Beniowski - Juliusz Słowacki - ebook

Beniowski ebook

Juliusz Słowacki

0,0

Opis

Beniowski” to poemat dygresyjny autorstwa Juliusza Słowackiego, obok Adama Mickiewicza uznawanego powszechnie za największego przedstawiciela polskiego romantyzmu.

Beniowski” składa się z pięciu pierwszych pieśni które zostały opublikowane za życia Słowackiego. Akcja utworu opowiada o podróżach i losach szlachcica Maurycego Beniowskiego (wzorowanego na rzeczywistym awanturniku o tym nazwisku). Zgodnie z regułami poematu dygresyjnego, fabuła obejmuje jedynie niewielką część utworu. Narrator wielokrotnie odchodzi od niej, aby przedstawić własne uwagi na temat aktualnego życia literackiego, sytuacji politycznej i społecznej czy własnego życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 110

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-64-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Pieśń pierwsza

I.

Za panowania Króla Stanisława  Mięszkał ubogi szlachcic na Podolu, Wysoko potém go wyniosła sława;  Szczęścia miał mało w życiu, więcéj bolu; Albowiem była to epoka krwawa  I kraj był cały na rumaku, w polu; Łany, ogrody leżały odłogiem, Zaraza stała u domu za progiem.

II.

Maurycy Kaźmierz Zbigniew miał z ochrzczenia  Imiona; rodne nazwisko Beniowski. Tajemniczą miał gwiazdę przeznaczenia,  Co go broniła jako Częstochowski Szkaplerz, od dżumy, głodu, od płomienia,  I od wszystkich plag — prócz śmierci i troski; Bo w życiu swojém namartwił się bardzo, A umarł choć był z tych co śmiercią gardzą.

III.

Młodość miał bardzo piękną, niespokojną.  Ach! taką tylko młodość nazwać piękną, Która zaburzy pierś jeszcze niezbrojną,  Od któréj nerwy w człowieku nie zmiękną, Ale się staną niby harfą strojną,  I bite pieśnią zapału nie pękną. Przez całą młodość pan Beniowski bujnie Za trzech ludzi czuł — a więc żył potrójnie.

IV.

Wioseczkę małą miał — ale dziedziczną,  Dwadzieście miał lat — był u siebie panem. Spraszał do domu szlachtę okoliczną,  Fortunka jego ciągle ciekła dzbanem. Miał nadto proces i sprawę graniczną;  A prędzéj sprawę wygrałby z szatanem, Niż z ową psiarnią wtenczas palestrantów Słowem że przyszło do długów i fantów.

V.

Pozbył się naprzód klinów i futorów,  Potém i konie wyprzedał z uprzężą — Nie znano wtenczas jeszcze w Polsce szorów,  O które żony dziś mężów ciemiężą — Pozbył się potém swoich białozorów,  Regentowi dał charty — w rękę xiężą Ostatnie grosze dwa za ojca duszę, I na ornaty dwa ojca kontusze.

VI.

Z tych majątkowych ostatnich konwulsii  Nie zyskał, jedno wyrok przeciw sobie; Wyrok w którym rzecz była o expulsii.  Mało o to dbał (tracąc na chudobie, Dzisiaj są ludzie młodzi stokroć czulsi)  Lecz pan Beniowski rzekł: ja sam zarobię Na drugą wioskę et si non mi nocesFortuna — z wioską nabędę i proces.

VII.

I znowu mój syn będzie miał przyjemność  Z palestrą jadać i być Akteonem; I na przyjacioł wzdychać niewzajemność,  I stać, tak jak ja, pod ciemnym jesionem Który mój ojciec sadził... O! nikczemność!  Tu pan Kazimierz jęknął harfy tonem, I na szumiący jesion łzawo spojrzał. W téj chwili zyskał trochę — trochę dojrzał.

VIII.

Trochę skorzystał w sobie jako prawnik,  Trochę skorzystał jak człowiek odarty Na którego sam Pan Sędzia, Zastawnik  I Regent — niby trzy głodne lamparty, Lub jako muły puszczone na trawnik,  Lub jak na duszę rozsierdzone czarty, Wpadli, ogryźli i na pocieszenie Rzecz zostawili słodką — doświadczenie.

