Szepty zębów. Wrona - Margaret Owen - ebook

Szepty zębów. Wrona ebook

Margaret Owen

4,4

Opis

POZWÓL SIĘ ZABRAĆ W PODRÓŻ DO ŚWIATA PEŁNEGO LEGEND, GDZIE MAGIA JEST CZYMŚ TAK OCZYWISTYM JAK ODDYCHANIE Wyobraź sobie, że musisz żyć w społeczeństwie podzielonym na kasty… Że to, do której z nich należysz, ma wpływ na całe twoje życie i określa twoją wartość w oczach innych. Gdyby przyszło ci należeć do królewskich Feniksów, twoje życie byłoby pełne przepychu, jako wojowniczy Sokół brałbyś udział w walkach, będąc uczoną Sową, zgłębiałbyś wiedzę. Jeśli jednak, tak jak Fe i jej stado, wywodziłbyś się z kasty Wron, twoje zadanie polegałoby na paleniu zwłok ofiar trawiącej kraj zarazy, a społeczeństwo odnosiłoby się do ciebie z pogardą. Mimo że Wronom Litości przypadła w udziale najgorsza robota, to podczas stanowiącej treść ich życia niekończącej się podróży po królestwie Saboru wspólnie stawiają czoła napotkanym trudnościom, wspierając się nawzajem. Nie są też zupełnie bezbronne – część z nich potrafi czerpać magię z zębów i kości członków innych kast, a dzięki temu unikalnemu darowi są w stanie korzystać z ich przyrodzonych talentów. Fe, tak jak inne Wrony, jest w pełni oddana swojemu stadu, a jako czarownica przygotowuje się do przyszłej roli wodza, Pewnego dnia staje na czele nieoczekiwanej misji, w której stawką jest los jej kasty i… całe królestwo. Czy uprzedzenia i nienawiść okażą się silniejsze niż dobro Saboru? Czy w obliczu niewyobrażalnego zła bohaterowie znajdą w sobie dość siły, żeby się zjednoczyć? Oto fascynująca opowieść o trawiącej świat zarazie. Przekonaj się, ile współczesności jest w tym magicznym uniwersum…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (44 oceny)
23
15
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
0laaa

Nie oderwiesz się od lektury

Kawał dobrej fantastyki. Ciekawy świat, oryginalny system magii, bohaterowie z charakterem. Wszystko ładnie ze sobą współgrało i przyjemnie się czytało. Polecam.
10
Aelin_9

Nie oderwiesz się od lektury

Coś nowego, miło spędzony wieczór. Polecam.
10
malfonsinio

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna, zdecydowanie niedoceniana, z nieidealną główną bohaterką a jednocześnie idealnie wspaniałą. świetna, naprawdę świetna książka. 11/10
10
zabie-udko

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelka! Zupełnie nowe uniwersum. Uwielbiam bohaterów, którzy mają gorzej niż inni, a jednak sobie radzą i pozostają wierni swoim marzeniom
00
Ajra2016

Dobrze spędzony czas

Ciekawa
00

Popularność




MAPA SABORU

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ PIERWSZY PUSTY TRON

Tatko zanadto się guzdrał z podrzynaniem chłopcom gardeł.

Odkąd zniknął w baraku kwarantanny, minęło już niemal dziesięć minut. Fe spędziła ostatnie siedem, wpatrując się gniewnie w pozłacane drzwi i usiłując zostawić w spokoju nić, która wyłaziła z jej złachmanionej czarnej szaty. Załatwienie sprawy w minutę oznaczałoby, że chłopców w baraku zdążył wcześniej uśmiercić mór grzeszników. Załatwienie jej w trzy – że tatko musiał im zadać litościwy koniec.

Dziesięć minut oznaczało, że się guzdra. Że coś się spaskudziło. A sądząc po szeptach, które rozchodziły się jak podmuchy wiatru ponad lśniącymi czystością płytkami dziedzińca, do tłumu obserwujących Wrony gapiów zaczynało docierać to samo.

Fe zacisnęła zęby, czekając, aż miną jej nudności i ucisk w dołku. Tatko wiedział, co robi. Na tuzin piekieł, przecież nie dalej jak poprzedniego dnia rano powiódł całe ich stado w odpowiedzi na zwiastun moru, zebrał zwłoki, zgarnął zapłatę i znów wyprowadził ich na drogi, nim jeszcze wybiło południe.

W tamtym siole też nie brakło gapiów: a to jakiś tkacz zerknął na nich przez wątki swoich krosien, a to pasterka popędziła swoje kozy obok chaty grzesznika, by ukradkiem spojrzeć na nich z bliska. Dzieci wyślizgiwały się rodzicom z ramion, żeby pogapić się na Wrony i spytać, czy pod maskami o ostrych dziobach i czarnymi szatami nie kryją się potwory.

Fe domyślała się, że odpowiedzi brzmiały różnie w zależności od tego, czy jakaś Wrona znajdowała się w zasięgu słuchu.

Ale widywała rzeczy gorsze niż stada gapiów prawie co dzień, o ile pamięć jej nie zawodziła. Wrony Litości, jako jedyna kasta nietknięta przez mór, były w obowiązku odpowiedzieć na każde wezwanie.

A Fe, terminująca u tatka na wodza, wiedziała, że nie może pozwolić sobie ani na chwilę słabości. Nawet tutaj. Nawet teraz.

Chłopcy, do których zabrania zostali tej nocy wezwani, nie różnili się od setek ciał, jakie pomogła spalić w ciągu swego szesnastoletniego życia. Nieważne, że niewiele z nich należało do przedstawicieli tak wysokiej kasty. Nieważne, że Wron nie wzywano do królewskiego pałacu Saboru od niemal pięciuset lat.

Po ostrych jak brzytwa spojrzeniach wojowników i arystokratów Fe poznawała jednak, że tego wieczora mór dla kast wyższych bynajmniej nie jest nieważny.

Ponownie upomniała samą siebie w duchu, że tatko wie, co robi.

Ale zanadto się guzdrał.

Oderwała wzrok od drzwi i poszukała oznak ewentualnych kłopotów w tłumie, który obległ mury wokół dziedzińca królewskiej kwarantanny. Miała to w zwyczaju od czasu, kiedy za jej stadem pogonił czyjś rozzłoszczony krewny. Na oko sądząc, w okratowanych treliażami galeriach pełnych dworzan tłoczyły się wyłącznie Pawie, gapiące się z bezpiecznej odległości, całe w rozedrganym trzepocie, żałobnych barwach i innych wyrażających rozpacz ozdobach.

Fe skrzywiła się pod maską, słysząc dobiegające ją aż nazbyt znajome szepty: „…co za hańba…”, „…jego ojciec?” i ten najbardziej dokuczliwy: „…kościokrady”. Stary, wyświechtany rodzaj kłopotów. Żądne sensacji Pawie jak urzeczone pasły oczy niecodziennym obrazem trzynastu stojących na dziedzińcu pod nimi Wron, czekając na widowisko.

Czymś zupełnie innym byłyby kłopoty pochodzące od Sokołów. Król Surimir gustował w straży pałacowej złożonej z czarowojników – wojowników, którym leczenie ran przychodziło równie łatwo, jak rozrywanie wrogów na strzępy od środka. Sokoły były w dwójnasób niebezpieczne, a że zdawały sobie z tego sprawę, w trójnasób łatwo było je rozdrażnić.

Dłonie owych czarowojników spoczęły na rękojeściach mieczy, gdy tylko Wrony przeciągnęły przez bramę dziedzińca swój wóz. I od tamtej pory ani drgnęły.

W ich niewzruszonych spojrzeniach Fe nie mogła doszukać się żadnego żalu. Sokoły nie czekały na widowisko. Czekały, aż Wrony pokpią sprawę.

Dziewczyna przyłapała się na tym, że w swoich chudych, ciemnych palcach skręca kolejną nitkę. Nudności i ucisk w dołku powróciły chyłkiem; ponownie wbiła wzrok w drzwi. Pozostawały, zaraza, zamknięte.

Kątem oka wychwyciła jakiś nieznaczny ruch po lewej, przy wozie. To Huncwot, drugi z terminatorów tatka, przestąpił z nogi na nogę. Jego sylwetkę, odbijającą się czernią na tle płomienia pochodni, obrębiał jaskrawopomarańczowy kontur w miejscach, w których refleksy światła pełgały po postrzępionych szatach i długiej krzywiźnie dzioba maski. Sądząc po nachyleniu głowy, Huncwot przyglądał się rozstawionym wokół baraku kadzielnicom z paczulą.

Fe zmarszczyła nos. Sama trzymała upchaną w dziobie maski garść dzikiej mięty do odegnania morosmrodu. Nie mogła mieć za złe mieszkańcom tego wspaniałego pałacu, że też próbują zamaskować odór. Mogła im jednak zarzucić fatalny gust w kwestii doboru zapachu kadzidła.

Sandał Huncwota przesunął się o włos – pomału, niby niechcący – w stronę najbliższej kadzielnicy.

W każdym innym miejscu Fe sama postarałaby się niby przypadkiem kopnąć naczynie, by rozrzucić paczulę na cztery wiatry. W obliczu tak wyraźnego zainteresowania kast wyższych Huncwota pewnie aż ręce świerzbiły, żeby urządzić jakąś przykrą niespodziankę tłumowi wyszczerzonych w szyderczych uśmiechach, wręcz proszących się o to arystokratów.

Ale nie tutaj, nie teraz. Fe pociągnęła za kaptur swojej szaty gestem, który zrozumieć mogły tylko inne Wrony. Nie szukaj kłopotów.

Huncwot przysunął stopę o kolejny cal do kadzielnicy. Fe wyczuwała niemal namacalnie, że pod maską drwiąco się uśmiecha.

Oboje urodzili się jako wiedźmy, co w przypadku Wron oznaczało, że ich przeznaczeniem jest wodzowanie. Fe ściskało coś w żołądku za każdym razem, kiedy przychodziło jej to na myśl… choć gdy szło o Huncwota, nie sądziła, by ten w ogóle myślał o byciu wodzem. Tatko mówił o nim „słabosprytny”: wiecznie skupiony na tym, by wystrychnąć kogoś na dudka, nie orientował się, że równocześnie kto inny wyciąga mu mieszek z kieszeni.

Fe spojrzała najpierw na żołnierzy, potem na Huncwota i zdecydowała, że go oskalpuje, o ile nie ubiegną jej Sokoły.

Zawiasy rzadko używanych drzwi baraku zaskrzeczały i tatko w końcu wyszedł na zewnątrz.

Fe wypuściła zbłąkaną nitkę z palców, czując w głowie i sercu, że odzyskuje równowagę. Przód szat tatka pokrywały smugi wilgotnej czerwieni. A zatem dokonał aktu uśmiercenia z litości.

