Zabawy i zabójstwa. Riverdale - Micol Ostow - ebook

Zabawy i zabójstwa. Riverdale ebook

Micol Ostow

4,3

Opis

Oto historia, której nie zobaczysz w serialu! Mroczne sekrety miasta sięgają głębiej, niż można by sobie wyobrazić… Riverdale postanawia wskrzesić dawną miejską tradycję – festiwal Rewia Radości. Ma on podobno długą historię, sięgającą pierwszego udanego pozyskania syropu klonowego przez osadników, ale w miejskich archiwach brak na ten temat jakichkolwiek zapisów. Archie, Betty, Veronica i Jughead są pewni, że kryje się za tym coś więcej. Ich przypuszczenia potwierdzają się, kiedy pierwszego festiwalowego wieczora w 75-letniej kapsule czasu zostaje znaleziony ludzki szkielet. Ale trup w beczce po syropie klonowym nie jest jedynym problemem, który pojawia się podczas festiwalu. Uczestnikom przytrafiają się tajemnicze wypadki, które dotykają także przyjaciół głównych bohaterów… Ktoś wyraźnie stara się położyć kres Rewii Radości raz na zawsze – ale kto? A co ważniejsze, dlaczego? Czy Archie i jego przyjaciele powstrzymają te działania, zanim będzie za późno?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

JUGHEAD

Riverdale – nasze miasteczko. W luźnym tłumaczeniu jego nazwa oznacza „dolinę rzeki” i faktycznie miejscowość przylega do wijącego się koryta burzliwej Sweetwater, której nurt niesie ostre, lepkie popłuczyny po sezonie zbiorów syropu klonowego.

Co jeszcze niesie ze sobą rzeka? Tajemnice.

Jeśli śmierć Jasona Blossoma czegoś nas nauczyła, to tego, że rzeka Sweetwater zna sekrety całego pokolenia.

A nawet kilku pokoleń.

Nasze miasto zostało oficjalnie założone siedemdziesiąt pięć lat temu, ale – o czym dobrze wiedzą rody założycielskie – okolicę zasiedlono o wiele wcześniej. Tutejsza ziemia kryje w swoim wnętrzu, w glebie, całe wieki spuścizny, z której znaczna część – jak powoli zaczynaliśmy zdawać sobie sprawę – cuchnie i obciąża nas wszystkich. Złowieszcze sekrety i pokrwawione stronice naszej historii sięgają wstecz aż do pierwszych osadników: do waśni rodowych Cooperów i Blossomów, kojarzących się z wojną klanów Hatfieldów i McCoyów – gdy kuzyn strzelał do kuzyna, a brat plamił dłonie krwią brata – i do zdziesiątkowania tubylczej ludności.

Nasze miasto wie, co to mrok, przemoc i zaraza. Większość tych nieszczęść sprowadzili tu sami jego mieszkańcy. Ludzie. O ile jeszcze można ich tak nazywać, wiedząc to, co w końcu zaczęło wychodzić na światło dzienne.

My, dzieci Riverdale, dowiadywałyśmy się, że nadal rozbrzmiewają wśród nas echa przeszłości. Począwszy od zamordowania Jasona Blossoma (które stanowiło zaledwie jeden z ostatnich przejawów tego, co można z czystym sumieniem nazwać „klątwą jego rodu”) aż po Black Hooda, seryjnego zabójcę prześladującego grzeszników.

A wśród najświeższych ech: w miejscowej instytucji o niejasnej przeszłości więziono i zmuszano do uczestnictwa w traumatycznych formach tak zwanej „terapii” niejedną uczennicę i niejednego ucznia naszego liceum. Gryfy i gargulce okazały się uzależniającą grą RPG, żerującą na graczach i skłaniającą wielu z nich do kompulsywnego samounicestwienia. I wreszcie: w mieście zjawił się – wraz z rzeszą zwolenników, których cele są co prawda wyjątkowo niejasne, za to całkowicie podejrzane – przybysz składający obietnice gościnności i akceptacji na Farmie, przedstawianej wszystkim jako azyl.

Cała ta zagadkowa i wielowątkowa dynamika miała źródło w pierwszych dniach istnienia naszego miasteczka – kamieniach węgielnych, na których zostało ono postawione i z których wyrosły nasze tradycje i nasza historia, wijąc się i skręcając jak gęste pnącza. Przegniłe fundamenty i pełne szczelin uskoki – takie właśnie było Riverdale, jakie poznawaliśmy.

Mętne meandry nurtu historii objawiają nam powoli coraz to nowe tajemnice: to, że nowożytna rywalizacja między rodzinami Blossomów i Cooperów wzięła się z gwałtownej, morderczej wendetty, w której brat stawał przeciwko bratu. A walczące ze sobą strony po dziś dzień łakną – wręcz żądają – krwi.

To, że Barnabas B. Blossom dla zabezpieczenia interesów swojego imperium dokonał masakry czterystu Indian z plemienia Uktena. Że rdzennych mieszkańców tych ziem zmuszono do znoszenia przemocy i związanych z ich pokonaniem i wysiedleniem upokorzeń, nie wspominając nawet o trwającym po dziś dzień bólu niemal totalnej utraty tożsamości kulturowej i wyzuciu z praw przysługujących im jako zbiorowości z racji urodzenia.

Oto prawdy, odkrywane warstwa po warstwie.

A jeśli trudno w nie uwierzyć, jeśli brzmią one w uszach przypadkowego historyka bardziej jak legendy? Cóż, legendy wsiąkają nawet głębiej w ziemię, na której zbudowano nasze miasteczko, przenikają nas do szpiku kości.

Na przykład Sugarman: Cheryl Blossom sądziła, że to jakieś straszydło, demon wymyślony przez kogóż by innego, jak nie jej własną matkę, by utrzymać w strachu – i w ryzach – Cheryl i jej brata. „Bądźcie grzeczni albo przyjdzie Sugarman, żeby was porwać”.

Dziewczyna nie przypuszczała wówczas, że nawet w najmroczniejszych bajkach tkwi jakieś ziarno prawdy. I że Sugarman nie jest konkretną osobą, lecz jedną z wielu w niekończącym się kontinuum. I że nie jest on – nie są oni – potworem z bajki, tylko przestępcami.

Przestępcami pracującymi dla ojca Cheryl.

Kolejny rarytas z opowieści przy ognisku: Maple Man, czyli Kloniarz. Bohater umoralniających przypowieści o bestii kryjącej się w przysłowiowej dżungli. Sugarman miał nas porwać w jakimś niecnym celu. Ale Maple Man? Ten miał pożreć nas żywcem.

Niektórzy lekceważyli tę historię, biorąc ją za legendę. Inni traktowali ją jako wariant bajeczki o Sugarmanie – bo czymże jest syrop klonowy, jeśli nie inną formą cukru? Ale wielu z nas – de facto zaryzykuję twierdzenie, że większość – nigdy nawet nie słyszała o Maple Manie. W każdym razie nie przed festiwalem. Jakimś cudem akurat ten fragment przekazywanej ustnie historii naszego miasteczka pozostał okryty mgłą niepamięci, nie docierając do całego młodego pokolenia Riverdale.

Wszyscy jednak uczyliśmy się, że choćby same bajki były fikcją, to i tak za drzwiami wiecznie czyha wilk. I to nawet nie była przenośnia.

Nie w Riverdale. Zwłaszcza nie w Riverdale.

W naszym mieście za plecami każdego kłamstwa zawsze czai się jakaś paskudna prawda.

Teraz, kiedy ostatnie z niedawnych starć Archiego Andrewsa z niebezpieczeństwem w końcu oddalało się i blakło (choć jakże powoli) w lusterku wstecznym naszej wspólnej pamięci, całą czwórką – Archie, Betty, Veronica i ja – pragnęliśmy, żeby życie po prostu wróciło do „normy” albo przynajmniej jakiegoś jej pozoru. Pragnęliśmy życia, które obiecywały nam książki o historii Riverdale i słynna tradycja ustna przekazywana z pokolenia na pokolenie: syropu klonowego w niedzielne poranki, a po lekcjach – koktajli mlecznych u Popa.

I bynajmniej nie było to pragnienie właściwe tylko naszej czwórce. Normalność stanowiła przedmiot pożądania każdego ucznia Liceum Riverdale. Normalność i chwila wytchnienia od otaczającej nas rzeczywistości, w której nasi właśni rodzice mogli obrócić się przeciwko nam, czy to by nas wydziedziczyć, czy to ubezwłasnowolnić, czy to zdradzić, czy to porzucić… czy to, wreszcie, by ponownie nas rozczarować. Rzeczywistości, w której nasi nauczyciele i inni dorośli obarczeni odpowiedzialnością za nasze bezpieczeństwo okazywali się czasem najnikczemniejszymi z drapieżców. W której zło było wielogłową hydrą, a sam pomysł jej pokonania wydawał się jeszcze fantastyczniejszy niż pochodzenie tej mitycznej bestii.

Triumf dobra i poczucie bezpieczeństwa? Wiedzieliśmy, że to mrzonki, coś niemożliwego do spełnienia. Przeszłość i teraźniejszość były beznadziejnie zaplątane w skomplikowaną pajęczą sieć, która nie pozwoli nam na osiągnięcie spokoju za życia.

Mimo wszystko jednak – pielęgnowaliśmy w sobie iskierkę optymizmu. Żywiliśmy nadzieję. Że jakimś cudem, kiedyś, uda się nam odnaleźć powrotną drogę do tego, czym Riverdale miało być od początku. Historia naszego miasteczka nie była wyłącznie brudna i zbrukana. Owszem, ono wiedziało, co to ból; uczyliśmy się tego wciąż na nowo, zostawiając daleko za sobą naszą niewinność.

Ale Riverdale wiedziało także, co to zabawa i radość.

I niektórzy z nas – być może ci sami, którzy żyli z mrokiem za pan brat, do tego stopnia, że się zadomowili we wnętrzu tego koszmaru na jawie – postanowili odnaleźć drogę powrotną do tej radości i zabawy.

Bez względu na cenę.

CZĘŚĆ PIERWSZA

CZĘŚĆ PIERWSZA

ZABAWA

PONIEDZIAŁEK

ROZDZIAŁ PIERWSZY

FP Jones:

Czyli co, dzisiaj ogłaszamy Rewię Radości? W liceum?

Hermione Lodge:

Właśnie tam jadę.

FP Jones:

Muszę przyznać, że Penelope nie była zachwycona wiadomością o przywróceniu tej tradycji. I nie ona jedna.

Hermione Lodge:

Jeśli któregoś dnia przejmę się tym, co myśli Penelope Blossom, będzie to dzień złożenia przeze mnie dymisji.

Hermione Lodge:

Wiesz, jak miało być z kapsułą czasu: mieliśmy ją otworzyć z okazji jubileuszu Riverdale. Co prawda wtedy nam się nie udało, ale moim zdaniem nastał właśnie idealny moment na wskrzeszenie radosnej tradycji ŚWIĘTOWANIA czegoś w naszym mieście. I nikt z rady miejskiej nie był w stanie podać mi sensownego argumentu przeciw.

FP Jones:

Pani decyzja, Pani Burmistrz.

Hermione Lodge:

Święta prawda. Ale z góry dziękuję za wsparcie.

FP Jones:

Jasna sprawa.

CHERYL

– Och, j’adore! – Klasnęłam w dłonie, rozradowana. – Rewia Radości Riverdale! Konkurs piękności o Koronę Klonów! Cóż za rozkosznie odjechane świętowanie przed nami, moja kochana TeeTee.

