręką trzymałem go za ramię, a prawą ścisnąłem za szyję tak mocno, że mu zatamowało oddech i odebrało zdolność do wszelkiego ruchu.  — Gra fałszywie? — wybuchnął pułkownik. — Udowodnijcie to! Kto wy jesteście i czego tu chcecie? Jak weszliście tutaj?  — Jestem traperem, sir, i przybyłem do waszego store po pewne rzeczy. Znam tego człowieka bardzo dobrze, nazywa się Wiliam Jones, albo (jeśli zrozumialsze będzie dla was inne jego nazwisko) Kanada-Bill.  — Kanada-Bill? Prawda to? On nazwał się tu Fred Fletcher. No, puśćcie go już!  — Nie zrobię tego, dopóki się nie przekonacie, że mówię prawdę. On gra nie trzema, lecz czterema kartami.  — Gdzie jest czwarta?  — Wyjmijcie mu ją z jego rękawa!  Jeden z poruczników sięgnął do rękawa i wyciągnął kartę.  — Zounds, macie słuszność, człowieku. Winniśmy wam wdzięczność, bo ten łotr wyssał nas prawie do ostatniego permy. Puśćcie go! Teraz będzie miał z nami do czynienia.  — A trochę także ze mną, gentlemani. On zastrzelił mi dwie osoby, które kochałem nadewszystko, a teraz musi się na to zgodzić, że się z nim policzę.  — Tak sprawy stoją? Jeśli zdołacie udowodnić swoje twierdzenie, to już po nim!  Odjąłem odeń rękę. Był już prawie zaduszony i zaczął teraz wciągać powietrze w pośpiesznym krótkim oddechu, zanim wróciła mu świadomość położenia. Potem zerwał się na równe nogi.  — Czego chcecie...?  Utknął w połowie pytania, gdyż teraz dopiero zobaczył mnie i poznał natychmiast.  — Czego ten człowiek chce od was, to jeszcze usłyszycie — rzekł pułkownik. — Czy jesteście Wiliam Jones, Kanada Bill?  — Damn! Dajcie mi pokój ze swoim Kanada-Billem! Nie znam go i nazywam się Fred Fletcher, jak wam to już dawno powiedziałem.  — Dobrze! Nazwisko nam obojętne, bo nie sądzi się nazwiska, lecz czyn. Graliście z nami fałszywie!  — Ani mi przez myśl nie przeszło, sir! Czy uważacie może siebie i tych gentlemanów za ludzi, wobec których można się odważyć na takie sztuczki?  — Przywykliśmy do gry rzetelnej. Nie podejrzewaliśmy was, że jesteście opryszek, dlatego nie patrzyliśmy wam na palce. Gdybyśmy byli wiedzieli, kogo mamy przed sobą, byłby się wam ten figiel nie udał.  — Tu o żadnym figlu niema mowy. Grałem uczciwie.  — A karta, znaleziona w waszym rękawie?  — To mnie nic nie obchodzi! Ja tam jej nie wsadziłem. Czy widzieliście to może, kolonelu?  — Sama więc tam wpadła?  — Albo ją tam włożono. Kto mnie trzymał za rękę, ten będzie chyba wiedział, jak ona się tam dostała!  Te słowa oburzyły mię do żywego. Nie mogłem się już dłużej powstrzymać i uderzyłem go pięścią w głowę tak, że upadł na krzesło.  — Macie dobre uderzenie, master — rzekł śmiejąc się pułkownik — ale dajcie temu raczej pokój, bo to nie należy do rzeczy. My go potem sami weźmiemy w obroty i nie pożałujemy rąk.  — Mam prawo żądać, żebyście mnie bronili przed takiemi napaściami, sir — zawołał Jones, usiłując się podnieść. — Oskarżam tego człowieka o to, że umyślnie rzucił mi kartę do rękawa!  — Tak, tę samą kartę, którą pokazywaliście nam przed kilku sekundami. Nie narażajcie się przynajmniej na śmiech! Towarzysze, czy uznajecie tego mr. Jonesa, czy Fletchera, winnym?  — Grał fałszywie; o tem niema co wątpić! — zabrzmiało dokoła.  — W takim razie wydajmy nań wyrok i to zaraz na miejscu!  Odeszli na bok, by się porozumieć. Kanada-Bill zdradził się sam. Spojrzał na leżącą jeszcze przed nim kupę pieniędzy, a potem do otwartego okna. Szybkim chwytem zabiał tyle monet, ile w tym pośpiechu zdołał i poskoczył ku oknu. Lecz równocześnie ja podniosłem rusznicę do twarzy i zawołałem:  — Stop, master Jones! Jeszcze krok, a będzie po was!  Oglądnął się, poznał, że to prawda i zatrzymał się natychmiast.  — Liczę do trzech; jeśli do tego czasu pieniądze nie będą na swojem miejscu, to strzelam. Raz...  Wrócił powoli do stołu.  — Dwa...!  Położył pieniądze obok reszty.  — Tak, teraz usiądźcie i czekajcie spokojnie, zanim się los wasz rozstrzygnie!  Teraz dopiero opuściłem lufę. Oficerowie skończyli naradę, a podczas narady widzieli oczywiście, co było zaszło. Teraz przystąpili znów do nas, a pułkownik, podawszy mi powtórnie rękę, rzekł z uśmiechem:  — Dzielny z was zuch, master... Jakże się właściwie nazywacie?  — Tim Kroner, sir!  — A zatem, mr. Kroner, jesteście zuch. Szkoda, że nie służycie w moim pułku, lub coś podobnego! — Zwracając się zaś do Jonesa, dodał: — Za swój figiel dostaniecie pięćdziesiąt dobrych batów na gołą skórę. Sądzę, że wam to wyjdzie na korzyść!  — Pięćdziesiąt batów? Jestem niewinny; przeto nie uznaję tego wyroku!  — Well, mylord, to dostaniecie je niewinnie, a gdy już przylgną do waszej skóry, będziecie je musieli przyjąć. Gdybyście potem chcieli apelować przeciw temu u prezydenta, to wystawię wam asygnatę na nowych pięćdziesiąt, albo na sto. Poruczniku Welhurst, weźcie tego człowieka na dwór i postarajcie się, żeby otrzymał wszystko, co mu się należy!  — Możecie się na mnie zdać w zupełności, kolonelu! — rzekł młody oficer, przystępując do Jonesa. — Go on, człowieku. Baty was czekają na dworze!  — Ja się nie ruszę z miejsca. Domagam się praw moich! — zawołał Jones.  Na to wykręcił się pułkownik na pięcie i rzekł:  — On niezadowolony, poruczniku. Wyliczcie mu o dziesięć więcej, czyli razem sześćdziesiąt! Rozporządzam tak, bo odpowiedzialność biorę na siebie. A jeżeli i teraz nie pójdzie, to dostanie za każdą dalszą minutę o dziesięć więcej!  — No? — zapytał porucznik z groźnem spojrzeniem.  — Pójść muszę; ale wy może nigdy nie zapomniecie, three carde monte, bo ja zwrócę się do tego sędziego, o którym teraz nikt z was nie myśli!  Wyszedł pierwszy, a porucznik za nim z odwiedzionym rewolwerem. Pułkownik zwrócił się teraz do mnie:  — Jak się przedstawia sprawa tego morderstwa, sir? Jeśli wasze dowody są silne, to na miejscu złożymy jury i weźmiemy go na stryczek. Wiecie, na jakiem znajdujemy się terytoryum, a wiecie także i to, że mam prawo załatwiania wszelkich spraw na krótkiej drodze.  Opowiedziałem dokładnie całe zdarzenie.  — W takim razie sprawa wasza źle stoi rzekł oficer. — Tu jest konieczne: albo jego przyznanie się do winy, albo przynajmniej jeden świadek, któremuby można zaufać. Ręczę wam, że podczas przesłuchania nazwie się Fred Fletcher i będzie udawał, że was nie zna. Nadto nie widzieliście wcale, że Kanada-Bili był tym, który wystrzelił. Co więcej, nie możecie nawet twierdzić, że był między rozbójnikami. Uczynię, co będę mógł; to wam przyrzekam, ale wiem dobrze, że będziemy go musieli wypuścić. Reszta to już wasza rzecz. Gdy obaj stracicie fort z oczu, wtedy będziecie mogli pomówić z nim na swój sposób.  Po chwili wprowadzono napowrót Kanada-Billa. Wyglądał okropnie. Nabiegłemi krwią oczyma patrzył sztywnie dokoła, jak gdyby usiłował wryć sobie w pamięci rysy każdego z osobna. Pułkownik rozpoczął przesłuchiwanie, które doprowadziło tylko do przewidzianego przezeń wyniku.  — Oddajcie temu człowiekowi wszystko, co miał przy sobie, i odstawcie go pod pewną osłoną w dół rzeki o pięć mil od fortu! Czy się nazywa Fred Fletcher, czy Wiliam Jones, to w żaden sposób nie może dłużej zabawić w obrębie naszych granic! Tak brzmiało ostateczne postanowienie pułkownika.  — Jesteście naszym gościem — zwrócił się teraz do mnie — dopóki wam się spodoba, mr. Kroner, a z magazynu naszego dostaniecie bezpłatnie wszystkiego, czego wam potrzeba. A może chcecie zaraz puścić się w pościg za tym człowiekiem?  — Byłbym to zrobił, gdybyście go byli wysłali w innym kierunku. O dwa dni drogi wyżej czeka na mnie nad rzeką towarzysz, do którego muszę wrócić. Wobec tego, że sprawy moje nie ułożyły się inaczej, wyruszę dopiero wtedy, gdy będę miał dobrą siekierę i trochę amunicyi. Droga Kanada-Billa zejdzie się jeszcze kiedyś z moją!  — Well, sir, niech teraz ucieka! Takie plugastwo zawsze przyjdzie na strzał. Siekierę i amunicyę dostaniecie, a za ocalenie nam pieniędzy pożyczę wam kanoe z sześciu wioślarzami, którzy do jutra rana przewiozą was poza połowę drogi. Dla was to będzie wygoda, a dla nich ćwiczenie, które im przyniesie korzyść w leniwem życiu tutejszem. Ale miejcie się na baczaczność przed Indyanami! Moje daleko wysunięte posterunki donoszą mi, że nasi bracia czerwoni wykopali topór wojenny.  Pułkownik miał już o tem wiadomości, przeto nie potrzebowałem go ostrzegać. W kwadrans potem, zaopatrzony we wszystko, czego mi było potrzeba, siedziałem w pirogue, a sześciu ludzi wiosłowało w możliwie szybkiem tempie przeciw prądowi starego Kanzasu. Kanada-Billa straciłem równie prędko, jak go znalazłem. Teraz jednak chodziło mi o zacnego Lincolna. Spodziewałem się zresztą zobaczyć jeszcze kiedyś mordercę moich najdroższych istot.  