Paskudnie powolnej litości, uznała Fe.

Jej ulga trwała krótko, bo już chwilę później spod ściany za ich plecami rozległ się straszliwy zgrzyt metalu.

Każda Wrona znała śpiew dobywanej stali przedniej jakości. Ale tatko jedynie obrócił się w stronę tego odgłosu; światło pochodni zapełgało na sadzoszklanych oczach jego maski, gdy czekał.

Na dziedzińcu zapadła przejmująca mrozem cisza, bo nawet Pawie zamarły w bezruchu.

Czy w zaułkach grodów, czy na polach sorga, jak Sabor długi i szeroki, od kupieckich zatok na zachodzie aż po okrutne góry na wschodzie, każda kasta wyższa mogła uderzyć na Wrony pod pretekstem wszelkiej, nawet zmyślonej zniewagi. Bracia, ciotki, kochankowie, przyjaciele – blizny nosiła na sobie lub w sobie każda Wrona. Przed laty także i mama Fe zniknęła na ciemnej drodze.

Na razie jednak Sokoły trzymały się ścian dziedzińca. Uśmierciwszy swą ofiarę, mór grzeszników szerzył się błyskawicznie. Przez jedno ciało jeszcze przed końcem roku mógł przegnić do gołej ziemi cały gród. Tu, na dziedzińcu kwarantanny, w sytuacji, w której dwóch martwych chłopców mogło obalić cały pałac w mniej niż pół księżyca… nikt nie ważyłby się tknąć Wron.

Rozległ się kolejny szczęk – tym razem klinga wróciła do pochwy. Fe nie śmiała się obejrzeć. Zamiast tego skupiła się na szorstkim mruknięciu tatka:

– Zapakujcie ich.

– Ja się zajmę martwymi kruszynami – rzucił Huncwot, ruszając przed siebie.

– Nie sam. – Tatko pokręcił głową i skinął na Fe. – Są więksi niż wy.

Dziewczyna zamrugała z zaskoczenia. Wprowadzając Wrony do pałacu, szambelan powiedział o grzesznikach „chłopcy”. Spodziewała się brzdąców, a nie prawie dorosłych paniczów.

Gdy już wyciągała rękę do drzwi, tatko chwycił ją za ramię. Obróciła głowę ku niemu.

– Tak, tatku?

Choć twarz miał ukrytą pod maską, Fe i tak wychwyciła jego urywany oddech i to, w jaki sposób ledwo widocznym skinięciem dzioba wyraźniej wskazał Sokoły.

– Po prostu… wynieście ich – powiedział.

Fe zesztywniała. Coś się spaskudziło, gotowa była przysiąc na groby martwych bogów. Ale tatko był wodzem i wydostawał ich już z gorszych tarapatów.

A w każdym razie z większości z nich.

Skinęła głową.

– Tajest, tatku.

Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, trzepnęła Huncwota w łepetynę.

– Coś ty sobie myślał, na tuzin piekieł? – syknęła. – Sokoły prawie wypatroszyły tatkę za samo wyjście przed drzwi, a ty postanowiłeś sobie wystawiać na próbę ich cierpliwość?

– Postanowiłem sobie tylko ciebie podkurzyć. – Tym razem w gęstej ciemności baraku wyraźnie usłyszała w głosie Huncwota drwiący uśmieszek. – Ci ściekarze nie wypatroszą wodza. A jeśli nawet, zgniją tu wszyscy razem z nami.

– Ciebie jednego ręka świerzbi, żeby to sprawdzić – odwarknęła mu, ale nagle urwała.

Jej oczy zdążyły oswoić się z przyćmionym światłem pochodni dochodzącym przez płócienne panele zasłaniające okna baraku. Leżący na poplamionych czerwienią siennikach panicze byli już ciasno opatuleni w lniane całuny, przez które na wysokości gardeł sączyła się krew.

Oporządzanie zmarłych należało do ich obowiązków, nie tatka.

– Może wódz nie wierzył, że zrobimy to jak trzeba. – Słowa Huncwota zabrzmiały, jakby już się nie uśmiechał.

To było bez sensu. Spowijaniem w całuny zajmowali się oboje od pięciu lat, odkąd tylko Huncwot trafił do stada Fe, by terminować na wodza.

– Jeśli tatko miał jakieś powody, na pewno nam powie – skłamała. – Im szybciej ściekarze trafią na wóz, tym szybciej zostawimy za sobą smród tej przeklętej paczuli.

Rozległ się krótki, stłumiony śmiech i Huncwot podniósł jednego z trupów za ramiona. Fe wzięła ciało za nogi i wycofała się przez drzwi, czując, jak spojrzenia wszystkich zgromadzonych na dziedzińcu kierują się wpierw na nią – a w chwilę później na zakrwawiony całun.

Ciche okrzyki przebiegły przez tłum poruszonych dworskich Pawi, gdy Fe zakołysała zwłokami przed wrzuceniem ich na wóz. Huncwot zrobił to z jeszcze większym rozmachem. Ciało padło na stertę drew opałowych z bezceremonialnym łupnięciem, przewracając przy okazji wiązkę chrustu. Po galeriach przemknął słabo tłumiony zbiorowy okrzyk zgrozy.

Fe miała ochotę dać Huncwotowi kopniaka.

Tatko odchrząknął i mruknął z naciskiem:

– Litości. Wrony Litości.

– Będziemy grzeczni – zapewnił go Huncwot i ruszyli z powrotem do środka. Ale gdy już podniósł za nogi drugie zwłoki, dodał: – Zakład, że jak tego upuścimy, ktoś zemdleje.

Fe pokręciła głową.

– Aż się palisz, żeby tatko wygarbował ci grzbiet i sprzedał go czaroskórnicy.

Załadunek drugiego ciała wywołał kolejną falę szlochów. Gdy jednak Wrony zaczęły ciągnąć wóz ku bramie wyjazdowej z dziedzińca, pawi dworzanie jakimś cudem pokonali swój smutek na tyle, by zacząć przepychać się u kratek treliaży w walce o lepszy widok.

Pomieszanie u widzów bólu i cierpienia z niezdrową fascynacją zgrzytało jak złamana oś u wozu. Martwi chłopcy musieli być ulubieńcami królewskiej kasty Feniksów, skoro aż tyle Pawi prześcigało się w ich opłakiwaniu.

Fe przeszedł dreszcz. Uznała, że ze wszystkich ludzi, których kiedykolwiek ciągnęła na spalenie, tych dwóch nienawidzi najbardziej.

Wcześniej, by wszystkie Wrony mogły dotrzeć na dziedziniec kwarantanny, nieomal przemycono je do środka zwykłymi, ciasnymi przejściami i korytarzami dla służby; teraz zaś jakaś Sokolica o kamiennej twarzy prowadziła je pośpiesznie przez środek pałacu. Im dłużej ciała pozostawały w jego obrębie, tym większe było ryzyko, że mór wybierze sobie kolejną ofiarę.

Z każdym nowym mijanym przez nich pałacowym cudem w Fe narastała złość. Wóz Wron klekotał po ceramicznych mozaikach ułożonych w hipnotyczne spiralne wzory, mijał ogrody strączkojantaru parujące zapachem w wilgotnym powietrzu późnowiosennego wieczoru, przejeżdżał łukowo sklepionymi korytarzami z alabastru i brązu. Każdą kolumnę, niszę, płytę posadzki zdobił jakiś wyraz hołdu wobec królewskiego rodu Feniksów: słońce, złote pióro, języki ognia.

Sokolica jednym pchnięciem otwarła olbrzymie hebanowe wrota i wskazała ich prześwit włócznią.

– Dalej traficie sami.

Tatko dał im znak, by ruszyli naprzód, i wóz ze skrzypieniem wtoczył się do pomieszczenia, które mogło być jedynie legendarną Salą Świtania. Znaleźli się u jej szczytu, zwieńczonego podwyższeniem; wyjście czekało na nich hen, daleko, na końcu długiego pasażu otoczonego kolejnymi galeriami. Łukowe sklepienie podtrzymywały wielkie filary z czarnego żelaza, każdy wyrzeźbiony jak latarnia na podobieństwo jednego ze zmarłych feniksowych monarchów. W środku każdej z kolumn płonął ogień na tyle gorący, że jego ciepło Fe odczuła na ramionach jeszcze w progu pomieszczenia.

Większość sali połyskiwała barwami ciemnego fioletu, szkarłatu i błękitu, ale balustrady wszystkich galerii zdobiły subtelne złocenia, a za podwyższeniem, nad sadzawką płonącego ognia, wisiała na odległej ścianie wielka okrągła tarcza z wypolerowanego jak lustro złota. Z niej zaś jak wachlarz rozchodziły się aż po sam strop wysadzane klejnotami złociste promienie. Każda faseta mieniła się odblaskami płomieni, więc od patrzenia wprost na podwyższenie aż bolały oczy. Cały ten chaos tworzył słońce wschodzące za tronami Feniksów.

Pustymi tronami Feniksów.

Fe gwałtownie wciągnęła powietrze. Na opłakiwanie zmarłych paniczów nie zjawili się tu ani król, ani królowa, ani starszy książę, ani ten najnowszy, a mimo to arystokraci dworscy zawodzili, jakby zależała od tego cała ich przyszłość. Nie miało to sensu. W każdym razie o cokolwiek by nie szło, co by się nie spaskudziło, Fe wiedziała, że tatko wyciągnie ich z tego jak zawsze.

Wtoczyli wóz na pasaż i rozpoczęli marsz.

Fe nienawidziła jękliwego dźwięku, jaki śliskie marmurowe płyty posadzki wydawały w kontakcie z ćwiekami wystającymi z podeszew jej sandałów, tępiąc przy każdym kroku ich końce. Nienawidziła wonnych olejków, kalających zapachem duszne powietrze. Najmocniej zaś nienawidziła galerii zapełnionych pawimi arystokratami, którzy trzęśli się z gracją w swoich atłasach, jakby widzieli pod sobą nie Wrony, a paradę szczurów.

A jednak za plecami straży złożonej z Sokołów czuwał milczący legion pałacowej służby w brązowych tunikach kasty Wróbli, niemal jeszcze liczniejszy od tłoczących się u góry dworzan. Po udręce malującej się na twarzach służących widać było, że ich żal jest czymś więcej niż tylko pozą.

Fe znów poczuła ucisk w dołku, tym razem ze zdwojoną siłą. Nikt aż tak nie przepadał za Pawiami.

Zanosiło się na kiepski interes – na targi z kastami zbyt wysokimi, by bały się moru. Jak tak dalej pójdzie, tatko będzie musiał wydusić należną im wiatykową opłatę dopiero u wrót wyjazdowych. Jak tak dalej pójdzie, może w ogóle nie dostaną zapłaty.

Byli w połowie drogi do wyjścia, gdy idący dziesięć kroków przed wozem tatko nagle się zatrzymał.

