Expeditionary Force. Tom 1. Dzień Kolumba - Alanson Craig - ebook + audiobook

Expeditionary Force. Tom 1. Dzień Kolumba audiobook

Alanson Craig

4,4

Opis

Walczyliśmy po złej stronie wojny, której nie mogliśmy wygrać. I to były te dobre wieści.

Ruharowie uderzyli w Dzień Kolumba. Niewinnie dryfowaliśmy sobie na naszej błękitnej kropce, jak rdzenni mieszkańcy Ameryki w 1492 roku. Za horyzontem pojawiły się okręty technologicznie zaawansowanej, agresywnej kultury i BUM! Skończyły się stare, dobre czasy, kiedy tylko ludzie zabijali siebie nawzajem. Cóż, Dzień Kolumba. Pasuje.

Gdy na porannym niebie znów pojawiły się obce okręty międzygwiezdne, tym razem należące do Kristangów, którzy rozgromili Ruharów, myśleliśmy, że nas uratowano. Siły Ekspedycyjne Narodów Zjednoczonych wyruszyły wraz z Kristangami, naszymi nowymi sojusznikami, na wojnę z Ruharami. I tak oto, zamiast walczyć w Nigerii jako żołnierz Armii Stanów Zjednoczonych, teraz walczę w kosmosie. Ale to wszystko było kłamstwem. Nie powinniśmy nawet byli walczyć z Ruharami. 

Może lepiej zacznę od początku...

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 54 min

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
4,4 (740 ocen)
415
228
82
14
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
robert_gdansk

Dobrze spędzony czas

Na początku brakuje trochę akcji, ale odkąd pojawił się Skippy książka mocno mnie wciągnęła. Dużo fajnego humoru, a lektor świetnie go odtworzył.
20
SerCahir

Całkiem niezła

Książka rozkręca się dopiero w drugiej połowie.
20
Fotopstryk_Tomi

Nie oderwiesz się od lektury

Skipi - zaj.....ty
10
Joanna-1908

Dobrze spędzony czas

Kto lubi militarną SF, temu się będzie podobało. No i lubię Wojtka Masiaka.
00
ardnaskelaz

Dobrze spędzony czas

Całkiem spoko historia. Dobrze się słucha, czasami śmieszy i ma nieoczekiwany zwrot akcji, który rozpędza historię bo w pewnym momencie zaczynało już się dłużyć. Oczywiscie amerykański autor to i odwieczna wielka Ameryka, ale mimo wszystko warte przesłuchania! Dałbym 4,5 ale się nie da. 5 nie dam bo jednak postacie dość trywialne, in trochę stylistyka “nie moja”.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Expeditionary Force #1: Columbus Day

Text copyright © 2016 by Craig Alanson

All rights reserved

Warszawa 2020

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-66375-36-9ISBN MOBI: 978-83-66375-37-6

1. Dzień Kolumba

Ruharowie uderzyli w Dzień Kolumba. Każdy kraj miał nazwę dla dnia, w którym zaatakowali nas kosmici, ale po jakimś czasie przyjęła się właśnie ta. Ma to pewien sens. Dryfowaliśmy sobie niewinnie przez kosmos na naszej niebieskiej kulce, niczym rdzenni mieszkańcy Ameryki w 1492 roku. Zza horyzontu wyłoniły się okręty technologicznie zaawansowanej i agresywnej kultury i… bum! Skończyły się stare dobre czasy, kiedy ludzie zabijali się tylko nawzajem. Pasuje.

Gdy na porannym niebie pojawiły się rozbłyski, które później okazały się okrętami Ruharów skaczącymi na wysoką orbitę, na początku nas to zaciekawiło. Gdy elektrownie, rafinerie, fabryki i inne ośrodki przemysłowe na całej planecie zaczęły obrywać z naddźwiękowych dział elektromagnetycznych na orbicie, byliśmy w szoku. Ja osobiście zaniepokoiłem się naprawdę dopiero wtedy, gdy z nieba zleciał transporter bojowy Ruharów i wylądował na polu ziemniaków pod moim malutkim miasteczkiem w północnym Maine. Był poniedziałkowy poranek na początku października i Ameryka obchodziła właśnie Dzień Kolumba. Byłem w domu na przepustce z wojska – odwiedzałem rodziców. Miałem chwilę wytchnienia, gdyż mój batalion wycofano z misji pokojowej w Nigerii. Cieszyłem się, że w końcu znowu jestem w Stanach.

Mój urlop zakończyła jednak ognista smuga na niebie. Transportowiec Ruharów przeleciał tuż nad moją furgonetką, nad jeziorem i wbił się w pole ziemniaczane Olafsena, aż skończył z dziobem do połowy zanurzonym w stawie. Przez minutę kołysał się na boki przy akompaniamencie wycia silników, po czym znów wystartował, żeby przelecieć nisko i chwiejnie nad linią drzew w stronę centrum miasteczka. Spod kadłuba unosił się dym.

Nasi tak zwani sojusznicy, Kristangowie, uważają, że transportowiec szturmowy Ruharów uległ uszkodzeniu podczas lotu z orbity i nie trafił w zamierzony cel. To jedyny możliwy powód, dla którego mogliby najechać na Thompson Corners w stanie Maine. Cholera, sam już miałem dość tego miejsca, dlatego się zaciągnąłem. Moje rodzinne miasteczko nie jest złe, ale to nic specjalnego. Sporo krów, owiec, różnych upraw. Niektórzy ludzie, jak mój tata, pracowali w papierni w Milliconack, dało się też wyżyć z pracy drwala, przewodnika myśliwych czy wędkarzy, czasami ze spawania.

Nikt w północnym Maine nie żyje z tylko jednej pracy. W każdym razie Thompson Corners to nie żaden ważny cel strategiczny, o którym by pomyślano, rozsyłając transportowce bojowe z kilkunastoma ciężko uzbrojonymi żołnierzami. Żołnierze Ruharów – pocieszne, futrzaste dranie – zapewne czekali, aż ich jednostka w końcu zatrzyma się przed szkołą podstawową w środku miasteczka, otworzyli drzwi, ujrzeli wspaniałą panoramę Thompson Corners i spytali pilota, gdzie się, do cholery, znajdują. Żołnierze to żołnierze, czy mają futro, skórę, czy łuski. Zatem, zgodnie z logiką, Ruharowie wystrzelili rakietę w najbardziej majestatyczną budowlę w okolicy, czyli skład ziemniaków i imponująco zrównali go z ziemią. Wybuch był taki, że chyba naprawdę musieli nie znosić kartofli. Następnie zniszczyli dwa mosty przez rzekę Scanicutt: kolejowy i starą betonową przeprawę drogową, która była tam od czasu, gdy zbudowano ją za Roosevelta w latach trzydziestych. Mieliśmy sporo deszczu i poziom wody w rzece był wysoki, więc bez mostu jedynym sposobem na dostanie się do miasteczka została podróż do Woodford i skorzystanie z tamtejszej przeprawy. To byłby świetny pomysł, gdyby spanikowani kierowcy nie zapchali dróg, bo sto innych osób wpadło na dokładnie ten sam pomysł.

Gdy zobaczyłem, że okręt szturmowy leci w stronę centrum Thompson Corners, ciągnąc za sobą smugę dymu, właśnie jechałem do miasta furgonetką rodziców, aby odebrać siostrę z domu jej koleżanki. Minęło dziesięć minut od pierwszych ataków i w radiu mówili, że gubernator ogłosił stan wyjątkowy i poprosił wszystkich, aby zachowali spokój.

Następnie wysiadła cała komunikacja. Radio, telefony, telewizja, do tego jeszcze elektryczność. Nie musiałem czekać na instrukcje, zamierzałem pojechać po siostrę, wrócić do domu i przeczekać wraz z rodziną do czasu, aż dowiemy się, co się tu właściwie dzieje. Za siedzeniem miałem strzelbę ojca do polowania na ptaki i pudełko amunicji dobrej na kaczki i niewiele więcej. To pokazuje, jak trzeźwo myślałem tamtego ranka. Cały sprzęt z wojska, w tym karabin, zostawiłem w Fort Drum, w stanie Nowy Jork. W końcu byłem na przepustce. Wyjeżdżając zza wzgórza, zobaczyłem ruiny mostów i niemal zderzyłem się z samochodami, które również utknęły, próbując dostać się do miasteczka.

Bill Geary, ochotniczy strażak i emerytowany kapitan Gwardii Narodowej Maine, organizował ludzi, żeby pojechać do Woodford i dostać się do Thompson Corners starą drogą pożarową. Jak głupek krzyknąłem, że moja furgonetka ma napęd na cztery koła. Prawie każdy w północnym Maine ma napęd na cztery koła, nawet jeśli to stare, zajeżdżone subaru. Jako że byłem ostatni w kolejce, szybko zawróciłem i trzech gości, których samochody wpadły do rowu, wsiadło do mojej furgonetki. Pędziliśmy jak kawaleria jadąca na ratunek w starym filmie.

Gdy w końcu przebiliśmy się przez korki, przejechaliśmy przez most w Woodford i pokonaliśmy połowę drogi kiepsko konserwowaną drogą pożarową, Ruharowie zajęli już centrum Thompson Corners – puste, bo żaden człowiek nie czekał na imienne zaproszenie, by stamtąd spieprzać. Jeden zastępca szeryfa spanikował i wystrzelił kilka razy z dziewiątki, aż Ruharowie się wkurzyli i rozwalili stację benzynową.

Widziałem wtedy wielokrotnie Ruharów z bliska. Nie, nie jedzą ludzi. I nie zabijają małych dzieci. Możecie wierzyć sobie w propagandę, ale wiem, co widziałem. Gdyby ten zastępca szeryfa nie otworzył ognia, Ruharowie mogliby nie zabić ani jednej osoby w miasteczku. Nie winiłem ich nawet. Gdyby jakiś idiota próbował mnie ostrzelać, też dałbym mu popalić. Wiem, bo robiłem to samo w Nigerii.

W każdym razie brama Służb Leśnych na drodze pożarowej była zamknięta, więc straciliśmy pięć minut, czekając, aż trzy samochody przed nami facet spróbuje rozwalić zamek ze strzelby. Niespodzianka! Leśnicy to przewidzieli i zamek ani drgnął. Więc facet staranował bramę i rozwalił zarówno ją, jak i swój samochód, który trzeba było zepchnąć na pobocze.