Spragniony spoczynku spałem w łodzi aż do późnego ranka, a zbudziwszy się, przekonałem się, że przebyłem już więcej niż połowę drogi. Pomimo iż tego się domagałem, nie wysadzili mnie wioślarze na brzeg wprzód, zanim się nie upewnili, że dziś jeszcze dotrę do mego obozowiska. Potem oni wrócili, ja zaś ciężko objuczony puściłem się w dalszą drogę.  Późnym wieczorem dostałem się do Lincolna, dla którego mój szybki powrót był niespodzianką. Z wielkiem też zaciekawieniem wysłuchał sprawozdania o moim pobycie i zdarzeniu w forcie.  — Dobrzeście postąpili, Timie Kroner, puszczając wolno tego Jonesa — rzekł. — Spotkacie się z nim jeszcze przy lepszej sposobności. Dla mnie byłoby to rzeczą dziwną, co prawda, gdyby przyjął baty, nie spróbowawszy przynajmniej zemsty. Robi mi się tu duszno. Zabierzmy się porządnie do pracy, ażeby odejść stąd jak najrychlej!  Zaczęliśmy pracować jak niedźwiedzie, waląc pień za pniem. Po upływie tygodnia mieliśmy tylko zakończyć tratwę.  Ja poszedłem był dość daleko w głąb lasu, ażeby naciąć dobrych prętów do wiązania, a uzbierawszy dostateczną wiązkę, rozciągnąłem się na ziemi, aby trochę wypocząć. Dokoła panowała taka cisza, że słyszałem, jak liście z drzew spadały,  Wtem doleciał mnie z pewnego oddalenia cichy, całkiem cichy szelest. Po chwili nadsłuchiwania przekonałem się, że nie pochodził z gałęzi, lecz z ziemi. Czy to wąż, czy jaki inny płaz? A może człowiek? Z temi pytaniami w myśli poczołgałem się bez szmeru na palcach rąk i nóg w odpowiednim kierunku. Jak myślicie, gentlemani, co zobaczyłem? Indyanina w pełnym wojennym rynsztunku. Był to Choktaw, młody jeszcze, bo wiecie, że niektóre szczepy używają do zwiadów młodych ludzi, by wypróbować ich odwagę i chytrość. Widocznie polecono mu przeszukać brzeg rzeki. Nie znalazł był jeszcze dotąd naszych śladów i dość zręcznie przeciskał się przez zarośla. Nieraz już w życiu drasnąłem czerwoną skórę i wiedziałem, że nie powinienem pozwolić mu umknąć, jeśli miałem nie wystawić na szwank naszego życia. Nie można było wahać się długo w tem położeniu. Dobyłem noża, on odwrócił się ku mnie, odkrył przez to swoją pierś, a równocześnie utkwił mój nóż w jego sercu.  Żałowałem biednego chłopca, bo zginął bez walki na pierwszej ścieżce wojennej. Ale prerya, to pani sroga i nieubłagana, nie znająca innych względów prócz własnych. Trafiłem go tak dobrze, iż nie mógł wydać głosu z siebie. Zostawiłem go na tem samem miejscu zabrawszy wiązkę, pośpieszyłem do Lincolna.  — Czy macie trochę czasu, sir? — spytałem.  — Na co?  — Żeby zanieść Indyanina do wody. Spotkałem go niedaleko stąd na zwiadach i pchnąłem nożem.  W milczeniu pochwycił Lincoln strzelbę i pobiegł za mną, a przyszedłszy do trupa, schylił się nad nim.  — Timie Kroner, macie wspaniale pchnięcie. Gdybyście byli tego szpiega nie zabili, bylibyśmy zgubieni. Widzę teraz, żeście się już stali całkowitym mężczyzną. Macie moją rękę. Od dziś mówimy sobie „ty“!  — Zgoda! Za ten zaszczyt nie dbam nawet o Kanada-Billa. Ale co teraz?  — Co teraz? Wyjaw swoje zdanie, Timie. Chciałbym wiedzieć, czy trafisz w sedno.  — Dokończymy tratwy, o ile jest już gotowa. To będzie wymagało zaledwie pół godziny, a potem rozglądniemy się za Indyanami, ażeby wiedzieć, co się dokoła nas dzieje. Może chcą napaść na fort, a w takim razie musimy ostrzec pułkownika.  — Słusznie! Weźmy się więc do roboty!  Broń Indyanina zakryliśmy mchem i liśćmi, a trupa przymocowaliśmy pod wodą tak, żeby nie mógł wypłynąć i nas nie zdradził. Potem zabraliśmy się do tratwy. Pnie końcowe, które leżały już przygotowane, dostały narazie tymczasowe wiązania, bo później mogliśmy je zmienić na mocniejsze. Następnie przybiliśmy gotowe już wiosła, umieściliśmy na tratwie zwierzynę, zastrzeloną na zapas, chróst i smolaki. Po tej robocie byliśmy gotowi do szybkiego odjazdu, gdyby tego wymagała jakaś nagła potrzeba.  Teraz udaliśmy się na to miejsce, gdzie spotkałem Choktawa, stamtąd ruszyliśmy dalej jego tropem. Trop był zupełnie wyraźny, co u starszego wojownika byłoby wykluczone. Posuwaliśmy się tedy szybko naprzód ze wzrokiem, spuszczonym ku ziemi.  