Był poniedziałkowy poranek i obie zastygłyśmy w pełnym gracji bezruchu, czekając przed licealną aulą wśród całej rzeszy zgromadzonych tu niecierpliwych uczniów Liceum Riverdale, pragnących równie mocno jak my dowiedzieć się czegoś więcej o Rewii Radości. Dyrektor Weatherbee zapowiedział ten apel w niespodziewanym e-mailu rozesłanym do wszystkich ostatniego wieczora, więc od tej pory nie posiadaliśmy się z ciekawości.

Mogłabym się obejść bez kolejnych kuksańców spoconymi łokciami pod żebra, ale nie przesadzałam w swoich zachwytach: absolutnie nie mogłam się doczekać, żeby dowiedzieć się więcej o Rewii Radości – zapowiadającej się jako fantastyczny przerywnik w naszym mało-(ach, jakże mało-)miasteczkowym żywocie – i tylko dlatego byłam skłonna więcej znieść i mieć większą niż zwykle tolerancję w stosunku do pospólstwa.

Toni jednakowoż wyglądała na nieprzekonaną. Przechyliła głowę i spojrzała na mnie z ukosa w doprawdy spektakularny sposób.

– Słyszę cię dobrze, Cher – powiedziała. – Rewia Radości brzmi jak coś zacnego, pewnie. Ale… konkurs piękności?

Obserwowałam wyraz twarzy Toni, kiedy rozważała tę kwestię, ewidentnie bez entuzjazmu. Dziewczyna niespecjalnie przepada za galami i światłami rampy, czy to dosłownie, czy w przenośni (w końcu prawdą jest, że przeciwieństwa się przyciągają).

– Nie zrozum mnie źle, jestem absolutnie na tak w sprawie innych punktów programu. Turniej wcinania burgerów? Zabawa na sto dwa. Rzucanie plackami? Wchodzę w to. Ale, serio… konkurs piękności? – Znów spojrzała na mnie nieufnie.

– Wiem, wiem, nie brzmi to zbyt budująco z perspektywy kobiecych dążeń do samostanowienia. – Przygryzłam wargę, czując smak Chanel Rouge Allure. – Ale Weatherbee wyraźnie wspomniał, że w konkursie nie będzie faworyzowania żadnej płci, co idealnie pasuje do misji naszej nowej grupy LGBTQIA, n’est-ce pas? Obiecaj mi, że przynajmniej wysłuchasz go bez uprzedzeń.

Poczułam, jak ktoś ściska moje przedramię.

– Ktoś tu ma jakieś uprzedzenia? Co za farsa. Słyszałyście, że podobno kiedyś ten konkurs odbywał się pod szyldem wyborów Miss Klonów? Teraz zmienili mu nazwę na Koronę Klonów, żeby dopasować się do nowej dyrektywy: wszystkie nastolatki, bez względu na płeć, mile widziane.

To był Kevin Keller, jak zawsze z błyskiem w oku; w swoim mundurze kadeta wyglądał jak żywe wcielenie gorliwego i oddanego sprawie złotego chłopca gotowego uszczęśliwiać innych, nawet na siłę. Obrzuciłam go znaczącym spojrzeniem i wysunęłam przedramię z jego uścisku.

– Uważaj z łaski swojej. Moja skóra jest nie tylko blada jak porcelana, drogi Kevinie, lecz także równie delikatna. Łatwo zostają na niej sińce. – Wieczna klątwa zaklęcia w skórę złocistorudej tycjanowskiej piękności.

Chłopak przewrócił oczami.

– Jasne. Przepraszam. Już dobrze. – Poklepał mnie po ramieniu, tym razem dużo słabiej. – Ale jakie to fajne, no nie? Wystarczy trochę tak zwanego równouprawnienia płciowego – naprawdę powiedział „tak zwanego”, wykonując w powietrzu palcami znaki cudzysłowu – żebym natychmiast wszedł w to jak w masło.

Uśmiechnęłam się. Entuzjazm Kevina byłby zaraźliwy, nawet gdybym nie była już całym sercem zaangażowana w sprawę.

– Mam tak samo, mon ami. Teraz więc trzeba nam jeszcze tylko przekonać do sprawy tę zachwycającą istotę. – Wskazałam gestem Toni, która wciąż miała na twarzy wymuszony wyraz zdeprymowanej tolerancji. (Znałam go dobrze). – Szczerze mówiąc, jestem tak zdeterminowana, by nakłonić do udziału w konkursie tę oto boginię, że sama chętnie z niego zrezygnuję, aby to jej poświęcić całe moje wsparcie i uwagę. Moją królową już jesteś – powiedziałam do Toni. – Pora, żeby reszta miasta zobaczyła w tobie tę królewskość, którą ja dostrzegam.

Kevin wyglądał, jakby był w autentycznym szoku na wieść o tym, że ktokolwiek potrzebuje być przekonywany do uczestnictwa w konkursie piękności, nieważne, jakiego rodzaju. (Miło było mieć pod ręką przynajmniej jedną osobę podzielającą mój pogląd).

– Zaraz, Toni, to ty nie jesteś przekonana? Ależ taniec masz w małym palcu, więc prezentację talentu miałabyś totalnie z głowy. A poza tym jesteś powalająca, wiadomix. – Nagle chyba zaczął zmieniać zdanie. – Właściwie to chyba nie powinienem tak bardzo przekonywać cię do wzięcia udziału w tym konkursie. Nie, jeśli sam liczę na zdobycie nagrody głównej.

– Przekonywać? Czy mamy wśród nas kolejną kontestatorkę?

To była Veronica we własnej osobie, olśniewająca (potrafiłam to przyznać, aczkolwiek niechętnie) w czarnej trapezowatej sukience z koronkowymi wstawkami, która wyglądałaby jednak lepiej w kolorze czerwonym… i na mnie. (Wszak „Piękno jest prawdą, prawda – pięknem”).

– Nie obchodzi mnie, jak bardzo to coś będzie promować równouprawnienie; co do mnie, nadal uważam, że to powrót do epoki kamienia łupanego.

Veronica była na autentycznej ścieżce wojennej. I to z powodu takiego głupstwa.

– Chcesz przez to powiedzieć, że w ogóle nie chciałabyś zobaczyć, jak Archie staje w blasku reflektorów do prezentacji w stroju kąpielowym? – zażartował Kevin.

– Stary, to się w życiu nie zdarzy. – Archie podszedł do Veroniki od tyłu i ucałował ją w policzek. – Przepraszam, że muszę cię rozczarować.

– Och, mój Archiekins – powiedziała Veronica, uśmiechając się do niego. – Ty wiesz, jak złamać mi serce.

– Nie będzie prezentacji w strojach kąpielowych. – To była Betty, depcząca Veronice i Archiemu po piętach, quelle surprise, z podrygującym blond kucykiem, w obłoku gołębiego i millenialnoróżowego kaszmiru. Obróciła się do Jugheada, swojego chłopaka o aparycji kloszarda. – Zaraz… czy może będzie?

Jughead wzruszył ramionami.

– Nikt nic nie wie o tej tak zwanej tradycji. Na razie to wszystko raczej plotki.

– Już same wybory królowej czy króla piękności to fatalna sprawa, a jeszcze występy w strojach kąpielowych? Na takie uprzedmiotowienie się nie zgodzę – powiedziała Veronica. – Pominę etap kontestacji i od razu przejdę do protestu na całego.

– Ee, w takim razie będę musiał pikietować po przeciwnej stronie. – Jak na komendę pojawił się Reggie, łypiąc pożądliwie – i tylko półżartem – okiem.

Uniosłam rękę w odprawiającym go geście, skupiając uwagę na Veronice.

– Śmiała myśl, Normo Rae – stwierdziłam. – Ale chyba trochę uprzedzamy bieg wydarzeń. Jak już oznajmiłam Toni, wypadałoby zachować otwartość umysłu. Co do mnie, chcę dowiedzieć się więcej o tej całej Rewii Radości Riverdale. Może więc zajmiemy miejsca i posłuchamy, co ma do powiedzenia nasz szanowny pan dyrektor?

W auli było duszno, wilgotno i tak pełno ludzi, że nie dałoby się szpilki wcisnąć. Oczywiście moje Vixenki zajęły mi i Toni miejsca w pierwszym rzędzie (jak to się mówi: najważniejsza jest lokalizacja), więc przynajmniej wśród tej nędznej ciżby miałyśmy odrobinę miejsca na nogi.

Archie, Veronica i Reggie siedzieli kilka rzędów za nami, a kątem oka dostrzegłam, jak Betty i Jughead chyłkiem przemykają pod sceną, wyłapując wolne krzesła na prawo od podestu Weatherbeego. Tych dwoje zawsze się skradało – nawet kiedy nie działo się nic szczególnie niestosownego. Betty miała wyraz twarzy świadczący o ekstremalnym zakłopotaniu. Wątpiłam jednak, by miał on cokolwiek wspólnego z palącą kwestią prezentacji w strojach kąpielowych. Sięgnęłam po dłoń TeeTee, ujęłam ją i oparłam sobie nasze złączone ręce na kolanach.

Kiedy już wszyscy siedzieli na swoich miejscach, a rozmowy w większości ucichły do poziomu dyskretnego pomruku, dyrektor Weatherbee wyszedł zza kulis i wstąpił na zajmujący centralny punkt sceny przed nami podest.

– Dzień dobry – zagaił spokojnym tonem. – Dziękuję wam wszystkim za przybycie.

Zupełnie jakby nie był to zwołany odgórnie apel. I jakbyśmy nie przebierali nogami, żeby dowiedzieć się więcej, o co tutaj chodzi.

– Zapewne wszyscy już zapoznaliście się z treścią e-maila o nadchodzącej Rewii Radości Riverdale, która odbędzie się w tym tygodniu, począwszy od dzisiejszego wieczora, a skończywszy w weekend. Zdajemy sobie sprawę, że ogłaszamy to w ostatniej chwili, ale definitywna decyzja o przywróceniu tej ulubionej przez wszystkich miejskiej tradycji zapadła dopiero wczoraj wieczorem na naszym ostatnim zebraniu w ratuszu.

– Panie dyrektorze… – To Betty podniosła się z miejsca i przerwała wypowiedź Weatherbeego tonem pełnym zaniepokojenia. – Skąd ten pośpiech? I czy może nam pan wyjaśnić, jak to jest, że o tradycji, którą określił pan jako „ulubioną przez wszystkich”, nigdy w życiu nie słyszeliśmy?

Weatherbee posłał jej wymuszony uśmiech.

– Rozumiem, że ma pani pytania, panno Cooper. – Podniósł wzrok na całą widownię. – Że wszyscy macie pytania. Na szczęście gościmy dziś tutaj kogoś, kto chętnie i szczegółowo opowie wam o Rewii Radości Riverdale. – Obrócił się, dając znak osobie stojącej tuż za kulisami. – Proszę was o przywitanie gorącymi oklaskami naszego specjalnego gościa, pani burmistrz Hermione Lodge.

Gdzieś zza pleców dobiegło mnie drwiące parsknięcie, które mogła wydać z siebie tylko Veronica.

Donośniej jednakowoż zabrzmiał stukot zabójczo wysokich obcasów wkraczającej na scenę pani burmistrz. Przy każdym kroku gęste czarne loki idealnie opadały jej na ramiona.

