Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Beniowski” to poemat dygresyjny autorstwa Juliusza Słowackiego, obok Adama Mickiewicza uznawanego powszechnie za największego przedstawiciela polskiego romantyzmu.
„Beniowski” składa się z pięciu pierwszych pieśni które zostały opublikowane za życia Słowackiego. Akcja utworu opowiada o podróżach i losach szlachcica Maurycego Beniowskiego (wzorowanego na rzeczywistym awanturniku o tym nazwisku). Zgodnie z regułami poematu dygresyjnego, fabuła obejmuje jedynie niewielką część utworu. Narrator wielokrotnie odchodzi od niej, aby przedstawić własne uwagi na temat aktualnego życia literackiego, sytuacji politycznej i społecznej czy własnego życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 110
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo Avia Artis
2020
I.
Za panowania Króla Stanisława Mięszkał ubogi szlachcic na Podolu, Wysoko potém go wyniosła sława; Szczęścia miał mało w życiu, więcéj bolu; Albowiem była to epoka krwawa I kraj był cały na rumaku, w polu; Łany, ogrody leżały odłogiem, Zaraza stała u domu za progiem.
Maurycy Kaźmierz Zbigniew miał z ochrzczenia Imiona; rodne nazwisko Beniowski. Tajemniczą miał gwiazdę przeznaczenia, Co go broniła jako Częstochowski Szkaplerz, od dżumy, głodu, od płomienia, I od wszystkich plag — prócz śmierci i troski; Bo w życiu swojém namartwił się bardzo, A umarł choć był z tych co śmiercią gardzą.
Młodość miał bardzo piękną, niespokojną. Ach! taką tylko młodość nazwać piękną, Która zaburzy pierś jeszcze niezbrojną, Od któréj nerwy w człowieku nie zmiękną, Ale się staną niby harfą strojną, I bite pieśnią zapału nie pękną. Przez całą młodość pan Beniowski bujnie Za trzech ludzi czuł — a więc żył potrójnie.
Wioseczkę małą miał — ale dziedziczną, Dwadzieście miał lat — był u siebie panem. Spraszał do domu szlachtę okoliczną, Fortunka jego ciągle ciekła dzbanem. Miał nadto proces i sprawę graniczną; A prędzéj sprawę wygrałby z szatanem, Niż z ową psiarnią wtenczas palestrantów Słowem że przyszło do długów i fantów.
Pozbył się naprzód klinów i futorów, Potém i konie wyprzedał z uprzężą — Nie znano wtenczas jeszcze w Polsce szorów, O które żony dziś mężów ciemiężą — Pozbył się potém swoich białozorów, Regentowi dał charty — w rękę xiężą Ostatnie grosze dwa za ojca duszę, I na ornaty dwa ojca kontusze.
Z tych majątkowych ostatnich konwulsii Nie zyskał, jedno wyrok przeciw sobie; Wyrok w którym rzecz była o expulsii. Mało o to dbał (tracąc na chudobie, Dzisiaj są ludzie młodzi stokroć czulsi) Lecz pan Beniowski rzekł: ja sam zarobię Na drugą wioskę et si non mi nocesFortuna — z wioską nabędę i proces.
I znowu mój syn będzie miał przyjemność Z palestrą jadać i być Akteonem; I na przyjacioł wzdychać niewzajemność, I stać, tak jak ja, pod ciemnym jesionem Który mój ojciec sadził... O! nikczemność! Tu pan Kazimierz jęknął harfy tonem, I na szumiący jesion łzawo spojrzał. W téj chwili zyskał trochę — trochę dojrzał.
Trochę skorzystał w sobie jako prawnik, Trochę skorzystał jak człowiek odarty Na którego sam Pan Sędzia, Zastawnik I Regent — niby trzy głodne lamparty, Lub jako muły puszczone na trawnik, Lub jak na duszę rozsierdzone czarty, Wpadli, ogryźli i na pocieszenie Rzecz zostawili słodką — doświadczenie.