Tak, tak, każdy ma jakąś historię z tego dnia, ale ta jest moja, więc zamknij się i słuchaj! Jedno, czego się dowiedziałem, to tego, że trepy z armii Ruharów są dokładnie jak trepy w całej Galaktyce. Chcieli, żeby walki w końcu się skończyły, żeby mogli wrócić do koszar czy innych nor. Czy ich nienawidziłem? Jasne, ale nie uważam, że mieli na celu zabijanie ludzi, chyba że jako skutek uboczny działań. Jaki by nie był cel ich przybycia na Ziemię, wylądowali nie tam, gdzie trzeba, i robili, co mogli najlepszego w tej sytuacji. Wszyscy lepiej by na tym wyszli, gdyby Ruharowie siedzieli w uszkodzonym transportowcu z palcami w tyłkach i zadzwonili po swój odpowiednik pomocy drogowej. Ale to tak nie działa. W każdej misji nieuchronnie coś się spierdoli. Dostosowujesz się, jak tylko dajesz radę, i robisz, co możesz, żeby osiągnąć cele. Ta grupa Ruharów uznała, że ich celem jest zajęcie hrabstwa Penobscot, czy to miało sens, czy nie. Kristangowie mówią, że najprawdopodobniej plan Ruharów zakładał zniszczenie naszej infrastruktury przemysłowej i cofnięcie nas do epoki kamiennej, żebyśmy nie stanowili dla nich zagrożenia. Jeśli o to chodziło, minęli cel o kilkaset kilometrów, lądując w Thompson Corners. Kristangowie zapewne mówili prawdę o tym, dlaczego zaatakowali nas Ruharowie, chociaż kłamali o wszystkim innym, ale do tego jeszcze dojdę.

Nie powinniśmy walczyć z Ruharami. To nie oni są naszymi wrogami, tylko nasi sojusznicy.

Jednak lepiej zacznę od początku.

Nazywam się Joe Bishop. Miałem dwadzieścia lat w dniu, gdy Ruharowie zaatakowali Ziemię, i byłem starszym kapralem w Armii Stanów Zjednoczonych. Przed wojskiem miałem nieco dłuższe włosy o nieokreślonym kolorze między blond a brązem, który odziedziczyłem po matce. Nazywała ten kolor „mysim” i farbowała swoje na złoty blond, odkąd pamiętam. Niebieskie oczy mam po obojgu rodziców, a metr dziewięćdziesiąt wzrostu zdecydowanie po tacie. Moja mama ma ledwie metr sześćdziesiąt. W liceum grałem na trzeciej bazie w drużynie bejsbolowej, jako skrzydłowy w futbolu amerykańskim i rezerwowy rzucający obrońca w koszykówce, chociaż nie grałem w kosza w ostatniej klasie. Prawda jest taka, że w bejsbolu i futbolu też nie byłem gwiazdą. Pracowałem ciężko, stawiałem zwycięstwo drużyny na pierwszym miejscu i zdarzało nam się wygrywać. Gdy przyszedł czas rekrutacji na studia, nie wiedziałem, dokąd chcę iść ani kim chcę być w przyszłości. Wiedziałem tylko, że nie zamierzam siedzieć całymi dniami za biurkiem. Chciałem też wydostać się z Thompson Corners. Mój ojciec przez kilka lat służył w lotnictwie, po czym przeszedł do rezerwy jako mechanik. To samo robił w papierni. Lubił mieć wciąż zajęte czymś ręce, naprawiać rzeczy – i ja w zasadzie też. Nie przelewało nam się i nie chciałem pogrążać się w długach przez kredyt studencki, więc wybrałem armię.

Gdy się zaciągnąłem, zrobiłem to, bo chciałem służyć ojczyźnie oraz po to, aby armia opłaciła mi studia. Poza tym to życie do mnie przemawiało. Lubiłem otwarte przestrzenie, biwakowanie, piesze wędrówki, kajakarstwo. Jasne, że szkolenie było ciężkie, ale nie napotkałem w nim nic, czego się nie spodziewałem, i byłem dumny z tego, że trafiłem tam, gdzie chciałem, czyli do 10 Dywizji Górskiej Piechoty w Fort Drum w stanie Nowy Jork. Misja pokojowa w Nigerii nie była wymarzoną wyprawą, jednak dostaliśmy rozkazy. Zaskoczyło mnie bardzo, że misja pokojowa oznacza zabijanie tak wielu ludzi. Ale jest, jak jest.

Teraz już wiecie, dlaczego leżałem pod krzakiem na wzgórzu, z którego miałem widok na centrum miasteczka, patrzyłem na uszkodzony transportowiec Ruharów i zastanawiałem się, co powinniśmy zrobić. O ile w ogóle powinniśmy podejmować jakieś działania.

– To naprawdę wielki chomik, Bish, nie kłamałeś – stwierdził Tom Paulson, oddając mi lornetkę. – Co robimy?

– Jeszcze nie wiem. Pomyślę.

W okolicy mieszkało sporo weteranów. Jeden z nich był ze mną, ale Tom służył jako zaopatrzeniowiec w marynarce dwadzieścia lat temu, a ja byłem w czynnej służbie w piechocie i całkiem niedawno sprawdziłem się w boju. Pewnie miało sens, że inni czekali, aż coś wymyślę. Wiedzieli, że walczyłem w Nigerii, ale walka z paramilitarnymi bandami w buszu to coś zupełnie innego niż wielkie kosmiczne chomiki w moim rodzinnym miasteczku.

– Cholera, gdzie ci wszyscy fanatycy broni, gdy ich potrzeba? Tylko tyle mamy? – Z niepokojem spoglądałem na kolekcję sztucerów myśliwskich, strzelb i paru pistoletów kalibru dziewięciu milimetrów. Każdy w Thompson Corners miał broń, bo każdy polował, a przynajmniej musiał odstraszać niedźwiedzie od karmników dla ptaków na podwórzu. – Nikt nie ma starego M60 na poddaszu? Może kałacha?

– Cholera, Bish, zabijam łosie, żeby je zjeść, a nie, żeby nic z nich nie zostało – odparł Tom. – Licencja myśliwska tania nie jest.

– Dobra, dobra, ja też. – Znów spojrzałem przez lornetkę na chomiki patrolujące ulice miasteczka. Na czarny dym dochodzący ze składu ziemniaków po drugiej stronie miejscowości. Na prom chomików, czy też lądownik lub okręt szturmowy, czy jak go tam zwali. Był brzydki, kanciasty i wyglądał groźnie z wgniecionym dziobem i pogiętym skrzydłem. Spoczywał przed miejscową podstawówką.

Chomiki. Mieliśmy na nich inne nazwy: szczury, łasice, gryzonie, ale z uwagi na złociste futro, okrągłe twarze i wąsiki najbardziej przypominali chomiki. Tyle że zwykłe chomiki nie miały metra osiemdziesięciu wzrostu, nie nosiły pancerzy, hełmów i gogli, wrednie wyglądającej broni i nie przylatywały z orbity w lądownikach. Przynajmniej o ile mi wiadomo. Znaczy się nigdy nie miałem chomika, więc co ja tam wiem? Nie mieliśmy pojęcia, że to chomiki, do czasu aż jeden z nich we włazie do ich pojazdu – może pilot, bo nie miał broni – zdjął hełm, wyciągnął coś z kieszeni i zaczął to jeść. Nakrzyczano na niego i znowu założył hełm, ale zdążyliśmy zobaczyć jego futrzasty łeb i chomicze uszy. No, nie do końca chomicze, ale dość podobne.

Susie Tobin oderwała wzrok od celownika sztucera.

– A co z kamieniołomem? Mają tam dynamit, prawda?

Susie miała jakieś metr pięćdziesiąt wzrostu i na co dzień pracowała jako nauczycielka w lokalnym gimnazjum. Na pierwszy rzut oka uznalibyście, że nie potrafiłaby nawet unieść swojej broni. Ale widziałem rzędy poroży wzdłuż ściany jej stodoły, więc najwyraźniej umiała się nią posługiwać.

– Co zrobimy z dynamitem? – parsknął Diego. – Podbiegniemy do tego ich statku i wrzucimy przez drzwi? Nie zdążylibyśmy się nawet zbliżyć na sto metrów.

– Susie ma rację – powiedziałem, myśląc o kłopotach, jakie improwizowane ładunki wybuchowe sprawiły nam w Nigerii. Stanowiły problem na drogach, ale zwłaszcza kiedy patrolowaliśmy wioskę i mieliśmy ograniczony ogląd, a miejsc do schowania bomby było mnóstwo.

Patrolowaliśmy tak, jak teraz chomiki. Pary gryzoni zaglądały do budynków w centrum miasteczka, co niewiele im dawało, zważywszy że to Thompson Corners. Można by pomyśleć, że w Dzień Kolumba okolica będzie się roiła od turystów. Można by, jeśli nie miało się szczęścia zawitać kiedykolwiek do mojej rodzinnej miejscowości. Dzień Kolumba to w Nowej Anglii czas, kiedy miastowi z południa przyjeżdżają na prowincję, żeby zobaczyć kolorowe liście na drzewach, nocują w staroświeckich pensjonatach i robią mnóstwo zdjęć.

W naszej części Wielkich Lasów Północnych miewamy turystów, ale nie z tych gapiących się na drzewa. Do czasu Dnia Kolumba większość zdążyła zgubić liście, a nasza część Maine i tak jest dość płaska, no i sosnowe igły nie zmieniają barwy. Ludzie przyjeżdżają tu kajakować, łowić ryby, polować i jeździć na skuterach śnieżnych. Niewiele z tego ma sens w pierwszej połowie października, więc kiedy rozbili się tu Ruharowie, miasteczko okazało się dość puste. I dobrze, bo nie wyobrażam sobie, co by się stało, gdyby podstawówka była wtedy pełna. Nie musiałem zresztą wyobrażać sobie tego scenariusza, bo widziałem coś takiego w filmie „Czerwony świt”. Tym dobrym, z czasów Reagana, nie tym kiepskim remake’u.

W każdym razie miałem pomysł.

– Susie, twój ojciec pracuje w kamieniołomie, prawda? Idź z Tomem i przynieście dynamit, detonatory, druty, wszystko, czego trzeba, żeby coś wysadzić. – Nie miałem pojęcia, jak to zrobić, jako że nigdy nie widziałem na żywo laski dynamitu. – Diego, zostań tu i wypatruj chomików, zobacz, jakie trasy patrolują, a zwłaszcza jak często przechodzą obok starego ratusza. Stan, Deb, zobaczcie, czy uda wam się zdobyć jakąś ciężarówkę lub furgonetkę dość dużą, żeby z tyłu zmieściło się kilka osób. Ale zakrytą, nie z otwartą platformą z tyłu. Trzymajcie się tej strony miasteczka, nie próbujcie przejechać przez szosę jedenaście, bo zobaczą was chomiki. Jeśli coś znajdziecie, podjedźcie do drogi na Red Brook i czekajcie. Tam się spotkamy.

– Dobra, Bish. – Tom skinął głową. – Co robimy?

Spojrzałem jeszcze raz na Ruharów, notując w myślach rozmieszczenie ich sił, trasy patroli, pozycje obronne.

– Idziemy do dentysty.

*

– Chyba żartujesz – wypaliłem.

– Bish – próbował mnie udobruchać Stan – to najlepsze, co udało się znaleźć. Albo to, albo stary dodge neon.

– Większość ludzi wsiadła do samochodów i wyjechała w pośpiechu. Wygląda na to, że po tej stronie rzeki zostało niewiele aut – stwierdziła Debbie.

– Tak, ale…

Tom pokręcił głową.

– Nie ma, kurwa, mowy, nie będę tego prowadzić. Walczymy z inwazją kosmitów. Nie możemy jechać tym czymś.

Musiałem się zgodzić. Była to w sumie idealna fura, poza jedną kwestią. Znaleźli wóz dostawczy, taki, jakiego używa FedEx. Był w niezłym stanie technicznym, miał opony w dobrym stanie, jedynie w paru miejscach przeświecała rdza. Furgonetka miała spore tylne drzwi, więc kilkoro ludzi mogło szybko wsiadać lub wysiadać i ponoć jeździło się nią całkiem nieźle. Znaleźli ją za garażem braci Davis, gdzie musiała przechodzić renowację wnętrza, bo wywalono z niego wszystko poza fotelem kierowcy. To był dobry wóz, poza jedną rzeczą.

Barney.

Barney, wielki fioletowy dinozaur z kreskówki, z wiecznym głupawym uśmieszkiem. Na furgonetce wymalowany był Barney i smerfy, Myszka Miki, jednorożce i sporo innych fikcyjnych postaci. Ktokolwiek ją pomalował, dokonał ciekawych wyborów artystycznych, bo na przykład dlaczego Iron Man machał do smerfów? I czy przy prawym przednim błotniku był Darth Vader? Czyżby ktoś próbował zamalować na czarno rdzę i postanowił być kreatywny? Większość postaci namalowano koślawo i trochę mi zajęło zorientowanie się, że ta, którą wziąłem za siedzącego Buddę, miała być Kubusiem Puchatkiem. To był oczywiście samochód sprzedawcy, jeśli ktoś jeszcze nie zgadł. Absurdalna lodziarka, która zapewne nie miała pozwolenia na użycie żadnej z postaci będących zarejestrowanymi znakami handlowymi. I nie było na niej znajomego logo „Mister Softee” – zamiast tego napisano od szablonu „Super Softie”. Supermiękkie lody? Czy to znaczyło, że były roztopione?

To wyraźnie była nielegalna lodziarka, która jeździła kiedyś po przedmieściach większego miasta, sprzedawała przeterminowane lody i starała się unikać policji. Wielkiego fioletowego Barneya wymalowanego po obu bokach i pluszowego Barneya na masce nie dało się przeoczyć. Kimkolwiek był właściciel wozu, musiał naprawdę lubić Barneya.

– Moglibyśmy go szybko przemalować.

– Nie mamy na to czasu, do cholery – warknąłem. Nie podobał mi się ten pomysł, ale nie mieliśmy specjalnego wyboru. – Poza tym chomiki nie wiedzą, kim jest Barney. Może uznają, że to groźny drapieżca.

Sam w to nie wierzyłem.

– Na litość boską – jęknęła Susie. – Czy wy boicie się jechać samochodem z napisem „Softie”? Dorośnijcie wreszcie. Ja mogę kierować. Joe, jaki mamy plan?

*

– Dalej, gazu! – krzyknęliśmy ze Stanem, gdy wskoczyliśmy do środka i padliśmy na podłogę samochodu. Susie nie trzeba było dwa razy powtarzać, wcisnęła gaz do dechy, gdy jeszcze znajdowaliśmy się w powietrzu. Stan wyleciałby ze środka, gdyby Deb nie złapała go za kołnierz. Tom wkopał nogi Stana do środka i zamknął tylne drzwi. Furgonetka przejechała właśnie nad sporą dziurą w drodze, a Tom wylądował tyłkiem na żołnierzu Ruharów. Chomik warczał, co oznaczało, że wciąż żyje. Bo nie byłem do końca pewien, czy nie jest martwy, gdy go pochwyciliśmy.

Z perspektywy czasu to był głupi plan i po prostu się nam poszczęściło. Zauważyłem, że chomiki przechodzą przez alejkę między restauracyjką a sklepem z narzędziami. Podczas gdy reszta z nas poszła po zaopatrzenie, Diego stał na czatach i potwierdził, że patrole chomików przeczesują okolicę, zaglądając do okien i wyważając drzwi. Robili to w całym miasteczku. Wybrałem knajpkę, bo od rzeki prosto na jej tyły prowadziła krótka polna dróżka. Przechodziła przez las i zapewniała niezłą osłonę. Wiatr z północnego wschodu przyniósł ostatnio sporo deszczu, więc rzeka wyglądała niemal jak w czasie wiosennych powodzi, a pokonując skały i płynąc pod mostami, szumiała tak, że zagłuszała silnik naszego samochodu. Dynamit umieściliśmy w środku knajpy, przy ceglanej ścianie zewnętrznej, i wysadziliśmy budynek, gdy chomiki znajdowały się w połowie alejki.

Nikt z nas nie wiedział, ile użyć środków wybuchowych, więc daliśmy za dużo. Większość ściany zawaliła się na alejkę i nawet nasz samochód dostał paroma cegłami. Ale improwizowana bomba zrobiła to, co miała zrobić – pogrzebała dwa chomiki pod stertą cegieł. Tom, Stan i ja chwyciliśmy bliższego z nich, mniej zakopanego w cegłach. Debbie osłaniała nas ze strzelbą, podczas gdy Tom i Stan złapali obcego za ręce, a ja za nogi i potykając się o cegły, podbiegliśmy z nim do lodziarki i rzuciliśmy go na pakę.

Tak, to był głupi plan. Diego obserwował nas ze wzgórza z krótkofalówką, którą Susie wzięła z kamieniołomu. Drugą miała w samochodzie. Diego zgłosił się, gdy tylko dynamit wybuchł. Sześć chomików wybiegło z lądownika. Jeszcze trzydzieści sekund i by nas dorwali. Gdyby z jakiegoś powodu żadne z nas nie wiedziało, jak użyć dynamitu, bomba by nie wybuchła i te dwa chomiki zobaczyłyby samochód, którego wcześniej nie widziały. Nasze szanse przeciwko obcym żołnierzom w pancerzach i z zaawansowaną bronią nie wyglądały za dobrze.

Ale mieliśmy szczęście, nawet jeśli Tom znów upadł, tym razem na przycisk sterujący głośnikami samochodu i na dachu rozległa się melodia „Turkey in the Straw”, podczas gdy my podskakiwaliśmy na żwirowanej drodze, biegnącej wzdłuż rzeki.

– Wyłącz to cholerstwo! – krzyknęła Susie do Stana. Wystarczyło jej, że musi prowadzić. Fotel kierowcy nie miał pasów bezpieczeństwa, a stopami ledwie sięgała do pedałów. Ale chociaż jakoś się ruszaliśmy.

Stan wciskał przyciski i muzyka zmieniła się najpierw na „Camptown Races”, a potem na „Pop Goes the ­Weasel” i kilka melodyjek z gier komputerowych, których nie rozpoznawałem. W końcu udało mu się to wyłączyć. Nigdy nie czułem się tak idiotycznie, jak kiedy próbowałem trzymać obcego żołnierza z tyłu furgonetki, uderzając szczęką o metalową podłogę, podczas gdy z głośników dochodziła głupawa muzyczka, a Barney uśmiechał się demonicznie z obu stron pojazdu.

Przejechaliśmy przez przesiekę między drzewami nad rzeką. Wtedy stwierdziłem, że chomiki nas pewnie zastrzelą. Myślę, że nie zaatakowały dlatego, że zdały sobie sprawę, iż dorwaliśmy jednego z nich. W każdym razie udało nam się przejechać bezpiecznie. Między nami a centrum miasteczka teren nieco się wznosił, a Susie przyhamowała, żeby bezpiecznie skręcić. Gdy wjechaliśmy w końcu na porządną drogę, wcisnęła gaz do dechy. Jechaliśmy już spokojniej, więc Tom i ja związaliśmy chomikowi ręce za plecami i zaczęliśmy wiązać nogi. Jego wyposażenie położyliśmy pod czterema ołowianymi fartuchami, jakie dentyści zakładają na pacjentów przed zrobieniem zdjęcia rentgenowskiego. Uznałem, że w ten sposób zablokujemy sygnał wszelkich urządzeń lokalizujących. Pancerz na torsie miał prosty mechanizm zwalniający, tak jak się spodziewałem, bo czy człowiek, czy obcy, żołnierz musi być w stanie szybko założyć i zdjąć sprzęt.

Odpiąłem też hełm i po raz pierwszy porządnie przyjrzałem się wrogowi. Jedno z oczu miał otwarte, rana na policzku krwawiła, ale nie wydawał się ciężko ranny, głównie oszołomiony i zdezorientowany. Miał na sobie słuchawki i mikrofon, które z niego zdjąłem, a przy pasie jakiś rodzaj radia. Kazałem Tomowi wyrzucić wszystko przez okno. Mogliśmy w razie potrzeby po to wrócić, ale na razie priorytetem było schwytanie obcego jeńca, żeby nasze wojsko mogło go dokładnie zbadać i ustalić, z jakim wrogiem się mierzymy.

Zgodnie z planem Susie zawiozła nas milę dalej, na farmę Toma. Miał tam stodołę i wjechała prosto przez otwarte drzwi, zatrzymując się z piskiem opon. Nie mog­liśmy uwierzyć w to, co się działo. Chomik się wiercił, więc Tom usiadł na nim, a ja trzymałem pistolet wycelowany w jego twarz. To go uspokoiło. Pewnie nigdy nie widział sig sauera, ale potrafił rozpoznać broń.

– Nie słyszę już Diega – oznajmiła Deb, trzymając krótkofalówkę. – Ostatnie, co powiedział, to że obcy biegają w kółko, ale ich statek się nie rusza.

Moje ostatnie instrukcje dla Diega kazały mu odjechać jak najdalej w przeciwnym kierunku, gdy tylko straci nasz wóz z oczu. Na pewno był bezpieczny, znał okoliczne lasy jak własną kieszeń.

– Czekają na pomoc drogową – wysunąłem przypuszczenie.

– Co? – spytała Susie, jakby źle usłyszała.

– Pomoc drogową. Ich okręt jest uszkodzony, więc musieli skontaktować się z resztą floty i czekają na kogoś, kto go naprawi albo ich stąd zabierze. Weźmy naszego futrzaka do piwnicy, zanim jego kumple się ogarną i zaczną go szukać.

Pod domem Toma mieściła się stara piwnica. Sam dom był z połowy dziewiętnastego wieku, a piwnica pozostała jeszcze po poprzednim budynku. W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku rodzina, do której należał dom, poszerzyła ją i zmieniła w schron przeciwlotniczy, a teraz Tom i jego żona Margie używali jej jako składziku. Znieś­liśmy chomika po schodach i nieco uprzątnęliśmy, żeby zrobić dla niego miejsce. Tom spętał go łańcuchem, który przymocował do wystającej z podłogi rury. Dla reszty z nas zostało mało miejsca, bo wokół było pełno półek. Mówiłem już, że Tom i Margie lubią robić przetwory? Cała piwnica była pełna słoików. Większość ludzi w tej okolicy robi zapasy na zimę, bo to znacznie tańsze niż kupowanie w sklepie. Moi rodzice robili mus jabłkowy, powidła, puszkowali pomidory, fasolę i co tylko rosło w ogrodzie. Schron Toma wyglądał, jakby Margie planowała zaprosić na kolację całą 10 Dywizję i chciała, żeby jeszcze sporo jej zostało.

– Co teraz? – spytał Sam, spoglądając wygłodniałym wzrokiem na słoik dżemu jeżynowego.

– Teraz czekamy. Na pewno wkrótce zjawi się tu wojsko.

Dziwiliśmy się, że wciąż nie widzimy na niebie żadnych śmigłowców ani myśliwców. Oznaczało to, że wróg ma pełną kontrolę nad przestrzenią powietrzną.

– Miejmy nadzieję, że jego kumple wkrótce odlecą. Gdy dotrze tu nasza kawaleria, przekażemy im go.

– Skąd pomysł, że odlecą? – spytała Deb.

– Bo nie ma szans, aby najeźdźcy z kosmosu obrali sobie Thompson Corners za jeden z podstawowych celów. Trafili tu tylko dlatego, że mieli awarię. Obawiam się tylko, że zostaną na tyle długo, żeby znaleźć swojego futrzastego kolegę, nawet gdy dostaną wsparcie techniczne. Zostanę z nim, a wy lepiej jedźcie na południe i zobaczcie, czy uda wam się znaleźć Gwardię Narodową albo chociaż gliniarzy stanowych.

Susie się oburzyła.

– Odsyłasz kobiety w bezpieczne miejsce? – spytała z rękami na biodrach. Wiedziałem, co to znaczy.

– Masz rodzinę…

– Tom też.

– Tom dostał esemesa od Margie – broniłem się. – Jej i dzieciom nic nie jest, jadą do jej matki. A żona Stana jest w Portland.

– Mój mąż jest w Milliconnack, a dzieci w Bangor, u siostry. Zostaję tutaj. – Uniosła broń dla podkreślenia swoich słów.

– Dobrze – zgodziłem się. Tak naprawdę nie chciałem zostać sam. – Ty i Stan macie broń długą, więc osłaniajcie drogę prowadzącą z lasu za domem. Deb, idź na półkę skalną, wiesz którą. Dasz znać Susie i Stanowi, jeśli zobaczysz, że coś się zbliża. Tom i ja zostaniemy z futrzakiem.

*

Chomik nie był zbyt gadatliwy. Tom i ja próbowaliśmy porozumieć się z nim za pomocą gestów, ale siedział z kamienną twarzą. Poza chwilami, kiedy się wiercił, wtedy robił krzywą minę. Na jego biodrze była krew, czerwona krew. Przynajmniej mieli czerwoną, a nie zieloną czy niebieską. Podszedłem powoli z wyciągniętymi rękami, żeby pokazać, że nie mam przy sobie noża.

– Musimy obejrzeć twoją ranę – powiedziałem głośno i wyraźnie, co zawsze jest najlepszym sposobem na porozumienie z obcokrajowcami. Pamiętajcie, obcokrajowcy są głupi, więc trzeba mówić głośno i wyraźnie, żeby was zrozumieli.

Chomik próbował jak najbardziej się cofnąć, ale nie miał zbyt dużego pola manewru. Wskazałem na swoje biodro, potem na jego, po czym dotknąłem czerwonej kałuży na podłodze i podniosłem palec tak, żeby zobaczył krew. Pokręciłem głową i pomachałem palcem.

– Jesteś ranny. To niedobrze.

– Bish – odezwał się niepewnie Tom – jesteś pewien, że można dotykać jego krwi?

– Na pewno. Masz tu jakieś bandaże?

– Tak, w szafce jest apteczka. Mamy też papierowe ręczniki. Margie kupuje je hurtem.

Chomik nie był ciężko ranny. Oczyściłem ranę wodą utlenioną, co sprawiło, że znowu się wzdrygnął, po czym posmarowałem ją maścią antyseptyczną i zawiązałem bandaż. Patrzył potem na mnie inaczej, jakby nie spodziewał się, że ludzie będą cywilizowani. Wydał z siebie jakiś rodzaj cmoknięcia.

– Chyba chce wodę? – zgadywał Tom.

Margie kupowała też hurtem butelki wody. Wyciąg­nęliśmy trzy. Tom i ja napiliśmy się ze swoich, po czym otworzyłem trzecią i przyłożyłem chomikowi do ust. Wypił duszkiem połowę zawartości, patrząc mi wciąż w oczy, co nieco mnie zmroziło. Następnie spojrzał znacząco na lewą przednią kieszeń, wskazując na nią nosem. Ostrożnie otworzyłem magnetyczną klapę i wyciągnąłem coś, co wyglądało jak baton energetyczny. Nie miało jaskrawego opakowania jak batony, które znamy z armii. Po prostu szczelny zielony płat plastiku z białymi napisami w obcym alfabecie. Oderwałem końcówkę plastikowego opakowania, trzymając je z dala od twarzy. Nie było to zbyt mądre, bo co, gdyby to był jakiś materiał wybuchowy i w ten sposób wywołałbym eksplozję? Ale nic się nie stało. Powąchałem ostrożnie zawartość. Pachniała jak cukier i gałka muszkatołowa wymieszana z trocinami. To zdecydowanie był baton energetyczny. Oderwałem kawałek i podałem go do ust chomikowi. Przez dłuższą chwilę żuł, zapewne ich batony są tak twarde, jak nasze. Po około dziesięciu minutach zjadł połowę, wypił więcej wody, po czym pokręcił głową, gdy podałem mu kolejny kawałek. Reagowałem podobnie na nasze. Połowa zwykle wystarczyła, zanim zaczynała mnie boleć szczęka.

W ramach dalszej współpracy międzygatunkowej owinąłem resztę batona w opakowanie i włożyłem z powrotem do kieszeni jeńca, obok dwóch kolejnych. Uśmiechnął się albo próbował. Bez wzajemnego porozumienia uśmiech można zrozumieć jako groźne obnażenie zębów. Jego zęby nie różniły się szczególnie od ludzkich, tyle że wyglądały jak pokryte emalią. Dwa przednie siekacze były większe niż u ludzi, ale nie komicznie wielkie jak u bobra. Teraz, gdy znalazłem się bliżej, zobaczyłem, że futro pokrywa całą skórę, ale jest rzadsze i krótsze niż na ludzkiej brodzie.

– Słyszałeś? – spytał Tom. – Coś jakby krzyki.

Drzwi do schronu były uchylone, żebyśmy mogli słyszeć Susie. Tom wyszedł na zewnątrz. Słyszałem, że coś krzyczy do Stana. Wsunął głowę do środka.

– Mówią, że przyleciała pomoc drogowa.

Zostawiliśmy chomika w schronie i ruszyliśmy do lasu za domem Toma.

– Przyleciało z północnego zachodu, widziałam najpierw smugę – oznajmiła Deb. – Wleciało prosto w środek miasta. Chyba miałeś rację, Joe. Chomiki wezwały pomoc.

– Mam nadzieję, że jakąkolwiek mają misję, jest ważniejsza niż znalezienie jednego zagubionego żołnierza. – Gdyby nowy okręt obcych zebrał zgubione chomiki i odleciał, planowałem załadować futrzaka z powrotem do lodziarki i pojechać na południe, aż znajdziemy jakąś jednostkę wojskową, pewnie Gwardię Narodową, która go od nas przejmie. – Chodźmy na półkę skalną i rozejrzyjmy się.

Nie zobaczyliśmy nic dobrego. Nowy okręt obcych, tego samego typu co pierwszy, krążył nad miasteczkiem na wysokości około stu pięćdziesięciu metrów. Wyglądało na to, że czegoś szuka. Z jego boków wystawały wysunięte wyrzutnie rakiet. Zobaczyliśmy rozbłysk, usłyszeliśmy grzmot i ze środka miasteczka uniosła się kolumna dymu.

– Rozwalili uszkodzony okręt – stwierdziłem, zupełnie jakby wszyscy się tego nie domyślili. – Ciekawe.

– Dlaczego? – spytała Deb.

– To chyba znaczy, że nie zamierzają tu zostać. Przynajmniej nie konkretnie tutaj. I nie chcą, żebyśmy grzebali przy ich sprzęcie. Gdyby planowali zostać na dłużej, sprowadziliby ekipę naprawczą.

Okręt poleciał nieco w górę i ruszył powoli w naszą stronę. Nie całkiem naszą, ale na wschód, a potem wzdłuż rzeki.

– Cholera. – Stan splunął na ziemię. – Musieli odebrać sygnał z tego, co wyrzuciliśmy z wozu.

Próbowałem wszystkich uspokoić.

– Nie panikujcie. Dlatego to wyrzuciliśmy i dlatego nasz chomik jest teraz głęboko pod ziemią i betonem, za stalowymi drzwiami – Gdy nasz jeniec trafił do piwnicy, Stan zarzucił na maskę i rurę wydechową samochodu koce ołowiane, żeby zamaskować źródło ciepła. – O ile w jakiś sposób nie pojadą za nami aż do stodoły Toma, przeszukanie okolicy zajmie im sporo czasu. Nie wiedzą, czy nie pojechaliśmy już dziesięć kilometrów dalej.

Stan i Deb proponowali, żeby jechać, zamiast zatrzymywać się u Toma, żeby znaleźć się jak najdalej od Thompson Corners, zanim przybędzie więcej kosmitów. Zawetowałem ten pomysł, bo nie wiedzieliśmy, kiedy to się stanie, a poza tym nie do końca byłem pewien, że ołów zablokuje sygnał. Nie wiedzieliśmy nawet, czy używają radia, czy jakiejś bardziej egzotycznej technologii. Gdyby obcy byli w stanie nas namierzyć, nie miałoby znaczenia, czy znajdujemy się kilometr, czy pięćdziesiąt kilometrów dalej. Schron Toma wydawał się za to idealnym miejscem na ukrycie technologicznie zaawansowanego kosmity. To, czy mój plan był dobry, zależało od tego, co zrobią najeźdźcy.

Okręt obcych powoli przesuwał się wzdłuż rzeki, a następnie przyspieszył i ruszył nad szosą na południe, w naszą stronę. Zrobił dwa okrążenia i opadł poniżej linii drzew. Przez jedną spokojną chwilę wszystko wyglądało jak zwykły październikowy dzień w Maine. Dom Toma i Margie był starannie utrzymany, za budynkiem znajdowało się kilka stosików drzewa na opał. Margie owinęła łodygi kukurydzy wokół latarni w ogrodzie przed domem w ramach przygotowań do Halloween. Za domem miała przyozdobioną wannową Madonnę z…

A, lepiej wyjaśnię, czym jest wannowa Madonna, bo widać, że nie znacie się na kulturze. Bierze się starą wannę, do połowy zakopuje w ziemi, maluje z zewnątrz na biało, a w środku na niebiesko, po czym umieszcza się wewnątrz figurkę Dziewicy Maryi, jak w grocie. To rodzaj kapliczki domowej roboty. Obecnie da się takie kupić gotowe, zrobione z betonu, ale to oszustwo, a Bóg wie, kiedy oszukujesz. Większość ludzi otacza je kamieniami albo kwiatami. Kapliczka Margie otoczona była jaskrawymi chryzantemami. A przynajmniej tak mi się wydaje, nie jestem ekspertem od kwiatów. Madonna była tam już, gdy Tom i Margie kupili dom. Margie przyozdabiała ją odpowiednio na każdą porę roku. W okolicy Bożego Narodzenia Maryja nosiła czapkę Świętego Mikołaja. Obecnie, na Halloween, była ubrana jak rycerz Jedi, razem ze świecącym mieczem świetlnym, który Tom podłączył do prądu. Mam nadzieję, że Bóg ma poczucie humoru.

Po drugiej stronie drogi było mnóstwo sosen, dalej płaskie pola i zarys rzeki. Był miły, słoneczny dzień. Poza słupami dymu od strony miasteczka i spalonym okrętem obcych. I poza tym, że drugi okręt obcych właśnie znów wzlatywał w górę. Uniósł się na wysokość jakichś trzystu metrów i znieruchomiał.

– Musieli znaleźć ten sprzęt, który wyrzuciliśmy z samochodu, i zostawili na ziemi paru żołnierzy, żeby się rozejrzeli – stwierdziłem. – Okręt zapewnia wsparcie powietrzne oddziałowi w dole. Tom, między nami a nimi jest ile, sześć, siedem budynków?

– Dziesięć. Nie policzyłeś McDonaldsów i Burgessów na poboczu. I starej stacji benzynowej nieużywanej od dwudziestu lat. To dziesięć miejsc z dodatkowymi budynkami, jak szopy i garaże. Będą musieli dokładnie je przeszukać, a to zajmie im nieco czasu.

Przygryzłem wargę, co zwykłem robić, gdy się zamyślę.

– Ich dowódca nie ma pojęcia, gdzie zabraliśmy futrzaka. – Co ja bym zrobił w tej sytuacji? – Moglibyśmy być w dowolnym z tych budynków, w jakiejś jaskini, w lesie albo piętnaście kilometrów dalej. Nie może wiedzieć.

Chyba że nasz jeniec miał jakiś rodzaj nadajnika, który można było wykryć nawet w schronie. W końcu dysponowali technologią podróży międzygwiezdnych. Podrapałem się po brodzie. To też robię, gdy myślę.

– Wysłali tylko jeden okręt. Gdyby to była misja poszukiwawcza, wysłaliby kilka. Ich pilot musiał wystartować z orbity, zanim złapaliśmy chomika. Planował tylko zabrać załogę z pierwszego okrętu i odlecieć.

– Co to znaczy? – spytała Susie.

– Że następne pięć minut powie nam, co zdecydowali. Jeśli okręt odleci, to znaczy, że trzymają się pierwotnego planu i przeprowadzą poszukiwania później. Jeśli zostaną dłużej, oznacza, że porzucili pierwotny plan i czekają na posiłki, by dokładnie przeczesać okolicę.

– To byś zrobił? – spytała Susie.

– To drugie byśmy zrobili w armii.

Obcy okręt znów obniżył lot, po czym ponownie uniósł się, bliżej nas.

– Cholera! Czyli opcja B! Zostawił na ziemi kolejny oddział i będą przeszukiwać budynki. – Spostrzegłem, że Susie znów spogląda na broń. – Dziewczyno, zapomnij o obronie Alamo! – rzuciłem. – Mamy tylko trzy karabiny, strzelbę i dwa pistolety. Jeśli się zbliżą, pojedziemy przez las na wschód. Rakiety na tym okręcie mogłyby nas wszystkich zabić z wysokości trzech kilometrów.

– Mamy się poddać?

– Nie, ale bądźmy realistami. – Nie mogłem uwierzyć, że kłócę się o to z Susie. – Nie możemy użyć znowu lodziarki, zbyt się wyróżnia, a obcy są blisko.

– Dobrze! – odparła. – Opatulimy futrzaka w ołowiane koce i zaniesiemy do lasu. To tylko półtora kilometra od rzeki, a będziemy mogli…

– Hej! – zawołała Deb. – Niebo! Więcej świateł! – Unieśliśmy wzrok i zobaczyliśmy kolejne błyski. – O cholera! Sprowadzają posiłki? To nie może… Cholera jasna!

Odwróciliśmy wzrok, mając mroczki w oczach od niezwykle jasnej eksplozji nad nami. Mrugałem, patrząc na ziemię. Mój cień migotał od kolejnych wybuchów.

– O tak! – Stan uniósł pięść. – Dostają za swoje! Atomówkami w nich!

– Niemożliwe. – Pokręciłem głową. – Nasze atomówki nie namierzają celów, mogą uderzać tylko w zaprogramowane cele na Ziemi.

O ile lotnictwo nie dysponowało jakimiś ekstra zabawkami, o których nie wiedziałem. Wciąż mieniło mi się w oczach. Zasłoniłem je i spojrzałem ku horyzontowi. Więcej eksplozji na niebie, dalej od nas.

– To nie my.

Czy to wybuch elektromagnetyczny? Obcy zdetonowali atomówki wysoko na niebie, żeby unieszkodliwić naszą elektronikę? Wówczas tego nie wiedzieliśmy, ale druga fala rozbłysków to była grupa bojowa Kristangów, skacząca na orbitę i atakująca Ruharów.

– To kto to jest? – spytał Tom.

– Hej, patrzcie! – Deb wskazała na drogę. Obcy okręt, szukający naszego jeńca, obniżał znów lot. Znalazł się na ziemi tylko na kilka minut, zanim ponownie odleciał. Tym razem prosto w górę. Usłyszeliśmy grom naddźwiękowy i zobaczyliśmy pozostawioną za nim smugę. Gdziekolwiek leciał, bardzo się spieszył.

– Cokolwiek tam się dzieje, ten okręt właśnie dostał nowe rozkazy. Wsadźmy futrzaka z powrotem do fury i zawieźmy go do arsenału Gwardii Narodowej.

– I co wtedy? – spytał Tom, gdy ruszyliśmy z powrotem, spoglądając co chwila na niebo. Musieliśmy zabrać chomika, zanim kosmici znów zmienią zdanie.

– Wtedy zobaczymy, jakie mam rozkazy. – Gdybym nie mógł skontaktować się z 10 Dywizją, zamierzałem na razie dołączyć do lokalnej jednostki Gwardii Narodowej albo rezerwy. – I jakoś przetrwamy. Mam poczucie, że słoiki Margie okażą się dużo ważniejsze niż broń, gdy przyjdzie zima.

2. Misja

Wiosną byłem w Ekwadorze, czekając, aż wyślą mnie do walki z chomikami w kosmosie. Zaskoczyło mnie, jak chłodno było w górach równikowego kraju. Zawsze wyobrażałem sobie Amerykę Południową jako miejsce, gdzie panuje duszący upał, jak w Nigerii. Zima w Maine była trudna nie, jeśli chodzi o temperaturę i opady śniegu, bo były dość przeciętne. Po prostu przez dłuższy czas nie mieliśmy elektryczności, a benzynę i olej opałowy trzeba było oszczędzać. Moje miasteczko było lepiej przygotowane na tę zimę niż większość kraju. Rodzice mieli w domu piecyk na drewno i drugi w garażu. Zresztą w garażu zamieszkała po świętach pewna rodzina z dalszej części stanu, którą wymroziło z jej mieszkania. Mój ojciec przehandlował naprawę traktora za bale słomy, z których zrobiliśmy izolację ścian, a potem zakryliśmy je brezentem. Odwiedziłem kilka razy rodziców i w garażu było ciepło i przytulnie. Pachniało tam świeżo skoszoną słomą. W domu mieszkała poza tym jeszcze jedna trzyosobowa rodzina i samotna kobieta, zakwaterowana w ramach rządowego programu przesiedleńczego.

Wszyscy starali się sobie pomagać przez całą zimę.

Rząd federalny i stanowy nie miały łatwo po ataku Ruharów. Początkowo reagowały na kryzys dość chaotycznie, ale w końcu ogarnęły się i skupiły na tym, żeby po prostu pomóc ludziom przetrwać zimę. Atak nie wyglądał tak jak w filmach fantastycznych. Zamiast uderzać w bazy wojskowe i centra populacji, obcy zniszczyli głównie elektrownie i ośrodki przemysłowe. Dziwnie było patrzeć na obrazy satelitarne Nowego Jorku i Waszyngtonu po ataku. Poza brakiem świateł i ruchu na drogach metropolie pozostały nietknięte. Po tym jak Kristangowie wykopali Ruharów z Układu Słonecznego, Stanom zostało niewiele infrastruktury energetycznej. Telefony i Internet nie działały, prąd docierał tylko tu i ówdzie, radio nadawało ledwie kilka razy dziennie ważne komunikaty. Telewizji nie było. Marynarka sprowadziła do portów w co większych nadmorskich miastach nuklearne okręty podwodne i lotniskowce, żeby zrobić z nich pływające elektrownie, zasilające szpitale i inne najpotrzebniejsze instytucje. Powoli odzyskiwaliśmy sieć energetyczną w reszcie kraju, ale kluczowe słowo brzmiało „powoli”. Gdy wyjechałem do Ekwadoru, moi rodzice wciąż nie mieli prądu, poza generatorem, który ojciec zrobił z wału odbioru mocy traktora. Zasilał traktor mieszanką bimbru i benzyny w proporcji pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Alkohol uszkadzał uszczelki w silniku, więc ojciec i facet mieszkający w garażu wymieniali je co miesiąc. Uruchamiali generator tylko rano i wieczorem, bo na więcej nie wystarczało paliwa.

Największym problemem Ameryki nie był jednak brak elektryczności, lecz krach ekonomiczny po ataku. Ojciec stracił pracę, kiedy zamknięto papiernię. Drwalom brakowało benzyny do ciężarówek, a nawet do pił łańcuchowych. Bez pulpy drzewnej papiernia nie mogła nic produkować. Rynek papieru tak czy siak zapadł się razem z resztą globalnej ekonomii. Uprzemysłowione kraje, takie jak USA, Japonia, Chiny czy cała Europa, jak na ironię miały się gorzej niż słabiej rozwinięte części świata. Im wyższy był poziom technologii jakiegoś kraju, tym mocniej uderzał w niego kryzys. Firmy z branży technologicznej natychmiast straciły na wartości, nie tylko ze względu na brak popytu. Kto chciałby inwestować w Dolinę Krzemową, kiedy nasi nowi sojusznicy – Kristangowie – mieli podzielić się z nami niesamowitą technologią?

Tylko że tego nie zrobili. Kristangowie mówili, że nie jesteśmy gotowi, więc nie można nam jeszcze powierzyć zabawek na ich poziomie, że musimy skupić się na odbudowie infrastruktury. Nasi nowi sojusznicy byli rozczarowujący poza tym, że przegonili Ruharów. Większość grupy bojowej Kristangów odleciała w ciągu tygodnia po pokonaniu najeźdźców, bo Ziemia nie dysponowała odpowiednimi dokami czy stacjami naprawczymi i resztą infrastruktury orbitalnej, jakiej potrzebowali. Nie walczyli z Ruharami dla dobra ludzkości, po prostu chcieli pozbawić ich bazy w naszym zakątku Galaktyki. Ziemia była teraz jak Guadalcanal w czasie drugiej wojny światowej, jak to opisał jeden z oficerów Gwardii Narodowej. Miejscem, które tak naprawdę nie obchodziło żadnej ze stron, ale stanowiło odskocznię do czegoś ważniejszego. USA i Japonia nie były wówczas zainteresowane samą wyspą ani jej rdzennymi mieszkańcami, podobnie jak Kristangowie i Ruharowie Ziemią. Jako Amerykanie, obywatele supermocarstwa z najsilniejszą armią w historii, mieliśmy problem z przyzwyczajeniem się do tego, że teraz to my jesteśmy prymitywnymi tubylcami, patrzącymi jak siły Kristangów i Ruharów biją się o naszą planetę z użyciem broni, której działanie ledwie rozumiemy.

– Hej! Bishop! Hej!

Odwróciłem się zaskoczony i zobaczyłem faceta z mojego starego oddziału – gościa, którego nie spodziewałem się już więcej zobaczyć.

– Placek Kukurydziany! – zawołałem.

– Chleb z Puszki! – odpowiedział. Uścisnęliśmy się i poklepaliśmy tak mocno po plecach, że niemal się zakrztusiłem. Jesse Colter z Arkansas był dumnym synem Południa, co oznajmił mi, gdy pierwszy raz go spotkałem podczas szkolenia. Nazwałem go Plackiem Kukurydzianym, bo to chyba jedli na Południu. Jego odpowiedź odnosiła się do słodzonego melasą chleba z rodzynkami w puszce, który stanowił tradycyjne pożywienie w Nowej Anglii. Kiedyś poczęstowałem go kromką. Niektórzy podgrzewają puszkę w gorącej wodzie, ale ja wolę opiekać każdą kromkę. Odcina się oba końce puszki i wyciska z niej chleb.

Wiem, wiem. Ale zaufajcie mi, jest pyszny.

– A może teraz powinienem nazywać cię Barney? – roześmiał się Jesse.

Cholera. Historia się rozeszła. Całą zimę kolesie z Gwardii Narodowej się z tego śmiali. Nazywali mnie i resztę ludzi, z którymi schwytałem obcego żołnierza, Barney i Smerfy.

– Cholera, czy wszyscy teraz o tym wiedzą?

– Internet zaczyna wracać, więc cała planeta już wie. Cholera, dobrze cię widzieć. Jest tu jeszcze kilku z Dziesiątej, ale nikogo więcej z naszego oddziału.

– Jesteś pierwszą osobą z Dziesiątej, którą widzę – przyznałem, rozglądając się w poszukiwaniu znajomych twarzy.

– Jak się tu znalazłeś? – spytał Jesse, schylając się, żeby podnieść worek, który rzucił, kiedy mnie zobaczył.

– Po Dniu Kolumba chciałem dostać się z powrotem do Fort Drum, ale nikt nie miał dość benzyny, żeby mnie tam zawieźć. Więc spiknąłem się z lokalną jednostką Gwardii Narodowej i spytałem, czy wiedzą, co się dzieje. Pułkownik Gwardii wcielił mnie do swojej jednostki, zresztą i tak przejął ich rząd federalny. Uznałem, że niech będzie, skoro dają mi karabin, hełm i jedzenie. Rozkazy oficjalnie przydzielające mnie do Gwardii przyszły przez radio nieco później. Więc bawiłem się w żołnierza w ­Maine, pomagałem w żniwach, pilnowałem konwojów z paliwem i jedzeniem. A potem kazano mi przyjechać tutaj, więc wsiadłem w pociąg do Bostonu.

Pociąg towarowy. Czułem się jak włóczęga, nawet jeśli miałem bilet od rządu Stanów Zjednoczonych.

– Nie, chodzi mi o to, jak znalazłeś się tutaj? Przyleciałeś?

– A, tak. Z Bostonu przez pięć dni jechaliśmy pociągiem do Miami. Przylecieliśmy jakieś dwie godziny temu boeingiem, który widział lepsze dni.

Jesse skinął głową.

– Ja pojechałem pociągiem do Dallas i czekałem tam ze trzy dni na jakiś lot. Cholerne lotnictwo nie znalazło dość paliwa dla samolotów. Słyszałem, że niektóre jednostki przypływają statkami z Nowego Orleanu i Hous­ton.

– Widziałeś tę całą wieżę?

– Windę? Tyle, co sam teraz widzisz. Nic o tym nie wiem, compadre.

Spojrzeliśmy na górę, której wierzchołek był ledwie widoczny na zachmurzonym niebie. Ze szczytu góry wystrzeliwała wstęga białego światła. Gdy ONZ zgodziła się dostarczyć Kristangom żołnierzy, którzy będą walczyć pod ich dowództwem, ci w mniej niż miesiąc zbudo­wali coś, co nazywali windą kosmiczną. Wybrali tę górę w Ekwadorze, bo znajdowała się na samym równiku. Na jej szczycie zbudowali bazę z reaktorem fuzyjnym, a tysiące kilometrów nad nami, na orbicie geosynchronicznej, znajdowała się stacja. Obie łączyło cienkie pole magnetyczne, w zasadzie stacjonarny piorun. Mieliśmy dostać się na orbitę w windzie jadącej na błyskawicy. Jeden z gości z lotnictwa w moim samolocie powiedział, że Kristangowie wysyłają przez pole magnetyczne impulsy, które popychają kabiny. Winda w Ekwadorze była ukończona jako pierwsza, ale obcy już mówili o zbudowaniu kolejnych dwóch, jednej w Afryce, a drugiej w Indonezji. Zmrużyłem oczy i osłoniłem je dłonią, przyglądając się cienkiemu promieniowi światła.

– Nie wiem, co o tym myśleć. Ale jeśli Kristangowie potrafią zrobić coś takiego, to dobrze, że są po naszej stronie.

– Zdecydowanie, amigo – odparł Jesse.

Patrząc na błyskawicę, po której miałem pojechać na orbitę, zastanowiłem się, co stało się z futrzakiem. Jechaliśmy wtedy lodziarką, aż trafiliśmy na zablokowaną przez policję drogę, ale gdy policjanci zobaczyli, kogo wieziemy, odeskortowali nas aż do Lincoln, gdzie chomika zabrał śmigłowiec Gwardii Narodowej. Potem wszelkie informacje o nim utajniono i poproszono nas, abyśmy przestali o nim opowiadać i o niego pytać. Gdziekolwiek był, miałem nadzieję, że dobrze go traktują.

Naszą uwagę przykuło brzęczenie. Obróciliśmy się i zobaczyliśmy grupę pomalowanych na szaro pionowzlotów, lecących z zachodu. Zwolniły nieco i ustawiły śmigła pionowo, lądując jak helikoptery. Jesse wyjaśnił, zanim zdążyłem spytać:

– Marynarka trzyma przy wybrzeżu dwie grupy lotniskowców, „Lincolna” i „Reagana”. Spotkałem tu dzisiaj paru marines.

– Lecą z nami? – Dwie grupy lotniskowców brzmiałyby imponująco przed atakiem Ruharów. W porównaniu z obcymi wojskami, które mogły zawieźć człowieka na orbitę na błyskawicy, nasze atomowe lotniskowce zdawały się przestarzałe jak czółna.

– Niektóre jednostki marines owszem, ale tamci? Nie, po prostu zabezpieczają windę.

Słyszałem przez radio, że Kristangowie pozostawili kwestie bezpieczeństwa windy kosmicznej Amerykanom. Roześmiałem się.

– Na pewno są przeszczęśliwi.

Żaden prawdziwy marine Stanów Zjednoczonych nie chciał tkwić na warcie, podczas gdy Armia USA leciała w kosmos, by pomścić atak na naszą planetę.

– Żebyś, kurwa, wiedział. Proponowali mi sporą kasę za ten drobiazg. – Jesse pogładził błękitną naszywkę SEONZ na prawym ramieniu z logo Sił Ekspedycyjnych Stanów Zjednoczonych, jak nas teraz nazywano. Narodowe naszywki, w naszym przypadku flagi USA, nosiliśmy na lewym ramieniu. – Tak jakby pieniądze były teraz coś warte.

Zmarszczył czoło i spojrzał na swoje ubranie.

– Przynajmniej oni mają prawdziwe mundury. Ja kupiłem to w sklepie z rzeczami z demobilu w Arkansas.

Spodnie miał dobre, ale górę o trzy rozmiary za dużą.

Mój własny „mundur” także składał się z niedopasowanych części. Spodnie od Gwardii Narodowej Maine, a góra, którą dostałem w pociągu do Miami, pokryta była starym wzorem kamuflażu i wyglądała, jakby leżała w magazynie od czasu wojny w Iraku. Tej pierwszej. A może wojny hiszpańsko-amerykańskiej. Nadal śmierdziała kulkami na mole.

– Może armia da nam nowe.

– Nie liczcie na to – warknął znajomy głos. Obróciliśmy się i zobaczyliśmy porucznika Amosa Gonzaleza, dowódcę plutonu w Dziesiątej. Jesse i ja stanęliśmy na baczność i zasalutowaliśmy. – Spocznijcie. Bishop i Colter, tak? – Uśmiechnął się. – Miło was znów widzieć. Dobrze, że dotarliście na imprezę.

– Pana też miło zobaczyć, poruczniku – odparł Jesse. – Wie pan, ilu nas tu jest?

Pokręcił głową i spuścił wzrok.

– Nadal mamy problemy z komunikacją. Wszystko ogarniamy na bieżąco.

Jesse zmarszczył brwi, słysząc, jak Gonzalez unika odpowiedzi na pytanie.

– Hej, poruczniku, widziałem jak na razie nas i ludzi z Bekających Bekasów, Trzecią Piechoty i marines. Nie bierzemy ze sobą żadnych jednostek pancernych?

Porucznik Gonzalez spojrzał na niego z ukosa.

– Colter, naprawdę chcesz siedzieć w czołgu, walcząc z wrogiem, który może strzelać do ciebie z orbity? – Nie czekał na odpowiedź. – To bilet na długą drzemkę w ziemi. Kristangowie powiedzieli, że potrzebują piechoty, więc ją dostaną. Czołgiści i lotnicy będą musieli poczekać.

– Przepraszam, sir, ale na co, do cholery, zda się piechota przeciwko Ruharom? – spytałem. – Nie mam nawet broni.

Gonzalez ze współczuciem skinął głową.

– Kristangowie nie pozwalają na broń podczas jazdy windą. Mamy dostać wszystko, gdy dotrzemy na miejsce. Osobiście lubię swojego starego M4, ale nie chcę iść z nim na Ruharów.

– Służymy z marines, sir? – spytałem.

– Z brygadą marines, tak. I, z tego, co słyszałem, z Brytolami, Francuzami, Chińczykami, może jakimiś Ruskimi i Indianami. Zameldowaliście się już?

– Nie, sir. Jestem tu prosto z autobusu z lotniska – odparłem.

Wciąż czułem stalową ramę siedzenia na tyłku. Przyjechaliśmy z lotniska w konwoju pomalowanych na jaskrawe kolory starych szkolnych autobusów, stanowiących zapewne najlepszy transport dostępny w tej części Ekwadoru.

Jesse też pokręcił głową.

– Jestem tu od rana, ale jak tylko wysiadłem z autobusu, marines kazali mi nosić skrzynki z jedzeniem.

– Lepiej dopilnujcie formalności. Potrzebujecie badań lekarskich. zanim polecicie w kosmos na latającym dywanie. Widzicie ten wielki namiot cyrkowy z flagą ONZ? – Nie żartował, to naprawdę był namiot cyrkowy. – Biegnijcie tam, winda odjeżdża o siedemnastej.