Pani Lodge bez wątpienia wyglądała na przedstawicielkę władzy pochodzącej z wyboru: w wytwornym spokoju zastygła przed całym audytoriuma, z absolutną gracją zajmując miejsce dyrektora na podeście.

– Dzień dobry – zaczęła głośno i wyraźnie. – Dziękuję wam, że mogę tu dzisiaj gościć. Dziękuję również panu dyrektorowi za dzisiejsze obwieszczenie. A także… – tu uniosła brwi, jakby dopiero w tym momencie coś sobie przypomniała – …dziękuję Evelyn Evernever za jej pomoc w przywracaniu tradycji Rewii Radości Riverdale. Evelyn była na tyle miła, że zgodziła się poświęcić swój czas, by pomóc nam w stworzeniu kalendarium wydarzeń; to jej należą się wyrazy uznania za dokument, który wszyscy zobaczyliście w swoich e-mailach.

Kolejny pełen niedowierzania śmiech – tym razem ze strony Betty.

Ogólny sceptycyzm w podejściu do zapowiadanego festynu był oczywiście całkowicie zrozumiały – mnie samej trudno było przywołać na myśl jakikolwiek event w najnowszej historii naszego miasteczka, który nie zostałby skalany spontanicznym aktem rozlewu krwi. A jednak – sama nie wiem – coś we mnie wyraźnie tęskniło za prostotą zwykłego świętowania. Zbyt wiele czasu minęło, odkąd ostatnio doświadczyliśmy nieposkromionej radości. Nie wiem, jak inni, ale ja postanowiłam zapomnieć o rozsądku i skwapliwie opowiedzieć się po stronie entuzjazmu.

– W zwykłych okolicznościach tego typu ogłoszenie przekazalibyśmy wam osobiście zamiast za pośrednictwem internetu. W tym jednak przypadku plany zostały sfinalizowane dopiero na wczorajszym zebraniu w ratuszu, tak jak przed chwilą wyjaśnił pan dyrektor. Wasi rodzice również otrzymali już e-maile z mojej kancelarii ze szczegółowymi informacjami o rozpoczynającej się Rewii Radości oraz z tym samym kalendarium, co wy. Ale jestem tu dziś, żeby przedstawić wam tę tradycję w trochę szerszym kontekście historycznym i wyjaśnić, dlaczego przywracamy ją w mniej więcej trzy czwarte wieku po tym, gdy została zarzucona.

Pani Lodge zaczerpnęła tchu.

– Jak dobrze wiecie, nasze miasto założono w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym, ale pierwsi osadnicy przybyli na miejsce, które miało stać się Riverdale, wiele lat wcześniej. I chociaż miasto od zawsze było głęboko zanurzone w tradycji, możecie mi wierzyć lub nie, ale owszem, istnieje kilka zwyczajów, które od dłuższego czasu umykały naszej uwadze. Rewia Radości Riverdale to tylko jeden z nich – i wielką satysfakcją napawa nas to, że możemy go teraz świętować.

Pani burmistrz zawiesiła na chwilę głos.

– Kiedy na samym początku osiemnastego wieku przybyli na te tereny pierwsi osadnicy, nie mieli najmniejszego pojęcia o tym, na ile gościnne okażą się dla nich brzegi rzeki Sweetwater. Nie mieli gwarancji, że czeka ich tu dobrobyt. Zimy – jak wszyscy dobrze wiecie – bywały okrutne, a uprawianie ziemi za Fox Forest i przekształcanie jej w farmy z prawdziwego zdarzenia wymagało katorżniczej pracy.

Stłumiłam ziewnięcie, słysząc, że podobnie czyni kilkoro innych uczniów z niespecjalnie urzeczonej słowami pani burmistrz widowni. Wszystko to już wiedziałam; stanowiło to nieodłączną część bycia Blossomem. W końcu przecież Riverdale i rodzina Blossomów to jedność. Historia miasta zaczynała się wraz z naszą własną. Ale o co chodziło z Rewią Radości? Dlaczego w ogóle nikt o niej nie słyszał? Wydawało się nieprawdopodobne, że nie znała jej żadna osoba z mojej rodziny. Z drugiej strony aż nazbyt prawdopodobne było, że mamcia wiedziała o tej tradycji – ale informacje o niej utrzymywała przede mną w sekrecie z sobie tylko znanych, ohydnych powodów.

– A jednak nasi najstarsi obywatele wytrwali – ciągnęła burmistrzyni. – Po kilku latach pomyślnych zbiorów postanowili upamiętnić tę okazję festiwalem celebrującym szczodrość tej ziemi. Radowali się i ucztowali w ramach święta, które z czasem stało się znane jako – wzięła głęboki oddech, by uzyskać dramatyczny efekt – Rewia Radości Riverdale.

– Plus przynajmniej za aliterację – wyszeptała Toni. Uścisnęłam jej dłoń.

– Niewiele wiemy o najstarszych Rewiach. Kroniki z tych czasów są skąpe i pozostało w nich bardzo mało konkretnych informacji. Wiemy na pewno tyle, że choć jest to tradycja sięgająca lat najstarszych zbiorów pierwszych osadników z okolicy, sprzed oficjalnego założenia naszego miasta, samo wydarzenie rozrosło się z czasem do dłuższej uroczystości, obejmującej niekiedy cały tydzień uczt, koncertów i tańców w miejskim ratuszu.

Gdzieś z tyłu sali rozległ się okrzyk Kevina Kellera:

– A konkurs piękności?

Nadzieja bijąca z jego drżącego głosu była wprost słodka. Kilkoro uczniów zawtórowało mu głośnymi okrzykami. Ewidentnie nie tylko on i ja ekscytowaliśmy się nadchodzącym świętowaniem.

Pani burmistrz musiała pomyśleć to samo. Uśmiechnęła się.

– No tak, konkurs. To nieco późniejszy dodatek do programu festiwalu, wydarzenie wręcz skrojone na miarę dla uczniów Liceum Riverdale. Na pewno wszyscy niecierpliwie czekacie, żeby dowiedzieć się o nim więcej.

Zgromadzeni nagrodzili te słowa owacją, w której prym wiódł znów Kevin. Uprzejmie pstrykałam palcami, nie chcąc przerywać uścisku dłoni z mą ukochaną TeeTee po to tylko, by klaskać jak reszta pospólstwa.

– Kulminacją całej – zgodnej z nazwą festiwalu – radości były wybory Miss Klonów. Początkowo był to konkurs piękności w tradycyjnym wydaniu, ale – rzecz jasna – z nastaniem nowoczesności wiążą się nowoczesne ideały. Dlatego modyfikujemy wybory Miss Klonów na własną modłę. Zmieniliśmy nazwę: teraz jest to konkurs o Koronę Klonów i wszyscy kandydaci będą w nim mile widziani. Liczymy, że znajdzie się wśród nich wielu z was.

Na widowni narastało poruszenie – wiele osób zaczynało szeptać między sobą, od razu coś planując.

Podniosłam rękę.

– Tak, Cheryl? – zareagowała pani Lodge.

– Pani burmistrz, zgodnie z tym, co napisano w e-mailu, Rewia Radości zaczyna się już dziś wieczorem. A konkurs o Koronę Klonów odbędzie się w sobotę… w tę sobotę?

Pani Lodge spokojnie skinęła głową.

– Zgadza się. Dziś wieczorem nastąpi pierwsze wydarzenie festiwalu: jubileuszowe otwarcie kapsuły czasu.

Pomachałam ręką, wciąż skoncentrowana na własnej sprawie.

– Ależ to absolutnie za krótki termin na dopracowanie programów konkursowych. Nie mówiąc o znalezieniu idealnych wieczorowych kreacji! – zaprotestowałam. Siedzący wokół poparli mnie zgodnym mruczeniem.

Pani Lodge uśmiechnęła się.

– Dziękuję ci za troskę, Cheryl. Nie wątpię jednak, że komu jak komu, ale tobie akurat bez problemu uda się przygotować w tym czasie coś niezrównanego.

– Skąd ten pośpiech? – zawołała wyzywająco Veronica gdzieś zza moich pleców. – Jubileusz Riverdale jest już za nami. Do dziś nikt nawet nie wspomniał o kapsule czasu. Muszę przyznać: trochę to niezwykłe, że słyszymy o wszystkim tak w ostatniej chwili. Niezwykłe, a może i… podejrzane.

Burmistrzyni zaczerpnęła tchu, wyraźnie dobierając słowa.

– Cóż, Veronico, być może się nie mylisz. De facto w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku, w dniu oficjalnego podpisania aktu erekcyjnego Riverdale, wspomniana kapsuła czasu została zapieczętowana przez radców miejskich z jednoznacznym zamiarem otwarcia jej po siedemdziesięciu pięciu latach w ramach obchodów jubileuszu naszego miasta. W ten właśnie sposób upamiętnili swoją ostatnią Rewię Radości.

– I potem po prostu zrezygnowali z corocznego festiwalu? – wyrwało się Betty, wodzącej wzrokiem od Jugheada do Veroniki.

Pani Lodge wsunęła za ucho jakiś niesforny lok.

– Przeszli ewolucję – odpowiedziała dobitnie. – Rewia Radości była festiwalem, który upamiętniał czasy bardziej niepewne, najeżone większymi zagrożeniami. Ponieważ założenie miasta miało zapoczątkować okres, jak przewidywano, tętniący życiem i pozbawiony trosk, uznano, że kapsuła czasu będzie stosownym hołdem złożonym przeszłości. Wkrótce odchodzącą tradycję miało zastąpić wiele nowych. Takich na przykład jak nasze regularne noworoczne śniadanie z naleśnikami.

Wstałam z miejsca. Miałam tego dosyć.

– I chociaż normalnie powiedziałabym tylko, że każdy lubi gorące ciasto prosto z płyty do smażenia, myślę, że już pora skończyć z tym przesłuchaniem, koleżanki i koledzy. Ten festiwal jest jak darowany koń. Nie zaglądajmy mu w zęby.

Wokół mnie znów rozległy się okrzyki poparcia. Moja owładnięta misją uszczęśliwiania innych ponura kuzynka oraz jej wyglądający jak niedoszli aktorzy odrzuceni z castingu do filmu Johna Hughesa przyboczni byli ewidentnie w mniejszości ze swoimi wątpliwościami i skłonnością do rzucania kalumnii. A my, reszta Buldogów? Byliśmy gotowi się radować.

Pani burmistrz dała nam znak, żebyśmy się uciszyli. Posłuchaliśmy jej, choć nie od razu.

– Oczywiście kapsuła czasu miała zostać otwarta z okazji jubileuszu siedemdziesiątej piątej rocznicy założenia miasta. No ale cóż… –Przestąpiła z nogi na nogę, jakby się nad czymś zastanawiała.

Obrzuciła nas opanowanym spojrzeniem.

– Nie jest żadną tajemnicą, że w czasie jubileuszu Riverdale przechodziło… pewien kryzys. Uznano, że to nie jest właściwy moment na jej otwarcie.

– Ciekawe użycie konstrukcji bezosobowej – zauważyła Toni. Dałam jej lekkiego kuksańca łokciem.

– Co prawda od tamtej pory – przez chwilę pani burmistrz zdawała się szukać właściwych słów – wyzwania, przed którymi staliśmy jako miasto, bynajmniej nie zmalały.

– Ehm, to mało powiedziane – skomentował ktoś z widowni. Wszyscy skwitowali to śmiechem, w którym pobrzmiewało jednak pewne zażenowanie.

– Mieliśmy mnóstwo powodów do zmartwień i stresów – powiedziała tylko pani Lodge. – Ale w ratuszu pomyśleliśmy: czy to nie idealna pora, żeby zrobić sobie chwilę oddechu i odtworzyć przynajmniej część tego, dzięki czemu Riverdale jest takim szczególnym miejscem? Założyciele miasta pragnęli, żeby stało się to w taki, a nie inny sposób, i było błędem z naszej strony, że przeoczyliśmy wyznaczony przez nich kamień milowy. Ale postawimy go teraz sami: pora przywrócić w Riverdale Rewię Radości.

– Pani burmistrz, zgadzam się z panią absolutnie – odezwał się dyrektor, wstępując na podest i gładko zmieniając się na nim z burmistrzynią. – Bardzo dziękuję, że znalazła pani czas na przybycie do nas i rozmowę z naszymi uczniami. Podziękujmy pani burmistrz za jej poświęcenie, tak?

Zaklaskaliśmy posłusznie.

– Do konkursu o Koronę Klonów będzie się można zgłosić na przerwie obiadowej przy stolikach wystawionych przed stołówką – ciągnął pan Weatherbee. – Znajdziecie tam również informacje i arkusze zgłoszeniowe dotyczące innych wydarzeń. Wszystko to zostało także zawarte w pakiecie powitalnym, który rozesłano do was dzisiaj rano. Liczymy na to, że zaprzęgniecie swoje talenty do możliwie jak najszerszego udziału w Rewii Radości.

– Jeśli nie uda się wam dotrzeć do stanowisk zgłoszeniowych, a będziecie chcieli zapisać się na konkurs, podejdźcie po prostu do mnie! – Z miejsca w pierwszym rzędzie poderwała się Evelyn Evernever. Jej głos tryskał energią. Gdy szło o przekonanie nas do udziału w uroczystościach, przynajmniej o tę jedną uczennicę pani burmistrz nie musiała się martwić.

Jako że apel miał się ku końcowi, obróciłam się do mojej TeeTee.

– Masz ten błysk w oku – stwierdziła, jak zwykle trafnie mnie oceniając. – Dobrze go znam.

– Kto, ja? – Mrugnęłam do niej. – Po prostu cieszę się na Rewię Radości.

– Naprawdę tak bardzo chcesz, żebym wzięła udział w konkursie, że jesteś skłonna sama przesiedzieć go na ławce rezerwowych?

Pokraśniałam.

– Ależ, Antoinette, czy jestem aż tak otwartą księgą?

– No dobrze – westchnęła. – Wejdę w to. Możesz… bo ja wiem, instruować mnie, być moją mentorką czy jak tam nazwiemy uczenie tajników uczestnictwa w konkursach piękności. O ile nie będziesz przy tym za bardzo wydziwiać.

Zapiszczałam.

– Och, merveilleux! Będzie wyśmienicie. A jakie wrażenie wywoła stosowny dopisek na twojej aplikacji do college’u, kiedy zostaniesz zwyciężczynią konkursu. – Już to sobie wyobrażałam: moja ukochana na scenie, olśniewająca w koronie i z tym swoim zabójczym uśmiechem. – Fakt, uwielbiam korzystać z okazji do błyśnięcia przepychem. Przyrzekam, będę cię rzeźbić jak nowożytny Pigmalion safickiej miłości Galateę.

– No nie, widzisz? Już zaczynasz wydziwiać. Jestem otwarta na wiele, ale nie jestem niczyją Elizą Doolittle.

– Oczywiście, że nie – odparłam, całując ją przy tym. – Nawet jeśli jesteś moją własną my fair lady.

ROZDZIAŁ DRUGI

Betty:

V, nie przyszłaś na obiad. Kevin pytał, czy zgłosisz się do udziału w Rewii Radości. Evelyn siedzi przy stoliku rejestracyjnym już od trzech lekcji. Nawet nie wiem, jak udało jej się zerwać z zajęć.

Veronica:

I domyślam się, że całe tłumy cisną się tam, żeby się zapisać?

Betty:

No, powiedzmy, że nie omijają stolika szerokim łukiem.

Veronica:

Powiedzmy, że inaczej bym to ujęła. Wyskoczyłam na przerwę poza szkołę. Porozmawiam z matką. Odezwę się.

Betty:

Powodzenia!

VERONICA

Ratusz miejski Riverdale, w którym mieściło się biuro pani burmistrz, był czystej wody brylantem małomiasteczkowej architektury: strzeliste sufity, wypolerowane na błysk imitacje starego drewna, przepastne atria – wszystko w sam raz jako tło dramatycznego wejścia. A właśnie o nie mi chodziło. Wparowałam do gabinetu mojej matki, odsuwając z drogi jej zaniepokojoną asystentkę i z determinacją stukając obcasami o płytki podłogowe.

– Veronico. – Mama uśmiechnęła się cierpko. – Co za niespodzianka. Nie powinnaś być w szkole? W której dopiero co cię widziałam? – W jej postaci, gdy tak siedziała w swoim gabinecie, obserwując świat zza biurka, wszystko było idealnie wyjątkowe: wyglądała imponująco, władczo, nienagannie. Świdrowała mnie uważnym spojrzeniem zza szylkretowych oprawek okularów od Dolce & Gabbany, które doskonale podkreślały jej wymuskaną, lecz zadającą szyku jedwabną bluzkę Celine.

Zbyłam ją machnięciem ręki, moszcząc się na fotelu naprzeciw niej, tak że zajęłyśmy pozycje po dwóch stronach biurka jak dwie szulerki po przeciwnych stronach stolika do pokera.

– Bez obawy, twoja córka nie chodzi na wagary – powiedziałam. – Mam przerwę obiadową i uznałam, że to doskonała pora, by wyskoczyć ze szkoły i porozmawiać z tobą o tej najnowszej… farsie, którą planuje się zesłać jak jakąś karę na naszą uczniowską społeczność. – Zabębniłam palcami o blat biurka, czekając… sama nie wiem na co, może na jakieś wymuszone tłumaczenia.

Matka tymczasem uniosła brew, nie odzywając się ani słowem. Aha, więc to tak planowała ze mną pogrywać?

– Przepraszam – ciągnęłam, szybko zmieniając taktykę. Przełknęłam ślinę, a wraz z nią gorycz. – Możliwe, że przesadzam z reakcją – przyznałam. Ale zastanowiłam się nad tym chwilę i natychmiast poczułam, jak przyspiesza mi tętno. Nie, wcale nie przesadzałam. – Nie, cofam to. Zdecydowanie, absolutnie nie przepraszam. Mamo… konkurs piękności?

Nadal zero reakcji, twarz nawet jej nie drgnęła. Nic dziwnego, że miała, podobnie jak ojciec, taki dryg do negocjacji.

– Konkurs piękności – powtórzyłam. – Czy przypadkiem zawędrowałam na plan jakiejś komedii romantycznej z późnych lat dziewięćdziesiątych? Jeszcze chwila i powiesz mi, że idziemy poszaleć na zakupach w centrum handlowym Riverdale. – Sama się aż wzdrygnęłam na tę myśl.

Matka w końcu odwróciła wzrok od wielkiego monitora komputerowego, za którym się dotąd chowała. Westchnęła.

Dała mi do myślenia tym westchnieniem. Niewykluczone, że byłoby mi łatwiej, gdyby nadal ukrywała się za ekranem komputera i zgrywała niewiniątko. Ale nie: przybyłam tu ze szlachetną misją. A mama powinna była wiedzieć, że mój stalowy wzrok jest równie idealnie wyćwiczony i identycznie onieśmielający jak jej własny. Zmierzyłam ją teraz tym spojrzeniem, zakładając ręce na piersi i czekając, aż mi odpowie. Tylko nie mrugaj, upomniałam samą siebie w myślach. Łatwo powiedzieć, trudniej się powstrzymać; na szczęście na polu wojny psychologicznej nie byłam byle debiutantką.

– Bez przesady, Veronico, dobrze wiem, że nigdy w życiu nie poszłabyś na zakupy do centrum handlowego. – Uśmiechem doceniła własny dowcip. – Ale owszem, m’hija – ciągnęła. – Konkurs piękności. Nie rozumiem, dlaczego robisz z tego taką aferę. To będzie wspaniała zabawa! Tobie i twoim przyjaciołom może się nawet spodoba! To tylko mały, nostalgiczny epizod w całym zakrojonym na szerszą skalę świętowaniu.

– Seksistowski i archaiczny. – Tak na początek. A poza tym tandetny, choć szczerze mówiąc, ten akurat argument znajdował się niżej na mojej liście zastrzeżeń.

– Och, dajże spokój, Veronico. Nikt nie rzuca wyzwania twojemu… przekonaniu o sile kobiecego samostanowienia. Zachowujesz się zbyt teatralnie. Przecież też zdarzało ci się obnosić po scenie swoje… wdzięki. Naprawdę muszę ci wytykać, że jesteś w drużynie cheerleaderek?

– Halo? Dzwoni Gloria Steinem, chce ci powiedzieć, że twoja zdrada drugiej fali feminizmu właśnie się dokonała – warknęłam. River Vixens nie były przykładem tandety, lecz tradycji. Jak by nie patrzeć, była to zupełnie inna historia. – Mamo, żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku. Kto jak kto, ale ty powinnaś się orientować, że występy cheerleaderek zostały wreszcie, co zresztą od dawna im się należało, uznane za regularną dyscyplinę sportową, wymagającą treningów, sprawności fizycznej i kondycji. Owszem, w zamierzchłych czasach cheerleaderki lekceważono, uznając je zapewne za element czysto ozdobny, dekorację, na tle której prezentują się męskie zmagania samców alfa; uprawiające ten sport dziewczęta traktowano jako coś niewiele bardziej znaczącego niż rozrywka w przerwie meczu. Ale czasy się zmieniły. Teraz jesteśmy zawodniczkami. I jako River Vixens wygrałyśmy w ostatnim turnieju cheerleaderek. Dzięki choreografii, którą ja sama pomagałam przygotować. Wiesz przecież.

Nawet gdy wzięło się pod uwagę, że mama miała tendencję do podporządkowywania się ojcu jako głowie rodziny w sensie jej najbardziej stereotypowego, nuklearnego wzorca, ta postawa wydawała się zupełnie nie w jej stylu – kobiety w końcu nie tylko pracującej, ale aktywnie zaangażowanej zarówno w wielki biznes, jak i politykę.

Zdjęła okulary i zaczęła masować sobie skronie.

– No dobrze, wybacz. Bynajmniej nie chciałam sugerować niczego, co podważałoby twoje feministyczne ideały, Veronico. Dobrze wiesz, że nigdy nie zgodziłabym się na uprzedmiotawianie mojej własnej córki.

Jasne, akurat. Nie mogłam nie przewrócić oczami w odpowiedzi.

– No tak, nie licząc tego jednego razu, kiedy – o ile mnie pamięć nie myli – poprosiłaś mnie, bym użyła swych damskich sztuczek i wpłynęła na decyzje Archiego – wypomniałam jej. – Oraz sytuacji, kiedy we dwójkę z tatą namówiliście mnie na oprowadzenie po Riverdale tego oblecha pierwszej wody Nicka St. Claira, bo oboje chcieliście wejść w jakieś interesy z jego rodzicami.

Miałam rację, ale nie to chciała ode mnie usłyszeć. Nikt z rodziny Lodge’ów nie lubi, kiedy pokazuje mu się, gdzie jest jego miejsce. Zobaczyłam, jak po jej idealnie rzeźbionych policzkach przebiega drgnienie irytacji.

– Niech będzie – warknęła. – Może nie nigdy. Ale ten konkurs się odbędzie, m’hija. W sobotę. Zaś dziś wieczorem rozpoczniemy Rewię Radości Riverdale od otwarcia w parku Pickensa siedemdziesięciopięcioletniej kapsuły czasu, przy czym ty będziesz stać u mego boku i pięknie się uśmiechać przez cały ten napuszony event.

– Występ na pokaz. – Westchnęłam. – Nie wspomnę nawet o afterparty w La Bonne Nuit, o którym dowiedziałam się z e-maila, tak jak cała reszta obywateli naszego miasta, ani chwili wcześniej.

– Tego akurat szczerze żałuję. Ale rzecz jasna kancelaria burmistrza postara się, żebyś otrzymała całkowity zwrot wszelkich wydatków.

– I domyślam się, że w trakcie całego afterparty też mam się uśmiechać?

– Oczywiście. Sama pomyśl, jak by to wyglądało, gdyby córka burmistrzyni nie wzięła udziału w imprezie. – Mama postukała perfekcyjnie polakierowanymi paznokciami o blat biurka.

– Wyglądałoby na to, że córka burmistrzyni nie wierzy w festiwale, w których główną atrakcję stanowią szowinistyczne, archaiczne tradycje w rodzaju konkursów piękności. Serio, to by mogło przemówić nawet do bardziej postępowej części twojego elektoratu.

Mama roześmiała się.

– To Riverdale, Veronico. Mój elektorat, niezależnie od swojej postępowości, ceni sobie tradycję. Po części to właśnie moi najbardziej postępowi wyborcy poparli starania o przywrócenie obchodów święta i otwarcie kapsuły czasu.

– Trudno mi w to uwierzyć.

– Może i tak, m’hija. Ale nie musisz w nic wierzyć; masz się tylko dobrze zachowywać. W tych czasach nasze miasto potrzebuje Rewii Radości bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Czy mam ci przypomnieć, jak… burzliwe były ostatnie wydarzenia, choćby tylko w tym krótkim czasie, odkąd tu zawitałyśmy?

Pokręciłam głową. Oczywiste było, że nie musi tego robić. Odkąd przeprowadziłyśmy się do Riverdale, miałyśmy okazję obserwować pokłosie rodzinnego morderstwa, seryjnego zabójcę, który terroryzował całe miasto (plus jeszcze ze dwóch jego naśladowców na dokładkę), a także mafijną przemoc (w którą być może zamieszani byliśmy i my, Lodge’owie, choć jeśli o mnie chodzi, bynajmniej nie zamierzałam puszczać pary z ust…).

A już zupełnie ostatnio… prześladowanie mojego Archiekinsa przez Najdroższego Tatusia, Fizzle Rocks na ulicach oraz Gryfy i gargulce w ciemnych zaułkach i podziemnych pokojach gier. A to był tylko czubek przysłowiowej góry lodowej. Powiedzieć „burzliwe” znaczyło nic nie powiedzieć.

– A więc tak się sprawy mają? Konkurs ma być i już?

– Ma być Rewia Radości. Ma być konkurs piękności. A dziś wieczorem ma być otwarcie i afterparty. – Mama pozostawała nieugięta.

– Niniejszym zastrzegam sobie prawo do wytknięcia ci: „A nie mówiłam?”, kiedy później okaże się, że nie wyszło z tego nic dobrego.

– Twoje zaangażowanie zostanie zapamiętane.

– Ale de facto nic z tym nie zrobisz – odparłam.

– Zgadza się. – Znowu westchnęła. Gdyby należała do kobiet, które muszą przejmować się zmarszczkami mimicznymi, ta rozmowa niewątpliwie by się do nich przyczyniła. Ale że sprawy wyglądały tak, a nie inaczej, wyraz twarzy mamy kojarzył mi się co najwyżej z miną modelki z reklamy aspiryny na zdjęciu „przed zażyciem”. – Bo też i nie da się nic zrobić – ciągnęła. – Rewia Radości to po prostu kolejna karta historii Riverdale… i najwyższy czas ją przywrócić. W zasadzie to w sprawie kapsuły czasu mamy wręcz pewne opóźnienie. – Pochyliła się w moją stronę. – Przyznaj, Veronico… nie jesteś nawet w najmniejszym stopniu ciekawa, co się w niej kryje? Kiedy jeszcze uda ci się tak dosłownie zapuścić żurawia w historię swojego rodzinnego miasta?

– Bo akurat wszystko w historii Riverdale jest takie zdrowe, idealne i warte spojrzenia. – No, błagam. Nasze miasto było praktycznie koszmarem rodem z Lyncha… tyle że z naprawdę smacznymi koktajlami mlecznymi. Mama wiedziała to równie dobrze jak wszyscy inni mieszkańcy. Przyszłam tu zmusić ją do odkrycia kart.

Tyle tylko, że najwyraźniej nie blefowała, więc nie było co odkrywać. W tej sprawie nie zamierzała ustępować.

– Może nie zauważyłaś, Veronico, ale nasze „zdrowe, idealne” miasteczko ostatnio wiruje w spirali śmierci. A ja jestem jego burmistrzynią – co znaczy, że to do mnie należy przywrócenie jego mieszkańcom wiary i nadziei. I właśnie tego dokonają pełne radości obchody w połączeniu z powrotem do naszych korzeni.

Otworzyłam usta, by zaprotestować, ale mama uniesieniem dłoni nie dała mi dojść do głosu.

– Zaś co do twoich, jak mówisz, postępowych przyjaciół, jestem pewna, że nawet oni opowiedzą się za konkursem piękności. Twoja matka nie jest jakąś dinozaurzycą, m’hija. Zapewniam cię, że cała rada miejska wraz z komitetem organizacyjnym festiwalu spotykała się w sprawie jego obchodów od tygodni. Pomysł, żeby urządzić konkurs na zasadach równouprawnienia płci, został poparty jednogłośnie przez wszystkich.

– Jasne. Równouprawnienie płci w ich uprzedmiotowieniu – parsknęłam odruchowo. – Cóż za wyczulenie na problemy społeczne. – Ale sama usłyszałam, że mój głos zaczyna tracić na zajadłości. Musiałam przyznać, że decyzja podjęta w tej kwestii była dobra. A przynajmniej spowodowała, że impreza zyskiwała na atrakcyjności.

– Rozczarowujesz mnie, Veronico. A tak liczyłam, że podejdziesz z entuzjazmem do tego, jak rewolucyjne staje się nasze małe miasteczko.

– Nawet jeśli zdecydowałaś się odgrzebać jakąś uświęconą, choć zapomnianą tradycję i dostosować ją do współczesności – odparłam, czując, jak moja determinacja znowu rośnie – to mogę ci niemal zagwarantować, że cały ten festiwal skończy się totalną katastrofą.

ROZDZIAŁ TRZECI

KEVIN

– Ten konkurs będzie fantastyczny.

– Nadal nie chce mi się wierzyć, że tak się nim entuzjazmujesz. – Veronica ściągnęła brwi, gromiąc mnie wzrokiem jak jakaś zła królowa.

– A mnie nadal nie chce się wierzyć, że tak marudzisz. Veronica Lodge chce przepuścić okazję do tego, żeby się wystroić i zaprezentować?

Było późne poniedziałkowe popołudnie i siedzieliśmy w świetlicy, odrabiając lekcje i kontynuując nieustającą debatę o Koronie Klonów.

A właściwie to Veronica kontynuowała debatę o Koronie Klonów. Zasadniczo cała reszta szkoły zdążyła już pogodzić się z myślą o konkursie – wszyscy albo planowali wziąć w nim udział, czy to jako uczestnicy, czy w innej funkcji, albo po prostu nie mogli się doczekać widowiska. (Znaczy, wnioskując na podstawie małego, nieoficjalnego sondażu przeprowadzonego przez niżej podpisanego).

Ale nie Veronica. Jej wzburzenie wcale nie mijało wraz z upływem czasu. Szczerze mówiąc, psuła wszystkim zabawę. Po mojej lokalnej ikonie mody spodziewałem się czegoś więcej.

– Konkurs jest seksistowski. – Założyła ręce na piersi z uroczo nadąsaną twarzą w oprawie koronkowego kołnierzyka bebe. Trochę jak skrzyżowanie Seleny Gomez i Blair Waldorf. (Ale wciąż, mimo wszystko, jedyna w swoim rodzaju. Jakim cudem to dziewczę nie chciało pokazać, na co je stać, w wyborach miss/mistera? Z mojego punktu widzenia było to czymś niepojętym, a nawet więcej: było zbrodnią).

– No dobrze, dobrze, dopięłaś swego. Zostaniesz zapamiętana jako głos sprzeciwu i przywódczyni naszej własnej sekcji ruchu oporu Mayday w Riverdale. Od tej chwili będziesz znana jako Elizabeth Cady Stanton Lodge. Załatwione. Patrz, przez ciebie mieszam symbole równouprawnienia kobiet i robi się straszny galimatias. A więc – uśmiechnąłem się, zacierając ręce – błagam, czy możemy już przejść nad tym do porządku dziennego? Omówmy lepiej, w czym się zaprezentować. Bo na sto procent będzie konkurencja w strojach wieczorowych, a jestem pewien, że możesz mi poradzić, jak nosić suknię od Marchesy.

Veronica uśmiechnęła się.

– No wiesz, nie będę się spierać. Ten dom mody faktycznie wie, jak układać materiał – nie da się ukryć. A ich zimowy lookbook jest doprawdy wyjątkowy.

Prawie krzyknąłem.

– Chcesz mi powiedzieć, że dali ci do przejrzenia próbny egzemplarz, a ty się nawet nie pochwaliłaś?! – To było nie do przyjęcia. Normalnie kolejny afront.

– Och, V, teraz już Kevin nie da ci spokoju. – Betty usadowiła się na kanapie obok Veroniki, powoli sącząc kawę z kubka na wynos. Za nią kręcił się Jughead, metodycznie odłamując kwadratowe kostki z tabliczki czekolady i najwyraźniej dobrze się bawiąc jako obserwator.

– Zdajecie sobie sprawę, że w zasadzie mówicie teraz w jakimś obcym języku, tak? – upewnił się Archie. Przysiadł właśnie na oparciu kanapy. Veronica uniosła rękę i oparła ją na jego udzie. – Układać materiał. Lookbook. Potrzebuję tłumacza.

Veronica roześmiała się.

– Sorki! Wiem, że zamiast Diora wolisz raczej dżinsy, Archiekins. I ciebie też przepraszam, Kevinie! Wiem, wiem, powinnam była wspomnieć o tym lookbooku wcześniej.

– To, co powinnaś była zrobić, to zaprosić mnie na jego wspólne oglądanie – burknąłem z udawaną pretensją.

– No dobrze, tak. Ale, gwoli sprawiedliwości, nie wspomnielibyśmy o nim, gdyby rozmowa nie zeszła na temat konkurencji w strojach wieczorowych.

Posłałem jej wymowne spojrzenie i szybko ujęła tę myśl inaczej.

– Masz rację. Gdzie ja miałam głowę? Powinnam była wspomnieć o nim sama, bez nacisków z zewnątrz. Należało ci się zaproszenie na wytłaczanym papierze.

– Owszem, właśnie tak. Ale puszczę to w niepamięć… pod warunkiem, że pogodzisz się wreszcie z tym konkursem, byśmy mogli wspólnie się nim cieszyć, okej?

Przygryzła wargę.

– Naprawdę czuję, że to jakoś zupełnie nie w moim stylu. I szczerze, Kev… wcale nie chcę robić ci konkurencji!

Zastanowiłem się nad tym.

– No dobrze, rozumiem. I pewnie gdybym mógł przebierać w możliwościach, to też niespecjalnie chciałbym robić konkurencję tobie. Ale mimo wszystko chcę wziąć w tym udział razem z tobą! Veronico, kto, jak nie ty, pomoże mi wybrać najwłaściwsze produkty do pielęgnacji włosów dopasowane do różnych części konkursu? Wosk czy serum? Włosy zmierzwione czy gładko zaczesane? – Rzuciłem jej błagalne spojrzenie zagubionego szczeniaczka. W dodatku nie do końca żartowałem.

(Ale i tak wiedziałem, że serum. I schludne uczesanie. Zawsze. Moja zasada to trzymać się klasyki).

Może i zachowywałem się głupkowato (no dobra, nie „może”, na pewno), ale ile razy w życiu miała zdarzyć mi się okazja udziału w takim konkursie? W każdym razie tu, w Riverdale, w liceum? Już od jakiegoś czasu byłem wyoutowanym, pewnym siebie gejem i wszyscy zachowywali się w tej kwestii niewiarygodnie wprost fajnie (zwłaszcza mój tata; on jest naprawdę super).

Ale Riverdale wcale nie jest przesadnie postępowym środowiskiem. Przecież nie dalej jak w zeszłym roku dowiedzieliśmy się wszyscy, że Siostry Cichego Miłosierdzia prowadziły w swoim domu pomocy tajny program „konwersyjnej terapii reparatywnej”. Dlatego równouprawnieniowy konkurs piękności wydawał się krokiem w dobrym kierunku – a przy tym okazją do zabawy, którą nie sposób było przegapić.

Zaś Veronica Lodge stanowiła oczywisty wybór jako partnerka w przypadku takiego eventu. Musiała to w końcu zrozumieć.

– Elizabeth Cooper – powiedziałem naglącym tonem – przemówże przyjaciółce do rozsądku.

– Kev, wiem, co czujesz – odparła Betty – ale V jest samodzielna i niezależna. To chyba jakby stanowi sedno całej tej sprawy.

– Ale wy wchodzicie chyba w ten konkurs? – upewniłem się. – Mam rację?

– W zasadzie to… – Zamiast dokończyć, Betty zerknęła na Jugheada, którego zainteresowanie tabliczką czekolady wzrosło nagle do poziomu, jaki dałoby się opisać jedynie słowem „nadnaturalny”.

Kiedy spostrzegł, że dziewczyna gapi się na niego, przełknął, a potem jeszcze przez chwilę oblizywał palce, nim wreszcie zmiął opakowanie po czekoladzie i wrzucił do kosza na śmieci.

– Och, Kevinie, grubo się mylisz – zaoponował z uśmiechem. – Dobrze wiesz, że jeśli Archie woli dżinsy niż Diora, to ja sam wolę raczej Herculesa Poirot niż Hugo Bossa. A Weatherbee wyznaczył już Betty i mnie do przygotowania reportażu o Rewii Radości dla „Blue and Gold”. Więc nie sądzę, żebyśmy mieli czas na udział w konkursie, nawet gdybyśmy byli do tego skłonni. Przy czym ja – co z całą mocą podkreślam – zdecydowanie nie jestem.

– Wybacz, Kev – powiedziała Betty z miną wyrażającą szczery żal.

– Ale z przyjemnością będziemy kibicować ci zza kulis… nawet jeśli pół żartem, pół serio – dodał Jughead. – Znaczy, mówię za siebie. Jeśli chodzi o Betty, z jej strony możesz pewnie liczyć na dziesięć procent cynizmu mniej.

– Trzydzieści – poprawiła go Betty.

– Może lepiej czterdzieści. Kevin będzie potrzebował pełnego wsparcia całej swojej drużyny, jeśli faktycznie ma zamiar pokonać moją Antoinette.

Wszyscy podnieśliśmy wzrok na Cheryl Blossom, wspartą pod boki w pozie Wonder Woman z wyzywająco uniesionymi brwiami.

– A ty, Cheryl? – zapytałem. – Nie przejmujesz się bezpośrednim pojedynkiem ze swoją dziewczyną?

– Och, ja nie wezmę udziału w konkursie – odparła Cheryl, zbywając ten pomysł lekceważącym machnięciem, przy którym teatralnie załopotał szyfonowy rękaw jej bluzki. – Po głębokim namyśle doszłam do wniosku, że mam za sobą już wyjątkowo dużo momentów świetności, począwszy od ukoronowania za młodu na Miss Juniorek Sweetwater w ekskluzywnym ośrodku rekreacyjnym River Run. – Westchnęła w zadumie. – Cudowne szczenięce lata.

Jughead uśmiechnął się znacząco.

– Musiały być zaiste szczenięco cudowne.

Cheryl wykrzywiła się pod jego adresem w gniewnym grymasie, na moment tracąc swoje idealne rysy.

– Skąd miałbyś wiedzieć, kretynie? – Po czym natychmiast znów się rozpromieniła. – Jak by nie było, jeśli faktycznie zgłosicie się do konkursu, weźcie pod uwagę, że tego wieczora ja będę waszą prowadzącą.

– Ty zajmiesz się konferansjerką? – zdumiała się Betty.

Pojąłem w lot: z jednej strony prowadzenie konkursu w charakterze miejscowej zmysłowej przywódczyni było bardzo w stylu Cheryl. Z drugiej strony rozmyślna rezygnacja z okazji do bycia koronowaną zwyciężczynią… nie bardzo.

– De facto – odparła rzeczowo dziewczyna – do moich głównych obowiązków będzie należała rola coacha i powiernicy Toni. Prowadzenie samego konkursu to minimum, jakim mogę wykazać solidarność z moimi szkolnymi kolegami i koleżankami. Do konkursu zgłosili się już prawie wszyscy. Wasza paczka – jak zwykle – spóźnia się niemiłosiernie. Reggie kazał się zapisać wszystkim futbolistom z drużyny.

– Nie mnie – zastrzegł Archie. – Mój tata będzie zarobiony do imentu przy stawianiu dekoracji czy innych konstrukcji na Rewię, a to znaczy, że będę mu pomagał.

– No, a Josie prawie na pewno powiedziała coś o tym, że da sobie spokój, bo musi skupić się na swoim występie w czwartkowy wieczór. Motorewia z Muzyką czy coś? – wtrąciłem.

– Zgadza się, Kevinie… Motorewia z Muzyką.

Tym razem to Evelyn wyskoczyła jak diabeł z pudełka, przeniknąwszy do naszego kręgu jeszcze bardziej niepostrzeżenie niż Cheryl. Była z nią Ethel. Obie trzymały w rękach wypełnione po brzegi szare skoroszyty. Evelyn błysnęła do nas promiennym uśmiechem, któremu brakowało góra dwóch stopni do określenia „maniakalny” na skali szaleństwa. Ten uśmiech… wytrącał z równowagi.

– O, Evelyn, cześć – powiedziałem, starając się o serdeczny ton. Wiedziałem, że Betty od dawna ma z nią na pieńku – ojciec Evelyn, Edgar Evernever, prowadził Farmę, na której punkcie mama i siostra Betty, Polly, dostały totalnej obsesji – ale wobec mnie sama Evelyn zawsze zachowywała się życzliwie.

– Hej, Ethel – powiedziała Betty, machając ręką. Ethel w odpowiedzi pozdrowiła ruchem dłoni całą naszą grupę. Zachowywała się o wiele powściągliwiej od Evelyn, ale trzeba przyznać, że takie też miała ogólne usposobienie. – Co tam macie?

– To zgłoszenia wszystkich konkursowiczów – odpowiedziała Evelyn. – Zabieram je właśnie do gabinetu Weatherbeego do oficjalnej rejestracji. Dużo ich – powiedziała, spoglądając znacząco na Veronicę. – Zapisało się mnóstwo waszych koleżanek i kolegów.

– Evelyn ma na myśli, że zapisał się każdy wart udziału w tych wyborach. Każdy, kto cokolwiek znaczy – oznajmiła Cheryl. – No i oczywiście różni przypadkowi imitatorzy. Co niestety nieuniknione.

– Potraktuj to po prostu jako rodzaj działalności charytatywnej – zasugerował Jughead, unosząc znacząco brew.

– To… miłe, że tak się zaangażowałaś w pomoc przy Rewii Radości, Evelyn – odezwała się Betty. Jej słowa były ciche, a ton trudny do odczytania.

Evelyn wyprostowała się z nieco zagadkową miną.

– To oczywiste. Wszyscy z Farmy tak bardzo się cieszymy, że zadomowiliśmy się w Riverdale. Czemu mielibyśmy mieć coś przeciwko świętowaniu istnienia tego miasta i wszystkiego, co ma do zaproponowania?

Betty przewróciła oczami, ale mimo wszystko, nawet wiedząc o jej sceptycyzmie i o tym, za jak oklepaną uważa całą ideę konkursu, na samą myśl o nim poczułem mały prąd przebiegający mi przez żołądek. Świętować istnienie Riverdale? Ee, zależy od konkretnego dnia. Ale świętować w sensie ogólnym? Jeszcze jak.

– Warto zaznaczyć, że zaczyna brakować miejsc – oznajmiła Evelyn. – Jeśli na serio myślicie o uczestnictwie, to może być wasza ostatnia szansa.

Wyciągnąłem do Veroniki ręce złożone w geście namaste.

– Pięknie proszę. I obiecuję, że przy następnym wspólnym piżama party zrobimy sobie maraton twojej ulubionej, acz wstydliwej przyjemnostki produkcji Shondalandu, i zero osądzania.

(Była to jedna z jej mroczniejszych tajemnic: Veronica darzyła głęboką i pozbawioną ironii miłością wszystkie dzieła Shondy Rhimes, choć oboje dobrze wiedzieliśmy, jak szaloną fantazją się odznaczają. Zabawny fakt: jeszcze nigdy nie zdarzyło się jej przegapić odcinka Chirurgów).

Veronice zwęziły się oczy.

– Kevinie! To miał być sekret do grobowej deski. – Roześmiała się. – Pierwsza zasada Shondalandu: o Shondalandzie się nie mówi. – Westchnęła. – No dobra, przekonałeś mnie. Jeśli nie możesz z kimś wygrać, dołącz do niego.

Aż mi serce podskoczyło.

– Czy to znaczy, że sama też się zgłosisz?

– Nie całkiem – powiedziała, unosząc dłoń. – Ale, jeżeli zechcesz, będę twoim coachem.

Coachem. Tak może będzie nawet lepiej, niż gdyby Veronica sama startowała w konkursie. Skorzystałbym z jej niepodważalnych kompetencji, a jeszcze miałbym radochę ze wspólnego spędzania czasu. (I może nawet mógłbym zapuścić oko do tego lookbooka od Marchesy, i to szybciej, niż się spodziewałem).

– Tak, tak! Tak po tysiąckroć. Oświadczam niniejszym, że będę twoją ochoczą Kendall, jeśli ty zostaniesz moją Kris – powiedziałem uroczyście. – Ukształtuj mnie na podobieństwo swoje.

– Uuu, wyczuwam potencjał na sekwencję montażową z komedii romantycznej o całkowitym przepoczwarzeniu – odezwał się Jughead, unosząc brew. – Jedyne pytanie brzmi: w tle ma lecieć Pretty Woman czy Sharp Dressed Man?

– Wcale nie. – Wstałem z kanapy i sięgnąłem po trzymany przez Ethel skoroszyt. – Tak naprawdę jedyne pytanie brzmi: gdzie jest formularz zgłoszeniowy?

Ethel wręczyła mi kartkę i wskazała linię, na której miałem nabazgrać swoje imię i nazwisko. Podała mi długopis.

– Doskonała decyzja, Kevinie – powiedziała.

– Ethel ma rację. – Oczy Evelyn aż lśniły. – To będzie zabawa, że ho ho. Sam zobaczysz.

Od: Evernever, EvelynDo: LISTA FARMOWICZÓW: MŁODZIEŻRe: Konkurs piękności o Koronę Klonów

Do wszystkich licealistów z naszej Farmowej rodziny,

mój ojciec wraz z całą Farmą chciałby zachęcić Was do uczestnictwa w Rewii Radości Riverdale, a zwłaszcza w konkursie piękności o Koronę Klonów. Gdybyście chcieli o tym porozmawiać, podejdźcie do mnie. I nie zwlekajcie z zapisami do konkursu – dostępne miejsca szybko się zapełniają!

* Ostateczny termin zapisów upływa jutro, ale im szybciej się określicie, tym szybciej będziecie mogli zacząć przygotowania! Pamiętajcie, że gdy staniecie na scenie, będziecie reprezentować wszystkich braci i wszystkie siostry z Farmy!

ROZDZIAŁ CZWARTY

Reggie:

Joł, Buldogi! JUTRO Evelyn zamyka listy uczestników konkursu. Jak ktoś się nie zgłosi, niech lepiej będzie gotowy na przepływanie kanału Fox Forest co noc o północy. NA GOLASA. Wchodzimy w to całą drużyną, mordy. Będzie epicko.

Moose:

UCH, DOBRA

Chuck:

Stary, ja już się zapisałem.

Archie:

Nie ma szans. Muszę pomagać tacie. Ale na stówę będę na miejscu na sam pokaz.

Reggie:

Człowieku, ty JEDEN jesteś usprawiedliwiony! Ale musisz mi pomóc przypilnować innych, żeby spięli poślady.

Archie:

Zobaczę, co da się zrobić…

Jughead:

Serpentsi, kilku z was pytało mnie, czy macie brać udział w konkursie. Mój tata jest szeryfem, więc jako wasz król proszę, żebyście zastanowili się nad uczestnictwem. Jednak co do mnie jako mnie, powiem wam tylko, że jeśli chodzi o ten konkurs – róbcie, co wam serce dyktuje.

Fangs:

Jug, stary – ja się zgłoszę.

Sweet Pea:

Ja i Toni też w to wchodzimy. Będzie niezła jazda.

Jughead:

Baw się dobrze, Fangs, chociaż nie zazdroszczę.

Fangs:

Znaczy, sam się na to nie piszesz?

Jughead:

Ech, wierz albo nie, ale właśnie obarczono mnie pewną specjalną funkcją w ramach Rewii Radości.

Fangs:

?

Jughead:

Nie, nie. To musi na razie pozostać niespodzianką. Nie przejmuj się, to fajna niespodzianka.

BETTY

Kochany Pamiętniku, no dobrze, przyznaję: zdecydowanie jestem zdania, że Rewia Radości Riverdale – nawet jeśli faktycznie sprawia jakby staroświeckie wrażenie – będzie superzabawą.

Chyba.

Czy to nie jest, bo ja wiem… podejrzane, że pani burmistrz wyciąga spod ziemi jakąś od dawna zapomnianą tradycję akurat teraz, gdy naszym miasteczkiem targają niezliczone skandale i cierpienia? No… tak, może trochę. Ale – sama nie wiem… nawet jeśli chce odrodzenia Rewii Radości z jakichś dziwnych albo nie najszlachetniejszych powodów… może i tak ma rację? Może przydałoby się nam trochę świętowania, odrobina zabawy.

Tak w każdym razie powiedziałam V, kiedy wracałyśmy piechotą ze szkoły. V planowała zajrzeć do swojej nowej knajpy, a ja chciałam wpaść do Popa. Juggie marzył, żeby coś przegryźć – też mi niespodzianka! – ale najpierw miał jakąś sprawę do załatwienia z Serpentsami.

– Te obchody przydadzą się nam wszystkim – powiedziałam. – Radość! Jest nawet w samej nazwie. Daj się przekonać.

Była późna jesień i rok szkolny trwał już od dość dawna, ale nadal czekało się na pierwsze prawdziwie rześkie chłody. Pogoda pozwalała nosić sweter, co uwielbiam, a pod nogami chrzęściły nam pierwsze nieliczne, zeschłe na pomarańczowo liście, ale obietnica mroźnych zimowych nocy majaczyła jeszcze daleko na horyzoncie. Krótko mówiąc, trwała moja ulubiona pora roku.

– Jesteś zbytnią optymistką, B – odpowiedziała Veronica, kręcąc głową. Jej czarna peleryna powiewała za nią w trakcie marszu, dodając wszystkim jej słowom pewnego szczególnego, teatralnego i złowieszczego, charakteru. – Gdzież jest moja Mroczna Betty, kiedy mi jej potrzeba?

Spojrzałam na nią przeciągle.

– Och, nadal jest pod ręką, zapewniam cię. W odpowiedniej chwili wyjdzie na świat, płonąc z niecierpliwości. Ale na razie potrzymajmy ją w chłodni, dopóki nie trzeba będzie, no wiesz, wytoczyć najcięższych dział. – Zaczynałam powoli, ale zdecydowanie oswajać się ze swoją ciemnością. Stawianie jej granic też było dobre. Nie podobało mi się wrażenie, że mogłabym wybuchnąć czy stracić nad sobą panowanie w każdej chwili i bez ostrzeżenia. Stąd chłodnia i granice.

– Co jasno sugeruje, że nie sądzisz, aby już była potrzeba wytoczenia ciężkich dział. – Słyszałam po tonie Veroniki, że nie całkiem się ze mną zgadza.

Westchnęłam.

– Nie, jeszcze nie. – Kiedy szłyśmy, nasze obcasy przyjemnie stukały po chodniku. – To znaczy, rozumiem, o co ci chodzi: minęły całe wieki, odkąd w tym mieście miało miejsce jakieś święto czy inne wydarzenie nie zakończone dosłownie morderstwem, więc zdecydowanie mamy na tym polu osiągnięcia. Ale z drugiej strony, przy całym szaleństwie, które odchodzi tu dosłownie bez przerwy, jeśli twoja mama – pani burmistrz – radzi nam odetchnąć na chwilę i rozerwać się, no wiesz, podczas ulicznej zabawy i jakichś głupich wyborów miss czy mistera… to właściwie czemu nie, do jasnej ciasnej? – Chwyciłam V za łokieć. – No weź. Dobrze wiesz, że przygotowanie Kevina do konkursu to będzie totalny fun. To impreza praktycznie skrojona na miarę dla was obojga.

– Masz niezłą siłę perswazji – odpowiedziała. – Muszę przyznać, Mroczna Betty może przydawać się czasem w moich co bardziej złożonych scenariuszach spiskowo-rewanżowych, ale klasyczna Betty jest nad wiek roztropna. Vive la Betty classique. Naśladowczyń nie akceptujemy. – Wśliznęła się pod moje ramię.

– Dzięki, V. Ja też lubię Veronicę o oryginalnym smaku. Chyba po prostu idealnie do siebie pasujemy.

Kiedy dotarłyśmy do baru Popa, V machnięciem dała mi znak, żebym weszła bez niej – musiała odebrać pilny telefon od jednego z dostawców swojej knajpki.

– Zaskakujące, jak trudno jest zorganizować ptysie na afterparty w tak krótkim czasie – wyjaśniła, przewracając oczami. Roześmiałam się i ruszyłam do środka sama.

Kiedy weszłam do baru, przy ladzie czekał już Jughead, pochylony nad cheeseburgerem wielkim jak jego głowa. Na stołku obok siedział FP, też zajadając burgera. Wyglądał jak lustrzane odbicie Jugheada z przyszłości; uśmiechnęłam się na tę myśl. Za ladą Pop wycierał do sucha szklanki, obserwując pałaszującego Juga z tkliwym zdumieniem na twarzy.

(Dobrze znam tę minę – sama dysponuję własną jej wersją).

– Zdążyłeś tu przed nami? – zdziwiłam się. Wiem, że Juga nic nie powstrzyma na drodze do burgera, ale i tak byłam pod wrażeniem.

– Tata podrzucił mnie motocyklem.

– Hej, Betty – odezwał się FP, pociągając łyk oranżady.

– Aż tak ci się po lekcjach śpieszyło do jedzenia? – zażartowałam.

– No, wiadomo… jak zawsze. Ale okazało się – Jug zerknął na mnie i zobaczyłam w jego oku błysk, który mnie nieco zaniepokoił – że tata ma dla mnie nowiny. Którymi musiałem bezzwłocznie się z tobą podzielić. Więc w pewnym sensie wszystko się świetnie składa.

– Hmm. „W pewnym sensie”? Zakładam, że to zależy od tego, co to za nowina. – Wśliznęłam się na taboret po drugiej stronie Juga i przysunęłam się do niego po szybkiego całusa. Pachniał męskim szamponem i znoszoną skórzaną kurtką.

Dzwonek nad drzwiami ponownie zadźwięczał.

– Ptysie załatwione – oświadczyła Veronica, zwracając się do mnie. – Dzień dobry panom Jonesom, witaj, Pop. Kiepski dzień? – Rozejrzała się po lokalu.

Faktycznie klientów było jakby mniej niż zwykle, ale domyślałam się, że większość jest zajęta nagłymi przygotowaniami do Rewii Radości. Jughead wykorzystał chwilę przerwy w rozmowie, by wrócić do wcinania burgera.

Veronica ruszyła za ladę i wyłowiła z odpowiedniej półki barową księgę rachunkową, pewnie po to, żeby rzucić okiem na najnowsze zyski. Jako świeża właścicielka restauracji Popa nie mogła pozwolić sobie na zwykły optymizm w spojrzeniu na interesy – musiała stawić czoła finansowej rzeczywistości.

Na szczęście nie potrzebowała martwić o knajpkę w suterenie. La Bonne Nuit miała nienagannie zaprojektowane i wykonane wnętrze oraz aspiracje do oferowania rozrywki najwyższej próby. Większość moich szkolnych znajomych nawet nie podejrzewała, że ten lokal jest wszystkim, czego zawsze podświadomie poszukiwali. Miejscówka, która nie była już zwykłym „barem u Popa”, bo emanowała elegancją i zarazem atmosferą luzu w dyskretnym nowojorskim stylu…? Veronica wiedziała, czego potrzeba Riverdale. A dzięki odkupieniu budynku od swojego wiecznie coś knującego taty nie tylko znalazła się w night clubie swoich marzeń, ale praktycznie uratowała przed zniknięciem Pop’s Chock’Lit Shoppe, nasz lokalny wzorzec z Sèvres, jedno z bijących serc naszego miasteczka.

Wiedziałam jednak, że interes dopiero się rozkręca. A odkąd Veronica wreszcie uwolniła się od krępujących ją zobowiązań i związków z brudnymi pieniędzmi ojca, martwiła się mocno o swoją niezależność – czy to finansową, czy każdą inną. Nie lubiła o tym mówić, ale ja wiedziałam. Było to po niej widać na przykład w tej chwili, gdy marszczyła czoło w geście, który towarzyszył jej eksperckiemu spojrzeniu i ruchowi palca z pięknie polakierowanym paznokciem wzdłuż słupków księgi rachunkowej. Choć czego jak czego, ale zaradności mojej V zdecydowanie nie brak i umie trzymać rękę na pulsie, to mimo obietnic kancelarii burmistrza o pokryciu kosztów afterparty lokal w suterenie i tak mógł ponieść pewną stratę.

Nagle coś mi zaświtało.

– Pop, ten turniej jedzenia burgerów zaplanowany na sobotę brzmi super! – powiedziałam. – V, może La Bonne Nuit mogłaby wesprzeć go dostawą spersonalizowanych koktajli bezalkoholowych? Może z imbirem, bo jest dobry na trawienie?

– Betty, to wprost genialne – zareagowała Veronica. – W zwykłych okolicznościach powiedziałabym, że jedynym właściwym towarzystwem dla burgera od Popa jest koktajl mleczny, ale w przypadku turnieju wcinania burgerów byłaby to pewnie przesada. Za to lekki owocowy szprycer z imbirem? Potencjalnie idealny napój na przepłukanie ust. Pogadam z Reggiem, żeby w tym tygodniu trochę poeksperymentował. Trzeba przyznać, że chłopak naprawdę sprawdza się jako fachman od miksowania drinków.

– Chociaż mam słabość do własnych koktajli mlecznych, to muszę się zgodzić – wtrącił Pop. – Na moje oko to świetny plan.

– A więc postanowione – podsumowałam. – Veronica wykreuje idealny napój na turniej burgerów i podczas Rewii Radości wszyscy będą mówić o La Bonne Nuit. A wy wystawicie mi świadectwo geniuszu. Tymczasem zaś Jughead może zdradzi nam swoją wielką nowinę.

Jughead obrócił się na stołku. W oczach miał niemal ogień. Nie byłam do końca pewna, czy to oznacza coś dobrego, czy wręcz przeciwnie… ale miałam niejasne przeczucie.

– Nigdy nie zgadniecie, komu powierzono zadanie otwarcia dziś wieczorem kapsuły czasu.

– Co? – Wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem. – Tobie? Dlaczego? Znaczy… – Zająknęłam się, bo zdałam sobie sprawę, jak to zabrzmiało. – Nie żebym myślała, że nie dasz sobie rady. To oczywiste, że dasz. Pójdzie ci wspaniale! Po prostu… to nie brzmi jak coś, na co normalnie byś się pisał.

Naprawdę niezwykle spodobał mi się ten pomysł. Od razu zaczęłam sobie wyobrażać Juggiego w parkowej pagodzie z tą jego jedyną w swym rodzaju miną wyrażającą mieszaninę zaskoczenia i niezadowolenia, która tak do niego pasowała.

– No, fakt… zdecydowanie nie. Właściwie mam to wszystko w głębokiej pogardzie. Zacznijmy od tego, że w głębi duszy i z gruntu sprzeciwiam się wszystkiemu, co symbolizuje cała ta Rewia Radości. A jeszcze w niej uczestniczyć? Zgoda, to coś zupełnie nie w moim stylu. Nie da się ukryć. Przecież mnie znasz, Betty.

– Chłopie, ależ ty dramatyzujesz. – FP ze smutkiem pokręcił głową. – Betty, powiedz mu, że przesadza.

– Jug, być może przesadzasz – przyznałam lekko asekuracyjnie. – Na razie wstrzymam się z opinią. W każdym razie ani myślę wtrącać się w wasze sprawy rodzinne. No więc jak do tego w ogóle doszło? – Umierałam z ciekawości, a sądząc po minach Popa i Veroniki, nie ja jedna.

– Sam nadal nie do końca to ogarniam. Po pełny raport musiałabyś się zgłosić bezpośrednio do źródła – odparł Jughead, skinięciem głowy wskazując swojego tatę.

FP też obrócił się na stołku, żeby widzieć nas wszystkich.

– Ja wiem, że Jug lubi uważać się za samotnika, ale to obecnie nie jest do końca prawda. Nie tak jak dawniej.

Celna uwaga. Jughead miał teraz dziewczynę i regularne grono przyjaciół (niezależnie od tego, jak mała i hermetyczna była ta nasza czteroosobowa paczka). Był przywódcą Serpentsów – co oznaczało skrajne przeciwieństwo wizji człowieka jako samotnej wyspy. Pewnie, wolał trzymać się na marginesie większości ogólnoludzkich doświadczeń, ale FP miał rację: w ciągu ostatnich kilku lat Jughead Jones wyewoluował z odludka w swego rodzaju kultową postać.

– I chociaż nikt nie jest tym bardziej zaskoczony niż ja sam, to ja jestem w tym mieście szeryfem, więc Jug jest synem szeryfa. Jest symbolem zarówno całego miasteczka, jak i przywództwa – powiedział FP.

Jughead błysnął szybkim znaczącym uśmieszkiem.

– Wyobraźcie sobie: ja jako symbol promiennej nadziei młodzieży Riverdale. – Znów się wyszczerzył, a w jednym z policzków zrobił mu się dołek i przez ułamek sekundy naprawdę wyglądał promiennie, mimo że mówił z niewątpliwym przekąsem.

– Pełen promiennej nadziei Jughead Jones? Nasz lokalny J. D. Salinger? Intrygujący wybór – zauważyła ironicznie Veronica, na chwilę podnosząc wzrok znad barowej rachunkowości. Mimo kpiącej nuty w tonie jej głosu nadal słychać było mnóstwo sympatii.

– Zgadzam się, bez kitu – odparł Jughead. – Ale co ci mam powiedzieć? Jeśli masz z tą decyzją jakiś problem, musisz pogadać z panią burmistrz. A chyba wiesz, jak to zrobić.

– Co? – Ciemne brwi Veroniki aż podskoczyły. – To pomysł mojej mamy?

– W stu procentach. To ona rozmawiała o tym z moim tatą.

– Próbowałem jej wytłumaczyć, że Jughead nie będzie się na to pisał, ale nie przyjęła odmowy do wiadomości. Najwyraźniej panie w waszej rodzinie są niewiarygodnie uparte – oświadczył FP, unosząc brwi.

– Tak, no cóż… Z tym argumentem nie będę się spierać – przyznała Veronica.

– Nie przesadzałeś, Jug – powiedziałam. – To fantastycznie. Więcej niż fantastycznie. – Szturchnęłam go żartobliwie w bok i z uśmiechem udał, że się odsuwa. – Szczerze? Właściwie to nie mogę się doczekać, kiedy będę oklaskiwać cię z widowni.

– Niestety – odpowiedział – to się chyba nie zdarzy.

– Ale… mówiliście, że pani burmistrz nie chciała przyjąć odmowy do wiadomości…

– Racja, tak. Nie chciała. Muszę to zrobić, nie mam wyjścia. Możecie mi wierzyć – próbowałem je znaleźć. Chodziło mi o to, że nie będziesz oglądać mnie z widowni. A to dlatego, że – dodał chytrze, szybko rzucając wzrokiem w stronę ojca – przez cały czas będziesz stała przy mnie.

– Co?

– Jesteś jego jedyną nadzieją, Betty. Daj chłopakowi dokończyć – poprosił FP.

– Betts. Przecież mnie znasz. Już i tak czuję się fatalnie, że w ogóle dałem się w to wrobić. Nie ma mowy, żebym wyszedł na tę scenę sam. Więc zauważyłem, że skoro Rewię Radości sponsoruje i relacjonuje stacja WRIV, to sensownie będzie, jeśli na scenie znajdzie się ze mną córka jej czołowej reporterki.

Przebiegle.

– I wcale mnie nie dziwi, że moja mama na to poszła – powiedziałam. – Teraz, gdy o tym mówisz, wydaje się aż zaskakujące, że sama tego nie zasugerowała. – Mama nie należała do osób, które przepuściłyby nadarzającą się okazję. Delikatnie mówiąc. Nawet jeśli ta okazja była w zasadzie szansą dla mnie.

FP roześmiał się.

– No, skomentowałem to tak samo. Ale domyślam się, że ostatnio jest mocno zajęta tą swoją Farmą.

Na samo wspomnienie ścisnęło mnie w dołku. To, że moja matka była zaprzątnięta Farmą, też mnie niestety nie dziwiło. Ale to, że jest zbyt zajęta, by na moment z rozkoszą stanąć w światłach rampy? To było bardziej zagadkowe.

I tym wyraźniej dowodziło, jak podstępny okazywał się wpływ Farmy na nią.

– Pop, to ci dopiero powrót do przeszłości – odezwała się nagle Veronica, przerywając chwilową ciszę. – Cóż to za muzealna pamiątka i gdzie ją przez cały ten czas chowałeś? – Pomachała trzymanym w ręce zdjęciem, chyba czarno-białym, a oczy aż błyszczały jej z radości.

– To? – Pop ni stąd, ni zowąd prawie się zawstydził. – To tylko zdjęcie mojego pradziadka z pierwszym burmistrzem Riverdale. Gdzieś ty je w ogóle znalazła? – Wyciągnął rękę, żeby odebrać fotografię od Veroniki, ale ta wywinęła mu się i podała ją nam.

– Chowała się pod księgą rachunkową, a to przecież takie urocze wspomnienie. Sama nie wiem, czemu jeszcze nie oprawiłeś tego zdjęcia w ramki, żeby wszyscy mogli je podziwiać.

– Dzieci, macie na głowie tyle innych spraw. Kogo obchodzi jakaś zamierzchła historia?

Zerknęłam na fotografię – faktycznie widniał na niej pradziadek Popa, który wyglądał jak klon naszego barmana, jeśli nie licząc stroju z innej epoki. Ale miał taki sam nieodłączny fartuch i papierową czapkę, taki sam szeroki uśmiech, tę samą życzliwość w oczach.

– Ale czy Rewia Radości nie bazuje właśnie na historii? – zapytałam.

– Dokładnie o to w niej chodzi – wtrącił FP. – Na tym to wszystko polega. I wbrew sugestiom Popa są w naszym mieście tacy, którzy aż się palą, by historia się powtarzała.

Czy mi się przywidziało, czy też faktycznie oczy Popa pociemniały nagle na ułamek sekundy? To była tylko przelotna chwila, która minęła, zanim zdążyłam stwierdzić, że naprawdę to widziałam, czy może tylko mi się wydawało.

– Tak, no cóż, jak by nie było – odezwał się Pop, zgarniając zdjęcie po tym, jak już wszyscy je obejrzeliśmy, i wtykając je z powrotem gdzieś pod ladę – nie musicie aby wszyscy przygotować się do tej Rewii?

Nawet ja – choć nie dzięki mojej mamie, pomyślałam sobie. Ale czy na czele przygotowań do Rewii Radości nie stała Evelyn? Co znaczyło, że przynależność do Farmy wcale nie musi skutkować powstrzymywaniem się od wspólnych całemu miastu aktywności.

– Chyba tak – odpowiedziałam, choć w mojej głowie nadal obracały się niespokojnie trybiki.