IX.

O! doświadczenie — ty jesteś pancerzem  Dla piersi w której serce nie uderza; Jesteś latarnią nad morskim wybrzeżem,  Do któréj człowiek w dzień pochmurny zmierza; O! doświadczenie — jesteś ciepłém pierzem Dla samolubów; tyś gwiazdą rycerza, Bawełną w uszach od ludzkiego jęku — Dla mnie, śród ciemnéj nocy — świecą w ręku.

X.

Lecz pan Beniowski liczył lat dwadzieścia,  O doświadczenie jak o grosz złamany Nie dbał — wolałby mieć wioskę i teścia;  To jest ślubem być dozgonnym związany Z Panną Anielą. — Téj sztuka niewieścia  Sprawiła, że był srodze zakochany, Na gitarze grał i rym śpiewał włoski, I wszystko dobrze szło — dopóki wioski

XI.

Nie stracił... wtenczas po włosku: addio! Po polsku: pisuj do mnie na Berdyczów. Okropne słowa! jeśli nie zabiją  To serce schłoszczą tysiącami biczów. Panna Aniela, dziewczę z białą szyją,  Była z rodziny dostatniéj A.... wiczów... Kochała wiernie — wierność była w modzie... Lecz ojciec — ten stał jak mur na przeszkodzie.

XII.

Mimo to jednak Aniela, jak róże  Co nad wysoki mur liściem wybiegną Patrzéć na słońce — oczy miała duże,  Czarne. — Jak róże co się nad mur przegną, I mimo czujne ogrodowe stróże,  Zerwaniu chłopiąt i dziewcząt ulegną, A potém gorzki los tych niewiniątek Więdnąć na włosach i sercach dziewczątek;

XIII.

Aniela — mimo ojcowskie czuwanie  Widywała się ze swoim Zbigniewem. — Kronika milczy czy to widywanie  Odbywało się pod jaworu drzewem, W godzinę kiedy słychać psów szczekanie,  Kiedy słowiki wywołują śpiewem Xiężyc z pod ziemi; — lecz pozwól Asindziéj Że się nie mogli widywać gdzie indziéj...

XIV.

Zwłaszcza o innéj porze... Ojciec srogi,  Do tego wielki oryginał, splennik; Djabeł wié jakiéj wiary: w Rzymskie Bogi  Wierzył i wierzył w proroctwa i w sennik, Chrystusa także krwią oblane nogi  Całował; zwał się Cessarzów plemiennik... Słowem, była to dziwna meskolancya Świętości, złota, folgi — jak monstrancya,

XV.

To porównanie pojąłbyś od razu  Gdybyś go widział w złocistym szlafroku, Z łbem łysym, gdzie jak z Rembrandta obrazu  Odstrzeliwało słońce; kiedy w mroku Adamaszkowych purpur, stał jak z głazu  Kłaniającym się ludziom na widoku; I stał jak martwy, niczém się nie wzruszył, Lecz widać było, że żył — bo się puszył.

XVI.

Zamek jego stał nad rzeczką Ladawą  Na skale — a pod skałą staw był wielki. W tym stawie widać było twarz jaskrawą  Słońca, i białe łabędzie Anielki, Grobelka z młyńską u końca zastawą,  Za groblą kościół Panny Zbawicielki Z trzema wieżami baniastymi w złocie; I chat okienka niby oczy kocie.

XVII.

Wszystko to było dziwnie piękne, cudne!  Zwłaszcza że szlachcic, wielki oryginał, Góry uczynił do przebycia trudne,  Wężowe w skałach ścieżki powycinał, I między róże, co rosły odludne,  Postawiał golce Rzymskie. — Ten puginał W ręku swym trzymał i twarz miał brodatą — Skąd łatwo było poznać że to Kato.

XVIII.

Apollo w morzu zostawił koszulę,  I na Starosty górach stał bez listka. Daléj w egipskich katakombach, ule;  Daléj posągi, którym koniec świstka Wyłaził z gęby i przemawiał czule  Do Pana zamku jak do Antychrystka... Albowiem wszystkie te pomysły pańskie Nie katolickie były — lecz pogańskie.

XIX.