Z początku Fe nie rozumiała dlaczego. Potem podniosła oczy na olbrzymie pałacowe wrota, ostatnią zaporę oddzielającą ich od reszty stolicy Saboru, Dumosy. Były ogromne, by mogły wjeżdżać nimi parady zarówno dostojników, jak i jeźdźców mamutów; widać było, że z łatwością zmieszczą w sobie stado trzynastu Wron wraz z ich wozem.

I faktycznie: u wrót tych stała samotna wartowniczka, czekając na nich, by uiścić wiatyk za zmarłych.

Kobieta wyglądała jak skrząca się zjawa, począwszy od rozpuszczonych, opadających kaskadami srebrzystych włosów, aż po białą jedwabną suknię, która prawie się nie marszczyła w ledwo wyczuwalnym wietrzyku. Nawet z tej odległości znamienne załamania księżycowego światła i ognia pochodni na zdobiących kobietę kosztownościach zdradzały, że liczba tych klejnotów pozwoliłaby całemu stadu Fe – na tuzin piekieł, może całej kaście Wron – żywić się po kres swoich dni. Jeden z tych przedmiotów wszakże był cenniejszy niż wszystkie pozostałe zdobiące szatę kamienie szlachetne razem wzięte: kolia otaczająca szyję stojącej u wrót postaci.

Dwie złote dłonie, w które wtulało się słońce wschodzące pod obojczykami kobiety. Był to herb królewskiego rodu. Fe widywała te dłonie wybite na każdej saborskiej monecie i wyszyte na każdej fladze; pojęła, że odtąd będzie mogła mówić, że widziała je na szyi królowej.

Dzięki zamążpójściu kobieta stała się Feniksem, ale od zawsze zwano ją Królową Łabędzi; zaczęto, jeszcze zanim opuściła pawilon tej kasty kurtyzan. To do niej należał jeden z pustych tronów, które Fe przed chwilą minęła.

I w tym momencie dziewczyna pojęła, co spaskudziło się tej nocy.

Minęło pięćset lat – lub coś koło tego – odkąd mór grzeszników po raz ostatni dotknął królewskiego pałacu. Pięćset lat, odkąd Feniksy poprzednio zapaliły swój zwiastun moru. Pięćset lat, odkąd wezwały Wrony.

Ale skoro sama królowa Rhusana przyszła zapłacić wiatyk za zmarłych grzeszników, Fe aż nazbyt dobrze miarkowała, kto leży pod jednym z całunów.

Wrony prowadziły na stos pogrzebowy księcia koronnego, następcę tronu Saboru.

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZIAŁ DRUGI TANIEC O PIENIĄDZ

Martwy książę leżał w ich wozie jak każdy inny grzesznik, nie dalej niż na wyciągnięcie ręki. Fe ledwie mogła w to uwierzyć. Książę. Feniks.

Przyszło jej do głowy makabryczne pytanie, czy chłopcy z kasty Feniksów palą się tak samo jak wszyscy inni grzesznicy. Może wolniej? Przynajmniej mieli obok niego jakiegoś innego biednego bękarta do porównania.

Tatko wszakże ani drgnął, nadal tkwiąc jak wrośnięty w ziemię, choć tymczasem reszta stada podciągała wóz bliżej. I wtedy Fe zobaczyła dlaczego.

Nie dało się ukryć, że stojąca u wrót królowa zamierza im zapłacić; majaczący u jej boku szambelan trzymał przed sobą wiatyk tak, by wszyscy go widzieli. Wiatyk miał zawsze wartość stosowną do zamożności rodziny; taka była reguła. Rolnik z kasty Wróbli mógł zapłacić Wronom woreczkiem soli albo suszonym chlebośnikiem; sędzia pokoju z kasty Żurawi mógł zaproponować tafle sadzoszkła. W przypadku królewskiego rodu jednak… Fe nie wiedziała nawet, co byłoby właściwym wiatykiem.

Wiedziała wszakże jedno: nie był nim brudny pręgowany kot, wijący się w ramionach szambelana.

Noc rozbłysła nagle w oczach Fe kaskadą wściekłych łez. Kot przybłęda. Zapłata uczciwa najwyżej za żebraka. Nie za dwóch wykarmionych na złocie pałacowych chłopców, po których przemaszerowali właśnie siedem lig.

Wszystkie postrzępione nici starganej cierpliwości Fe skręciły się równocześnie w gniewną, napiętą strunę.

Pałac obrzucił ich zachłannym spojrzeniem, dobył na nich miecza, o mało co nie splunął im pod nogi, a teraz chciał zamienić zapłatę w jakiś żart. Królowa Rhusana ani myślała wyprawić swego krewnego w kolejne życie z zachowaniem choćby strzępu godności. Zależało jej wyłącznie na popisaniu się brutalną prawdą: że jako królowa nie ma dla Wron nic prócz pogardy, a Wrony nie mają innego wyjścia, niż jak zwykle się z tym pogodzić.

Nie zniósłby tego żaden wódz, nawet ktoś ledwie terminujący na wodza. Nawet w obecności królowej. Trzeba było coś zrobić.

Wrony były co prawda litościwe, ale nie tanie.

Wóz niemal zrównał się z tatkiem. Fe wychyliła się naprzód, próbując mrugnięciami powstrzymać cisnące się jej do oczu łzy i pot.

– Tatku – szepnęła. Dziób maski wodza skłonił się nieznacznie. – Taniec o Pieniądz?

Tatko przez dłuższą chwilę trwał w bezruchu. A potem ponownie skinął dziobem.

Po raz pierwszy tej nocy Fe się uśmiechnęła.

Wcisnęła nabitą ćwiekami podeszwę sandała w posadzkę i włożyła całą, calutką swoją złość w długi, przyjemny zgrzyt, od którego marmur aż wrzasnął o litość. A potem zrewanżowała mu się własnym wrzaskiem.

Wokół niej wszystkie Wrony zawyły żałośnie w odpowiedzi na jej wezwanie, stając jak wryte. Trzynaście pochodni z klekotem wylądowało na ziemi.

Po raz drugi tej nocy na galeriach nad ich głowami zapadła cisza jak makiem zasiał.

Wrony znów zaskrzeczały, Fe najgłośniej ze wszystkich, ze wznoszącą się intonacją. Pozostali pojęli jej sygnał i czekali, ani drgnąwszy. Fe rachowała w myślach sekundy ciszy: Cztery. Trzy. Dwa. Jedna.

Kolejny mrożący krew w żyłach krzyk wydarł się z trzynastu gardeł i rozszedł po sali, odbijając się jednoznacznie gniewnym echem od łuków odległych sklepień. Po nim ponownie zaległa cisza.

Przy trzeciej rundzie wrzasków na twarzach wielmożów nie było już śladu po drwiących uśmieszkach. Oczy wszystkich wbite były w nieruchomy wóz.

Przy rundzie piątej pół galerii wyglądało, jakby miało uderzyć w płacz.

Większość subtelnych dworek i dworzan nigdy w życiu nie była tak blisko Wron czy ofiar moru. Dla nich mór był problemem biedoty.

Nie rozumieli, że istnieją pewne zasady. Że jedwabie czy klejnoty dla moru nie mają znaczenia. Że o tym, kiedy mór odejdzie, decydują Wrony.

Ale Fe obstawiała, że – na tysiąc martwych bogów Saboru – zaczynali chwytać, o co chodzi.

Gdy uznała, że dość się już nadenerwowali, śpiewnym trylem wydała rozkaz wymarszu.

Tup. Trzynaście Wron jak jeden mąż dało krok naprzód, ale wóz pozostał na swoim miejscu. Powrozy do ciągnięcia go wiły się po marmurze na podobieństwo żmij. Tup. Czy ktoś był z Kasty Łowczej, Wspaniałej czy Pospolitej – nie miało już znaczenia. Dzięki Wronom każdy Saborczyk obecny w tej sali dostanie nauczkę i zapamięta. Tup. Wcześniej przez swe czarne, wytarte łachmany i maski o długich dziobach Wrony wyglądały jak godny pośmiewiska zabobon. Tup. Teraz w śledzących trupi wóz oczach Fe dostrzegała odbicie koszmaru. To był strach, którego każdy z gapiów nauczył się na ojcowskim kolanie.

Fe znów wydała z siebie śpiewny tryl.

Wrony zrobiły kolejny krok, kończąc go zamaszystym łukiem, ryjącym w płytach posadzki piekielne zawijasy. Kolejne tupnięcie. Kolejny gardłowy krzyk. Znów odejście na dwa kroki od wozu. Cała galeria dworzan wzdrygnęła się odruchowo.

Tup-zgrzyt-wrzask. Fe dyszała pod maską. A macie za wasz paskudny pałac.

Tup-zgrzyt-tup. A macie za dobywanie na nas miecza.

Znów wydała z siebie tryl – i Wrony zatrzymały się tuż przed pałacowym progiem. Galerią zawładnęło chorobliwe napięcie; otoczone klejnotami i jedwabiami kłykcie dworzan bielały coraz bardziej.

Wrony wykonały w tył zwrot i, wściekle wirując w przeplatającym się tańcu, rzuciły się z powrotem do wozu. Przez galerie przeszła fala nerwowego westchnienia ulgi, która jednak załamała się, gdy Wrony nie od razu podjęły powrozy i pochodnie. Fe zajęła swoje miejsce przy prawym przednim kole wozu i odczekała, aż najbliższy Paw zrobi minę, jakby miał się zmoczyć.

Potem wydała z siebie morderczy gwizd. Wrony chwyciły pochodnie i powrozy, po czym pognały jak burza przez resztę sali i wypadły na ostatni dziedziniec z wyciem, które przywodziło na myśl gniew samych bogów.

Dworzanie rozpierzchli się na wszystkie strony, potykając się o treny atłasowych sukien i pantofle z malowanej skóry. Kątem oka Fe zobaczyła, że Huncwot dostał, czego chciał: przynajmniej trzy Pawie padły zemdlone.

A macie za to, pomyślała, że próbowaliście nam zapłacić przeklętym kotem.

Tatko lubił mówić, że to ich Taniec o Pieniądz. Fe lubiła w nim to, że zawsze działał.

Ich wóz zwolnił w pobliżu wrót, ale taniec trwał dalej. Królowa nie uciekła jak reszta dworu; szambelan też nadal trząsł się u jej boku. Z odległości dziesięciu kroków Fe widziała aż nadto dobrze tę, z której zamierzali wydusić, co im się należało.