O! doświadczenie — ty jesteś pancerzem Dla piersi w której serce nie uderza; Jesteś latarnią nad morskim wybrzeżem, Do któréj człowiek w dzień pochmurny zmierza; O! doświadczenie — jesteś ciepłém pierzem Dla samolubów; tyś gwiazdą rycerza, Bawełną w uszach od ludzkiego jęku — Dla mnie, śród ciemnéj nocy — świecą w ręku.
Lecz pan Beniowski liczył lat dwadzieścia, O doświadczenie jak o grosz złamany Nie dbał — wolałby mieć wioskę i teścia; To jest ślubem być dozgonnym związany Z Panną Anielą. — Téj sztuka niewieścia Sprawiła, że był srodze zakochany, Na gitarze grał i rym śpiewał włoski, I wszystko dobrze szło — dopóki wioski
Nie stracił... wtenczas po włosku: addio! Po polsku: pisuj do mnie na Berdyczów. Okropne słowa! jeśli nie zabiją To serce schłoszczą tysiącami biczów. Panna Aniela, dziewczę z białą szyją, Była z rodziny dostatniéj A.... wiczów... Kochała wiernie — wierność była w modzie... Lecz ojciec — ten stał jak mur na przeszkodzie.
Mimo to jednak Aniela, jak róże Co nad wysoki mur liściem wybiegną Patrzéć na słońce — oczy miała duże, Czarne. — Jak róże co się nad mur przegną, I mimo czujne ogrodowe stróże, Zerwaniu chłopiąt i dziewcząt ulegną, A potém gorzki los tych niewiniątek Więdnąć na włosach i sercach dziewczątek;
Aniela — mimo ojcowskie czuwanie Widywała się ze swoim Zbigniewem. — Kronika milczy czy to widywanie Odbywało się pod jaworu drzewem, W godzinę kiedy słychać psów szczekanie, Kiedy słowiki wywołują śpiewem Xiężyc z pod ziemi; — lecz pozwól Asindziéj Że się nie mogli widywać gdzie indziéj...
Zwłaszcza o innéj porze... Ojciec srogi, Do tego wielki oryginał, splennik; Djabeł wié jakiéj wiary: w Rzymskie Bogi Wierzył i wierzył w proroctwa i w sennik, Chrystusa także krwią oblane nogi Całował; zwał się Cessarzów plemiennik... Słowem, była to dziwna meskolancya Świętości, złota, folgi — jak monstrancya,
To porównanie pojąłbyś od razu Gdybyś go widział w złocistym szlafroku, Z łbem łysym, gdzie jak z Rembrandta obrazu Odstrzeliwało słońce; kiedy w mroku Adamaszkowych purpur, stał jak z głazu Kłaniającym się ludziom na widoku; I stał jak martwy, niczém się nie wzruszył, Lecz widać było, że żył — bo się puszył.
Zamek jego stał nad rzeczką Ladawą Na skale — a pod skałą staw był wielki. W tym stawie widać było twarz jaskrawą Słońca, i białe łabędzie Anielki, Grobelka z młyńską u końca zastawą, Za groblą kościół Panny Zbawicielki Z trzema wieżami baniastymi w złocie; I chat okienka niby oczy kocie.
Wszystko to było dziwnie piękne, cudne! Zwłaszcza że szlachcic, wielki oryginał, Góry uczynił do przebycia trudne, Wężowe w skałach ścieżki powycinał, I między róże, co rosły odludne, Postawiał golce Rzymskie. — Ten puginał W ręku swym trzymał i twarz miał brodatą — Skąd łatwo było poznać że to Kato.
Apollo w morzu zostawił koszulę, I na Starosty górach stał bez listka. Daléj w egipskich katakombach, ule; Daléj posągi, którym koniec świstka Wyłaził z gęby i przemawiał czule Do Pana zamku jak do Antychrystka... Albowiem wszystkie te pomysły pańskie Nie katolickie były — lecz pogańskie.
W ogrodzie stała jakaś larwa niema. Czarna, ogromna, rozrosła szeroko, Był to krzesany dąb na Polifema. Jedno w koronie miał wybite oko, A tyle widział nieba, co obiema, I nad sadzawką coś dumał głęboko, Patrząc tém jedném okiem w ciemną wodę, Na deszcz miał czarny wzrok, jasny w pogodę.
Na przeciw była bardzo ciemna grota, Przed nią się nieraz siwy rybak skłoni, Gdy go na stawie ogarnie ciemnota, A sieci pluszczą śród spokojnych toni; Albowiem w grocie Matka Boska złota, Z wieńcem różanych lamp na jasnéj skroni, Jako Dyanna o poranku biała, Na staw z różanéj tęczy wyzierała...
Słowem — było to istne głupstwa wzgórze, Zwierciadło czyste cnego Antenata, Na którém meszty świeciły papuże, Rzymska purpurą bramowana szata, Przy ucztach często na łysinie — róże, A w ręku czara, ze śmiercią Sokrata, Tak dobrze, wiernie wykowana rylcem — Że kto pił, zdał się mędrcem — nie opilcem.
Z tego wszystkiego pan Kazimierz śmiał się. Lecz zakochany w cudownéj Anieli, Wyjawić szczerze swoich myśli bał się; Polubił nawet te posągi w bieli, Te groty od lamp różane — i stał się Nabożnym bardzo w każdéj skalnéj celi; W każdéj albowiem była jego droga, I w każdéj po niéj została część Boga. —
Woń jakaś, jakiś duch nieprzenikliwy, Co myśli wtrącał i duszę w marzenia. Każdy z nas miał kraj młodości szczęśliwy, Kraj, co się nigdy w myślach nie odmienia. Ja sam, com widział Chrystusa oliwy, Góry z marmuru i góry z płomienia, Wolę — i sądzę najpiękniéjszą z krajów Jedną maleńką wieś, pełną ruczajów,
Pełną łąk jasnych, gdzie kwitnie wilgotna Konwalja, pełną sosen, kalin, jodeł; Gdzie róża polna błyszczy się samotna, Gdzie brzozy jasnych są kochanką źródeł — A zaś przyczyna temu jest istotna, Że na tych bagnach, gdzie potrzeba szczudeł, Jam wtenczas bujał na młodości piórach Jasny i chmurny — jako xiężyc w chmurach.
O! Melancholjo! Nimfo! skąd ty rodem? Czyś ty chorobą jest epidemiczną? Skąd przyszłaś do nas? Co ci jest powodem Że teraz nawet szlachtę okoliczną Zarażasz? — Nimfo! za twoim przewodem Ja sam wędrówkę już odbyłem śliczną! I jestem dzisiaj — niech cię porwie trzysta! — Nie Polak — ale istny Bayronista...
Trochę w tym wina jest mojéj młodości, Trochę — tych grobów co się w Polszcze mnożą, Trochę — téj ciągłéj w życiu samotności, Trochę — tych duchów ognistych co trwożą Palcami grobów pokazując kości, Które się na dzień sądny znów ułożą, I będą chodzić skrzypiąc, płacząc, jęcząc; Aż wreszcie Pana Boga skruszą — dręcząc.
Prześliczna strofa! mógłbym zacząć od niéj Nowy poemat, jak sąd ostateczny; I przy Eumenid pokazać pochodni, Jak jest grzech każdy dziwnie niebezpieczny; Jak w jasném niebie daleko jest chłodniéj Niż w piekle, kędy płonie ogień wieczny; Lecz wolę dzieło to rzucić na późniéj, Bo do porządku mnie wołają Woźni...
Ci Woźni są to krytycy — Kollego, Byłżeś w Arkadii téj gdzie jezuici Są barankami? — pasą się — i strzegą Psów; i tém żyją, co ząb ich uchwyci Na pięcie wieszcza. Kraina niczego! Pełna wężowych ślin, pajęczych nici, I krwi zepsutéj — Niebieska kraina, Co za pieniądze Bab — truć nas zaczyna.
O! Polsko! jeśli ty masz zostać młodą I taką jak ta być co dzisiaj żyje?! I być ochrzczona tą przeklętą wodą, Któréj pies nie chce, wąż nawet nie pije, Jeśli masz z twoją rycerską urodą Iść między ludy jak wąż, co się wije; Jeśli masz zrównać się z podstępnym Włochem: Zostań czém jesteś — ludzi wielkich prochem!
Ale to próżna dla ciebie przestroga! Ciebie anieli niebiescy ostrzegą O każdéj czarze — czy to w niéj przez wroga Czyli przez węża i pająka swego Wlane są jady — Jesteś córką Boga, I siostrą jesteś Ukrzyżowanego. Ciebie się żadna trucizna nie imie — Krzyż twym Papieżem jest — twa zguba w Rzymie!
Tam są legjony zjadliwe robactwa: Czy będziesz czekać aż twój łańcuch zjedzą? Czy ty rozwiniesz twoje mściwe bractwa Czekając na tych co pod tronem siedzą, I krwią handlują, i duszą biedactwa, I sami tylko o swém kłamstwie wiedzą; I swym bezkrewnym wyszydzają palcem Człeka, co nie jest trupem — lub padalcem.
Lecz pokój z niemi — nie, ten brud ruchomy Nie zna pokoju — więc życzenie próżne! Niechaj więc włażą w zakrwawione domy, Niech plwają na miecz — stworzenia ostróżne, Aby zardzewiał nim będzie łakomy Ich zgiętych karków, niech mają usłużne, W jadzie maczane pióra — dusze w bagnie — Niech żyją — takiéj krwi — nikt nie zapragnie.
Czołem bijący w marmur Chrystusowy Kiedym się skarzył na klątwy i zdrady, Tom się i o ten kielich krwi octowy Upomniał — i Grób zaparł się: że gady Z niego nie wyszły — lecz z urwanéj głowy Ten polip odrósł i lud wyssał blady. Wygnać go była kiedyś wielka praca... Ma nas za trupa ten szakal — i wraca.
Precz z nim, lub jeśli przyczołgnie się żmija Pod Boga skrzydło kryjmy się i gromy. — Lecz widzę, że mię ten liryzm zabija, Że na Parnasu szczyt prowadzi stromy: Kiedy czytelnik tę górę omija, I woli prosty romans, polskie domy, Pijące gardła, wąsy, psy, kontusze;A nadewszystko szczere, polskie dusze.
Wszystko mieć będzie, wszystko mu przyrzekam, Tylko o trochę cierpliwości proszę. Ja sam na Muzę i natchnienie czekam, I czoło moje pomarszczone noszę, I poematu expozycją zwlekam, I weny ducha lekkiego nie płoszę Który na mózgu jak motyl na róży Usiądzie — aż się kwiat listkami zmruży,
A potém nagle odemknie swe łono Świeże i jasne — i na okolice Rozeszłe wonie co wszystko pochłoną. — Ja się zdolnością natchnień bardzo szczycę, Ja tu pokaże że nie jest zmyśloną, Lecz z moich rymów czyni błyskawice; A mym przekleństwem daje siłę grotów. Czekajcie! — już pieśń zacznę — jużem gotów.
Był wieczór. — Z kwiatów wychodziły wonie Melancholiczne, ciemniał las dębowy. Beniowski kazał osiodłać dwa konie: Jeden dla siebie, na drugim domowy Miał jechać sługa. Beniowski na skronie — Chciałbym powiedzieć: włożył hełm stalowy — Lecz nie poemat pisząc tylko gadkę Powiem, że tylko wdział — konfederatkę.
Zapiął na piersiach szpencer z barankami, Zawiesił burkę z tygrysimi łapy, Wsiadł na koń, spojrzał na ganek ze łzami, Pogłaskał konia — koń otworzył chrapy I w ciemną domu sień zaparskał skrami Na pożegnanie. Klasły dwa harapy Pana i sługi... I Jan ze swym sługą, Wyszli z rodzinnych progów — i na długo.
O! gdyby wtenczas jako Nimfa smętne Wiadoma ludzkiej przyszłości krzyknęła: Już tu nie wrócisz! i stopy twéj piętna Są tu ostatnie! — lecz jeśli twe dzieła Zapisze sława wszystkiego pamiętna: Ten dom, z którego cię nędza wypchnęła. Będzie świątynią, a te ciche świerki Pójdą na krzyże i na tabakierki,
A twe koszule porżną na szkaplerze, A twe papiery choćby to był tylko Od Ekonoma list, albo przymierze Wiecznéj milości z Handzią lub Marylką — Sawantka łzami rzewnemi wypierze I w sztambuch wklei, albo przypnie szpilką; Że twa peruka — jeśli masz perukę? — Frenologistów podeprze naukę;
Że twój but prawy powieszą w Sybilli A o znikniony lewy będą skargi. — Nie mówię więcéj, bo mój rym już kwili I łzami się już zalewają wargi! — Lecz gdyby jaka Nimfa, w owéj chwili Kiedy nasz rycerz na świata zatargi Puszczał się, takie proroctwo wyrzekła: Uczułby w sercu cóś — cóś nakształt piekła...
O dzika żądzo pośmiertnego żalu Jakim ty jesteś smutném głupstwem ludzi! Zwłaszcza że wiedziesz prosto do szpitalu Rozmarzonego — A nim się obudzi Już w jego oczach, jak w mglistym opalu, Błyskają światła, szpitalnicy chudzi, Mniszek pacierze, trumien robotnicy, Mgła— za ta chmura Pan Bóg nakształt świécy.
Ale to wszystko jedno. — Nasz bohater Dom swój opuszczał ze swym starym sługą, Jak opuszczała swój dom panna Plater... A kiedyś, dawniéj, Czarnecki z kolczugą... Ach tak, jak późniéj nasz Sejmowy krater Który wybuchnął wielką, jasną fugaZ Warszawy — Wisłę przewędrował promem... I mówi że jak ślimak wyszedł z domem...
Ach tak jak sztaby, klub i wszyscy święci Co dzisiaj w każdym są kalendarzyku Emigracyjnym, niby z krzyża zdjęci; Jak ja nareszcie co w tém słoneczniku Muszę się kręcić, bo się ze mną kręci Za każdém słońcem — słońc mamy bez liku! I trzeba dobrze nam ta myślą przesiąc, Że dla niezgody słońc — królem jest miesiąc.
Lecz to dla innych wieszczów ta bez twarzy Walka, jak w dawnéj Skandynawów wierze Wojna niebieskich, krwawych luminarzy Teraz niech nowi wystąpią rycerze, Ułani, dawnych synowie husarzy, Którym krew ruska chorągiewki pierze. Pan Kaźmierz jechał takim być ułanem — Kłaniało mu się zboże całym łanem.
Kłosek mu każdy dziękował ugięty Bławatek każdy mu się przypatrywał, Ani się skarzył choć kopytem ścięty Beniowski jechał cicho — sługa śpiéwał Jedną z tych pieśni, w których jęk zamknięty; A głos po danach złocistych przepływał I wpadał w ciemny las, na dębów słuchy, Te drżały, bijąc skrzydłami jak duchy.
Ciemniało. — Rycerz wyjechał nad jary, Skąd rzucił okiem na dom swéj kochanki. Skała ta jako wielki obłok szary Stała nad stawem: nad nią były wianki Drzew ogrodowych; i dom wielki, stary, Z płomienistemi okny i krużganki. Całą téj górze postać excentryczną Odjęła złota noc, swą szatą śliczną.
Nie widać było posągu Junony Dalekim oczom zniknął gdzieś Apollo; Ale dąb widać było zamyślony Co stał nad zamkiem żeniony z topolą, Lecz z zamku xiężyc wybuchał czerwony Jak smutny