W ogrodzie stała jakaś larwa niema.  Czarna, ogromna, rozrosła szeroko, Był to krzesany dąb na Polifema.  Jedno w koronie miał wybite oko, A tyle widział nieba, co obiema,  I nad sadzawką coś dumał głęboko, Patrząc tém jedném okiem w ciemną wodę, Na deszcz miał czarny wzrok, jasny w pogodę.

XX.

Na przeciw była bardzo ciemna grota,  Przed nią się nieraz siwy rybak skłoni, Gdy go na stawie ogarnie ciemnota,  A sieci pluszczą śród spokojnych toni; Albowiem w grocie Matka Boska złota,  Z wieńcem różanych lamp na jasnéj skroni, Jako Dyanna o poranku biała, Na staw z różanéj tęczy wyzierała...

XXI.

Słowem — było to istne głupstwa wzgórze,  Zwierciadło czyste cnego Antenata, Na którém meszty świeciły papuże,  Rzymska purpurą bramowana szata, Przy ucztach często na łysinie — róże,  A w ręku czara, ze śmiercią Sokrata, Tak dobrze, wiernie wykowana rylcem — Że kto pił, zdał się mędrcem — nie opilcem.

XXII.

Z tego wszystkiego pan Kazimierz śmiał się.  Lecz zakochany w cudownéj Anieli, Wyjawić szczerze swoich myśli bał się;  Polubił nawet te posągi w bieli, Te groty od lamp różane — i stał się  Nabożnym bardzo w każdéj skalnéj celi; W każdéj albowiem była jego droga, I w każdéj po niéj została część Boga. —

XXIII.

Woń jakaś, jakiś duch nieprzenikliwy,  Co myśli wtrącał i duszę w marzenia. Każdy z nas miał kraj młodości szczęśliwy,  Kraj, co się nigdy w myślach nie odmienia. Ja sam, com widział Chrystusa oliwy,  Góry z marmuru i góry z płomienia, Wolę — i sądzę najpiękniéjszą z krajów Jedną maleńką wieś, pełną ruczajów,

XXIV.

Pełną łąk jasnych, gdzie kwitnie wilgotna  Konwalja, pełną sosen, kalin, jodeł; Gdzie róża polna błyszczy się samotna,  Gdzie brzozy jasnych są kochanką źródeł — A zaś przyczyna temu jest istotna,  Że na tych bagnach, gdzie potrzeba szczudeł, Jam wtenczas bujał na młodości piórach Jasny i chmurny — jako xiężyc w chmurach.

XXV.

O! Melancholjo! Nimfo! skąd ty rodem?  Czyś ty chorobą jest epidemiczną? Skąd przyszłaś do nas? Co ci jest powodem  Że teraz nawet szlachtę okoliczną Zarażasz? — Nimfo! za twoim przewodem  Ja sam wędrówkę już odbyłem śliczną! I jestem dzisiaj — niech cię porwie trzysta! — Nie Polak — ale istny Bayronista...

XXVI.

Trochę w tym wina jest mojéj młodości,  Trochę — tych grobów co się w Polszcze mnożą, Trochę — téj ciągłéj w życiu samotności,  Trochę — tych duchów ognistych co trwożą Palcami grobów pokazując kości,  Które się na dzień sądny znów ułożą, I będą chodzić skrzypiąc, płacząc, jęcząc; Aż wreszcie Pana Boga skruszą — dręcząc.

XXVII.

Prześliczna strofa! mógłbym zacząć od niéj  Nowy poemat, jak sąd ostateczny; I przy Eumenid pokazać pochodni,  Jak jest grzech każdy dziwnie niebezpieczny; Jak w jasném niebie daleko jest chłodniéj  Niż w piekle, kędy płonie ogień wieczny; Lecz wolę dzieło to rzucić na późniéj, Bo do porządku mnie wołają Woźni...

XXVIII.

Ci Woźni są to krytycy — Kollego,  Byłżeś w Arkadii téj gdzie jezuici Są barankami? — pasą się — i strzegą  Psów; i tém żyją, co ząb ich uchwyci Na pięcie wieszcza. Kraina niczego!  Pełna wężowych ślin, pajęczych nici, I krwi zepsutéj — Niebieska kraina, Co za pieniądze Bab — truć nas zaczyna.