Królowa Rhusana stała, nastroszona, pod łukiem wrót, a jej blade oczy błyszczały jak dwa bezlitosne księżyce. Pod misternymi wzorami namalowanymi białą żałobną barwiczką jej oblicze było o kilka odcieni jaśniejsze niż twarz Fe, której brązowa karnacja przypominała raczej terakotę i polerowany brąz. Gdzie nie spojrzeć, dziewczyna widziała marnowanie grosza. Na włosach królowej – wysadzany brylantami stroik w kształcie feniksa z białego złota; na jej ramionach – zwisające sznury pereł i brylantów tak długie, że aż ciągnęły się po ziemi; na barkach – skórę białego tygrysa. Czarno pręgowany ogon zwierzęcia owinięty był wokół ramienia monarchini; jedną z jego tylnych łap miała zaczepioną na biodrze, zaś wypchany łeb z oczami pozbawionymi wyrazu, bo zastąpionymi białym złotem, zwieszał się bezwładnie na posadzkę. Ku zgorszeniu Fe nawet pazury truchła pokryte były guzami brylantów.

Rhusana przyszła zapłacić za zmarłego syna swego męża, zmuszona do tego milczącym wymogiem tradycji. Było jednak jasne jak słońce, że królowa ma własne niewypowiedziane wymaganie: wzroku zebranych nie powinno przykuwać nic poza jej splendorem.

W tej sprawie wcale nie chodziło o pieniądz. Ale Fe liczyła, że – na wszystkich martwych bogów – tatko zaraz to zmieni.

I wtedy tatko skinął na nią, ruchem głowy wskazując pałacowe wrota.

Chciał, by to ona paktowała z Rhusaną. By to ona podała cenę.

Fe zesztywniała. Kropelki potu powędrowały jej wzdłuż kręgosłupa. Poprowadzenie Tańca o Pieniądz to było jedno; wystąpienie z żądaniem wobec królowej – zupełnie co innego. Fe przecież nie dowodziła, jeszcze nie… to było nie na miejscu… a jeśli pokpi sprawę kosztem całego stada?…

Nie wiedziała nawet, o co prosić.

Światło pochodni zapełgało refleksami po stali – to Sokoły poruszyły się pod ścianami, ostrzegając, że ich pobłażliwość jest na wyczerpaniu. W sytuacji, gdy ciała ofiar moru nadal leżały na wozie, była to groźba papierowa, ale mimo wszystko groźba. Wystarczyła, by kilka Wron się wzdrygnęło. Wystarczyła, by żołądek Fe przeszył piorun.

Groźba może i była papierowa, ale Sokoły wyraziły ją, bo mogły. Bo lubiły grać Wronom na nerwach.

Gniew Fe był dziwnym uczuciem, czasami zimnym i niewzruszonym jak hartowana stal, kiedy indziej żywym i niepohamowanym jak krew z rozciętej żyły. Teraz wspinał się po jej grzbiecie jak zadawniona, przenikliwa wściekłość, wykuta ze wszystkich mieczy bez powodu skierowanych w jej stronę.

I to właśnie owa zadawniona, przenikliwa wściekłość wskazała Fe właściwą cenę.

Wrzaski i tupnięcia w Tańcu o Pieniądz przybierały na gwałtowności, kiedy dziewczyna dała krok naprzód.

Rhusana jak dotąd z rozmysłem utrzymywała na twarzy wyraz wystudiowanej nudy, pstrykając własnymi ciężkimi od brylantów szponami w rytmie o jotę szybszym niż rytm tańca. Fe znała te oznaki zniecierpliwienia; królowa nadal nie sądziła, że odpowie za swą zniewagę. Twarz szambelana zszarzała jednak tak, że zlewała się z maścią trzymanego przez niego w rękach kota.

Teraz drżącymi dłońmi podał zwierzę Fe. Ta go nie przyjęła. Miała już obmyślaną cenę wartą wodza.

Chciała móc bez lęku patrzeć w oczy Kastom Wspaniałym. Chciała sprawić, by Kasty Łowcze dobrze się zastanowiły, zanim znów błysną stalą dla żartu. Chciała powrotu mamy.

Skoro jednak królowa nie mogła dać jej żadnej z tych rzeczy, Fe uznała, że zadowoli się najlepszą z drugorzędnych zapłat.

– Wezmę zęby – powiedziała.

Rhusana spojrzała gniewnie na szambelana. Ten, ze wzrokiem utkwionym w zakrwawionych całunach na wozie, wyglądał, jakby miał lada moment zwymiotować.

– Wodzu, nie mogę… – wyjąkał. – Nie do ciebie należy proszenie o…

– Zęby – powtórzyła Fe tonem zimnym jak lód, tłumiąc niezwykłą iskrę, która przeszyła jej serce na dźwięk słowa „wodzu”. Jeszcze nie.

Za jej plecami Wrony wykonały w tył zwrot i wydały z siebie ryk. Rhusana wiedziała równie dobrze jak Fe, że mogą w ten sposób terroryzować dwór godzinami, a w tym czasie pałac będzie nasiąkać morem ulatującym z martwych ciał grzeszników. Królowa Łabędzi może i miała na piersi królewski herb, lecz tu i teraz to Fe rządziła dziedzińcem.

Rhusana milczała.

Fe jednak ani myślała ustępować. Im dłużej to potrwa, tym bardziej królowa straci twarz, dając się wodzić Wronom na postronku.

Na twarzy szambelana perliły się krople potu. Szkoda, że to nie on musiał się ugiąć przed Fe, lecz królowa.

– Liczę do stu – oświadczyła dziewczyna, obracając dziób maski wprost ku Rhusanie i przywołując w sobie każdy strzęp zadawnionej furii. – Potem zostawimy chłopców u tych wrót i nie wrócimy do waszego miasta aż po jego kres i krach.

– Ależ… – wyjąkał szambelan – król…

– Jeden – powiedziała Fe.

– Proszę…

– Dwa – powiedziała Fe.

– Dość – syknęła Rhusana.

Fe czekała. Przelotny wietrzyk szarpnął jej szatę i uleciał.

– Pięćdziesiąt naka. – Rhusana pogardliwie skrzywiła wargi, a stukot jej brylantowych szponów przyśpieszył. – I popatrzymy przez palce na waszą bezczelność.

Szambelan wyrzęził westchnienie nieopisanej ulgi.

– Dzięki za bezmiar waszej wspaniałomyślności, Wasza Wyso…

– Trzy – powiedziała Fe.

Szpony Rhusany zamarły, wpijając się w jej osłonięte jedwabiem udo.

Przy liczbie „dziesięć” posłano biegiem umyślnego królowej. Przy „siedemdziesięciu” posłaniec wrócił i wcisnął w ręce Wrony ciężką brokatową sakwę.

Nawet gdyby Fe po samym ciężarze nie zorientowała się, co zawiera sakwa, upewniło ją o tym ciche, pulsujące mruczenie magii w jej kościach. Każda rodzina w Saborze oszczędzała zęby na dzień, w którym może zostać zmuszona do wezwania Wron, nic nie posiadając. Każdy z zębów był praktycznie na wagę złota, przynajmniej dla słyszących ich szepty Wron. Niektóre warte były więcej – odrobinę gołębiej pomyślności lub wróblego schronienia, kiedy któraś Wrona go potrzebowała.

Nikt z królewskiego rodu nie płacił wiatyku od stuleci. Dzisiejszej nocy jednak Fe przyszła zainkasować wszystko.

W brokatowej sakwie chrzęścił i grzechotał jedyny w swym rodzaju plon – zęby całych dynastii Feniksów: tysiące mleczaków, a nawet zębów wyrywanych zmarłym.

Odtąd zaś każdziuteńki z tych bezcennych tworów kostnych, od pierwszego po ostatni, był własnością wroniego stada Fe.

Pod maską twarz dziewczyny przeciął uśmiech ostrzejszy niż stal. W końcu Taniec o Pieniądz nie bez kozery nazywał się właśnie tak.

W kącikach idealnych, zaciśniętych w wąską linię ust Rhusany wykwitły cienkie jak brzytwa zmarszczki, co Fe uznała za swoje osobiste zwycięstwo. Zgięła się w przesadnie teatralnym ukłonie, cofnęła się i wręczyła sakwę tatkowi.

Ten uniósł zaciśniętą pięść. Taniec ustał; na dziedzińcu zaległa przejmująca cisza. Wrony podjęły powrozy; zmieniwszy kroki, zajęły pozycje do wymarszu; a gdy wóz w końcu zaczął toczyć się ku wrotom, przez tłum również przetoczyło się westchnienie ulgi.

Fe przystanęła – i nagle zawróciła.

Królowa okręciła się ku niej z błyskiem w oczach.

– Czegóż ty jeszcze chcesz? – Rhusana machnięciem dłoni dała sygnał straży. Wszystkie Sokoły z włóczniami w rękach wyprężyły się w czujnej gotowości.

W blasku pochodni, przykuwając uwagę Fe, rozbłysła jedna z bransolet królowej: zmyślne połączenie srebra i masy perłowej, uformowane kunsztem rzemieślnika w wianuszek kwiecia białego oleandra.

Przez chwilę Fe czuła się tak, jakby na jej gardle zacisnęły się brylantowe szpony Rhusany.

Wciągnęła powietrze w płuca i dała się uspokoić zapachowi mięty. Oleandry mógł nosić każdy. Nie musiało to znaczyć nic, zwłaszcza w przypadku królowej. A gdyby nawet… cóż, Wrony już i tak wynosiły się z pałacu. Fe zadba tylko o to, by wyniosły się rychlej.

Wyrwała kota z objęć szambelana.

– To też wezmę.

Kot nie oponował, kiedy Fe pognała z powrotem do wozu, tylko z gderliwym burknięciem wtulił pyszczek w zagłębienie jej łokcia. Nim jeszcze zdążyli przejechać przez wrota, zaczął rozkosznie mruczeć.

Fe uznała, że kot jej się podoba. Każde stworzenie cieszące się z opuszczenia królewskiego pałacu musiało mieć dobry gust.

Ich długi, milczący wymarsz z Dumosy, stolicy Saboru, oświetlały jedynie ich pochodnie oraz, od czasu do czasu, kunsztowne latarenki Synogarlic w oknach pałacyków. Fe obstawiała, że reszta Wron z identyczną ściskającą za gardło niecierpliwością wyczekuje momentu, w którym zdążą minąć miejskie mury, nim Kasty Łowcze zjawią się, by stratować całe ich stado. Wszystkie bez wyjątku Wrony wiedziały, co znaczy sakwa feniksowych zębów. I wszystkie bez wyjątku zadawały sobie pytanie, czy naprawdę dane im będzie wynieść ją z Dumosy.

Fe czuła na sobie spojrzenia śledzące każdy krok ich stada zza ażurowych ścianek lub przez dziury po sękach w deskach – z wykwintnych pawilonów kurtyzan z kasty Łabędzi, pod granitowymi filarami Dzielnicy Sądowniczej, nawet w zamieszkałym przez Gołębie kwartale biedoty, gdzie za pęknięciami w ścianach nędznych bud kulili się ludzie o brudnych twarzach, na widok Wron spluwający dla odwrócenia pecha.