Szliśmy tak przez las z godzinę. Już się zaczęło było ściemniać, co nas nieco zaniepokoiło, bo obawialiśmy się, że nie zdołamy później rozpoznawać śladów, gdy wtem zauważyliśmy nagle, że nie znajdujemy się już w głębi puszczy, lecz na wązkim leśnym półwyspie, wysuwającym się daleko na trawiastą równinę, która była albo polaną, albo szeroką zatoką sawanny.  Na polanie leżeli jedni Indyanie na trawie, a inni ujeżdżali swoje żwawe mustangi. Naliczyliśmy ze trzystu wojowników. Ponieważ byli to tylko Choktawi, przeto łatwo nasuwał się domysł, że sprzymierzeni z nimi Komancze znajdują się w pobliżu. Stojąc wśród wysokich paproci, mogliśmy objąć okiem cały obóz, w którym płonęło już kilka ognisk. Ognia nie podsycano, jakby to nieostrożni biali uczynili, którzy zazwyczaj piętrzą polano na polanie, uzyskają przez to wprawdzie wiele ciepła, ale zarazem powodują wysoki płomień zdradziecki i gęsty dym. Ci wojownicy palą ogień na sposób indyański, polegający na tem, że tylko końce polan wkłada się w ogień i posuwa je do środka, regulując dym i płomień.  Nadleciał sęp ponad lasem i jął zataczać kręgi nad polaną, wietrząc już zdobycz. Jeden z Indyan podniósł strzelbę, wypalił i trafił tak dobrze, że ptak w coraz to węższej linii ślimaczej spadł na ziemię. Kto był tym strzelcem, o tem się zaraz dowiedzieliśmy.  — Uff! — zabrzmiało tuż obok naszego stanowiska. — Syn Czarnej Pantery, to wielki wojownik. Kula jego ściąga z chmur jaskółkę!  Słowa te wymówiono w owej dziwacznej mieszaninie angielszczyzny i języka indyańskiego, której czerwonoskórcy używają w rozmowie z białymi. Ktoś więc siedział obok nas w krzakach i to nie jedna, lecz dwie osoby, bo zaraz potem usłyszeliśmy odpowiedź drugiego, daną w tym samym żargonie:  — Ale nieostrożny. Wywiadowca jeszcze nie wrócił. Nie wiemy wcale, czy w pobliżu nie znajdują się nieprzyjaciele, których uwagę mógł wystrzał zwrócić na czerwonych mężów.  — Biały! — szepnął Lincoln. — Ten łotr jest tak samo ostrożny, jak syn Czarnej Pantery. Gada tak głośno, że możnaby go w San Francisco usłyszeć. By god. Gdyby nie to: „uff“, bylibyśmy ładnie wpadli obydwom w ręce!  — Czy się mój biały brat boi? — zapytał Indyanin z dumą. — Przyszedł do nas, by nam otworzyć dom wodza białych, a dobry Manitou zesłał nam pomyślne gusła, które zaostrzają nasze tomahawki i noże. Spalimy dom białych, ich samych oskalpujemy, a proch sobie zabierzemy!  — A każdy oficer dostanie wpierw sto batów. To przyrzekł mi brat czerwony!  — Czarna Pantera tak powiedział i słowa swego nie złamie. Twoi biali wrogowie dostaną baty, howgh! Ale czerwony mąż walczy tylko bronią i nie bije rózgą nieprzyjaciela. Sam będziesz musiał ukarać ich batami!  — Tem lepiej. Wojownicy Komanczów nadejdą jeszcze tej nocy, będziemy więc dość silni. Gdy słońce raz jeszcze zniknie na zachodzie, fort już będzie zniszcony!  — Zounds, to Kanada-Bill! — rzekłem cicho.  Lincoln skinął głową i wziął mnie za rękę.  — Nazad i precz stąd! Moglibyśmy zakłuć obydwu, lecz na tem nicbyśmy nie zyskali, tylko stracili. Musimy natychmiast odpłynąć i ostrzec pułkownika. Znamy termin napadu, a to rzecz główna. Śmierć tych dwu drabów wywołałaby zmianę planu, a to nie byłoby nam na rękę.  Cofnęliśmy się natychmiast cicho i ostrożnie, a wydostawszy się poza doniosłość słuchu, podążyliśmy szybkimi krokami na miejsce wylądowania. Indyanie wysłali tylko jednego człowieka na zwiady, a ponieważ ten poległ, przeto nie baliśmy się wrogiego spotkania.  Upłynęła zaledwie godzina, a my już płynęliśmy do fortu. Tratwa była większa od tej, którą ja tam jechałem, a kierowanie nią, zwłaszcza w nocy, zajęło wszystkie nasze siły i uwagę. Podróż odbyliśmy dość szczęśliwie i jeszcze przed południem znaleźliśmy się w Smoky-Hill.  Pluton piechoty ćwiczył się nad rzeką w strzelaniu, a pułkownik sam przyglądał się ćwiczeniom. Poznał mnie, zanim na ląd wysiadłem.  — Ach, master Kroner! Czy znów potrzebujecie siekiery i prochu?  — Dzisiaj nie, sir. Przybywamy w tem przypuszczeniu, że my wam będziemy potrzebni.  — Wy nam? A to na co?  Wyskoczyliśmy z Lincolnem na brzeg.  — Choktawi i Komancze chcą napaść na fort dziś w nocy.  — Do wszystkich dyabłów! Naprawdę? Wiedziałem, że uwijają się w pobliżu, sądziłem jednak, że dość będą mieli do czynienia z Kreekami i Seminolami, z którymi dopiero przed trzema dniami stoczyli ładną potyczkę, jak mi donieśli moi ludzie.  — Kanada-Bill poszczuł ich na was.  — Czy wiecie to napewno? W takim razie poszedł znów w górę rzeki, gdy go eskorta opuściła. Żałuję, że nie kazałem temu człowiekowi wpakować w łeb kuli! Jakież przynosicie wieści?  — Przypatrzcie się wpierw mojemu towarzyszowi! Nazywa się Abraham Lincoln i jest zuch, który potrafi jeszcze do czegoś doprowadzić!  — Well, master Lincoln, życzę wam tego! Ale teraz powiedzcie wreszcie, co nam grozi!  Opisaliśmy mu wczorajszą przygodę.  — Pięknie, dobrze! — rzekł z uśmiechem, gdyśmy skończyli. — Dziękuję wam, panowie, za tę wiadomość i korzystam z niej odpowiednio. Czy macie ochotę przypatrzeć się temu spotkaniu, czy też wolicie popłynąć dalej?  — Zostaniemy tu, jeśli pozwolicie, sir. Nie należy wyrzekać się rzadkich przyjemności.  — To wejdźcie i rozgośćcie się swobodnie!  — Później! — rzekł Lincoln. — Przywiążemy naszą tratwę o pół godziny drogi dalej, ażeby nie wpadła w oko czerwonym. Oni z pewnością przeszukają najpierw otoczenie fortu, a nie powinni się dowiedzieć, że ktoś z góry nadpłynął. Łatwo mogliby nabrać podejrzenia, zwłaszcza że wywiadowca im zginął.  Postąpiliśmy tedy, jak nam ostrożność nakazywała, poczem wróciliśmy do fortu, gdzie przygotowywano się już na przyjęcie dzikich. Pościągano straże, wysunięte dalej od fortu, ażeby Indyanom ułatwić podejście, cztery armaty nabito kartaczami, a każdy żołnierz otrzymał oprócz rusznicy lub karabinu z dwoma lufami, pistolet i ostry nóż. Oficerowie mieli wszyscy przynajmniej po dwa rewolwery. Chodziło o to, żeby zaraz przy pierwszym ataku powitać dzikich jak największą liczbą strzałów.  Wieczorem siedzieliśmy przy stole oficerskim. W rozmowie, która się rozwinęła, okazał Lincoln zdumiewające wprost wiadomości. Pomimo swej skromności pobijał w dyspucie jednego gentlemana po drugim, a gdy rozmowa zeszła na napad, zauważył:  — Główna rzecz w tem, żeby ich nietylko przyjąć, lecz także wpaść pomiędzy nich w pierwszem zamieszaniu. Sądzę, że gdybyśmy mogli się dowiedzieć, gdzie zostawią konie, byliby napewno zgubieni. Rozporządzacie oddziałem dragonów, colonelu. Każcie im po pierwszej salwie dosiąść koni i zabrać wierzchowce Indyanom, albo... bounce, świta mi pewna myśl! Czy macie rakiety, albo inne ognie sztuczne?  — O to nie trudno, sir. Co z tem poczniecie?  — Rozpędzimy konie. Timie, pójdziesz ze mną?  — Oczywiście! — odrzekłem.  — W takim razie nie potrzebuję nikogo więcej, colonelu. Postarajcie się o ognie i wypuśćcie nas potem!  — Jak możecie się na coś podobnego odważyć!  — Pshaw! Na inne rzeczy musi się człowiek nieraz odważyć. Potrzebujemy także kilku lontów, ażeby się nie zdradzić krzesaniem ognia.  Ze względu na nasze bezpieczeństwo chciano nie dopuścić do naszej wyprawy, lecz Lincoln rozwiał wszelkie wątpliwości i niebawem zaczęliśmy się skradać w las, uzbrojeni w lonty i ognie sztuczne.  Zadanie nasze było trudne i niebezpieczne, ale przy pewnej ostrożności mogło się udać. Przypuszczaliśmy, że Indyanie koni nie zostawią spętanych w lesie, lecz przywiążą je do kołków pod nadzorem kilku ludzi, to też zwróciliśmy się zaraz na prawo, gdzie szereg polanek ciągnął się w las, jakby małe jeziorka.  Kiedyśmy się czołgali skrajem jednej z nich, pochwycił mnie idący przodem Lincoln nagle za rękę i wciągnął w zarośla. Zapewne zauważył coś, co zasłaniała mi jego postać. To Indyanin przemykał się w cieniu drzew, a obok niego szedł biały.  — Kanada-Bill z Czarną Panterą! — szepnął Lincoln.  Było tak ciemno, że nie mogliśmy dokładnie poznać Jonesa, lecz rozumiało się samo przez się, że nie był to nikt inny. Spotkani szli przodem na zwiady, a w pewnej odległości za nimi poruszał się nieprzejrzanie długi wąż Indyan, idących jeden za drugim. Długo musieliśmy czekać, zanim nas minął ostatni.  — Ładny pochód, Timie! Na przedzie Choktawi, a za nimi Komancze, razem przynajmniej sześćset czerwonych skórek. Położenie pułkownika będzie trudne, a nasze również. Ale sądzę, że nasze ognie zrobią swoje!  Ruszyliśmy dalej swoją drogą i już na skraju drugiej polany ujrzeliśmy w półmroku gwiaździstej nocy cel naszej wyprawy. Na środku wolnego miejsca leżała jakaś ciemna masa: to były konie Indyan.  — Tylko jednego szczepu — rzekł Lincoln. — Drugi z pewnością zostawił swoje dalej. Chodź!  Znów podążyliśmy naprzód, aż do ciemnego rogu, zasłaniającego drugą polanę.  — Well, tam są drugie, a przy nich dozorcy. Tu trzech, tam czterech ludzi. Czy sądzisz, że dostaniemy się do nich?  — Czemu nie? Trawa wysoka. Jeśli nadto skorzystamy z wiatru, żeby nas konie nie zdradziły, to nam się uda.  — Indyanin napada na nieprzyjaciela nad ranem; ale ci uważają siebie za tak silnych, że wezmą się do swego zbrodniczego dzieła już teraz. Przypuszczam, że zbliżyli się już do fortu, możemy więc zacząć. Ale Timie, tylko tomahawka i noża można używać; żadnej broni głośnej!  Położył się na ziemi i zaczął pełzać, jak wąż po trawie. Ja sunąłem się tuż za nim. Zbliżyliśmy się do siedzących na ziemi trzech Indyan na tyle, że słyszeliśmy niemal ich oddech. W samą porę zaczęły konie bić się kopytami i spowodowały szmer, który nam umożliwił zbliżenie się na odległość chwytu do nieprzeczuwających niczego czerwonych. Zobaczywszy błysk noża Lincolna, wyjąłem swój z między zębów i pchnąłem także. Dwaj już nie żyli.  — Ugh! — zawołał trzeci, zrywając się, ale ugodzony tomahawkiem Lincolna padł napowrót na ziemię.  — Wszyscy trzej już martwi! Timie, sprawa idzie nieźle! No, a teraz do tamtych czterech! A może ich za wielu?  — Nie dla mnie, ani dla ciebie! Dalej do dzieła! Tym razem nie poszło nam już tak gładko. Ażeby wiatr mieć przeciwko sobie, musieliśmy okrążać, nadto jeden z ludzi stał wyprostowany i mógł nas łatwo zobaczyć. Korzystając ze wszystkich właściwości terenu, zbliżaliśmy się jednak do nich coraz bardziej, gdy wtem zabrzmiało w oddali szatańskie wycie, poczem nastąpiła straszna salwa strzałów. To Indyanie rozpoczęli atak na fort.  — Teraz już wszystko jedno, Timie. — szepnął Lincoln. — Weź rewolwer! Żaden z nich nie powinien umknąć. Go on! W następnej chwili był już między nimi, a ja obok niego. Po czterech lekkich trzaskach, kilku pomocniczych uderzeniach i pchnięciach, byliśmy także tutaj panami placu.  — Timie! Teraz nie potrzebujemy ani lontu, ani ogni sztucznych do wykonania arcydzieła, o którem będą tu jeszcze długo sobie opowiadali. To konie indyańskie, przyzwyczajone do chodzenia jeden za drugim. Czemprędzej wiązać rzemienie do ogonów!  Był to istotnie pomysł, na który mógł wpaść tylko Lincoln, ale niestety nie dał się wykonać, gdyż w tej chwili doszedł nas głuchy odgłos strzałów armatnich, a zaraz potem niezliczone wrzaski, które pouczyły nas o stanie rzeczy.  — Niema na to czasu. Czerwoni uciekają i zaraz tu będą. Ognie w ruch! Ty skocz zaraz do tamtej trzody. Nie potrzeba zwierząt odwiązywać; zerwą się same. Spotkamy się po tamtej stronie przy drzewach orzechowych.  Pobiegłem do pierwszej gromady koni, wydobyłem rakiety i lont, zapaliłem i rzuciłem między zwierzęta. Gdy wróciłem na umówione miejsce, Lincoln czekał już na mnie.  — Uważaj Timie, zaraz się zacznie! — rzekł, śmiejąc się do mnie.  Obie trzody odezwały się podejrzanem parskaniem. Zwierzęta poznały węchem niebezpieczeństwo. Wtem zaczęło strzelać, trzaskać i sypać iskrami najpierw z tej, a potem z tamtej strony. W tym blasku ujrzeliśmy rozgorzałe oczy, nozdrza parskające i podniesione grzywy zwierząt, szarpiących się na lassach... Wreszcie wytężywszy wszystkie siły, wyrwały się z uwięzi i zaczęły błąkać się bezradnie w różnych kierunkach, aż wkońcu ruszyły zwartą masą prosto w kierunku fortu.  — Wspaniale, świetnie, Timie! Poprzewracają i stratują własnych panów, z których pewnie ani jeden nie odzyska swego wierzchowca. Założę się, że wpadną do rzeki, a potem pochwytają je łatwo ludzie z fortu!  Nic lepszego nie mogliśmy na razie zrobić, jak ukryć się w zaroślach. Oczy i uszy mieliśmy otwarte, a chociaż nic nie widzieliśmy z powodu ciemności, to za to słyszeliśmy tem więcej. Wściekłe wycia rozczarowanych Indyan, którzy zamiast koni zastali tylko trupy dozorców, tętent cwału dragonów, pędzących za uciekającymi, trzask karabinów i pistoletów, cichnący zwolna w oddali, od czasu do czasu zaś cichy szelest kroków zbiega, chroniącego się w gąszczu — oto nasze wrażenie.  