XXIX.

O! Polsko! jeśli ty masz zostać młodą I taką jak ta być co dzisiaj żyje?! I być ochrzczona tą przeklętą wodą,  Któréj pies nie chce, wąż nawet nie pije, Jeśli masz z twoją rycerską urodą  Iść między ludy jak wąż, co się wije; Jeśli masz zrównać się z podstępnym Włochem: Zostań czém jesteś — ludzi wielkich prochem!

XXX.

Ale to próżna dla ciebie przestroga!  Ciebie anieli niebiescy ostrzegą O każdéj czarze — czy to w niéj przez wroga  Czyli przez węża i pająka swego Wlane są jady — Jesteś córką Boga,  I siostrą jesteś Ukrzyżowanego. Ciebie się żadna trucizna nie imie — Krzyż twym Papieżem jest — twa zguba w Rzymie!

XXXI.

Tam są legjony zjadliwe robactwa:  Czy będziesz czekać aż twój łańcuch zjedzą? Czy ty rozwiniesz twoje mściwe bractwa  Czekając na tych co pod tronem siedzą, I krwią handlują, i duszą biedactwa,  I sami tylko o swém kłamstwie wiedzą; I swym bezkrewnym wyszydzają palcem Człeka, co nie jest trupem — lub padalcem.

XXXII.

Lecz pokój z niemi — nie, ten brud ruchomy  Nie zna pokoju — więc życzenie próżne! Niechaj więc włażą w zakrwawione domy,  Niech plwają na miecz — stworzenia ostróżne, Aby zardzewiał nim będzie łakomy  Ich zgiętych karków, niech mają usłużne, W jadzie maczane pióra — dusze w bagnie — Niech żyją — takiéj krwi — nikt nie zapragnie.

XXXIII.

Czołem bijący w marmur Chrystusowy  Kiedym się skarzył na klątwy i zdrady, Tom się i o ten kielich krwi octowy  Upomniał — i Grób zaparł się: że gady Z niego nie wyszły — lecz z urwanéj głowy  Ten polip odrósł i lud wyssał blady. Wygnać go była kiedyś wielka praca... Ma nas za trupa ten szakal — i wraca.

XXXIV.

Precz z nim, lub jeśli przyczołgnie się żmija  Pod Boga skrzydło kryjmy się i gromy. — Lecz widzę, że mię ten liryzm zabija,  Że na Parnasu szczyt prowadzi stromy: Kiedy czytelnik tę górę omija,  I woli prosty romans, polskie domy, Pijące gardła, wąsy, psy, kontusze;A nadewszystko szczere, polskie dusze.

XXXV.

Wszystko mieć będzie, wszystko mu przyrzekam,  Tylko o trochę cierpliwości proszę. Ja sam na Muzę i natchnienie czekam,  I czoło moje pomarszczone noszę, I poematu expozycją zwlekam,  I weny ducha lekkiego nie płoszę Który na mózgu jak motyl na róży Usiądzie — aż się kwiat listkami zmruży,

XXXVI.

A potém nagle odemknie swe łono  Świeże i jasne — i na okolice Rozeszłe wonie co wszystko pochłoną. —  Ja się zdolnością natchnień bardzo szczycę, Ja tu pokaże że nie jest zmyśloną,  Lecz z moich rymów czyni błyskawice; A mym przekleństwem daje siłę grotów. Czekajcie! — już pieśń zacznę — jużem gotów.

XXXVII.

Był wieczór. — Z kwiatów wychodziły wonie  Melancholiczne, ciemniał las dębowy. Beniowski kazał osiodłać dwa konie:  Jeden dla siebie, na drugim domowy Miał jechać sługa. Beniowski na skronie —  Chciałbym powiedzieć: włożył hełm stalowy — Lecz nie poemat pisząc tylko gadkę Powiem, że tylko wdział — konfederatkę.

XXXVIII.

Zapiął na piersiach szpencer z barankami,  Zawiesił burkę z tygrysimi łapy, Wsiadł na koń, spojrzał na ganek ze łzami,  Pogłaskał konia — koń otworzył chrapy I w ciemną domu sień zaparskał skrami  Na pożegnanie. Klasły dwa harapy Pana i sługi... I Jan ze swym sługą, Wyszli z rodzinnych progów — i na długo.