Sama Fe bystrym okiem wpatrywała się w cienie, a nie raz i nie dwa dostrzegła, jak tatko klepie się z wolna w pierś na wysokości mostka, tuż pod zawieszonym na szyi sznurem zębów. Wiedziała, że nie będzie miał powodu z nich korzystać, jeśli tej nocy martwi bogowie będą dla nich życzliwi.

Ale jeśli Fe nauczyła się czegokolwiek z upływem lat, to tego, że w przypadku Wron martwi bogowie są strasznie na bakier z życzliwością.

Była już prawie północ, kiedy stanęli na Ligosiężnym Moście przerzuconym przez Rąbek. Co prawda wielka rzeka huczała tylko kilkaset kroków niżej, ale czyhała w niej śmierć tak samo pewna, jak gdyby most wisiał o pełną ligę nad wodą. Fe stawiała kroki ostrożnie przez całe dziesięć minut, które zajęła przeprawa.

Gdy tylko pod ćwiekami sandałów wyczuła żwir zamiast bruku, wstrzymała oddech. Gdyby królewscy chcieli odzyskać zęby, Kasty Łowcze zaatakowałyby w tym właśnie miejscu.

Wytężając wzrok i słuch, wszyscy starali się wychwycić choćby ślad niepożądanego towarzystwa. Głucha, przerażająca cisza rozpościerała się wokół, cienka i zdradziecka jak świeży lód. Fe spoglądała na każde drgnienie liści w oczekiwaniu na zasadzkę.

Zasadzki nie było.

Może – być może – jakoś im się udało.

Ktoś głęboko zaczerpnął powietrza. A potem ciszę rozdarł ogłuszający ryk:

– OOCH, ZNAŁOM JA CHŁOPCA, CO ZZA MORZA BYŁ I W NIEJEDNYM ŁOŻU CHĘ-DO-ŻYŁ…

To Dziwadło uderzyło, niby ciosem siekiery, w najsprośniejszą wędrowną śpiewkę, jaką tatko pozwalał intonować w obecności Fe. Reszta stada wybuchnęła śmiechem przechodzącym niemal w rzężenie i szloch z poczucia nagłej ulgi.

– Na tuzin piekieł, Fe! – Bieda klepała się po kolanie, równocześnie czepiając się wozu ile sił. Miała prawie tyle lat, co tatko, i była w dwójnasób porywcza; jako jedna z nielicznych Wron znała tatkę z czasów, kiedy jeszcze nazywało się go nie Wodzem, a Parchem. Teraz wzięła od Fe kota i podrapała go po łebku. – Myślałam, że każesz królowej dorzucić nam jeszcze koronę za fatygę!

– Na co komu korona? – zapytał śpiewnie zza pleców Biedy Świniopas. Nawet w jego wiecznie ponurym głosie pobrzmiewał ton rozbawienia. – Trzeba było prosić królową, żeby dała Fe spoliczkować króla. Ani chybi bardziej by się to Jej Wysokości spodobało.

Dziwadło, jako Wrona chronicznie nieznosząca powagi, chwyciło Fe za ręce i zakręciło się z nią w przyprawiającym o zawrót głowy piruecie, wyśpiewując na całe gardło jeszcze jedną wulgarną i anatomicznie nieprawdopodobną zwrotkę Chłopca zza morza. Fe mimo woli odrzuciła głowę w tył i roześmiała się. Zaiste, mieli jeszcze wiele lig do przejścia i ciał do spalenia, ale… ale udało jej się.

Udało jej się sprawić, by dla odmiany to pałac za coś zapłacił.

– Przestań, przestań – wydyszało Dziwadło, ze śmiechem trzymając się za brzuch. – Zaraz się porzygam!

Oboje zwolnili i zatrzymali się, chwiejąc się jak pijacy, w pobliżu tatka. Właściwie to i on powinien był zataczać się z radości jak reszta stada.

Tatko tymczasem, nie zdjąwszy nawet maski, stał zapatrzony wstecz, na Dumosę.

– No weź, wodzu… – zaczęło Dziwadło, ale tatko przerwał mu od razu:

– Jeszcześmy nie skończyli. Będziecie tańczyć po spaleniu ciał. – I gwizdem wydał rozkaz do dalszej drogi.

Bieda wręczyła kota z powrotem Fe, kręcąc głową pod adresem pleców tatka. Raz jeszcze nad Wronami rozpostarła się chmura niepokoju. Dziwadło wciąż nuciło pod nosem, a Świniopas przyłączył się do niego po kilku krokach, ale nie licząc tego, ciągnięty przez nich wóz otulała cisza.

Widniejące przy drodze pojedyncze szałasy i bogagrobne chramy w końcu ustąpiły ścianom lasu o poskręcanych pniach w chustach z porostów. Chłopiec zza morza ucichł, a za nim uniosła się w powietrze inna piosenka, głośniejsza i bardziej marszowa. Wkrótce jedynymi śladami po Dumosie były mignięcia i przebłyski pozłoty jej dachów nad ciemnymi wzgórzami, a czasem pośród drzew.

– Tutaj.

Głos tatka rozciął noc, przerywając ostatnią zwrotkę wędrownej śpiewki. Wódz wcisnął pochodnię w miękką przydrożną ziemię. Wóz zatrzymał się ze skrzypieniem kół, a tatko zrzucił z twarzy maskę i skinął głową ku Fe trzymającej w ramionach kotkę.

– Żadnych przybłęd, których nie damy rady zjeść, dziewczyno.

– To nie przybłęda! Jest moja – odparła Fe. – To mój przydział wiatyku.

Tatko wydał z siebie krótki, zdławiony chichot.

– Akurat! Przymierze by się uśmiało. A co do twojego przydziału, Fe, pogadamy później. Wobec tego jak ona się wabi?

Fe przyszła na myśl przerażona twarz bliskiego mdłości szambelana i taniec Dziwadła. Uśmiechnęła się.

– Wymiotka.

– Pasuje. – Tatko przesunął dłonią po łysinie. Wszystkie jego włosy już wiele wiosen temu przeniosły się niżej i zasiedliły krótką brodę o barwach soli i pieprzu. – No to zajmijmy się tymi chłopcami, hę?

Fe oparła się o brzeg wozu i przyjrzała badawczo dwóm całunom leżącym wśród wiązek chrustu.

– Duzi – skomentowała. Książę był o prawie rok od niej starszy, do tego obaj chłopcy wyrośli na wyraźnie lepszym wikcie. – Nie wiem, czy wystarczy nam opału na obydwu.

– Wystarczy, o ile polejemy ich rozpalnikiem – zaproponował Huncwot, opierając się leniwie o burtę po drugiej stronie wozu.

Dziób Fe tylko jej teraz przeszkadzał. Posadziła Wymiotkę na wozie, ściągnęła z głowy kaptur, obluzowała troczki maski, by ta zawisła jej u szyi, a potem przejechała dłonią po mierzwie przyciętych na wysokości podbródka czarnych włosów. Błogosławieństwem było móc znów oddychać nie pałacowym kadzidłem czy zwiędłą miętą z dzioba maski, a czystym nocnym powietrzem.

Nie musiała lękać się zarazy. Ludzie powiadali, że wszystkie Wrony paskudnie pokpiły jakąś sprawę w swoich przeszłych życiach, tak bardzo, że Przymierze nie tylko zsyłało na nie wówczas mór, ale w dodatku natychmiast ekspediowało je do odpokutowania przewiny poprzez próby zdławienia zarazy w nowym, wronim życiu. Że Wrony już od urodzenia są dłużniczkami Przymierza i jego miary grzechu. Że spłacenie tego długu zajmuje im całe życie aż do następnego wcielenia.

Tak w każdym razie powiadali ludzie. Fe sama nie była pewna, ile prawdy w tym tkwiło. Jednak prawdą nagą jak głownia miecza było to, że Wron jako jedynych nie tykał mór grzeszników.

Od chłopców nie czuć było jeszcze odoru śmierci, ale Fe i tak wzdrygnęła się na widok szkarłatnych plam znaczących ich całuny. Ze wszystkich obowiązków wodza podrzynanie gardeł było tym, którego lękała się najbardziej.

Sięgnęła do wnętrza wozu, szturchając ten z krwawych tobołów, który wydawał się jej jakby szlachetniejszy.

– Byli naprawdę z królewskiego rodu, tatku?

– Tylko ten. Tamten drugi służył mu za sobowtóra.

Fe odsunęła płótno, a blask pochodni oświetlił upstrzoną rdzawymi piegami twarz chłopca, który wyglądał wypisz, wymaluj, jakby tylko spał. Jakby może nieco się bał. Może był przytomny, gdy ostrze miecza tatka dotknęło jego gardła.

Fe zacisnęła wargi.

– A więc tak wygląda grzesznik, który był księciem.

Martwy chłopak usiadł.

– No, nie – sprostował – choć powiadają, że jestem dość podobny.

ROZDZIAŁ TRZECI

ROZDZIAŁ TRZECI PRZYSIĘGA PRZED PRZYMIERZEM

Fe nie zamierzała zdzielić chłopaka pięścią, ale i tak to zrobiła.

Nie zamierzała też bynajmniej wrzasnąć, ale to również się jej przytrafiło, i to wielkim głosem. Podobnie jak potknięcie się o własne nogi, kiedy rzuciła się wstecz, wskutek czego wylądowała zadkiem w wilgotnej trawie. Przekleństwa Huncwota i ryczący śmiech tatka tylko dolały oliwy zmieszania do ognia jej paniki.

Martwy chłopak szarpnięciem uwolnił lewą rękę z krępujących ją płócien i z kwaśną miną obmacał sobie szczękę. Na jego prostej tunice z długimi rękawami było tyle śladów zakrzepłej krwi, że nie dawało się ocenić, czy którekolwiek są świeże. Fe poszukała po omacku kamienia, w który mogłaby się uzbroić, bo drugi całun również zaczął się ruszać.

– No już, już – powiedział tatko, ocierając z oczu łzy i sięgając do wnętrza wozu, żeby pomóc chłopcom się oswobodzić. – Dziewczynę mi wystraszyłeś.

– Delikatnie mówiąc – ironicznie skomentował chłopak. Spojrzał na całun wiercący się obok niego. – Jas, jako twój osobisty strażnik poczuwam się do obowiązku aby cię ostrzec, że tę tutaj – wskazał Fe – naprawdę łatwo przerazić.

Umysł Fe kołatał się w pustce jej czaszki jak mucha krążąca z bzykiem w bezsensownych kółkach. Martwi chłopcy się poruszali. Martwi chłopcy rozmawiali.

Martwi chłopcy nie byli martwi.