*

Wnętrze namiotu wyglądało jak dom wariatów. Nie uśmiechało nam się rozbieranie i kłucie igłami przez lekarzy armii, ale niepotrzebnie się martwiliśmy. Badanie polegało na staniu w ubraniu w kabinie wielkości prysznica i byciu prześwietlanym przez jakieś światło. Gdy wyszedłem z kabiny, lekarz nawet nie uniósł wzroku znad komputera.

– Przeżyjesz, Bishop.

Widziałem na ekranie plik z moim zdjęciem. Lekarz kliknął parę przycisków i zamiast mojego zdjęcia pojawiło się inne.

– Następny!

– Przepraszam, sir, ale to wszystko? – spytałem zdziwiony.

– To wszystko. Właśnie przeszedłeś pierwsze badanie skanerem medycznym Kristangów. Mówi, że jesteś zdrowy. Dalej, nie mamy na to całego dnia!

Po badaniu czekał nas prysznic z prawdziwą ciepłą wodą, lecz nadal nie dostaliśmy nowych mundurów i musieliśmy znów założyć stare. Następnie poszliśmy do kolejnego namiotu na ciepły posiłek w stylu armii. Jeśli o mnie chodzi, „w stylu armii” było zaletą, bo oznaczało sporo jedzenia. Przeczekałem kolejkę i stałem z tacą w rękach, szukając miejsca, gdzie mógłbym usiąść, kiedy Jesse wstał i gestem przywołał mnie do swojego stolika.

– To Gus z Pierwszej Pancernej – powiedział z ustami pełnymi chleba kukurydzianego, wskazując na faceta siedzącego obok.

– Myślałem, że tylko piechota jedzie na przejażdżkę.

Gus wzruszył ramionami.

– Prowadziłem bradleya. Widać potrzebują tam kierowców.

Jeśli Kristangowie uważali, że potrzebujemy kierowców, to znaczyło, że piechota nie będzie wszędzie poruszać się na piechotę.

Placek Kukurydziany zamoczył chleb w sosie.

– Nie wiem, dokąd lecimy, ale skoro oznacza to trzy ciepłe posiłki i pryczę, to jak dla mnie bomba. W domu się teraz nie przelewa.

*

Nie wiem, czego dokładnie spodziewałem się po windzie kosmicznej, ale nie była taka, jak oczekiwałem. Wyglądała w zasadzie jak poczekalnia na lotnisku. Wielka kabina w kształcie dysku miała cztery poziomy, z czego najniższy zawierał całą maszynerię. Albo tak mi się wydawało, bo mieliśmy wstęp tylko na trzy górne. Na samym dole zwisały moduły towarowe. Każdy z poziomów mieszkalnych podzielony był na osiem przedziałów, zawierających rzędy plastikowych foteli z pasami bezpieczeństwa. Podróż do stacji orbitalnej miała zająć dziewięć godzin, które umilić miał jedynie widok na coraz mniejszą powierzchnię naszej planety. Po jakimś czasie nawet to nam się znudziło. Winda nie była niczym luksusowym i zaprojektowano ją, by przewozić jak najwięcej żołnierzy w jak najkrótszym czasie. Wygoda nie wydawała się dla Kristangów priorytetem. Nie było tu nawet bufetu, więc armia ustawiła na każdy poziomie przenośną kuchnię, a jedzenia mieliśmy w bród. Zjadłem swojego pierwszego porządnego cheeseburgera od bardzo dawna, po czym poszedłem po dokładkę. Jesse i ja rozejrzeliśmy się po okolicy, poznaliśmy żołnierzy, z którymi mieliśmy służyć, wymieniliśmy się opowieściami, wysłuchaliśmy sprzecznych plotek. Jako że winda mieściła pięć tysięcy ludzi, na pokładzie znajdowała się większa część dywizji. Minęliśmy jeden przedział, w którym umieszczono prowizoryczną mesę oficerską, po czym poszliśmy dalej, do reszty szwejów.

Po wypiciu trzech napojów gazowanych, jako że armia nie zapewniła alkoholu, musiałem znaleźć łazienkę, czego się nieco obawiałem. Jak wyglądały toalety Kristangów? Okazało się, że albo mieli podobne funkcje biologiczne, albo skonsultowali się z ziemskimi hydraulikami, bo niepotrzebnie się martwiłem. Wyglądała jak zwykła łazienka na przydrożnej stacji benzynowej, tylko nowa i czystsza. W dozownikach było nawet mydło.

Początkowo poruszaliśmy się powoli i rzeczywiście czuliśmy się, jakbyśmy jechali windą. Odczuwaliśmy lekkie ciśnienie dodatkowej grawitacji i ledwie zauważalne wibracje. Ale stopniowo atmosfera się przerzedzała, a my przyspieszaliśmy. Uruchomiono sztuczną grawitację, która, jak nam powiedziano, wynosiła osiemdziesiąt pięć procent ziemskiej. Rozmawiałem z jednym wojskowym kucharzem, który jechał już parę razy w obie strony i wyjaśnił, że zwolnimy, ale nic nie poczujemy ze względu na tę sztuczną grawitację. Wyraziłem wątpliwości co do bezpieczeństwa jazdy na błyskawicy, zwłaszcza że nadal mogli gdzieś czyhać Ruharowie, ale kucharz powiedział, że nie ma się czym przejmować. Kilka dni wcześniej fregata Ruharów wyskoczyła z nadprzestrzeni, kiedy winda znajdowała się w połowie drogi do stacji, w najbardziej narażonym na atak punkcie. Zdążyła wystrzelić dwie rakiety, zanim usmażyły ją niszczyciele Kristangów, a z samymi rakietami poradziły sobie lasery obronne na szczycie kabiny. Dobrze było wiedzieć, że nie jesteśmy całkiem bezbronni.

Udało mi się zasnąć w fotelu. Obudziłem się, gdy jeden z marines kopnął mnie w stopę.

– Wstawaj, śpiąca królewno. Zbierz swoje rzeczy, jeśli jakieś masz.

Marine poszedł dalej, budząc kolejnych śpiochów.

Jesse spał na podłodze za mną, z workiem jako poduszką. Potrząsnąłem go za ramię.

– Stary, nie chciałem widzieć po przebudzeniu twojej paskudnej gęby – marudził. – Czego? – spytał, ziewając.

– Chyba zbliżamy się do stacji. Chcesz zobaczyć?

*

Stacja wyglądała jak pączek z dziurką, z czterema wyciągniętymi na boki ramionami. Na końcach dwóch z nich znajdowały się okręty należące zapewne do Kristangów, spoczywające na czymś w rodzaju platform. Jeden był smukły i ciemny, drugi dużo większy, ale wyglądał na mniej potężny. Podczas gdy gapiliśmy się na wszystko, podszedł do nas kucharz, z którym wcześniej rozmawiałem.

– To jest krążownik. – Wskazał mniejszą jednostkę. – A ten brzydki, gruby obok niego to transportowiec.

– Byłeś tam? – spytał Jesse.

– Nie, wpuścili nas tylko na stację podczas rozładowywania windy, po czym wróciliśmy po kolejnych. Słyszałem, że transportowiec mieści całą grupę i gdy tylko wejdziecie na pokład, odlatuje.

– Wiesz może, gdzie nas wysyłają? – Uznałem, że może udało mu się coś usłyszeć.

Pokręcił głową.

– Nie wiem, a jeśli któryś z naszych oficerów wie, to się tym nie podzielił. Osobiście myślę, że Kristangowie trzymają te informacje dla siebie. – W ciszy patrzyliśmy, jak zbliżamy się do stacji, aż w końcu na okno padł jej cień. – Chciałbym polecieć z wami, próbowałem przenieść się do piechoty. – Naszywka na mundurze wskazywała, że był z 1 Pancernej. – Ale armia mówi, że skoro jestem kucharzem, to mam być kucharzem – stwierdził gorzko.

– Hej, robisz naprawdę świetne cheeseburgery. – Wyciągnąłem rękę.

Wytarł dłoń o fartuch i wymieniliśmy mocny uścisk. Spojrzał mi prosto w oczy.

– Skopiecie im tyłki, prawda?

– Bez wątpienia – odparłem z pełnym przekonaniem. Nie wiedziałem, czy wrócę, ale zamierzałem zabić tyle chomików, ile się da. Każdy żołnierz, z którym rozmawiałem, czuł podobnie. Zaatakowano nas, zagrożono istnieniu naszego gatunku. Gniew nie wyrażał w pełni tego, co w nas się kłębiło. Na dworcu w Bostonie szedłem razem z trzema innymi żołnierzami. Wszyscy jechaliśmy na wojnę w kosmosie. Ludzie zatrzymywali się, spontanicznie salutowali, bili nam brawa. Naprawdę mnie to wzruszyło. Jeden starszy facet szedł z chłopcem, pewnie wnukiem. Pokazał małemu, jak stanąć na baczność i zasalutować. Wyraz twarzy dziadka mówił mi wszystko o tym, jak postrzegano żołnierzy Sił Ekspedycyjnych ONZ. Pokładali w nas wszelkie nadzieje i nie chodziło tylko o zemstę. Mieli nadzieję na przetrwanie ludzkiego gatunku. To było inne w tej wojnie, po raz pierwszy chodziło o nas wszystkich.

– No jasne, że spuścimy im wpierdol – dodał z powagą Jesse. – Armia zawsze sobie poradzi. Hoo-ah!

Podobnie jak kucharz, niewiele zobaczyliśmy po opuszczeniu windy. Wartownicy z marines skierowali nas do stacji kosmicznej generującej błyskawicę. Ustawiliśmy się w kolejkę, czekając nie wiem na co. Stacja była wielka i na głos zastanawiałem się, jak ją tak szybko zbudowali.

– Gwiezdny lotniskowiec Thuranów przywiózł ją w kawałkach i na miejscu ją tylko złożyli – poinformował nas porucznik stojący przed nami.

– Sir? – spytałem. – Kim są ci Thuranie?

– Thuranie to patroni Kristangów. – Widząc w oczach moich, Placka Kukurydzianego i wszystkich innych zupełne niezrozumienie, wystąpił z kolejki, żeby z nami pogadać. Po naszywce widać było, że jest z 3 Dywizji Piechoty. – Niczego wam nie powiedzieli?

– Sir, jestem z północnego Maine, Internet dotarł tam dopiero tydzień przed atakiem Ruharów. – Sądząc z jego miny, wyraźnie nie doceniał mojego poczucia humoru. – Nigdy nie słyszałem o Thuranach, sir.

Pokręcił palcem w powietrzu.

– Ta stacja, winda, to wszystko technologia Thuranów. Kristangowie nie mają na swoich okrętach nawet sztucznej grawitacji.

– Sir? – Twarz Jessego zaczęła robić się zielona, gdy to usłyszał. Wszyscy wokół wyraźnie czuli się niepewnie na myśl o nieważkości. – Nie byliśmy szkoleni do działania bez grawitacji.

– Dlatego stoicie w kolejce, żeby dostać leki zapobiegające chorobie kosmicznej. Nie chcemy, żebyście wyrzygiwali wnętrzności na transportowcu Kristangów.

– Nie lecimy na okręcie Thuranów? – spytałem. Mdliło mnie na samą myśl i żałowałem tego drugiego cheeseburgera. Kolejka przesunęła się do przodu i szuraliśmy stopami po pokładzie.

– Lotniskowce Thuranów rzadko zapuszczają się do studni grawitacyjnych. Zwykle trzymają się za Obłokami Oorta układów gwiezdnych. – Widząc znów niezrozumienie w oczach kolegów, poczułem zadowolenie z siebie, bo wiedziałem, co to Obłok Oorta. Porucznik uściś­lił: – Czyli w naszym systemie daleko za orbitą Plutona, gdzie czasoprzestrzeń jest płaska i łatwiej im formować pola skoku. Okręty Kristangów potrafią skakać tylko na niewielkie odległości, sześć do ośmiu godzin świetlnych, czyli jak stąd do Neptuna. Robią kilka małych skoków do miejsca, gdzie parkuje lotniskowiec Thuranów. Lotniskowiec jest duży, z długą osią i stanowiskami, do których przyczepiają się mniejsze jednostki. Lotniskowiec dysponuje zaawansowanym napędem skokowym, dużo lepszym niż to, co mają Kristangowie, więc Thuranie przenoszą okręty Kristangów między układami gwiezdnymi. Wywiad uważa, że okręty Kristangów tak naprawdę nie potrafią podróżować między gwiazdami. Z ich krótkimi skokami i koniecznością ładowania silników między nimi, zwykle poruszają się z prędkością mniejszą niż światło. Dotarcie do najbliższej gwiazdy zajęłoby im ponad cztery lata. Wygląda na to, że Thuranie potrafią poruszać się z prędkością trzysta razy przewyższającą prędkość światła, w skokach na odległość około roku świetlnego.

Nie podobały mi się obliczenia, które krążyły mi gorączkowo po głowie. Trzystukrotność prędkości światła brzmiała oszałamiająco, ale oznaczało to, że jeśli lecieliśmy na planetę znajdującą się, na przykład, ledwie sto lat świetlnych stąd, i tak spędzimy cztery miesiące w podróży! Cztery miesiące. Na obcym okręcie, w nieważkości. A sto lat świetlnych brzmi może imponująco, tylko że Galaktyka jest wielka. Jakoś udało mi się zapamiętać ze szkoły, że Ziemia znajduje się dwadzieścia siedem tysięcy lat świetlnych od jej centrum, a całość dysku ma jakieś sto tysięcy lat świetlnych średnicy. Nie myślałem o tym wszystkim, kiedy wcześniej tak mi się spieszyło, by odlecieć z Ziemi i walczyć z Ruharami.

– Sir – spytałem powoli – gdzie my lecimy?

– To nie tajemnica. Lecimy na planetę, na której Kristangowie urządzili nam bazę szkoleniową. Nazywamy ją Obozem Alfa.

– Jak daleko stąd? – spytał Placek Kukurydziany i znacząco spojrzał mi w oczy. Też musiał coś sobie policzyć.

– Kristangowie nam nie mówią, ale ludzie, którzy tam byli, zrobili zdjęcia nocnego nieba. Na podstawie pozycji gwiazd nasi astronomowie ustalili, że mieści się tysiąc dwieście dwadzieścia trzy lata świetlne od Ziemi.

Wtedy właśnie otworzyły się drzwi i wezwano porucznika.

O Boże. Tysiąc dwieście lat świetlnych na pokładzie okrętu podróżującego z prędkością trzysta razy większą niż światło. Oznaczało to cztery lata na pokładzie okrętu Kristangów, przyczepionego do lotniskowca gwiezdnego Thuranów! Słyszałem, jakie problemy mieli astronauci przebywający w nieważkości na międzynarodowej stacji kosmicznej. Pogorszył im się wzrok, kości stały się kruche, po kilku miesiącach mieli atrofię mięśni. Na co się komu zdadzą ludzcy żołnierze po czterech latach w nieważkości? Byłem w szoku. W tamtej chwili nie przyszło mi nawet do głowy, że porucznik powiedział, że ludzie odwiedzili już Obóz Alfa i wrócili.

– Cztery lata, cholera! Dobrze liczę, tysiąc dwieście lat świetlnych stąd, trzysta rocznie? – głos Jessego wyrażał szok, który poczuliśmy wszyscy. – Może nas zamrożą, uśpią na całą drogę? Tak było w „Avatarze”, oglądałeś?

Rozległ się głośny szmer rozmów żołnierzy, oszołomionych tym, co powiedział porucznik. Wtedy nadszedł mój czas na spotkanie z lekarką, ubraną w cywilny strój i biały fartuch. Wyglądała na znudzoną.

– Muszę zdjąć koszulę, ma’am?

Miałem nadzieję, że chociaż spodni nie będę musiał ściągać. Czułem się dostatecznie zawstydzony, stojąc w samych bokserkach przed lekarzem mężczyzną, a z kobietą byłoby jeszcze gorzej. Znaczy się nie chciałem, żeby mój mały przyjaciel ucieszył się na jej widok, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Ale może jeszcze gorzej by było, gdyby nie stanął na baczność. Lekarka była ładna, a ja byłem zdrowym mężczyzną, więc czułem, że z szacunku do niej powinienem chociaż w połowie…

– Nie, proszę niczego nie zdejmować. Unieść brodę.

Przyłożyła do mojego lewego ucha coś, co wyglądało jak plastikowy pistolet, i nacisnęła spust. Ledwie cokolwiek poczułem. To samo przy prawym. Odłożyła pistolet na bok, przyjrzała się monitorowi komputera, wcisnęła coś na nim parę razy i powiedziała:

– Wygląda dobrze. Dostał pan zastrzyk z nanomaszyn Kristangów, które wkrótce przejdą do pańskiego ucha wewnętrznego i będą zapobiegać chorobie kosmicznej. Po jakimś czasie się rozłożą bez efektów ubocznych. Jeśli straci pan poczucie równowagi, proszę skontaktować się z personelem medycznym na pokładzie okrętu.

– Czy wie pani, jak długo będziemy…

– Odprawa odbędzie się na pokładzie okrętu.

Otworzyły się drzwi naprzeciwko tych, przez które wszedłem, i odebrałem to jako sygnał do wyjścia. Grawitacja działała jak należy, ale na myśl o tym, że wstrzyknięto mi miniaturowe maszyny, kręciło mi się w głowie. Mikroskopijne obce roboty krążyły w mojej krwi. Upiorne.

*

Gdy cała nasza grupa przeszła już procedurę medyczną, wartownicy skierowali nas do transportowca. Na stacji nie mieliśmy czasu na zwiedzanie, zresztą nie było co zwiedzać. Ściany korytarzy miały kolor błękitu, z napisami w kilku ludzkich językach. Okręt Kristangów był dużo ciekawszy, z mnóstwem paneli dostępowych, rozwidlających się korytarzy, rur i przewodów wzdłuż sufitów. W ścianach i podłogach znajdowały się uchwyty, zapewne na czas, kiedy okręt znajdzie się w stanie nieważkości. Nie widzieliśmy żadnego Kristanga. Naszą grupę przejął jakiś marine i skierował mężczyzn do jednego przedziału, a kobiety do drugiego. W tym, do którego trafiłem, znajdowały się rzędy trzypiętrowych łóżek. Każde z nich przymocowano do ramienia, które mogło nimi manewrować, kiedy okręt będzie przyśpieszał. Marine powiedział, że znajdujemy się w wielofunkcyjnej kapsule Kristangów, obecnie skonfigurowanej do transportu wojska.

Mieliśmy szczęście, jak nam powiedział, że łóżka zbudowano dla Kristangów, którzy byli przeciętnie nieco więksi niż ludzie. Wzruszyłem ramionami, znalazłem pustą koję i rzuciłem na nią worek, a następnie przymocowałem go paskiem, który zapewne do tego właśnie służył. Łóżko nie było złe. Ponad dwa metry długości, metr dwadzieścia pod łóżkiem wyżej. Luksus. Ktoś już zaczął grać w karty i Jesse podszedł do graczy, podczas gdy ja położyłem się na koi i zacząłem czytać książkę na tablecie. Nieco niepokoiłem się już o tablet, bo zostało ćwierć ładunku baterii, a nie widziałem nigdzie gniazdka. Wyglądało na to, że głupio zrobiłem, biorąc go ze sobą w kosmos.

W drzwiach stanął jakiś sierżant, który odchrząknął, żeby przyciągnąć naszą uwagę. Rozbawiło mnie, że ma na sobie taką samą przestarzałą górę od munduru jak ja.

– Jestem sierżant sztabowy Raynor. Dowodzę tym przedziałem i dwoma po obu waszych stronach. Za dwie godziny okręt wyjdzie z doku i zacznie opuszczać orbitę Ziemi. Dziesięć minut przed odlotem macie być przypięci do łóżek. Jeśli nie wiecie jak, starszy kapral Edwards wam pokaże. Po opuszczeniu stacji ustanie działanie sztucznej grawitacji, więc dopilnujcie, żeby nic nie zostawiać luzem, bo odleci. Okręt przyspieszy na jakąś godzinę. Przyspieszenie wynosić będzie około trzydziestu procent normalnego ciążenia, nie jak w rakietach NASA. Następnie wykonamy skok przez nadprzestrzeń. Będziecie mogli opuścić koje, gdy Kristangowie dadzą sygnał, w ciągu jakichś dziewięćdziesięciu minut. Następnie będziecie ­mogli swobodnie się poruszać, ale pamiętajcie, że będziemy w nieważkości. Nie chcę tu żadnych wygłupów! Gdy okręt znajdzie się w odpowiedniej odległości od Ziemi, wykonamy serię skoków nadprzestrzennych i będziecie musieli znowu być przypięci. Nasz ostateczny cel to planeta, na której Kristangowie zbudowali bazę szkoleniową. Jeśli macie pytania, dostaniecie szansę na ich zadanie później.

Jeśli miałem być przykuty do łóżka przez ponad godzinę, postanowiłem najpierw skoczyć do łazienki. Wyszedłem i spytałem wartownika, gdzie ją znajdę. Wskazał z krzywym uśmiechem na dalszą część korytarza.

Toalety wyglądały interesująco. Nie było pisuarów. Dało się normalnie usiąść, ale zaprojektowano je do nieważkości, były tam pasy do przypięcia się, a muszla szczelnie obejmowała tyłek. Była też elastyczna rura z wymiennymi końcówkami. W kabinie wisiały tabliczki z instrukcjami w kilku ziemskich językach i nie było to tak skomplikowane, jak brzmi. Wszystkim zajął się komputer pokładowy. Punkt dla technologii. Kristangowie najwyraźniej używali koedukacyjnych toalet, więc wchodziliśmy na zmianę – pięć kobiet, pięciu mężczyzn. Cholera, kobiety siedzą tam w nieskończoność. Ale było ich mniej niż mężczyzn, więc nie stanowiło to aż tak wielkiego problemu. W drodze powrotnej spotkałem kapitana stojącego na korytarzu i czytającego coś na tablecie. Zasalutowałem mu i zatrzymałem się, żeby z nim porozmawiać.

– Przepraszam, sir, jak się tu ładuje tablet?