XXXIX.

O! gdyby wtenczas jako Nimfa smętne  Wiadoma ludzkiej przyszłości krzyknęła: Już tu nie wrócisz! i stopy twéj piętna  Są tu ostatnie! — lecz jeśli twe dzieła Zapisze sława wszystkiego pamiętna:  Ten dom, z którego cię nędza wypchnęła. Będzie świątynią, a te ciche świerki Pójdą na krzyże i na tabakierki,

XL.

A twe koszule porżną na szkaplerze,  A twe papiery choćby to był tylko Od Ekonoma list, albo przymierze  Wiecznéj milości z Handzią lub Marylką — Sawantka łzami rzewnemi wypierze  I w sztambuch wklei, albo przypnie szpilką; Że twa peruka — jeśli masz perukę? — Frenologistów podeprze naukę;

XLI

Że twój but prawy powieszą w Sybilli  A o znikniony lewy będą skargi. — Nie mówię więcéj, bo mój rym już kwili  I łzami się już zalewają wargi! — Lecz gdyby jaka Nimfa, w owéj chwili  Kiedy nasz rycerz na świata zatargi Puszczał się, takie proroctwo wyrzekła: Uczułby w sercu cóś — cóś nakształt piekła...

XLII.

O dzika żądzo pośmiertnego żalu  Jakim ty jesteś smutném głupstwem ludzi! Zwłaszcza że wiedziesz prosto do szpitalu  Rozmarzonego — A nim się obudzi Już w jego oczach, jak w mglistym opalu,  Błyskają światła, szpitalnicy chudzi, Mniszek pacierze, trumien robotnicy, Mgła— za ta chmura Pan Bóg nakształt świécy.

XLIII.

Ale to wszystko jedno. — Nasz bohater  Dom swój opuszczał ze swym starym sługą, Jak opuszczała swój dom panna Plater...  A kiedyś, dawniéj, Czarnecki z kolczugą... Ach tak, jak późniéj nasz Sejmowy krater  Który wybuchnął wielką, jasną fugaZ Warszawy — Wisłę przewędrował promem... I mówi że jak ślimak wyszedł z domem...

XLIV.

Ach tak jak sztaby, klub i wszyscy święci  Co dzisiaj w każdym są kalendarzyku Emigracyjnym, niby z krzyża zdjęci;  Jak ja nareszcie co w tém słoneczniku Muszę się kręcić, bo się ze mną kręci  Za każdém słońcem — słońc mamy bez liku! I trzeba dobrze nam ta myślą przesiąc, Że dla niezgody słońc — królem jest miesiąc.

XLV.

Lecz to dla innych wieszczów ta bez twarzy  Walka, jak w dawnéj Skandynawów wierze Wojna niebieskich, krwawych luminarzy  Teraz niech nowi wystąpią rycerze, Ułani, dawnych synowie husarzy,  Którym krew ruska chorągiewki pierze. Pan Kaźmierz jechał takim być ułanem — Kłaniało mu się zboże całym łanem.

XLVI.

Kłosek mu każdy dziękował ugięty  Bławatek każdy mu się przypatrywał, Ani się skarzył choć kopytem ścięty  Beniowski jechał cicho — sługa śpiéwał Jedną z tych pieśni, w których jęk zamknięty;  A głos po danach złocistych przepływał I wpadał w ciemny las, na dębów słuchy, Te drżały, bijąc skrzydłami jak duchy.

XLVII.

Ciemniało. — Rycerz wyjechał nad jary,  Skąd rzucił okiem na dom swéj kochanki. Skała ta jako wielki obłok szary  Stała nad stawem: nad nią były wianki Drzew ogrodowych; i dom wielki, stary,  Z płomienistemi okny i krużganki. Całą téj górze postać excentryczną Odjęła złota noc, swą szatą śliczną.

XLVIII.

Nie widać było posągu Junony  Dalekim oczom zniknął gdzieś Apollo; Ale dąb widać było zamyślony  Co stał nad zamkiem żeniony z topolą, Lecz z zamku xiężyc wybuchał czerwony  Jak smutny