– Uch. – „Osobisty strażnik” ześliznął się z wozu i wykrzywił usta, słysząc trzask sztywnej od zaschniętej krwi koszuli. – Czy świńska jucha zawsze wygląda tak plugawo? Kiedy następnym razem sfinguję swoją śmierć, wybiorę coś bardziej efektownego. Podobno teraz w modzie są otrucia.

– Tatku. – Głos Fe wydał się jej samej dziwnie zdławiony. – Czy właśnie porwaliśmy dwóch królewskich?

Tatko wyszczerzył się w uśmiechu od ucha do ucha. Zawsze cenił dobre żarty, ale Fe nie miała pewności, czy kasta Feniksów uznałaby porwanie swojego dziedzica za aż tak doskonały dowcip.

– Już ci mówiłem, Fe, tylko jednego. I tylko na okoliczność, że ładnie poprosili.

Książę i jego strażnik. A zatem Feniks i jego Sokół. Fe nie wiedziała, czy ma ochotę wrzeszczeć, czy się śmiać. Może wszystko to jest tylko jednym krzykliwym, kolorowym koszmarem. Jeśli mają szczęście, to…

– Jesteście pewni, że nikt nas nie śledził?

Cichy głos należał do chłopaka, do którego jego przyboczny powiedział „Jas”.

Jasimir. Wszyscy znali imię następcy tronu. Kiedy książę wyplątywał się z płócien, ani on, ani jego strażnik nie zdawali się dostrzegać, że wszelkie szepty umilkły niby ptasie śpiewy przed burzą. Wrony przypatrywały się paniczom, jakby z całunów wyśliznęły się dwa bliźniacze węże. W blasku pochodni obaj zbroczeni krwią chłopcy wyglądali niemal identycznie: mieli szerokie twarze o ostrych, kanciastych szczękach, lśniące czarne włosy zebrane w czuby oraz luźne lniane koszule i spodnie. O ile jednak sokoli strażnik księcia zachowywał się dobrodusznie i swobodnie, sam książę spoglądał tak ponuro, jakby naprawdę przybył na własny pogrzeb.

Tatko wszakże niełatwo się peszył, nieważne, czy miał przed sobą kogoś w koronie, czy tylko z marsem na czole.

– Śledzili nas, a jakże. – Ze swego sznura wyłuskał i odrzucił precz jeden z zębów. Fe nie chciało się wierzyć, że zdołał wypalić cały wróbli ząb tak, że nawet się nie zorientowała. – Dwójka tropicieli królowej. Szli za nami, ale tylko do mostu.

– Parchu.

Książę, Sokół i tatko podnieśli wzrok. Bieda też zdążyła już zdjąć maskę. A zawsze, gdy mówiła do tatka „Parchu”, Fe wiedziała, że czeka ich nie lada widowisko.

– Widzę, żeś wielce zajęty dbaniem o potrzeby dwójki królewskich gamoniów – zagruchała, coraz bardziej podnosząc głos – ale czybyś nie mógł, z łaski swojej, ot tak, przypadkiem, kiedy już najdzie cię ochota, podzielić się ze swoimi informacją, w jakąż to bezsensowną, samobójczą, ściekarską intrygę właśnie nas wszystkich wciągnąłeś?

Przyboczny Sokół księcia drgnął pierwszy i długimi krokami skierował się ku Biedzie.

– Oczywiście, darujcie. Cóż za nietakt z naszej strony. – Przytknął do swych warg zwiniętą w pięść prawą dłoń i wyciągnął ją w geście pozdrowienia. Bieda, zbita z tropu, zrobiła to samo i na krótko uścisnęli sobie ręce. – Na imię mi Tavin. Na pewno już się domyśliliście, kim jest mój towarzysz.

– Coś nam świta – wycedził Huncwot, oparty o wóz. W jego głosie pobrzmiewał wredny ton, jaki miewał, kiedy chłopak palił się do bitki. – Znudziło się wam pałacowe życie, kuzyni?

Twarz księcia pociemniała na tę mimochodem rzuconą zniewagę. Nim jednak zdążył się odciąć, jego sokoli strażnik bagatelizująco machnął ręką.

– Na ogół nie popełniam bluźnierstwa na tak wielką skalę z czystej nudy. Wielokrotne próby zamachu na człowieka wpływają jednak na jego motywację.

Bieda zmarszczyła brwi.

– Jeżeli ktoś tu nie zacznie gadać zrozumiale, wynoszę się stąd tak daleko, jak tylko się da.

– Ujmę to zatem inaczej – powiedział Sokół. – Rhusana chce naszej śmierci.

– Chce mojej śmierci – poprawił go książę Jasimir. – Chce jej od zawsze, od kiedy tylko posłużyła się ojcem, by przez małżeństwo z nim wkraść się między Feniksy, a jeszcze bardziej chce jej ostatnio, odkąd urodziła sobie własnego księcia. Najpierw był zwykły wypadek na polowaniu, potem żmija w łaźni, potem tłuczone szkło w winie… i to się nie skończy, póki żyje królowa. Lub póki żyję ja.

Bieda szerokim wymachem ramienia wskazała drogę.

– No, to dobra robota! Daliście jej dokładnie to, czego chciała. Czyli skorośmy już wyciągnęli was na wolność, teraz się pożegnamy, hę?

Sokół – Tavin, powiedział, że na imię mu Tavin – nic nie odrzekł, wyciągając zamiast tego rękę do Fe.

– Tak w ogóle przepraszam, że cię wystraszyłem.

Pozwoliła, by podciągnął ją na równe nogi, ale zaraz potem wyszarpnęła dłoń z jego uścisku.

– Ja tam nie przepraszam, że dałam ci w dziób.

– I pewnie nie ostatni raz to słyszę. – Błysnął zębami w uśmiechu. – Jas i ja potrzebujemy potowarzyszyć wam przez kilka dni.

Tatko zesztywniał, zakładając ręce na piersi.

– Nie taka była nasza umowa.

Tavin i książę wymienili się spojrzeniami. Sokół wykrzywił usta.

– To złożona sprawa – zaczął.

– Wcale nie. Ja słowa dotrzymałem. Nasza sprawa skończona. – Głos tatka nabrał groźnie uprzejmego tonu.

Fe prychnęła. Typowe dla kast wyższych myślenie, że mogą sobie zmieniać warunki umowy, jak im się żywnie podoba. Trafili na nie tego wodza Wron, co trzeba.

– Nie pojmujecie. – Książę Jasimir podniósł głos. – Jesteśmy…

– Poza Dumosą – odparł tatko tonem równym i niewzruszonym. – A my mamy swój wiatyk. Taka była umowa. Ni mniej, ni więcej.

Tavin nachmurzył się gniewnie.

– Musicie nas wysłuchać.

Fe rozważyła, czy ponownie nie dać mu w dziób.

– Nie jesteście w pałacu, panicze. – Tatko schylił się, by podnieść z ziemi powróz do ciągnięcia wozu. – Nie musimy zupełnie nic a nic.

– Oni będą chcieli was zabić – powiedział ostro książę Jasimir.

Zapadła cisza, lecz już po chwili rozdarł ją śmiech. Dziwadło rechotało tak mocno, że aż musiało oprzeć się o wóz. Zarówno książę, jak i Sokół wyglądali na zbitych z tropu.

– Och, oni będą chcieli nas zabić? – zachichotała Bieda. – To ci nowina. Cóż za bezczelność z ich strony. Och, to mi się podoba.

Książę Jasimir zmarszczył czoło.

– Jakim cudem może was to bawić?

– „Oni” od zawsze chcą nas zabić. Zawsze są jacyś „oni”. Po mojemu „oni” starają się o to już ładnych kilkaset lat. – Fe zamiotła ziemię przed księciem w parodii ukłonu identycznej jak ta, którą obdarzyła królową Rhusanę. – Wasza Wysokość raczy przyjąć wyrazy najgłębszego żalu, ale jeśli chcecie nas zastraszyć i w ten właśnie sposób skłonić do pomocy, musicie bardziej się wysilić.

– Jak powiem „Szlachta Oleandra”, to uznasz, że dość się wysiliłem?

Fe poderwała głowę i wbiła wzrok w Tavina, a śmiechy ucichły. Szlachta Oleandra to było więcej niż „oni”. Szlachta Oleandra była dłonią zaciśniętą na gardle każdej z Wron.

– Śmieszna historia, wiecie? – ciągnął strażnik-Sokół niespodzianie ostrym jak brzytwa tonem głosu, sugerującym, że to, co mówi, wcale nie jest żartem. – Okazuje się, że królowa zawiązuje ostatnio mnóstwo nowych, a strasznych przyjaźni. W tej chwili stawiałbym, że minie jeszcze z miesiąc, nim spróbuje przejąć tron. Lecz kiedy już tego dokona, większość sukcesu będzie zawdzięczać swoim największym sprzymierzeńcom: Szlachcie Oleandra.

Fe z jednej strony miała ochotę znów go zdzielić. Z drugiej zaś miała ochotę uciekać z Saboru gdzie pieprz rośnie.

Wszystkie Wrony nosiły na sobie lub w sobie blizny – ślady Szlachty. To przez nią szerokim łukiem omijały niejedną wioskę po zachodzie słońca. Wtedy bowiem pojawiali się jeźdźcy z godłem białego oleandra na piersi, z twarzami skrytymi pod bladą barwiczką i niebarwionym suknem, żeby nikt nie rozpoznał ich rodu ani kasty.

Większość Saboru wierzyła, że Wrony to ponownie urodzeni martwi grzesznicy, skazani w ramach pokuty na ciężkie życie przy powstrzymywaniu moru. Oleandrzy upodobali sobie zwłaszcza fragment o tym, że Przymierze pragnie kary dla Wron za ich przewinienia, i twierdzili, że Wrony same roznoszą mór. Na siebie zaś brali wymierzanie wspomnianej kary. Przymierze traktowali tylko jak jeszcze jedną maskę, a Fe aż za dobrze znała potwory, które się pod nią kryły.

Byli to bogacze i biedacy, bezimienni i bezecni, liczni i bezlitośni. Ich nagonki nazywano mordem tylko wtedy, kiedy ktoś ich przyłapał. A że polowali wyłącznie na Wrony, gubernatorzy regionów niezbyt się palili do tego, by ich łapać.

Kiedy Szlachta dobierała się do Wron, z życiem uchodziły tylko nieliczne, te w czepku urodzone.

Matka Fe nie urodziła się w czepku.

Dziewczynie przyszła na myśl pewna droga w ciemności, ponad tuzin lat wstecz, gdy jeszcze Fe sięgała tatkowi zaledwie do kolan. Mimo to nadal miała w pamięci szlak z obciętych palców, które Szlachta Oleandra zostawiła za sobą jak drogowskazy.

Fe znów chwyciła zwisającą luźno z jej szaty nitkę i zaczęła skubać ją zawzięcie.