Dopiero gdy dzień zaszarzał, opuściliśmy naszą kryjówkę i wyszliśmy na polanę, gdzie leżały trupy poległych. Otoczenie fortu wyglądało jak pobojowisko. Indyanie leżeli obok siebie pokotem, ugodzeni kulami żołnierzy, z których każdy z poza palisady brał dwu lub trzech na oko. Przed bramą spiętrzyła się okropna klipa trupów i poszarpanych członków ciała ludzkiego. Tu były czynne kartacze.  Pułkownik przyjął nas z promieniejącem spojrzeniem.  — Chodźcie na dziedziniec, jeśli chcecie zobaczyć swoje dzieło! Wracacie tak późno, że uważałem was już za zgubionych. Widzicie tę wieżę trupów? To dzieło Kanada-Billa, gdyż nikt inny tylko on zwiódł czerwonych, namawiając ich do zwartego ataku po tak znakomitem odparciu pierwszego napadu.  — Czy on jest między poległymi?  — Tu go niema. Może jest gdzieś dalej.  Na dziedzińcu stało całe stado schwytanych koni.  — Patrzcie, panowie, oto jest wasza własność, którą od was odkupię, jeśli nie zabierzecie koni na tratwę. Spodziewam się, że drugi raz nie przyjdzie czerwonym myśl napadu na Smoky-Hill, a zawdzięczamy to wam. Bez waszej pomocy bylibyśmy może zgubieni. Wejdźmy do środka i zobaczmy, ile wynosi wygrana w „three carde monte“.  Mówca zrobił w tem miejscu przerwę, wypróżnił szklankę, którą mu tymczasem napełniono, spojrzał na swoich słuchaczy, chcąc się przekonać, jakie zrobił na nich wrażenie, potem skinął z zadowoleniem głową mówił dalej:  — Czy wiecie, gentlemani, co znaczy dobry, szybki i wytrwały koń dla mieszkańca preryi? Weźcie aeronaucie balon, a żeglarzowi okręt, a obydwaj przestaną istnieć. Tak samo na sawannie niepodobna pomyśleć sobie myśliwca bez konia. A co za różnica zarówno między statkami jak między końmi! Pshaw! Nie będę o tem się długo rozwodził, ale jeśli wam powiem, że miałem najlepszego stepowego konia między legginami to zrozumiecie, co mam na myśli. Pielęgnowałem go jak siebie samego, a nawet lepiej; nie raz, ani kilka razy uratowaliśmy sobie nawzajem życie, a kiedy wreszcie padł od kuli czerwonego draba, pochowałem go i zakopałem z nim razem skalp jego mordercy, jak na westmana przystało.  Może zapytacie, kiedy i od kogo dostałem tego rumaka? Od kogóżby innego, jeśli nie od Czarnej Pantery, wtedy pod Smoky-Hill! Znajdował się między złowionymi końmi, miał na grzbiecie ciemną skórę pantery, a grzywę pełną orlich piór, na dowód, że należał do wodza. Dosiadłem go i przekonałem się, że był doskonale po indyańsku wytresowany. Nic dziwnego, że wobec tego nie mogłem się z nim już rozstać, lecz zabrałem go na tratwę, gdzie mu urządziłem porządne i suche stanowisko. Gdy zaś, dostawszy się do Mississipi, pożegnałem Lincolna, wziąłem konia pod siodło, „Arrow“ — tak nazwałem ogiera — okazał się tak doskonałym, że cały świat mi go zazdrościł, nigdy też nie miałem powodu uskarżać się na niego.  Byłem potem w Teksas, włóczyłem się przez kilka lat po nowym Meksyku, Colorado i po Nebrasce, zabłądziłem nawet do Dakoty, gdzie pobiłem się trochę z Siouksami, od których nawet najprzebieglejszy traper może się nauczyć rozumu.  Tam spotkałem pod Black-Hills kilku myśliwców, od których otrzymałem bardzo dziwną wiadomość. Podówczas opanowała była wszystkich gorączka naftowa; źródła same tryskały z ziemi, a gdzie nie było nafty, tam było przynajmniej wiele krzyku. To prawda, że całe okolice ociekały tym olejem, a kto miał szczęście i zapewnił sobie prawo sprzedaży, mógł w jednym roku zgromadzić miliony.  Mówiliśmy właśnie o tem, leżąc przy ognisku i piekąc nad niem soczystą polędwicę bawolą, gdy wtem zapytał jeden z ludzi:  — Czy znacie płaskowzgórze, ciągnące się od Yankton nad Missouri po prawej stronie rzeki prosto na północ i opadające potem stromo ku krajom nad zatoką Hudsonu? Nazywają je Coteau du Missouri.  — Dlaczego mielibyśmy nie znać Coteau? Prawdą jest jednak, że nie każdy zapuszcza się na górę pomiędzy strome ściany parowów i rozpadlin, gdzie władną czerwonoskórzy, niedźwiedź i ryś, a gdzie nic nie można upolować prócz nędznego skunksa, albo dzikiego kota, nic przynoszącego żadnej korzyści.  — A ja mimo to byłem tam i znalazłem coś, czego nigdy nie byłbym szukał, a mianowicie największego w Stanach Zjednoczonych nafciarza.  — Nafciarza? Tam na górze? Jak mogła nafta wydostać się na Coteau?  — Nafta jest tam i to wystarczy; a jak się na górę dostała, to mnie nic nie obchodzi. Byłem trzy dni u niego, bo musicie wiedzieć, że człowiek ten przestrzega praw gościnności, jak mało kto. Trzymał mnie u siebie, jak samego prezydenta. Nafta płynie mu z ziemi, a on mimo to sprowadził z Chicago świder ziemny, ażeby ją wydobywać z większej głębokości. Są tam setki beczek i kadzi tak wielkich, że możnaby w nich na koniu harcować. A pieniądze! Nie widziałem u niego pieniędzy, ale on ich ma z pewnością pełne wory.  — Jakże on się nazywa?  — Guy Wilmers. Prawda, że wcale dziwne nazwisko? Ale za to właściciel jego jest piękniejszy, mulat wprawdzie, ale chłop jak obraz. Jego żona, którą nazywa Betty, pochodzi z Europy. Jej ojciec mr. Hammer, mieszkał w Arkanzas i dużo tam wycierpiał. Bushheaderzy zamordowali mu córkę...  Zerwałem się na równe nogi.  — Guy Wilmers? Mulat? Fred Hammer, Fred Hammer nazywał się ten człowiek?  — Tak, Fred Hammer, wysoka postać o szerokich plecach z białymi włosami i brodą. Ale czemu o niego pytacie? Czy znaliście tych ludzi?  — Czy ich znałem? Lepiej niźli was wszystkich. Fred Hammer mieszkał koło nas, a jego starsza córka Mary, była moją narzeczoną. Porwali mi ją rozbójnicy, a gdyśmy doścignęli bandę, zabił Kanada-Bill ją i mojego ojca.  — Macie słuszność. Mówimy o tych samych ludziach! Wy więc jesteście Tim Kroner, o którym król naftowy opowiadał tyle dobrego?  — Ja! Po tem nieszczęściu udałem się na preryę, a gdy po latach raz wróciłem, zastałem tam obcych ludzi.  — Fred Hammer sprzedał farmę dobrze, założył potem sklep w St. Louis. Guy Wilmers jeździł w jego interesach i przybył raz nad Coteau, gdzie odkrył naftę. Rozumie się, że wszyscy się tam przenieśli i wiedzieli, po co. Musicie ich odwiedzić, mr. Kroner. Sprawicie im bardzo wielką radość. O tem mogę was zapewnić!  — Zounds, niech mnie wezmą na rożen i upieką, jak tę polędwicę bawolą, jeśli zaraz jutro nie wyruszę. Znudziło mi się już Black-Hills, pójdę teraz do czerwonych, do rysiów i do niedźwiedzi. Może mi się uda wynaleźć także jaką dziurę, z której będzie wypływała nafta w takiej ilości, jak całe jezioro Michigan.  — Ale przedtem opowiecie nam o tem zdarzeniu z rozbójnikami. Kanada-Bill był podobno niedawno w Des Moines i wygrał tam dwanaście tysięcy dolarów w three carde monte. To dyabelska gra i jak mi się zdaje, o wiele gorsza od monte, którą uprawiają w Meksyku i okolicy.  — Mnie kosztuje ona więcej, aniżeli całą górę dolarów, a jak się to stało, zaraz usłyszycie. Well! Opowiedziałem o tym strasznym wypadku, potem owinęliśmy się kocami, postawiliśmy pierwszą straż i zamknęliśmy oczy. Ale ja nie mogłem zasnąć. Myśl o Fredzie Hammerze, o Betty i Guy Wilmersie nie dawała mi spokoju, dawne obrazy odżyły nową świeżością, a gdy się wreszcie zdrzemnąłem, śniłem o Kanzasie, o obu farmach, o ojcu, matce i o Mary, która stanęła przede mną w całej swej piękności i dobroci, w jakiej ją za życia widywałem. Kanada-Bill chciał mię zadusić, a gdy mię schwycił, przebudziłem się.  — Timie Kroner, macie ostatnią straż. Już czas, jak mi się zdaje!  To stary zastawiacz sideł ujął był mnie za rękę. Powiadam, że byłbym wiele dał za to, gdybym był zobaczył Wiliama Jonesa!  Umyślnie wybrałem sobie ostatnią wartę, ażeby się wcześnie przygotować do wyjazdu. Pobudziwszy ludzi w oznaczonym czasie, zapytałem trapera, którą drogą mam jechać.  — Pojedziecie prosto na wschód do Missouri, przeprawicie się tam, gdzie doń uchodzi Green-Fork i podążycie potem prawym brzegiem w górę rzeki. Coteau wysuwa do doliny rzeki wysokie odnogi, wyglądające jak ambony, które łatwo policzyć. Między czwartą a piątą zaczniecie piąć się do góry i wjedziecie najpierw w puszczę, ciągnącą się przez dwa dni drogi. Przetniecie ją wprost na północ, potem nastąpi szeroka prerya, pokryta trawą bawolą. Po tej preryi pojedziecie w tym samym kierunku ze cztery dni, zanim dostaniecie się nad rzeczkę, nad którą mieszka Wilmers.  — Jacy czerwoni żyją w tamtych stronach?  — Siouksi, przeważnie ze szczepu Ogellallajów, najgorszy lud, jaki znam. Ale ci wychodzą na górę tylko w porze wiosennych i jesiennych wędrówek bawolich. Teraz jest lato w pełni, będziecie więc może przed nimi bezpieczni. Niewątpliwie cofnęli się teraz między Platte a Niobraza.  — Dziękuję wam. Jeśli się kiedy spotkamy, opowiem wam, jak tę podróż odbyłem.  Pożegnałem się z