– Nie zamierzam żądać od was posłuszeństwa w tej sprawie. – Światło pochodni zatańczyło na okrwawionej twarzy księcia Jasimira. – Ale z Rhusaną na tronie…

– …Szlachta Oleandra będzie urządzać najazdy, gdzie zechce i kiedy zechce – dokończyła Fe. Huncwot trzymał się wozu tak kurczowo, że kostki jego palców wyglądały, jakby miały lada chwila przebić się przez skórę. Fe mogła sobie tylko dopowiadać, co strasznego widzi we wspomnieniach.

Tavin skinął głową.

– A do pomocy będzie mieć eskortę zbrojnych Sokołów.

Swoich wspomnień Fe nie musiała sobie dopowiadać: dawno temu i daleko stąd pewna mała dziewczynka podniosła z zimnej, zakurzonej drogi zakrzywioną, cielistą gąsienicę, by po chwili znaleźć kolejnych dziewięć na znaczonym czerwienią szlaku.

Ów zakrzywiony palec mama wsuwała wystarczająco często w maleńkie dłonie Fe, by ta zdążyła poznać każde zadrapanie i zgrubienie, takie jak wybrzuszona blizna na jednym ze stawów. A kiedy palec prawie się jej wyśliznął i musnęła dłonią ułamany kikut jego niewielkiej kości, rozpoznała śpiewającą do niej z tej kostki iskrę. Piosenkę mamy. Rozpoznałaby ją wszędzie.

Droga schwytała wówczas Fe w pewien osobliwy sposób, znany tylko drogom. Wódz – dla niej jeszcze nie tatko, jeszcze nie wtedy – ruszył długim krokiem po zakrwawionej ścieżce, ściskając w drżącej garści miecz i wiedząc, że musi udzielić litości jednej ze swoich. Fe zaś – nie ucząca się jeszcze na wodza, jeszcze nie wtedy – pozostała na miejscu jak skamieniała. Chciała zobaczyć mamę, lecz pamiętała, że za każdym razem, gdy wcześniej widywała ten miecz, mama zakrywała jej oczy.

Owa zimna droga trzymała ją w potrzasku, dopóki dziewczynki nie uniosła z sobą Bieda, lecz nawet wtedy – już wtedy – Fe wiedziała, że ma do wyboru albo podążyć śladem wodza, albo uciec.

Teraz zaś, na swej nowej drodze, w ciemności rozświetlonej pochodniami, nadal nie była pewna, który wybór jest gorszy.

Za to wiedziała jedno: że jeśli królowa powierzy Oleandrom dowództwo nad jej Sokołami… jeśli schronienia nie zapewni Wronom nawet światło dnia… to pewne będzie, jakiego kresu dobiegną wszystkie ich drogi.

Zmarszczki żłobiące twarz Biedy zdawały się odrobinę głębsze niż jeszcze przed chwilą.

– Chłopcy, jeśli umyślacie kazać nam, Wronom, wziąć pałac szturmem i wygnać z niego Jej Królewską Mość, mam dla was przykre wieści: to się nie uda.

– Oleandrzy nie mają nic prócz wpływów. – Na gruncie politycznym książę Jasimir zdawał się poruszać pewniej. – A lud nie bez kozery nadal nazywa Rhusanę Królową Łabędzi. Może rządzić dzięki pretensjom swojego syna do tronu, ale dla zachowania jedności królestwa nadal potrzebuje wsparcia gubernatorów regionów. Lordem gubernatorem regionu Wachlarza jest mój kuzyn Kuvimir. Przysiągł, że przyjmie nas u siebie i że zbierze resztę gubernatorów, którzy mnie poprą, co powinno zmusić Rhusanę do ustąpienia. Jeśli się pośpieszymy, możemy dotrzeć do jego twierdzy, Cheparoku, zanim Rhusana zdetronizuje ojca.

– Czyli przemycimy was do twoich krewnych w Cheparoku, oni nie odmówią sobie jakiejś paskudnej ceremonii świadczącej, że wolą ciebie od królowej, a ty któregoś dnia wspomnisz nas ciepło, siedząc na swoim tronie. – Fe skinęła głową w stronę wozu pełnego drewna na opał. – Coś mi się widzi, że o jednym zapomniałeś: większość Saboru myśli, że razem ze swoim Sokołem zamieniasz się właśnie w popiół na stosie pogrzebowym.

Książę zawahał się; z pomocą pośpieszył mu Sokół. Tavin błysnął zębami w wilczym uśmiechu jak hazardzista, który z góry wie, jak padną rzucone przezeń fałszywe muszle.

– To właściwie mój ulubiony aspekt całej sprawy. Ja będę musiał na jakiś czas się przyczaić, ale Jas… Powiedzmy, że gdy idzie o cudowne zmartwychwstania Feniksów, precedens w tej kwestii ustanowiła już królowa Ambra.

Fe opadła szczęka. Ze wszystkich rzeczy, które tej nocy usłyszała, sugestia Tavina brzmiała najbardziej niedorzecznie.

W całej historii Saboru tylko jedna postać płonęła kiedykolwiek światłem na tyle jasnym, by przeżyć mór grzeszników: niepokonana Ambra, matka kasty Feniksów, Królowa Dnia i Nocy. Legendy głosiły, że ruszała do walki na grzbietach tygrysów z włóczniami w obu rękach, że bez szwanku kroczyła przez ogień, a słońce ukochało ją tak mocno, że miała je na każde zawołanie. Legendy głosiły też, że jej odrodzenie w kaście Feniksów obwieści nową erę pokoju i dobrobytu.

Legendy niewiele mówiły na temat upozorowania jej odrodzenia dla korzyści politycznych, ale Fe jakoś nie umiała sobie wyobrazić, by przypadło to do gustu Przymierzu. Nie umiała też wyczarować w myślach wizji stojącego przed nią pełnego gracji księcia jadącego na czymkolwiek bardziej ognistym niż otumaniony makiem kucyk.

Tavin chyba wyczytał z jej miny, że Fe ma wątpliwości, bo ponownie zbył ją machnięciem dłoni.

– Nie możemy na serio utrzymywać, że Jas jest Królem Dnia i Nocy. Ale przezwyciężenie moru grzeszników to dobry argument za tym, że krew rodu Ambry jest w księciu silna. Samo to przekona do niego połowę kraju.

– Tę głupszą połowę – mruknęła Bieda.

– Gdybyśmy mieli jakiekolwiek inne wyjście, skorzystalibyśmy z niego. – Książę Jasimir wędrował wzrokiem od jednej Wrony do drugiej. Czego w nich szukał? Fe nie miała pojęcia. – Ale Rhusana, jeśli zasiądzie na tronie, odda każde z was na pożarcie Oleandrom. Proszę was o pomoc w jej powstrzymaniu. Inaczej nikt z nas nie ma żadnej szansy.

– Jeśli prawdę powiadasz… – Tatko obracał w palcach jeden z wiszących na jego szyi zębów. Fe sięgnęłaby po ząb Żurawia, który potrafiłby odsiać kłamstwa od prawdy. Tatko jednak opuścił rękę. Spojrzał na resztę Wron. – Wyznajemy tylko jedną zasadę. Coś mi mówi, że najlepiej będzie dać jej posłuch.

Troszcz się o swoich. Fe słyszała ją niemal co dnia. Wiedziała, że jako wódz będzie musiała wkrótce się do niej stosować. Ale nawet gdyby udało się jej zapewnić bezpieczeństwo własnemu stadu Wron, reszta jej kasty rozproszona była po całym Saborze.

Jeśli Oleandrzy zyskają swobodę ruchu, kolejne drogi będą kończyć się dla Wron tak samo jak droga jej matki.

Fe zacisnęła szczęki. Miała przed sobą widok, który kłuł ją w oczy: nawet uwalani świńską juchą, obaj panicze wciąż wyglądali, jakby właściwym dla nich miejscem był pałac.

Nie były to z ich strony żadne targi, a jedynie stwarzanie pozorów szczodrobliwości; oferowali Wronom tylko iluzję wyboru. Było to widać we władczym skrzywieniu warg księcia, w wysuniętym podbródku Tavina, w tym, jak obaj bębnią palcami w oczekiwaniu na odpowiedź, której uzyskania są pewni.

Tak samo jak Rhusana z tą jej przeklętą bransoletą z oleandrem. Nawet jeśli te paniczyki blagowały na temat ambicji królowej, Szlachta Oleandra i tak cieszyła się jej przychylnością. Było oczywiste, że Wrony nie mają żadnego wyboru.

Fe nabrała absolutnej pewności, że ze wszystkich ludzi, których kiedykolwiek ciągnęła na spalenie, tych dwóch nienawidzi najbardziej. Mimo wszystkich ich pięknych słów, panicze rozmawiali z Wronami, jakby znów stały one w tamtej żałosnej, ociekającej złotem sali, zmuszone tańczyć o rzetelną zapłatę…

Nagły pomysł przeorał jej myśli jak ćwiek sandała powierzchnię marmuru, zostawiając po sobie ślad niczym zakrwawiony palec.

– Nie – odezwała się Fe. – Moim zdaniem: figa z makiem.

Na twarzach wszystkich zgromadzonych na drodze błysnęło zaskoczenie. Huncwot prychnął. Ciemne oczy księcia Jasimira zwęziły się.

– Chcemy wam pomóc…

– A jakże, „chcecie nam pomóc” – powtórzyła szyderczo Fe. – Czy, Wasza Wysokość, masz może jakiegoś innego sługę do zgarniania łajna, które wypada ci z ust, czy to także jego obowiązek? – Wskazała kciukiem Tavina. O Sokole dobrze świadczyło, że tylko uniósł brwi, choć w jego spojrzeniu znów zatańczyło ostrze brzytwy. – Sfingowaliście swoją śmierć. Próbowaliście wycofać się z umowy z tatkiem. I właśnie powiedzieliście nam, że cały wasz plan polega na tym, by okłamać wszystkich mieszkańców Saboru. Z jakiej racji mamy wam zaufać?

– Bo od tego zależy życie każdego z was – warknął książę Jasimir głosem, w który wkradała się panika. – Doprawdy sądzicie, że Szlachta Oleandra będzie z wami paktować?

Fe parsknęła tłumionym śmiechem.

– Jakie to wygodne, że serce wam się kraje na myśl o Wronach akurat teraz, kiedy jesteśmy wam potrzebne. Całe życie rozpaczaliście nad naszym losem, tyle że w skrytości ducha, czy tak?

– To nie jest w porządku – zaczął Tavin.

Ta sama co wcześniej zadawniona wściekłość wyrwała słowa z jej ust.

– W porządku? W porządku? Ty chcesz mi mówić, co jest w porządku, pałacowy chłoptasiu? Mamy wybierać, czy pozwolimy, by Oleandrzy zarzynali nas za dnia, czy też postaramy się, by nadal mogli robić to tylko w nocy, a wszystko wyłącznie po to, żeby wasze kasty mogły dalej udawać, że nic nie widzą? – Splunęła im pod nogi. – Niech to wam starczy za pomoc, proszę bardzo. Twój Sokół może to pozbierać razem z resztą twojego gnoju.

Gdyby którekolwiek z Wron uznały, że Fe przesadza, usłyszałaby ich pomruki. Tymczasem wszyscy zastygli w pełnej napięcia ciszy; ich oczy utkwione były w Fe.

Potrafili rozpoznać Taniec o Pieniądz.

Tavin poruszył się pierwszy, zacierając dłonie. Jakimś cudem ten zwykły gest w jego wykonaniu wypadł nad wyraz groźnie.

– Nie mylisz się – przyznał ze wzruszeniem ramion. – W każdym razie nie co do wyboru, jaki macie. Bo jeśli o mnie idzie, to awans do rangi zbieracza królewskiego stolca zajmie mi jeszcze z dziesięć kolejnych lat pałacowej służby. Radziłbym jednak uwierzyć nam na słowo, gdy idzie o Oleandrów.

– Ile jest warte wasze słowo, skoro praktycznie już po was? – Zajadła gorycz w głosie Huncwota zdradzała, że chodzi mu o coś więcej niż Taniec o Pieniądz. – Skoro praktycznie już po nas wszystkich?

– Dobrze. – Książę Jasimir ścisnął palcami grzbiet nosa. – Złoto? Klejnoty? Włości? Jaka jest wasza cena?

Fe prześmiewczo skopiowała lekceważący ruch ręki Tavina.

– Świecidełka-śmiecidełka. Jeśli nie ograbią nas z nich Oleandrzy, zrobi to inna wasza szlachta.

– Czegóż więc chcesz? – zapytał książę Jasimir.

Tym razem Fe miała już obmyśloną cenę wartą wodza.

Troszcz się o swoich. Postawiła już krok na tej drodze i wszyscy śledzili ją wzrokiem. Nie mogła zawrócić; nie mogła udzielić litości swojej mamie ani sprawić, by Huncwot nie krzyczał przez sen. Ale mogła zadbać o to, by już żadna Wrona nie musiała ponownie kroczyć tą samą drogą.

Wzięła głęboki oddech i spojrzała księciu Jasimirowi prosto w oczy.

– Nie chcę już nigdy oglądać Szlachty Oleandra. Sokoły, które przyrzekła jej Rhusana, będą chronić nas. Chcę od ciebie przysięgi przed Przymierzem, że gdy zostaniesz królem, wszystkie kasty dowiedzą się, iż Wrony warte są chronienia. Oto moja cena.

Twarz księcia zszarzała identycznie jak wcześniej twarz szambelana.

Pod oczami tatka tymczasem pojawiły się cieniutkie zmarszczki, które pokazywały się tylko wtedy, gdy tłumił uśmiech. Fe uznała to za dobry znak.

– Wrony! – zawołał tatko, zanim któryś z paniczów zdążył odzyskać głos. – Czy opowiadamy się za tymi warunkami?

Kolejny zamaszysty szus jej tańca. Rozległo się chóralne „Tajest!”. Kolejne sypnięcie solą w rany. Spojrzeniem Tavina dałoby się rozciąć kamień.

– Czy ty wiesz, o co prosisz? – zdumiał się książę Jasimir. – Żadna kasta dotąd nie cieszyła się tego typu protekcją.

Świniopas zakasłał.

– Czyli wasze pałacowe Sokoły to tylko świetnie wyszkoleni zbrojni przechodnie, których dziwnym trafem gościcie?

Kolejny piruet, kolejne tupnięcie, kolejna rysa na posadzce.

Książę otworzył usta, potem je zamknął. Myślał.

– To co innego – powiedział powoli. – Rodzina królewska jest głównym celem skoordynowanych ataków i przemocy…

– Takich jak te, z powodu których my faktycznie giniemy. – Fe założyła ręce na piersi. – Ty powiedziałeś, że chcecie nam pomóc. Sokołów macie w nadmiarze, w każdym razie Rhusana chyba tak uważa. Podaliśmy swoje warunki, książę. Złóż przysięgę albo zostaw nas w spokoju.

Tym, co Fe najbardziej lubiła w Tańcu o Pieniądz, był fakt, że zawsze, ale to zawsze działał.

Tavin przejechał dłonią po ciemnych włosach.

– Słusznie prawi, Jas. Nawet jeśli ostro. Tak ostro, jakby składała się z samych kolców.

– Ma też w sobie trochę kości – wtrącił tatko z uśmiechem, który nieledwie pokrywał niewypowiedzianą groźbę. – No, sami wiecie. Dla solidności konstrukcji.

Książę Jasimir wodził gniewnym spojrzeniem od Fe do Tavina. Po dłuższej chwili opadły mu ramiona.

– Dobrze. Macie moje słowo.

Fe wstrzymała oddech. Przez Wrony przeszła drobna fala; być może odbiła się echem na całej długości drogi, może nawet w całym Saborze.

Książę właśnie przyrzekł powiedzieć swemu państwu, że Wrony są warte chronienia.

Ale mieli na to tylko jego słowo. Fe wiedziała, jak marna bywa obietnica Feniksa.

– Mówiłam o ślubowaniu przed Przymierzem.

Książę się cofnął. Huncwot zaśmiał się okrutnie.

– Och, czyli paniczątko boi się złożyć przysięgę?

Tatko posłał Huncwotowi ponure spojrzenie i zwrócił się do księcia:

– Nic w tym złego, chłopcze. To ja jestem wodzem. Zwiążesz się nią ze mną.

Jasimir ani drgnął, więc tatko powolnym ruchem dobył spod swych szat poszczerbiony kikut miecza. Podczas jakiejś dawno zapomnianej bitwy jego klinga pękła wpół, zostawiając u rękojeści kęs stali nie dłuższy niż tatkowe przedramię, ale poszarpane ostrze nadal błyszczało złowrogo, gdy wódz dźgnął się nim w dłoń.

Tatko uniósł rękę, pokazując małe, krwawe rozcięcie.

– To nic takiego, widzisz?

– Tav… – Głos Jasimira zadrżał jak osika. Fe znała ten strach – pułapkę drogi, którą można było podążyć tylko w dwie złe strony.

– Czy słowo następcy tronu to za mało? – Tavin wśliznął się między tatkę i księcia. Zmarszczone brwi Sokoła świadczyły o tym, że jego fasada niedbałej swobody za chwilę pęknie w szwach.

– Tak – odparła zimno Fe. Zdolności dyplomatyczne Tavina załamały się, gdy spojrzał na nią z marsem na czole, bo odpowiedziała mu tym samym. – O co chodzi? Boisz się, że twój przyszły król może tym razem będzie musiał dotrzymać umowy?

Książę Jasimir wzdrygnął się i pokręcił głową.

– Ja… Dobrze. Masz rację.

– Jas… – Tavin położył dłoń na ramieniu księcia.

– Królowi nie przysługuje prawo składania pustych obietnic. To czysta formalność. – Jasimir wzruszeniem ramion strząsnął dłoń Tavina, podszedł do tatka i chwycił koniec złamanego miecza. Gdy oderwał odeń palce, były zakrwawione.

Książę i tatko spletli dłonie w uścisku. Powietrze wokół nich zaskwierczało zimno jak na chwilę przed uderzeniem pioruna. Krąg pochodni zapłonął mocniej, zalewając drogę i jej okolice czerwonym światłem.

– Ciałem swym i krwią swoją przysięgę tę składam – powiedział tatko. – Wraz z moimi ludźmi doprowadzę cię bezpiecznie do twoich sojuszników, książę. Ślubuję to przed Przymierzem, a dusza moja niech nie zazna spokoju, póki się to nie dokona.

– Ciałem swym i krwią swoją przysięgę tę składam – powtórzył jak echo Jasimir. – Jako król zapewnię kaście Wron ochronę w odpłacie za jej obecne wobec mnie usługi. Ślubuję to przed Przymierzem.

Lekki wiatr poruszył włosami Fe, odchylając płomienie pochodni w bok. Nawet grunt pod stopami zdawał się wibrować.

Tatko stał pewnie, nie przerywając uścisku.

– W obliczu Przymierza wiąże nas ta przysięga. Ślubuję dotrzymać jej w tym życiu, a jeśli zawiodę, w następnym.

Wiatr się wzmógł.

– Przymierze świadkiem, że ta przysięga zostanie dotrzymana. – Głos Jasimira brzmiał teraz donośniej. – W tym życiu lub w następnym.

Zdawało się, że ogień na chwilę ogarnia blaskiem ich złączone dłonie, rozpalając się jaśniej w miarę wędrówki po skórze i kostkach palców.

Nastąpił krótki, wściekły rozbłysk światła – i dokonało się.

Przymierze ich wysłuchało – tatkę, księcia, a nawet Fe.

Wiatr ucichł, przyćmione w następstwie przysięgi światło pochodni wydało się nagle marne. Fe zachwiała się, usiłując wyłuskać z wirującego w jej głowie chaosu foremne myśli.

Związała księcia przysięgą przed Przymierzem. Nigdy więcej Oleandrów; nigdy więcej jeźdźców ciemną nocą, palców w pyle drogi. O ile tylko dotrzymają swojej części umowy.

Ale jeśli coś pójdzie nie tak, cenę zapłaci tatko.

Myśl ta owinęła się Fe wokół gardła jak kolia wokół szyi królowej.

Jeśli tatko albo Jasimir zawiodą w tym życiu, pozostaną w mocy przysięgi w kolejnym i jeszcze kolejnym, i następnym. Dopóki jej nie dotrzymają, tatko będzie związany przysięgą z księciem.

A Feniks królewskiej krwi będzie zobowiązany przysięgą do ochrony Wron.

Niezależnie od tego, czy nienawidziła tych chłopców, czy też nie, Fe musiała przyznać, że wyduszanie zapłaty z członków królewskiego rodu ma swoje dobre strony.

– Interesy z Waszą Wysokością to czysta przyjemność – oświadczył wesoło tatko. Puścił książęcą dłoń. – A teraz zdaje mi się, że mamy parę ciał do spalenia.

ROZDZIAŁ CZWARTY

ROZDZIAŁ CZWARTY ZĘBY I SZPONY

Na coś się przydaj albo sio, Sokole.

Nawet jeśli Tavin wyczuł w głosie Biedy rezerwę, nie dał tego po sobie poznać. Stał obok wozu, balansując ciałem i próbując utrzymać na głowie szczapę na rozpałkę.

– Słyszałem, że w ten właśnie sposób Wróble w wioskach noszą swe ciężary – odpowiedział z uśmiechem, którego Fe miała już serdecznie dosyć. – Nie chcecie, żebym wmieszał się w tłum?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki