Ziarna wolności. Tom 1 - Chyczewski Marcin - ebook + książka

Ziarna wolności. Tom 1 ebook

Chyczewski Marcin

4,1

Opis

Tom pierwszy powieści, której akcja rozgrywa się w czasach Wielkiej Wojny.

Warszawa, rok 1913. Marek Sokalski, pomocnik dekarza, pracuje przy naprawie dachu więzienia. Pewnego dnia wdaje się w rozmowę z jednym z więźniów i postanawia spełnić jego prośbę. Od tej chwili odmienia się całe jego życie, pojawia się w nim Marta Brońska, dla której gotów jest zaryzykować wszystko. Zmuszony uciekać z kraju trafia do Krakowa, gdzie wstępuje do polskich drużyn strzeleckich. Marta tymczasem musi zmierzyć się z wszechwładną carską policją. Ich miłość wystawiona zostanie na próbę, kiedy na scenę wkroczą piękna kobieta, rosyjski książę i… historia. Wojna i rewolucja zabiją część dawnych uczuć, narodzą nowe oraz wskrzeszą stare, przechowywane z pokolenia na pokolenie w sercach Polaków. Czy dawne namiętności przetrwają próbę lat? Jaki plon dadzą ziarna zasiane w nieurodzajnej, wojennej glebie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 335

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (13 ocen)
4
6
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lili_zileono_mi

Dobrze spędzony czas

Marek Sokalski - pewnego dnia podczas pracy przy naprawie dachu w wiezieniu, wdaje się w rozmowę z jednym z więźniów. Okazuje się, że mężczyzna ma w mieście jedyną córkę i prosi pomocnika dekarza o skontaktowanie się z nią i przekazanie pewnych informacji. Marek spełnia jego prośbę, a gdy poznaje Martę jego życie zyskuje nowy sens, jest w stanie zaryzykować dla niej wszystko, z tego też powodu wplątuje się w kłopoty i jest zmuszony uciekać do Krakowa. Marta zostaje na miejscu i też wpada w nie małe tarapaty, a próby pomocy sobie i bliskim jeszcze pogarszają jej sytuację. Wszytko to dzieje się na tle wojny... Czy ta dwójka ma szansę na wspólne życie? Czy jeszcze kiedykolwiek ich drogi się skrzyżują? Co gotowi są poświęcić dla dobra ojczyzny i swoich bliskich? Cudowna historia, dwójki ludzi osadzona w bardzo trudnych czasach. Bohaterowie spotykają na swojej drodze innych ludzi, inne równie trudne i ważne historię, wplecione w ich własną. Na początku książki miałam wrażenie że to uc...
00
monika877

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka, zachęca do przeczytania następnej części
00

Popularność




Copyright © by Marcin Chyczewski, 2018Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowaniaoraz udostępniania publicznie bez zgody Autora orazWydawnictwa pod groźbą odpowiedzialnościkarnej.

Redakcja: Małgorzata Chyczewska

Korekta: Angelika Ślusarczyk

Projekt okładki: Adam Buzek

Zdjęcie na okładce: Shutterstock, ©by Masson

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek

Ilustracje wewnątrz książki: ©by pngtree.com

Wydanie I - elektroniczne

ISBN 978-83-66425-03-3

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Rozdział dziesiąty

Rozdział jedenasty

Rozdział dwunasty

Rozdział trzynasty

Rozdział czternasty

Rozdział piętnasty

Rozdział szesnasty

Rozdział siedemnasty

Rozdział osiemnasty

Rozdział dziewiętnasty

Rozdział dwudziesty

Rozdział dwudziesty pierwszy

Rozdział dwudziesty drugi

Rozdział dwudziesty trzeci

Rozdział dwudziesty czwarty

Rozdział dwudziesty piąty

Rozdział dwudziesty szósty

Rozdział dwudziesty siódmy

Rozdział dwudziesty ósmy

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Rozdział trzydziesty

Rozdział trzydziesty pierwszy

Matce

Rozdział pierwszy

Więzień

Zaczęło się to w roku 1913, kiedy w warszawskiej cytadeli stacjonowały jeszcze rosyjskie oddziały i kiedy było tam oczywiście więzienie. Klienci tego szarego gmachu otaczani byli przez większą część mieszkańców miasta nie pogardą wcale, a nimbem bohaterstwa. Mówiono na nich straceńcy, śmiałkowie, niekiedy nawet mesjasze. Żartowano też czasem z tego miejsca, jak zwykle żartuje się z rzeczy, które przerażają. Nazywano więc cytadelę bastylią aleksandryjską, a więzienie, legendarny już Pawilon Dziesiąty, młockarnią. Dowcipkowano też na temat tego, ile litrów spirytusu zużywa komisja śledcza i gdzie generał Skałon, który był wielbicielem teatru, zabiera żonę na przedstawienia. Ci jednak, którzy te ponure cele zamieszkiwali, nie mieli poczucia humoru. Byli to wszystko więźniowie polityczni i sąd wojskowy mógł orzec wobec nich tylko śmierć lubzesłanie.

Z więzienia wzdłuż wschodniego muru cytadeli wiodła brukowana droga, którą więźniowie nazywali drogą straceń. To tędy prowadzono skazanych na śmierć, do wschodniej bramy, gdzie czekał na nich stryczek, lub dalej, na stoki cytadeli, gdzie ich rozstrzeliwano. Dopiero na tej drodze najczęściej docierało do nich to, co ma się stać. To tutaj uświadamiali sobie, że ich nogi, choć ciągle silne i młode, robią ostatnie kroki, że nigdy już nie zatańczą z dziewczętami, nie pobiegną, nie przekroczą rodzinnegoprogu.

Samo więzienie wzniesiono na planie litery U, z wartownią wciśniętą między ramiona. Piętrowy gmach zbudowany był z cegły pokrytej szarym tynkiem tworzącym pionowe pasy. W środku znajdowało się osiemdziesiąt osiem cel o małych, zakratowanych oknach, zabitych blindą tak, że do środka dostać się mogło niewiele światła, a z celi widoczny był jedynie mały pasek nieba. Było tak we wszystkich celach i wszystkie były pojedyncze. Warunki nie były najgorsze, ale lokatorzy chętnie zamieniliby je na którąkolwiek z cel kryminalnych. Całość pokryta była okropnym metalowym dachem, lśniącym w promieniach słońca, jakby płonął, i ten dach właśnie wtedy, w sierpniu roku 1913, po gwałtownych burzach, jakie przetoczyły się nad Warszawą, wymagał naprawy. Wezwano więc dekarza, majstra Henryka Kanię, który nieco wystraszony w obliczu władzy i bladych ścian więzienia, ustalił z naczelnikiem niezbyt wygórowaną cenę, po czym rozpoczął naprawę dachu na „młockarni”.

Tuż po wschodzie słońca majster Henryk Kania i jego pomocnik, Marek Sokalski, przekroczyli bramę cytadeli. Prowadziło ich dwóch żołnierzy, jeden z przodu i jeden z tyłu, a ponadto czujnie obserwowano z koszar i wartowni, które mijali. Podczas tego marszu majster Henryk dźwigał skrzynkę z narzędziami, a Marek ciągnął za sobą wózek z długą drabiną i arkuszami blachy. Była to sztywna blacha o ostrych krawędziach, którą trzeba było odpowiednio poprzycinać i przybić w te miejsca, gdzie wiatr uszkodził starą. Najpierw jednak trzeba ją było wnieść na dach. Marek przystawił więc drabinę do ściany więzienia, a potem zaczął wciągać na górę arkuszeblachy.

Pilnowało ich dwóch strażników. Siedzieli oni w cieniu pod ścianą kuźni, rozmawiając i paląc papierosy, a czasem ucinając sobie drzemkę. Tak naprawdę byli tam niepotrzebni, taki jednak dostali rozkaz, więc po prostu siedzieli sobie i odpoczywali. Jednym z nich był Oleg Krawcow, barczysty, niewysoki strażnik, który uściskiem dłoni mógł miażdżyć kości. Wtedy, w 1913, był tu, w Pawilonie X, starszym strażnikiem, zazwyczaj to on doprowadzał więźniów na przesłuchanie, a potem przed pluton egzekucyjny. Teraz jednak drzemał z ręką opartą na karabinie markiMosin.

Marek schodził właśnie po drabinie, kiedy za oknem, jednym z tych, na którym nie było blindy, napotkał czyjś wzrok. Przestraszył się w pierwszej chwili, bo wiedział, że nie wolno mu zaglądać do okien, ostrzeżono ich, aby tego nie robili. Chłopak przez cały czas czuł obecność strażników, ale teraz obaj wyraźnie spali. Pochylił się więc ostrożnie, mając nadzieję, że jeśli w środku jest kolejny strażnik, to nie zauważy głowy zaglądającej przez okno. W środku nie było nikogo. Marek zobaczył pokój, który niewątpliwie był pokojem przesłuchań. Był on niewielki, ale dość duży, aby zmieściły się w nim stół śledczych i biurko pisarza. Słońce kładło się na orzechowych deskach podłogi i odbijało od białych ścian. Marek spojrzał na wielki obraz cara Mikołaja II i aż dreszcz przeszył go pod spojrzeniem tych olejnych oczu, które zdawały się przewiercać go na wylot, to właśnie te oczy napotkał przed chwilą. Zastanawiał się, ilu ludzi było tu przesłuchiwanych, ilu usłyszało tu wyrok śmierci, ilu stąd ruszyło na zesłanie. Otrząsnął się jednak szybko i zbiegł na dół, aby przyciąć kolejny arkuszblachy.

W końcu nadeszła pora obiadu. Zjedli go w towarzystwie strażników pod ścianą kuźni. Ci dwaj gawędzili ze sobą po rosyjsku, ale Marek i majster Henryk nic nie mówili. Z biegiem czasu praca stawała się coraz cięższa. Słońce paliło mocno, nagrzewając dach tak, że majster musiał owinąć sobie dłonie kawałkami szmaty, aby ich nie poparzyć. Klął też pod nosem, że roboty jest więcej, niż się spodziewał, a przy tym wszystkim pocił się niemiłosiernie. Marek, zmęczony, krążył to w górę, to w dół, marząc, aby słońce schowało się już za horyzontem. Chciał skończyć jak najszybciej i opuścić to ponuremiejsce.

Po raz pierwszy usłyszał pukanie, kiedy przestawił drabinę i w nowym miejscu wchodził nadach.

Pomyślał, że to majster przybija kolejny arkusz blachy. Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że dźwięk ten jest inny niż dźwięk wbijania gwoździ. Cichszy i bardziej głuchy i dobiegał tylko wtedy, kiedy Marek chodził po drabinie. Zatrzymał się w połowie drogi i zaczął nasłuchiwać. Stukanie dobiegało wyraźnie z okna po lewej stronie, nie mógł zajrzeć do środka, ale pewien był, że ktoś puka wblindę.

Marek obejrzał się na strażników, znów drzemali, po czym wyciągnął z kieszeni nożyce do blachy i zastukał wblindę.

– Kto tam? – spytał ściszonym głosemwięzień.

Marek zbliżył się do okna iwyszeptał:

– Pomocnik dekarza. Naprawiamydach.

– Pomożesz mi, pomocnikudekarza?

– Co mogę zrobić? – szepnął tak cicho, jak tylkopotrafił.

– Nie jesteś szpiclem, pomocniku dekarza? – spytałgłos.

– Nie – odparł Marek troszkę głośniej, niżzamierzał.

Przez chwilę panowało milczenie, jakby więzień zastanawiał się, czy może zaufać nieznajomemu. W końcu uznał, że nie ma wyjścia, irzekł:

– Nazywam się Kazimierz Broński. W domu przy ulicy Elektoralnej 41, na poddaszu mieszka moja córka, Marta. Powiedz jej… – przerwał, jakby potrzebował czasu, żeby ująć w słowa swoje myśli. – Dowiedz się, proszę, pomocniku dekarza, co się z nią dzieje, i powiedz, że za kilka dni ruszam naSybir.

Sybir. To złowieszcze słowo jak zawsze wywołało mieszaninę niepewności i lęku. Było to przekleństwo wszystkich walczących z władzą cara. To tam, do tej lodowej, nieprzyjaznej krainy maszerowały kolumny więźniów i tam często kończyli oniżycie.

– Zrobisz to, pomocniku dekarza? – rozbrzmiał głos zzablindy.

– Tak, proszę pana – odrzekłMarek.

– Dziękuję, będęczekał.

Marek zszedł na ziemię i rozejrzał się raz jeszcze. Nikt nie zauważył jego krótkiej rozmowy z więźniem, strażnicy ciągle drzemali, majster Henryk pracował na dachu, a poza nimi nikogo nie było na dziedzińcu więzienia. Odetchnął z ulgą i zabrał się dopracy.

Księżyc był już wysoko, kiedy majster Henryk Kania i jego pomocnik Marek Sokalski opuścili cytadelę. Gwiazdy mrugały do nich, gdy rozstali się na ulicy Bonifraterskiej, a gdy tylko majster zniknął za rogiem, Marek pobiegł wprost na ulicę Elektoralną. Było już późno, ale chciał spotkać się z córką więźnia jak najszybciej. Kamienica na rogu ulicy Elektoralnej i Solnej, oznaczona numerem 41, była piętrowym budynkiem, niczym nieróżniącym się od pozostałych. Na parterze mieściły się sklepy, nad nimi mieszkania, a wyżej, na poddaszu świeciły się słabo dwa okna, zdradzając, że mieszkańcy poddasza są obecni. Marek obszedł budynek i zapukał w drewniane drzwi od podwórza. Otworzył mu starszy mężczyzna o surowej twarzy, uważnie zmierzył Marka wzrokiem i pociągnąłnosem.

– Dobry wieczór. Chciałem widzieć się z panienką mieszkającą na poddaszu – rzekłMarek.

– Czekaj tu – odparł mężczyzna, po czym zamknął mu drzwi przednosem.

Marek czekał. Czekał dość długo, a gdy mężczyzna nie wracał, zapukał raz jeszcze. Dopiero po chwili mężczyzna powrócił. Tym razem jednak nie otworzył drzwi, a jedynie uchylił je tak, że Marek widział tylko jegooko.

– Na poddaszu nikt nie mieszka – rzucił mężczyzna i zniknął zadrzwiami.

W pierwszej chwili Marek chciał raz jeszcze zapukać, ale zrozumiał, że to nie ma sensu. Wróci tu w dzień i wyjaśni wszystko. Wyszedł na ulicę i raz jeszcze spojrzał na poddasze. Światła w oknachzgasły.

Marek wracał do domu wolno, rozmyślając o tym, co go dziś spotkało. Spojrzał w górę i dostrzegł świetlistą wstęgę przemierzającą niebo. Nie był przesądny, a mimo to zastanowił się, na jaką towróżbę.

Rozdział drugi

Marta

Tego letniego popołudnia Warszawa zdawała się płonąć. Dachy lśniły łuną od sierpniowego słońca, okna szkliły się odbitym światłem, a skąpana w promieniach Wisła błyszczała niczym ognista wstęga. Były kiedyś czasy, czasy sprzed wielu lat, kiedy miasto słynęło w świecie, kiedy było stolicą potężnego państwa. Teraz, kiedy tamto imperium, właściwym wszystkim imperiom przeznaczeniem, przestało istnieć, stolica jego zmieniła się w prowincjonalne miasteczko, a mieszkańcy wsieroty.

Warszawa upadała przez lata. Z każdym rokiem coraz bardziej zbliżając się do wschodniego protektora, a przez to coraz bardziej stając się prowincjonalną. I choć ostatnimi czasy poczęła się rozwijać, choć zdawała się pięknieć i rosnąć, było to wszystko jedynie namiastką tego, jaką być mogła – tylko tęsknotą za wielkością. Tkwiła więc tak między wschodem a zachodem, nie należąc nigdzie, nie znajdując swojego miejsca, i nawet stojąca na Starym Rynku, uwięziona w wodnym pierścieniu syrenka zdawała się bezradna i bolesna. Spoglądała z żalem na plac, z którego właśnie usuwano drewniane bazary targowiska, świadoma, że teraz, kiedy znikną handlarze, żebracy i kolorowa biedota miejska, pałętająca się po rynku, będzie jeszcze bardziej milcząca, jeszcze bardziej smutna, bardziej samotna. Całe miasto zdawało się być jak ten pomnik, martwe. Warszawa jednak żyła, uliczkami przechadzali się ludzie, jeździły dorożki, gdzieniegdzie na rogach żandarmi gawędzili ze sobą, paląc papierosy, albo też Kozacy przejeżdżali, gwarząc o wódce, wojnie i wdziękach niewieścich. Przed Zamkiem Królewskim uliczna kapela grała skoczną rosyjską piosenkę, a wszystko to nadawało miastu wschodni charakter i sprawiało wrażenie błogiegospokoju.

Jak poprzedniego dnia, tak i teraz majster Henryk i Marek rozstali się na ulicy Bonifraterskiej. Również tym razem Marek ruszył biegiem na ulicę Elektoralną, jednak nie do domu oznaczonego numerem 41, a do stojącego po przeciwnej stronie ulicy. Czekał tu na niego przyjaciel, który cały dzień obserwowałkamienicę.

Andrzej Wilski pochodził z bogatego rodu, od pokoleń zamieszkującego Litwę. Ojciec jego posiadał na Wileńszczyźnie majątek, a oprócz tego kamienicę w Warszawie, w której mieszkałAndrzej.

Ród Wilskich od zawsze byli to ludzie spokojni i pracowici. Nazwiska ich próżno było szukać w księgach sądowych czy w spisie rokoszan, nie słychać było o Wilskim, który zerwałby sejmik albo dopuścił się bodaj najmniejszego występku. Brali udział w powstaniach, ale bardziej z poczucia obowiązku niż z przekonania i pewnie dlatego popowstaniowe represje ominęły ich, nie czyniąc niemal żadnej krzywdy. Majątek swój Wilscy gromadzili, ciężko pracując przez pokolenia całe, żywiąc przy tym przekonanie, że wypełniają przez to największy obowiązek, jaki nakłada na nich ojczyzna. I żyli tak w umiłowanym spokoju, aż do chwili, kiedy na świat przyszedł najmłodszy z rodu. O ile bowiem wygląd Andrzej odziedziczył po ojcu, był wysoki, barczysty, miał siwe oczy i blond włosy, o tyle w naturze jego odezwała się krew przodka ze strony matki, banity Samuela Zborowskiego. Nie interesowała go gospodarka, niechętnie wysłuchiwał rad ojca, z zamiłowaniem za to włóczył się po różnego rodzaju knajpach, szynkach i hulankach. Uwielbiał pić, nie przebierając w trunkach i towarzystwie, a największą jego miłością były bijatyki. Jednak ogromna postura, zdradzająca niepospolitą siłę, utrudniała mu oddawanie się temu zajęciu, bo mało kto odważył się stawić muczoła.

– Niewątpliwie na poddaszu ktoś mieszka – rzekł Andrzej, kiedy tylko zobaczył Marka. – Siedzę na tej tu, niezbyt wygodnej zresztą, ławeczce cały dzień i mówię ci, że tam ktośmieszka.

– Widziałeś ją? – spytał Marek, siadając obokprzyjaciela.

– Jakaś dziewczyna nosiła pościel do magla, tam dalej, na Żabią. Głowę daję, że to była ona. Ostatnim razem zagadałem do niej, ale zaraz uciekła i już się niepokazała.

Andrzej, swoim zwyczajem, nie zdradzał najmniejszego zakłopotania tym, że cały dzień szpieguje młodą dziewczynę. Uśmiechnął się szeroko i zaczął opowiadać o praczce z sąsiedztwa, która choć nie tak dobrze obdarzona przez naturę jak Aniela, córka szewca z naprzeciwka, posiada cudne, chabrowe oczy i zdaje się być bardziejchętną.

– Ale upał – jęknąłMarek.

– Wszystko ma swoje dobre strony, przyjacielu. – Andrzej wskazał młodą kwiaciarkę, która walcząc z gorącem, odsłoniła ramiona i podwinęła sukienkę tak wysoko, że wszyscy mogli podziwiać jej zgrabneuda.

– Tobie zawsze jedno wgłowie.

– Nie po to Bóg stworzył kobiety, żebym odwracał od nich wzrok. Toż i im przyjemnie, kiedy ja spojrzę, pochwalę, okiemmrugnę.

Uśmiechnął się znacząco i zamilkł, co było niezwyczajne, bo zwykł był mówić dużo i chętnie. Marek zerknął na kwiaciarkę, która wyprężyła się do słońca i aż dreszcz go przeszył na ten widok. Otrząsnął się i chcąc zająć myśl, spytał:

– Jak tam na uczelni? Nie powinieneś mieć teraz jakichśegzaminów?

Litwinwestchnął.

– List za listem ślą mi z domu, a w każdym tylko „chodź na zajęcia, ucz się”. A czego ja mogę się tam nauczyć, jak tam tylko polityka i polityka – podniósł nieco głos, a brwi jego zbiegły się w groźny wyraz. – Nie mogę już słuchać tych wszystkich mędrców, co to rozprawiają o Berlinie i Petersburgu, choć jednego i drugiego widzieli tyle, co święta Kinga Bolesławowej golizny. Pieprzenie. Ciągle nic, tylko pieprzenie o klasach, o Marksie i innychbzdurach.

– Dziwisz sięim?

Andrzej milczał, jakby nie wiedział, czy warto tłumaczyć przyjacielowi to, co tyle razy powtarzał kolegom ze studiów, a co odbijało się od ich głów, jak grad od szyby. Powędrował wzrokiem do kamienicy, którą cały dzień obserwował. Słońce lśniło na blaszanym dachu tak, że niemal niepodobna było na niegopatrzeć.

– Ale z tego nic nie wynika – rzekł w końcu, podejmując próbę. – Więcej nawet, to pieprzenie cholernie szkodzi. Wszyscy, kurwa, wielcy socjaliści. A Polska? A co z Polską? Myślicie, że to takie proste być Polakiem, że wystarczy stworzyć własne państwo i będzie już pięknie. Nie macie pojęcia, jak jest na Litwie. Polakiem jesteś tu – Andrzej wskazał na serce. – Nie ma tam polskiej mowy, tradycji, wszystko jest obce. U nas od małego wiesz, że musisz to pociągnąć, że musisz zachować polskość, bo inaczej zginie ona z tamtej ziemi. – Westchnął ciężko. – Nawet jeśli odzyskamy państwo, to co z tego. Wszyscy pocieszą się tydzień, miesiąc, a potem każdy zacznie patrzeć za własnym interesem i będzie jeszcze gorzej. Trzeba próbować, prawda, ale tak myślę, że najważniejsze jest, aby wpoić temu tępemu ludowi, że Polska to nie tylko kraj, że to coś o wiele więcej i wiele ważniejszego. ― Zamilkł, a uniesienie poczęło z wolna w nim opadać. Z oczu jeszcze biły iskry, ale już nie patrzył na Marka jak na wroga, już wracał do rzeczywistości. Oparł się ciężko i spojrzał na kwiaciarkę, która teraz pochylała się nad swoim towarem wypinając do nich tę część ciała, którą się w takich razach wypina. Widok ten uspokoił go całkowicie. – Na uniwersytecie tylko gadają – zaczął już znacznie spokojniej – gadają o rewolucji, o równości i braterstwie, a wszystko to, Mareczku, wszystkie te rozmowy, plany i zamierzenia są bezproduktywne. Więcej nawet, są szkodliwe. O czym oni w ogóle mówią? Jaka rewolucja? Mało było przykładu we Francji? Zawsze będą ci, co rządzą, i ci, którymi się rządzi, a co za tym idzie, bogaci ibiedni.

– Nie jesteś zarównością?

– Oczywiście, że jestem za. Ludzie są równi, ale, na Boga, nie jednakowi. U nas natomiast od zawsze myli się te dwa pojęcia, bo jaka, pytam, jest sprawiedliwość w tym, że każdy dostaje tyle samo. Toż to jakiś obłęd i powiem ci tylko, że trzeba porządnie z butli ciągnąć, żeby coś takiego wymyśleć. Zgodzisz się chyba, że ludzie różnią się od siebie rozumem, siłą i setką innych rzeczy, dlaczego więc mają żyć tak samo, dostawać tylesamo?

– Mówisz tak, bo jesteś tym bogatszym i stać cię na godne życie, a nawet na twoje „przygody”.

– Mówię tak, bo uczy mnie tego historia i logika. Zawsze przecież ktoś musi kierować wojskiem, a to już jest władza i płynące z niej profity.

Marek popatrzył na przyjaciela, bo słowa te zabrzmiały bardzo złowrogo, jakgroźba.

– Ale dość już o tych bzdurach – rzekł, otrząsając się z tych myśli, Andrzej. Poczochrał się po jasnej czuprynie, po czym wstał i pańskim gestem zaprosił Marka do kamienicy o numerze 41, zupełnie tak, jakby był jejwłaścicielem.

Gospodarz znów kazał im czekać, Andrzej jednak bezceremonialnie wcisnął się dośrodka.

– Tu będzie przyjemniej czekać – oznajmił, wciskając w suchą dłoń mężczyzny kilka monet – a ty nie trać czasu, dobryczłowieku.

Gospodarz uważnie obejrzał pieniądze, po czym niemal biegiem ruszył napoddasze.

Nie czekali długo. Zszedł do nich zgarbiony mężczyzna. Poruszał się wolno, nieco chwiejnie, jakby bał się, że spadnie zeschodów.

Podarta koszula, kiedyś zapewne biała, i kamizelka, kiedyś zapewne gustowna, mimo mroku panującego w sieni raziły smak Andrzeja, a połatane spodnie, zapewne noszone jeszcze w dzieciństwie, były zdecydowanie za krótkie. Ciemny zarost, długa grzywka i surowa chłopska twarz wzbudzały niewyjaśniony lęk, co jednak nie pasowało do eleganckiego kaszkietu, który przybysz nosił modnieprzekrzywiony.

– A cóż to za nowa kreatura? – mruknął Andrzej z szyderczymuśmiechem.

Przybysz również się uśmiechnął, po czym bez ostrzeżenia złapał Andrzeja za kark i wyrzucił na podwórze. Marek stał oszołomiony tym, co się stało, i po chwili podzielił los przyjaciela. Andrzej tymczasem pozbierał się, wrzasnął straszliwie i ruszył na przeciwnika. Ten jednak nie przeląkł się i gdy tylko siłacz się zbliżył, złapał go za ramię, szarpnął mocno i Andrzej znów leżał na ziemi. Nie był to jednak koniec, straszliwy nieznajomy rąbnął go bowiem w nos, odskoczył na bezpieczną odległość i zwrócił się w stronę Marka. Ten, ciągle oszołomiony, stał, nie wiedząc, co robić, nie lubił się bić i nigdy nie był w tym dobry. Poczuł się jednak w obowiązku pomóc przyjacielowi i po chwili on również leżał na podwórzu z rozbitymnosem.

– Dosyć! – zabrzmiał zimny, surowy głos, kiedy Andrzej po raz trzeci wylądował naziemi.

Na podwórzu pojawiła się wysoka kobieta, o stalowych oczach, pociągłej twarzy i wąskich ustach. Ciemne włosy spięte miała w ciasny kok i gdzieniegdzie przetasowane były siwymipasemkami.

– Czegochcecie?

– Chcemy porozmawiać z Martą Brońską – odrzekł Marek, uciszając gestem Andrzeja, który już otwierał usta, żeby rzucić cośzjadliwego.

– Moja bratanica jest niezdrowa. Nie może przyjmować gości – odparłakobieta.

– To bardzo ważne. Chodzi o jejojca.

– Jej ojciec nie żyje. Był kryminalistąi…

– Rozmawiałem z nim – przerwał jejMarek.

– Rozmawiał pan z tatą? – z domu wybiegładziewczyna.

Nie była piękna, miała w sobie jednak delikatność, a jej widok przywodził na myślspokój.

Brązowe włosy sięgały jej do ramion, poruszały się sprężyście z każdym ruchem, muskając okrągłą twarz o łagodnych rysach. Okolone długimi rzęsami oczy, duże i kasztanowe, pięknie pasowały do koloru włosów i ciemnejcery.

Kąciki oczu dziewczyny wydawały się lekko ciemniejsze, a płaskie szerokie usta różowiły się delikatnie. Nie była wysoka, ale zgrabna sylwetka nadawała jej wdzięk iświeżość.

– Wracaj na górę – skarciła ją kobieta, ale dziewczyna spojrzała jej w oczy i rzekła błagalnymtonem.

– Stryjenko, proszę.

Kobieta przez chwilę milczała, jakby zastanawiała się, co zrobić, po czym westchnęła ciężko i zaprosiła wszystkich nagórę.

Mieszkanie było ciasne i niskie, jak bywają mieszkania na poddaszu. Z niewielkiego korytarza przechodziło się do kuchnio-jadalni, w której prócz kaflowego pieca znajdował się tylko stół, kilka krzeseł i ozdobny regał zajmujący pół ściany, i jeszcze siennik. Mieszkanie musiało posiadać jeszcze jeden pokój, teraz jednak drzwi do niego byłyzamknięte.

Marek i Marta usiedli przy stole, ale Andrzej odmówił, łypiąc na mężczyznę w podartej koszuli. Ten ostatni natomiast rzucił się na siennik, zdjął kaszkiet i zaczął podrzucać gołobuzersko.

– Jestem Marek Sokalski, a to jest Andrzej Wilski. Dziękujemy pani, pani Brońska, za… – zaczął wolno Marek, zwracając się do starszejkobiety.

– Wieczestnaja – poprawiła go. – Nazywam się Anna Wieczestnaja. Mój mąż był kapitanem marynarki rosyjskiej i zginął na wojnie w Azji. Był rosyjskim patriotą i żołnierzem. Godna to śmierć i oby nikogo inna niespotkała.

– Aż dziw bierze – wtrącił kpiąco Andrzej – że tak znaczna osoba mieszka na strychu w wynajętymmieszkaniu.

Kobieta spuściła wzrok i z żalem, tak niepasującym do jej zimnych oczu, rzekła:

– Rodzina nieboszczyka męża zadbała, abym straciła prawa do majątku. Wróciłam więc tutaj, gdzie sięwychowałam.

Zapadło milczenie, które przerwał mężczyzna nasienniku.

– A ja jestem Staś. Stanisław, jeśli dostojni państwo wolą. Matka moja była żoną Kacpra i umarła we wtorek siedem roków temu. Wtorek to dobry czas na śmierć i oby nikogo inny niespotkał.

– Czy ten człowiek mógłby odejść? – rzucił gniewnieAndrzej.

– Ten człowiek zostanie. A to dla mojego bezpieczeństwa – odparła paniWieczestnaja.

– W każdym razie – kontynuował Marek – jestem pomocnikiem dekarza i od pewnego czasu naprawiam dach na młockarni. To znaczyna…

– Wiemy, czym jest młockarnia, młodzieńcze – przerwała mu raz jeszcze kobieta. – Połowa jej mieszkańców to członkowie tej rodziny – powiedziała to bez jakiejkolwiek dumy, wręcz zpogardą.

– Spotkałem tam więźnia – ciągnął dalej Marek, coraz bardziej rozdrażniony tym, że ciągle mu przerywano. – Prosił, abym dowiedział się, co się z panienką dzieje, i poinformował, że… – tym razem sam urwał, nie wiedział, jak ma topowiedzieć.

– Że za kilka dni rusza na Syberię – wyręczył goAndrzej.

Oczy dziewczynypoweselały.

– Myślałam, że ojciec nie żyje – wyszeptała.

Zaczęła wypytywać podnieconym głosem, a Marek opowiadał jej o wszystkim, co sięstało.

Spijała każde słowo z ust Marka, a on, choć nieco zaskoczony, cieszył się, widząc, jak wielką radość jejsprawia.

Ojciec był jej niezwykle bliski, a jednocześnie zawsze daleki, zawsze zajęty tymi ważniejszymi sprawami. Dumna była z niego, bo zawsze był w jej oczach bohaterem. I nikt, nawet stryjenka, nie mógł tego zmienić. Od kiedy zniknął, Marta przeżyła ciężkie chwile i tylko zwyczajna dla niej pogoda ducha nie pozwalała użalać się nad sobą. Teraz nie mogła ukryć wzruszenia, choć bardzo próbowała. Im bardziej się starała jednak, tym bardziej czuła, że nie potrafi tego zrobić, i nagle z oczu jej spłynęły łzy. Nie szlochała, jedynie po policzkach płynęły grube łzy. Pragnęła, aby wszyscy wiedzieli, dlaczego płacze i jaka jest ta najbliższa jej osoba. Zechciała podzielić się tym ze wszystkimi, otworzyła więc usta, ale nie wiedziała, jak zacząć, i dopiero po chwiliprzemówiła:

– Ojciec mój zawsze pragnął tylko równości. Chciał zrobić wiele dla tego kraju, zawsze mówił, że to najważniejsze, żeby odzyskać niepodległość, że na inne sprawy będzie czas potem. – Zaszlochała kilka razy. – To, że w takim momencie myśli o mnie… – Znów zaszlochała i nie mogła dalej mówić, ale Marek wiedział, co chciała powiedzieć, wiedział, że pierwszy raz poczuła, jak bardzo ojciec jąkocha.

Dziewczyna podniosła swoje kasztanowe oczy i zobaczyła wsłuchującego się w jej słowa Marka. Ujęła go swoim szczerym uśmiechem, który rozlał się na lśniące od łez oczy, opromieniając młodzieńca. „Co do stu diabłów?” – pomyślał Andrzej, kiedy na nich spojrzał, ale już po chwili zrozumiał i wezbrał w nim śmiech. Nie rzekł tymczasem nic, podśmiewając się jedynie z cicha, jak uczeń, któremu udało się spłataćfigla.

– Jeśli to wszystko – rozległ się głos pani Anny – to chciałabym panów pożegnać. Wszystkich – dodała, patrząc naStasia.

Ten wzruszył ramionami, podniósł się z siennika, po czym zaprosił młodzieńców nazewnątrz.

– Czy mogę cię jeszcze odwiedzić? – spytał Marek, zaglądając głęboko w oczyMarty.

– Tak – szepnęła dziewczyna, uśmiechając się przezłzy.

Na zewnątrz panowała już noc, ale dla Andrzeja nie był tokoniec.

– Mamy rachunki. – Złapał za ramię Stasia, a ten zaśmiał sięserdecznie.

– Dajta spokój. Najęli mnie do ochrony, to co było robić. Chodźta lepiej na wódkę – rzekł, po czym ruszył raźno przedsiebie.

Młodzieńcy przez chwilę patrzyli na siebie ze zdumieniem, wzruszyli jednocześnie ramionami, po czym poszli za mężczyzną w podartej koszuli i modnie przekrzywionymkaszkiecie.

Rozdział trzeci

Oleg

Drabina chwiała się, gdy Marek przestawiał ją z powrotem w to miejsce, z którego mógł rozmawiać z więźniem Kazimierzem Brońskim. Strażnicy drzemali. Majster Henryk pracował na dachu. Marek natomiast raz po raz przełykał ślinę, modląc się, aby było już po wszystkim. Wdrapał się do okna i zastukał wblindę.

– Czy to ty, pomocniku dekarza? – spytał znajomy jużgłos.

– Tak. Rozmawiałem z pana córką. Pana siostra nie chciała na to pozwolić. Nasłała na mnieczłowieka…

– Stasia – przerwał więzień. – Mam nadzieję, że nie pobił cię ciężko, pomocnikudekarza.

– One myślały, że pan nieżyje.

– Anna. Anna tak myślała, a raczej miała taką nadzieję. A Marta? Co z Martą, pomocniku dekarza? Mówszybko.

– Wszystko dobrze. Pracuje w maglu. Bardzo się ucieszyła. Ona jest… – przerwał, chciał powiedzieć, że jest piękna, ale przypomniał sobie, że rozmawia z jejojcem.

– Jaka jest, pomocniku dekarza? Mówszybko.

– Jest szczęśliwa. Tak, wydaje się szczęśliwa. Ona bardzo panakocha.

Więzień milczał przez chwilę. Marek chciał się już pożegnać, gdy Broński znówzaczął.

– Zbyt mało miłości jej dałem, pomocniku dekarza. Po śmierci jej matki nie miała nikogo. Ja byłem ciągle zajęty pracą i polityką. Bywało, że przez całe tygodnie zostawiałem ją to z sąsiadką, to znów ze Stasiem. Ja natomiast, pomocniku dekarza, i moi towarzysze, Bronek i Józef, Jędrek, mój kuzyn Mietek i tylu innych, marzyliśmy. Całe nasze życie to były marzenia. Równość, braterstwo, wolność. Co to znaczy, jeśli postawić to obok samotności tegodziecka.

– Jest już dorosła – zaprotestowałMarek.

– I ciągle jest sama, pomocniku dekarza. Anna to nie jest dla niej dobra opiekunka. Jest zgorzkniała i skrzywdzona przez życie. Także przezemnie.

– Jeśli mógłbym cośzrobić…

– Ile masz lat, pomocnikudekarza?

– Dziewiętnaście. Moi przodkowie byliszlachtą.

– To nie ma najmniejszego znaczenia, pomocniku dekarza. Liczy się serce. Jakie maszserce?

Marek zdumiał się. Co mógł na toodpowiedzieć?

– Dobre, chyba. Polskie.

Usłyszał cichyśmiech.

– Co myślisz o mojej córce, pomocnikudekarza?

– Jest… – znów sięzawahał.

– Szczęśliwa – zadrwił więzień, a to dodało Markowiodwagi.

– …piękna. Jest piękna. Idobra.

– Oj, głupiś ty jeszcze, pomocniku dekarza. Głupiś.

Marek poczuł się dotknięty. Powiedziałprawdę.

– Obiecasz mi coś, pomocnikudekarza?

– Zależy co – odparłnadąsany.

– Lepiej, pomocniku dekarza, znacznie lepiej – pochwalił go Broński. – Obiecaj mi, że zaopiekujesz się Martą. Jeśli zakochasz się w niej, nie mam nic przeciwko, abyście się pobrali, ale za to oczekujęobietnicy.

– Zaopiekuję sięnią.

– Bez względu nawszystko?

– Tak. Ale nic pan o mnie nie wie, nawet jak mam naimię.

– Nie szkodzi. Pomocnicy dekarza przeważnie są dobrymi ludźmi, nawet jeśli ich przodkowie byliszlachtą.

Marka zaskoczyła ta odpowiedź. Broński znowu z niego kpił. Chciał się przedstawić, ale w tej właśnie chwili usłyszał krzyk i poczuł, że traci drabinę spod nóg. Spadł na plecy i na chwilę odebrało mu oddech. Zobaczył strażnika idącego w jego stronę i bez zastanowienia rzucił się do ucieczki. Majster Henryk krzyczał coś z dachu, ale Marek nawet nie wiedział, do niego czy do strażnika. Przeskoczył przez arkusze blachy rozłożone na ziemi i za drewnianym budynkiem kuźni skręcił w stronę najbliższej bramy. Tu jednak drogę zagrodził mu Oleg Krawcow, chwycił za ramię i ścisnął tak mocno, że aż łzy napłynęły Markowi do oczu. Chłopak poczuł się jak złapany w sidła. Przez myśl przeleciało mu, że ten olbrzym połamie mukości.

– Ot ognistaja ptica! – wybełkotał groźnie strażnik, który właśnie wyłonił się zzakuźni.

Dreszcz przeszył Marka, bo słowa te zabrzmiały jak wyrokśmierci.

– Tam – bąknął Oleg Krawcow, wskazując kuźnię. – A ty do więźnia, naucz go porządku – rzucił do swojegotowarzysza.

Ten uśmiechnął się z satysfakcją, po czym pobiegł domłockarni.

Marek z opuszczoną głową wszedł do kuźni. W środku panował półmrok. Wszędzie leżały narzędzia, a z pustego paleniska ziało chłodem. Byli sami. Oleg splunął. Przez chwilę on i Marek patrzyli na siebie w milczeniu, w którym było całe napięcie i wszystko, co od wieków zalegało między dwoma narodami. Splunął raz jeszcze i wytarł twarz rękawem, po czym jednym, wyuczonym ciosem posłał chłopaka na podłogę. Krew napłynęła do gardła młodzieńca, a głowa w jednej chwili stała się ciężka jak kamień. Oleg stanął przed nim z rewolwerem w ręku i Marek bardzo wyraźnie zobaczył jego zimny niczym wiatr syberyjski wzrok, jego czerwoną twarz, zastygłą w wyrazie zaciętości. Zrozumiał, że tokoniec.

Oleg wolno uniósł broń. Rewolwer kliknął i otworzył się płynnie. Spuchniętą dłonią strażnik wyjął z niego nabój, który zamigał wesoło w promieniach słońca wpadających przez szczeliny. Spojrzał na chłopca i rzucił mu pocisk, mówiąc:

– Ta kula była dla ciebie. Ty głupia dziecinajeszcze.

Marek nic nie mówił. Popatrzył na nabój i poczuł się bardzo nierealnie, jakby trzymał w ręku swoje życie. Ostrożnie schował pocisk dokieszeni.

– Po co to zrobił? – ciągnął Oleg. – Nie chceżyć?

Marek wzruszył ramionami, który to gest przejął od Stasia. Dotknął swojej twarzy. Uderzenie Olega było mocne. Na zawsze miało pozostawić bliznę na twarzyMarka.

– Mogę odejść? – spytałnieśmiało.

Oleg pozwolił. Przed kuźnią czekał na niego majster Henryk. Pokłonił się Olegowi, bełkocząc podziękowania, po czym zagnał Marka do pracy, wymierzając mu mocnego kopniaka wsiedzenie.

Marek pracował. Oleg stał tymczasem oparty o karabin i z delikatnym uśmieszkiem przyglądał musię.

– Ty stąd? Z Warszawy? – spytał pochwili.

– Tak – mruknąłchłopak.

– Ja z Orszy, to w samejRosji.

Marek w milczeniu przycinałblachę.

– On kto? – wskazał na okno, za którym inny strażnik uczył porządku pana Brońskiego. – Ojciec?

– Nie – odrzekł Marekkrótko.

– Nie ucieknie – rzucił Oleg, jakby spodziewał się, że Marek coś podobnego planuje. – Nijak nie poradzi. Z kibitki, kiedy już jedzie na zesłanie, łatwiej. Wtedy mogliby ubić eskortę, rozbić kłódkę i uciec. Ale to ciężko, bo, raz, nikt nie wie, kiedy więźnie jadą, dwa, wojsko blisko. To i nikt nie próbuje. Ale to kiedyś. Dziś więźniów wozi się koleją. – Splunął swoim zwyczajem. – Nikt nie poradzi. Na dworcu jest wojsko i razem jadą do samego Petersburga. A dalej to już ruski kraj. Smoleńsk, Irkuck, a potem bezdroża. Sybir. Tam nikogo, tylko te więźnie i eskorta. Niewolnik nie ucieknie, bo nie ma dróg. Kajdany niepotrzebne. Jak spróbuje, to zostanie od zwierzątzjedzony.

Zamilkł. Markowi zdawało się, że zobaczył to wszystko i w ten upalny dzień poczuł niemalchłód.

– Ja jestem wojskowy trzydzieści osiem już lat – zaczął Oleg po chwili – i służę wiernie u trzeciego już cara. Ja bił Turczynów, bił demonstrantów, widział pogromy. Służył w policji, u ministra Plehwego. Ty wie, kto to ministerPlehwe?

– Wiem – odparłMarek.

O Wieczesławie Plehwe krążyły już legendy. Był on powszechnie znienawidzonym szefem tajnej policji. Brutalnie zwalczał wszystkich wrogów caratu, tych prawdziwych i tych domniemanych. Marek pamiętał, choć miał tylko dziesięć lat, jaka radość zapanowała, kiedy bomba zamachowca rozerwała go nastrzępy.

Oleg tymczasem ciągnąłdalej:

– Cały kraj nas nienawidził, a my znienawidzili kraj. To ciężki czas był. Cięgiem groziły strajki i zamachy, ale jeszcze była pomoc od wojska, wojska było dużo. Potem żołnierze pojechali na wojnę, my zostali sami. W innych miastach było tak samo, wszędzie było tak samo. Minister zamachów się nie bał, a jednak bomba go rozerwała jak lalkę. Ludzie się radowali. Na nas patrzyli jak na wroga. Zaczęły się zamieszki. Przyszły wieści o klęsce w japońskiej wojnie. Nowym ministrem został książę Mirski – przerwał na chwilę i westchnął. – Dobry człowiek, ale znowu zaczęły się strajki. Ludzie nie byli zadowoleni z tego, co dał car, i to już jest grzech, bo co od cara, to i od Boga. Ja chłop, mnie zawsze mówili, że car to Boga namiestnik, dlatego tak boli mnie to wszystko. Zaraz w styczniu cały Petersburg zaczął strajkować, a takiego strajku jeszcze nikt nie widział. Nie działało nic, nie było prądu, nie wychodziły gazety, chyba tylko my w całym mieście pracowali. Mirski pozwolił na wielką demonstrację. Car wyjechał na wieś, a ludzie byli jak zaczarowani. Nieśli przed sobą ikony, przechodnie się do nich przyłączali, a myśmy czuli coraz bardziej, że za chwilę to wybuchnie. Ja był przy Narwskiej Zastawie razem z żołnierzami, kiedy tłum ruszył na nas. Myśmy stali spokojnie. Na sam pierw oddali strzały w powietrze, ale wtedy zaczęło się piekło. Ludzie zamiast się zatrzymać, natarli na nas, a my poczęli strzelać. Ja sam zabiłem kilku. Tak było w całym mieście. W całym kraju. Wrócili my do koszar, ale zaraz wieczorem książę wysłał nas znowu, żeby uspokajali zamieszki, bo po strzelaniu całe miasto zawrzało. Wszędzie widziałeś trupy, ruiny, śmierć. Mówią, że zabili my pięć tysięcy, ja myślę, że mniej, daj Bóg, żebymniej.

Urwał nagle i zdawało się, że nie zechce wznowić swej opowieści. Westchnął jednak i zacząłznowu.

– Zabiłem wielu ludzi, ale wtedy to jakbym strzelał do samego siebie. Nie mogłem już służyć w policji. Chciałem odpocząć w spokojnym miejscu, a takim jest więzienie. Trafiłem do Warszawy i tak jużzostało.

Zamilkł, a Marek poczuł siędziwnie.

– Czemu pan mi to wszystkomówi?

– Ty chciał pogadać – wskazał okno więzienia. – No ja myślę, lepiej ze mną niż znimi.

Rozdział czwarty

Staś

Rozsiedli się w cieniu, jaki rzucał most, i było im naprawdę dobrze. Słuchając śpiewu ptaków i bzyczenia pszczół, nie starali się być cicho, co wyraźnie przeszkadzało przechodniom. Andrzej i Marek czuli jeszcze emocje w dygocących lekko nogach, ale Staś wydawał się całkiem spokojny, nawet bardziej radosny niżzwykle.

– Pierwszy raz daliście po pysku żandarmom? – spytał młodzieńców, a onipotwierdzili.

Właśnie przed chwilą namówił ich na swoją ulubioną zabawę. Polegała ona na tym, że podchodziło się do żandarma, uderzało się go z całej siły w twarz i uciekało, ile sił w nogach. Nie było to ani bezpieczne, ani zbyt wyrafinowane, ale Andrzejowi i Markowi siępodobało.

– Zawsze się cieszę, jak im nawieję – rzekł w końcu, patrząc w roziskrzone oczy młodzieńców. – Ile już razy mieli mnie na widelcu – dodał i zobaczywszy dwie wpatrzone w niego pary oczu, westchnął.

Po krótkiej chwili począłopowiadać:

– Ja jestem z Mazowsza. Jakiem był młody, sługiwałem u dziedzica, a żem lubił dziewuszki, to hulało się niemało. Kiedym dobrał się do kochanicy dziedzica, co ją w tajemnicy przed żoną chędożył, ten kazał mnie obić, a żem był chłop silny i zdrowy, tom uciekł, wolałem dowojska.

– Na ochotnika? – spytałAndrzej.

Staś po swojemu wzruszył ramionami.

– Mnie tam jedno, czy ja u dziedzica na polu tyram, czy u cara w wojsku, a źle tam nie było. Służyłem w marynarce. Przepłynąłem pół świata, zanim i stamtąd uciekłem. Bylim we Francji i popłynęlim do Władywostoku. Tamuj bylim długo i dobrze mi było. Pływalim to do Japonii, to do Chin, to do Syjamu, aż wrócilim do domu, na Bałtyk. Dużo widziałem, byłem w Jerozolimie, Egipcie i Syrii – przerwał na chwilę, po czym, jakby nie chcąc nudzić, zaczął: – W każdym razie naszego starego poczciwego „Nachimowa” zaczęli remontować, a mnie przenieśli na pancernik „Imperator Nikołaj I”. Tam poznałem Jurka Wołkowickiego, grywalim razem w karty i kantowalim resztę załogi, ile ja tam rubli zarobiłem, to się w głowie nie mieści. Ale wszystko szło na uciechy w portach. Na panienki, wódeczkę, a potem była wojna. ― Staś zamilkł nagle, jakby zastanawiał się, czy opowiadać dalej. Patrzył przed siebie z niezwyczajną dla niego powagą. Po chwili wzruszył ramionami, ale jakoś tak niezręcznie, jakby chciał zmusić się do obojętności tyleż razy wyrażanej owym gestem, po czym wznowił swą opowieść: – Płynęlim długo i tak ciężkiego rejsu wcześniej nie przeżyłem. Gorąc był okropny, sami robilim przeładunki węgla i zapasów, i to na pełnym morzu, bo nie było czasu na przybijanie do portów. Opłynęlim Afrykę, bo Anglicy nie przepuścili nas przez Kanał Sueski. Jakieś barany z naszej floty ostrzelali omyłkowo angielskich rybaków, no to Angole się obrazili. Przez to wszystko dopiero na miejscu moglim się połączyć ze wszystkimi statkami. Mielim się przedrzeć do Władywostoku, ale żółci wiedzieli, że płyniem, i zasadzili się na nas. ― Zamilkł na chwilę, jakby nie wiedział, od czego zacząć dalszą opowieść. – Tyle się działo wtedy – zaczął znowu. – Naszych statków było więcej, ale żółci mieli lepsze załogi i uzbrojenie, a jeszcze nasze statki były wolne, bo mielim na pokładziewęgiel.

Andrzej i Marek słuchali teraz bardzouważnie.

– Zobaczyli nas jeszcze w nocy, a już rano zaczęła się bitwa. Przegrodzili nasz kurs, a myśmy zbili się w jedną kolumnę tak długą, że ze środka nie było widać ani końca, ani początku. Płynęlim bardzo wolno przez ten jebany węgiel, a oni przepływali to z przodu, to z boku, pokazując się nam i znikając, prosto jak duchy. Tak było, aż któryś z naszych nie wytrzymał i wystrzelił, a wtedy to już zaczęło się na całego. Japońce walili w nas jak w kaczki, a myśmy wcale nie mogli trafić. Co tu dużo gadać, ciężko było. ― Zdawało się, że skończył, ale po chwili zaczął na nowo: – Na samym początku ustrzelili oba nasze okręty flagowe. Pierwsza na dno poszła „Oslabja”, potem „Książę Suworow”. A potem to nie było komu objąć dowództwa. No i przyszła ta straszna noc. Nikt nie dowodził. Kilka załóg zatopiło swoje okręty, a innych wystrzelały japońskie torpedy. Myśmy uciekali na południe. Potem jednak znów spróbowalim się przedrzeć, wymyśleli te barany na naszym statku, że tym zaskoczym żółtych, ale gdzie tam, trafilim prosto w kocioł i się poddalim. Ja jeszcze wcześniej uciekłem, jeszcze zanim znowu spróbowalim się przedrzeć. Wyskoczyłem…

– Jak to wyskoczyłeś? – zdziwił sięMarek.

– Ano wskoczyłem do wody i popłynąłem. Na pokładzie mało mnie nie zaciukali, jakiem powiedział, że mam w dupie całą tę ich wojnę. Żeby to jeszcze byli jacyś wielcy marynarze, ale gdzie tam. Każdy ledwo umiał nazwy wymówić i więcej w dupie grzebał niż w tym statku. Żółci mnie wyłowili. Zaraz pomyśleli, żem dezerter, przetrzymali mnie miesiąc, a potem pogadali coś po ichniemu i puścili. Bo to akurat wtedy byli u nich Piłsudski i ten drugi, Dmowski, opowiadali tam o Polsce i musiało to się podobać, bo jakiem tylko mówił, że z Polski, to zaraz kłaniali się i mruczeli coś z uznaniem. Po tym, co oni tam naopowiadali, żółci mieli mnie zaswojego.

– No i jak potem wróciłeś dokraju?

– Na początku wcalem nie chciał wracać. Kraj piękny, ludzie bardzo serdeczni, tylkom nie rozumiał ani słowa z tego ich języka. Ale za to kobiety… ― Przerwał z takim westchnieniem, jakby wspominał szczęśliwe dzieciństwo. – Piękne. Ciemne włosy i oczy, malutkie, ale piekielne zgrabne, i to nie tylko młode dziewuchy, ale i stare też. Niektóre mają włosy jaśniejsze, nie czarne, jeno tak ciemno brązowe. Buzię każda ma okrąglutką jako jabłuszko, malutki nosek i zgrabne usta. No prosto jak laleczki z porcelany. ― Zamyślił się przez chwilę, nim zaczął znowu: – Była taka jedna. Misako. Jakiem ją zobaczył, to jakby się przede mną niebo otworzyło. ― Przerwał, jakby zawstydził się tym, co mówi, otrząsnął się jednak natychmiast i zaczął znowu: – Pracowałem u jej ojca. On umiał trochę po rusku. Żyłem tam z nimi i dobrze mi było. Ojciec Misako hodował kwiaty i w tym mu pomagałem. Był człowiek honorowy i szlachetny. Misako była jak kwiat, a ja mogłem dla niej wszystko zrobić. Pokochalim się i bylim razem przez kilka miesięcy. Jej ojciec się nie sprzeciwiał, mając mnie za dobrego człowieka. Mnie jednak zaczęło ciągnąć do kraju. Bo to widzicie, tam nic nie jest jak u nas i brakowało mi to wierzby nad stawem, to brzózek na skraju lasu i było coraz gorzej. Cholera to wie, co to w człowieku siedzi, bo tak na prosty rozum to tam wszystko piękniejsze. A ja do tego ciągle nie mogłem zrozumieć tej ich mowy, jakby tam żadnych słów nie było, jeno jakieś jęki i gwizdy, jakby kto dzieciaka tłukł. Z Misako nie rozmawialim nigdy, rysowalim tylko na piasku obrazki tak, że czasem po naszym spacerze cała plaża usiana była rysunkami. Chciałem ją zabrać, ale nie zrozumiała. Uśmiechała się tylko i całowała. ― Przerwał i zakrył twarz dłońmi, jakby nie mógł dalej mówić. Jego żelazna wola musiała jednak przemóc, bo zaraz zaczął już spokojniej i bardziej rzeczowo: – Ile ja tam nocy bezsennych przełaziłem, tego nie wypowiem. Chciałem i wyjechać, i zostać, i nie wiedziałem, co robić. Kiedym patrzył w te czarne oczy, kiedy tak się uśmiechała, jakby nic prócz nas nie istniało, czułem, że chcę tak patrzeć zawsze. Kiedy przy pełni księżyca leżeliśmy w sadzie wiśniowym, patrząc w gwiazdy, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. I chciałem tam zostać, i nie mogłem. ― Przerwał i westchnął głęboko. – Jej ojciec nie zrozumiał – rzekł po chwili. – Jej brat obił mi gębę, a ja wcalem się nie bronił. I dobrze. Ona nic nie mówiła. Patrzyła tylko smutno, jak się zbieram, i to był pierwszy raz, kiedym widział ją smutną. Wyszłem z domu, jak do niego wlazłem, w jednej jeno koszuli, o tej właśnie – wskazał koszulę, którą zawsze miał na sobie. – To trochę zmiękczyło starego, ostatecznie był człowiek honoru i przemógł swoją złość na mnie. Pożegnali mnie nawet i powiem wam, że to była najcięższa chwila w moim życiu. Był wieczór, kiedym patrzył z pokładu, jak stoją na brzegu. Ptaszek Jo ćwierkolił w klatce, a ona stała w promieniach zachodzącego słońca i łzy błyskały jej na policzkach. Bóg widzi, krok byłem od wyskoczenia za burtę i pozostania tam na zawsze. Alem niewyskoczył.

Marek i Andrzej patrzyli na Stasia z uwagą, nie przypuszczali, że w tym twardym surowym chłopie może być tyle uczuć. On tymczasem kończył swojąopowieść:

– Dobiłem do Pireusu, przebiłem się przez Austro-Węgry i zaraz byłem w domu, skąd onegdaj wyruszyłem. Ojciec umarł, kiedym opływał Afrykę, matka kilka miesięcy po moim powrocie. Zostałem sam, przyjechałem do Warszawy i teraz załatwiam różne sprawy dla tego, kto mi zapłaci. – Uśmiechnął się bez przekonania, jakby sam siebie pragnął przekonać, że to wszystko jest bardziej zabawne niżsmutne.

– Nigdy nie chciałeś wrócić? – spytał Marek, ale Staś tylko raz jeszcze wzruszyłramionami.

– Tęsknisz za nią? – nie rezygnował Marek, a Staś popatrzył na niego z taką śmiertelną powagą, że młodzieniec aż sięspeszył.

– W każdej sekundzie – odrzekł.

Rozdział piąty

Spotkanie

*

Nadeszły dni gorące i pracowite. Marek i Andrzej każdą wolną chwilę spędzali teraz ze Stasiem, a że obecność jego obfitowała w przygody i niebezpieczeństwa, życie ich zmieniło się całkowicie. Poznali wszystkie warszawskie tajne drukarnie, odwiedzali dziesiątki mieszkań konspiracyjnych, bywali i u narodowców, i u socjalistów, to kryli się w mroku nocy, to znów działali brawurowo w blasku południa, a z tego wszystkiego ciągnęli tyle odurzającej rozkoszy, że czuli się, jakby śnili. Zdarzały się chwile niebezpieczne, chwile, w których łapy żandarmów muskały ich już swymi pazurami. Staś jednak zawsze potrafił odważnie odciąć się pogoni, to znów umknąć w niespodziewany kierunek, albo też zataić się tuż pod nosem prześladowców. Bywali więc wilkami, gdy trzeba było walczyć, bywali szarakami, gdy czas był na ucieczkę, bywali i kameleonami, gdy chcieli wtopić się w otoczenie. Ich uwielbienie dla chłopa rosło z każdym dniem, a on odwzajemniał się im życzliwością iprzyjaźnią.

Były to dla Marka dnie szczęśliwe i radosne, bo myśli jego ciągle wędrowały do kamienicy przy ulicy Elektoralnej. Zdawało się wtedy, że zapomina o całym świecie i nawet nowe przygody ze Stasiem traciły na chwilę swój urok. Z niechęcią wracał wtedy do rzeczywistości, dziwiąc się, że realny świat ciągle trwa obok niego, a ludzie żyją normalnie i spokojnie. Bywały wieczory, kiedy błąkał się po ulicach Warszawy, przypominając sobie wszystkie szczegóły spotkania z Martą i przekonując samego siebie, że to jedynie fascynacja. Twarz dziewczyny stawała mu przed oczyma w najmniej spodziewanych momentach, a każdej nocy we śnie widział jej brązowe oczy, jakby były w nim samym, jakby były tam zawsze. Nie opowiadał o tym nikomu i nie miał pojęcia, że ci, którzy go znają najlepiej, widzą to wszystko. Bywał u Marty rzadko, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, większość czasu nadal spędzał w cytadeli, naprawiając dach młockarni, po drugie, pani Anna Wieczestnaja bardzo źle przyjmowała jego wizyty i coraz ciężej było mu usprawiedliwiać się przed nią. Tym razem udał się na Elektoralną, wiedząc, że stryjenki nie ma w domu i że pierwszy raz będąsami.

Marta przywitała go niezwykle serdecznie. Uśmiechnęła się promiennie, a z oczu jej wylewała się radość. „Cieszy się” – pomyślał Marek i począł zastanawiać się, czy jest to spowodowane jego wizytą, czy nadzieją na kontakt z ojcem. Posadziła go przy masywnym stole i krzątała się przy samowarze, przygotowując gorącąherbatę.

– Już myślałam, że nie przyjdziesz – wyszeptałapółgłosem.

– Jak mógłbym nie przyjść – odparł, a ona uśmiechnęła się ciepło – ale paniAnna…

Kiwnęła głową ze zrozumieniem, po czym postawiła przed nim filiżankę iusiadła.

Wypili kilka łyków w milczeniu i Marek pomyślał, że w tak gorący dzień stokroć bardziej wolałby kubek zimnej wody, nic jednak nie rzekł, tylko uśmiechnął się do niej, jakby czekał napytania.

Ona jednak posmutniała odrobinę. Z każdą chwilą bardziej jej się zdawało, że Marek odwiedził ją tylko dlatego, że jej toobiecał.

Wypiła kolejny łyk, a gdy Marek w dalszym ciągu milczał, rzekła niepewnymtonem:

– Widujesz mojegoojca?

W pierwszej chwili Marek zapragnął opowiedzieć jej wszystko, co się stało, kiedy ostatni raz z nim rozmawiał. Zaraz jednak pomyślał, że wyglądałoby to, jakby sobie schlebiał, i odparł spokojnie, acz niecozagadkowo:

– Ostatnio nie. Pilnująnas.

Znów zapadła cisza, podczas której oboje czuli sięźle.

– Więc nie udało się? – zagadnęła niezręcznie i zaraz tego pożałowała, bo zabrzmiało to, jakby gokrytykowała.

On jednak uśmiechnął sięłagodnie.

– Stoi nad nami dwóch strażników… – zaczął, ale zaraz przerwał, nie chcąc wyjść na tchórza, i zagaił niepewnie – …ale dziśupał.

Pogoda, mówił o pogodzie. Wstręt do samego siebie napełnił go w tej chwili i Marek całkowicie zgodził się z panem Brońskim, zgodził się, że jestgłupi.

Znów zapadło milczenie i popatrzyli na siebie z dziwnymlękiem.

Od kilku dni oboje myśleli o tym spotkaniu, przeżywali je w swoich głowach i nie było w nim tak ciężkiego milczenia, nie było niepewności, a tylko błoga rozkosz. I teraz, kiedy siedzieli tak blisko, zdawało się, że są od siebie dalej niż kiedykolwiek, dalej nawet niż wtedy, gdy się nie znali, a przecież przez ostatnie dnie byli sobie takbliscy.

Słońce wpadało przez okno i kładło się na ich twarzach, a czas zdawał się stać wmiejscu.

– Pewnie chcesz coś przekazać ojcu? – zaczął Marek, nie mogąc już znieśćmilczenia.

– Tak, ale jeszcze się nie zastanawiałam – skłamała, nie myśląc o tym, co robi, a jedynie pragnąc, aby odwiedził ją razjeszcze.

Marek poczuł ulgę, znów uśmiechnął się naturalnie, zupełnie inaczej niż jeszcze przedchwilą.

– No to… – zaczął nieśmiało – będę musiał odwiedzić cię jeszczeraz.

Znów zrozumiał, jak bardzo jest głupi, bo zabrzmiało, jakby sprawiała mu kłopot, a przecież pragnął każdego dnia przychodzić do tej kamienicy, przecież gdyby tylko mógł, zostałby tu na zawsze. Zerwał się z miejsca i podszedł do okna, pewien był, że wszystko zepsuł. Ona obserwowała go ze zdumieniem i powoli zaczynałarozumieć.

– Może spotkamy się gdzieś indziej. Na przykład wŁazienkach.

Spojrzał na nią zdumiony, oczy jej śmiały się do niego łagodnie, a na twarzy lśnił spokojny uśmiech, który zdawał się mówić, że wiewszystko.

**

Marek pędził przez Krakowskie Przedmieście, jakby miał skrzydła. Gryzło go trochę, że umówił się z Martą na Starówce, bo czuł, że powinien iść po nią do domu, ale w końcu to ona zaproponowała miejsce i czas, był to więc tylko drobny wyrzut, który znikał w powodzi innych myśli. Czego bowiem mógł się spodziewać po tym spotkaniu? Co mogło się stać? Tego chłopak nie wiedział i były chwile, w których wolałby spędzić tę niedzielę gdzie indziej, w zupełnie inny sposób. Mimo to przyśpieszył kroku. Nie chciał się spóźnić i raz jeszcze przeżywał to spotkanie w głowie, tak, jak czynił to tylekroć przez ostatnie godziny, jak zaplanował. Przyrzekł więc sobie unikać niezręcznej ciszy, jaka panowała przez większość ich poprzedniego spotkania, powtórzył wszystko, czego nauczył go Andrzej, i jeszcze bardziej przyśpieszył. Był szczęśliwy, czuł, że jego życie masmak.

Dotarł do Kolumny Zygmunta i zerknął na wieżę zamku, odetchnął z ulgą, miał jeszcze pięć minut. Chciał więc poprawić swój wygląd, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, dostrzegł smukłą postać Marty za kolumną. Z trudem przełknął ślinę i odetchnął, a ona już szła ku niemu z tym samym łagodnym uśmiechem, co w chwili rozstania. Wyglądała bardzo ładnie. We włosy wpięty miała kwiat zielonego ciemiernika, co bardzo pasowało do zwiewnej sukienki tegoż koloru. Włosy jej kołysały się lekko, a oczy śmiały sięwesoło.

Marek poczuł gwałtowny przypływ uczuć. Ciepło, zupełnie inne niż to powodowane słonecznymi promieniami, wypełniło jego wnętrze, a z głowy uleciały wszystkie myśli. Zaraz jednak otrząsnął się z tej przyjemnej pustki i rzekł, jąkając sięnieco:

– Piękniewyglądasz.

Marta poczuła dumę. Po to właśnie tak długo stroiła się dziś rano, dlatego czesała i układała włosy, z tego powodu znalazła idealnie pasujący kwiat i teraz, kiedy zobaczyła minę Marka, pomyślała, że było warto. Spojrzała na zegar, a następnie na jasną fasadę kościoła świętejAnny.

– Byłeś już na mszy? – spytałałagodnie.

– Ja… – nie zrozumiał w pierwszej chwili i dopiero, kiedy powędrował wzrokiem za jej spojrzeniem, odpowiedział: – …nie. Niebyłem.

– Pójdziemy? – spytała tym samym tonem, a Marek niepewnie skinąłgłową.

Usiedli w ławkach i zatopili się w zadumie. Pięknie urządzone wnętrze kościoła w jakiś magiczny sposób pozwalało zapaść się we własnych myślach, pomagało zapomnieć o otaczającym świecie. Marek jednak nie potrafił się w tej chwili modlić. Czuł obecność dziewczyny i rozpraszało go to bardzo, a jednocześnie czuł przez to obecność Boga, jakby właśnie teraz był on najbliżej, jakby w tej chwili mógł godotknąć.

Marta tymczasem zaczęła głęboko rozmyślać o tym, co się w niejdzieje.

Po głowie jej zaczęły krążyć obawy iwątpliwości.

Myślała o Marku, ale i o ojcu, i ci dwaj mężczyźni poczęli zlewać się w jej głowie wjedno.

Bała się o ojca, ale i o tego młodego chłopaka, który tak wiele dla niej ryzykował. Jednak tym, co najbardziej ją trapiło, było to, co działo się w niej samej, ten natłok uczuć, który wypełniał ją tak bardzo, że aż sprawiał ból. Czuła jednocześnie szczęście i lęk, radość i smutek, uniesienie i przygnębienie, i nie wiedziała, co stanie się dalej, i bała się, dokąd ją to doprowadzi. Z wolna jednak atmosfera uniesienia i słowa księdza wlewały do jej duszy spokój. Uczucia układały się w czytelny wzór, który coraz bardziej zdawał się być wyraźny i oczywisty. Zaczynała rozumieć, co ten natłok uczuć znaczy, i zaczęła być wdzięczna, bo w tym kościele, na tej zwyczajnej niedzielnej mszy spłynęło na nią olśnienie i już wiedziała, rozpoznała miłość. I byłaszczęśliwa.

***

Kiedy wyszli z kościoła, ich ciała owionął ciepły podmuch sierpniowego południa. Ruszyli wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia, rozmawiając beztrosko, i nie było między nimi żadnego milczenia, żadnego napięcia, była tylko przyjemna rozmowa, która porywała ich coraz bardziej. Upał dręczący miasto złagodniał ostatnimi dniami, a przyjemny wietrzyk muskał ciało. Mijający ich ludzie uśmiechali się i znać było, że jest to pora odpoczynku dla całegomiasta.

Marta i Marek minęli pomnik Kopernika i pałac Staszica, i tu zatrzymali się by kupićlody.

Po chwili ruszyli dalej Nowym Światem, ciągle rozmawiając i ciesząc się swoją obecnością. Marta opowiadała o sobie, a Marek spijał każde słowo z jej ust, bo zdawało mu się, że dotyczą jego samego. Od czasu do czasu z głośnym klekotem mijał ich tramwaj, to znów dorożka z gracją przemykała obok, a raz z ogłuszającym warkotem przejechał automobil wiozący gdzieś swych bogatychwłaścicieli.

Łazienki o tej porze były pełne przechodniów. Marek i Marta z trudem znaleźli wolną ławkę w odludnym miejscu, ale nawet kiedy usiedli i zagłębili się w cieniu otaczających ich krzewów, od czasu do czasu tuż obok nich przemykała rozkrzyczana dzieciarnia lub też przechadzali siędorośli.

– Masz rodzeństwo? – spytała Marta, kiedy zdawało się, że opowiedziała o sobie jużwszystko.

– Nie mam nikogo prócz Andrzeja – odrzekł obojętnie i uśmiechnął się lekceważąco. – Ale on wystarczy za setkękuzynów.

– A rodzice? – znów spytała, tym razemłagodniej.

Marek westchnął, ale bez żalu czy smutku, a tylko z powoduwspomnień.

– Zmarli, kiedy byłem mały – silił się na obojętność. – Gruźlica.

Zamilkli na chwilę i dopiero, kiedy przebiegł przed nimi chichoczący dzieciak, Marta znówspytała:

– Kto cię wychowywał?

– Dziadek. Przeniósł się do Warszawy i zamieszkał ze mną. ― Po chwili zaczął znowu:

– Dziadek był dobrym człowiekiem. Uczył mnie historii, religii, uczył, jak strzelać. Cały czas spodziewał się powstania, czekał na nie do ostatniego dnia, chyba to było dla niego ważne. Czasem opowiadał, jak walczył w styczniowym, i mówił, że teraz trzeba to zrobić inaczej, mówił, że teraz sięuda.

Znów zapadła cisza, ale nie ta niezręczna, tylko jakaś rozmarzona itajemnicza.

– Wątpię, żebyśmy dożyli powstania – szepnęła niespodziewanie Marta. – Nasi nie potrafią dogadać się między sobą. Kto miałby to powstanierobić?

Marka zaskoczyły te słowa, bo nie spodziewał się ich po tej zahukanej przez stryjenkę dziewczynie, i tym bardziej jego fascynacjawzrosła.

– Co? – rzuciła z uśmiechem, widząc jegozadumę.

– Nic, nic – odrzekł urzeczony. – W każdym razie zostałemsam.

– Tak jak ja – szepnęłazalotnie.

– Masz przecież ojca – rzucił bez zastanowienia i zaraz tego pożałował. – Kiedyś wróci – dodał, jakby chciałwyjaśnić.

– Tak, niektórzy wracają – zgodziła się smutno i znów zapadłomilczenie.

Marta patrzyła w ziemię, od czasu do czasu zerkając na Marka. Zdawało jej się, że zna jego uczucia, że zna nawet myśli. Była prawie pewna, że Marek ją kocha, ale pewność ta zdawała się ulotna i każda następna chwila mogła ją zabić, zmienić w ból zawodu. Tymczasem jednak zerkała na swego towarzysza i widziała, jak bardzo jest zdenerwowany, jak miętosi w palcach coraz to nowe gałązki akacji, jak gorączkowo szuka słów. Uśmiechnęłasię.

– Jesteś głodna? – spytał, przypomniawszy sobie nagle, że nie jedliobiadu.

– Nie. Nie jestem – odrzekła pogodnie, ciesząc się tym miejscem i tąchwilą.

On westchnął i spojrzał w jej brązowe oczy. Czuł się obco, było mu nieopisanie dobrze, ale był w tym uczuciu jakiś lęk, nad którym chłopak nie potrafił zapanować. Serce uciekło mu gdzieś z piersi, a ona patrzyła tym łagodnym, pełnym spokojuwzrokiem.

Starała się przybrać jak najbardziej nierozumiejącą minę, tak żeby nie dać po sobie poznać, jak bardzo jej dobrze, jak bardzo ta chwila porywa ją całą. A wiedziała ta młodziutka dziewczyna wszystko, wiedziała, że kocha tego mężczyznę, i wiedziała, że on również ją kocha. Każda kolejna spędzona razem godzina odkrywała przed nią nowe pokłady uczuć i niemal z każdą następną minutą wiedziała więcej. Kiedy wychodziła z domu, nie była pewna, co ją czeka, nie miała pojęcia, na spotkanie czego rusza, teraz już wiedziała, wiedziała coraz więcej, aż w końcu zdało jej się, że wie wszystko, i brakowało jeszcze tylko kilku chwil, by on także dowiedział się tego wszystkiego. Słuchałaserca.

Marek westchnął raz jeszcze, ciężej i jakby z bólem. Na chwilę skrył twarz w dłoniach. Przedłużająca się chwila milczenia, w której było tyle uczuć i niewypowiedzianych emocji, przytłaczała go bardzo i nie mogąc już wytrzymać, zaczął zrezygnowanym tonem, w którym była nutaprośby:

– Martuś… – delikatnie ujął jej dłoń, a ona nie cofnęła ręki, ścisnęła tylko jego palce, jakby chciała dodać mu odwagi. – Kiedy cię tylko zobaczyłem… Pomyślałem, że…

Nagle przerwał, bo coś gwałtownie szarpnęło go za kostki. Nie myśląc, w jednej chwili odskoczył od ławki i natychmiast do uszu jego dobiegł śmiech. Zdziwienie opuściło go, a w to miejsce pojawiła się złość, bo oto pod ławką dostrzegł porządnie ubranego, ciemnowłosegowyrostka.

– Ziakochana paja… – zakrzyknął malec, pękając ze śmiechu, a Marek poczuł, że sięczerwieni.

– Ty… – słowa ugrzęzły mu w gardle i tylko usta poruszały siębezgłośnie.

Wyrostek niczym lisek w jednej chwili wypełzł spod ławki i mknął między drzewami, piszcząc z uciechy.

– Ziakochana paja, ziakochanapaja…

Marek rzucił się w pogoń za nim, nie myśląc o tym, co robi, ale już po kilku metrach zrozumiał, że jest to bezcelowe. Chłopiec przebierał nogami z niewiarygodną szybkością tak lekko, jakby mógł biec pięć albo i dziesięć kilometrów, i po chwili był już przymatce.

– Czy Januszek coś panu zawinił? – spytała szczupła kobieta, kiedy Marek zatrzymał się tuż przednimi.

Nie mógł złapać tchu i tylko rzucał groźnym wzrokiem w kierunku czarnowłosego malca śmiejącego się teraz złośliwie zza pleców matki. Chciał donieść na tego małego łobuza, ale z wolna wstyd brał w nim górę nad złością. Nie wiedząc już, co robić, pożałował, że w ogóle rzucił się w pogoń, i tu właśnie z pomocą przyszła muMarta.

– Nic nie zrobił. To tylko taka zabawa – podeszła z serdecznym uśmiechem, a kobieta odwzajemniła uśmiech. – Nie będziemy jużprzeszkadzać.

Pożegnała się i zabrała Marka, zdumionego i niemogącego zrazuprzemówić.

Złapała za jego ramię lekko i prawie niezauważalnie pociągnęła wzdłuż alejki, ale to wystarczyło. Miała nad nim całkowitą władzę. Uśmiechnęła się zalotnie, a on poczuł, jak cała złość uchodzi z niego, i było to tak przyjemne, jakby jakaś trucizna opuszczała jego ciało, zostawiając jedynie zdrowie i lekkość. Pierwszy raz w życiu czuł, że emocje nie opuszczają go gwałtownie, a po prostu rozpływają się w tych brązowych oczach, w które mógł patrzećgodzinami.

– Wstrętny, mały… – zaczął, ale nie mógł dokończył, gdy zobaczył jej lśniąceoczy.

– Chciałeś coś mi powiedzieć – zachęciła go, by wrócił do przerwanejrozmowy.

On jednak nic nie mówił, nie mógł odnaleźć w sobie tych słów, które miał jej powiedzieć, a widząc to, dziewczyna westchnęła izaczęła:

– Znamy się krótko, a mam wrażenie, jakbym znała cię odzawsze.

– Ja też – podjął gorliwie, całkowicie zapominając o wyrostku. – Czuję, jakbym zawsze czekał na ciebie, choć nawet nie wiedziałem, że w ogóle czekam. – Nie miał pojęcia, czy dobrze wyraził, co czuje, ale ona chyba zrozumiała, bo oczy zaiskrzyły się jejradośnie.

– Jakbyśmy byli… – powiedziała cicho, nieśmiało.

– Przeznaczeni dla siebie? – dokończył Marek, chwytając wlot jejmyśl.

Skinęła leciutko głową i podniosła na niego brązowe oczy. Chłopaka przeszył dreszcz, złapał jej dłoń i ścisnął tak mocno, że dziewczyna aż jęknęła, nie wiedzieć z bólu, czy zpodniecenia.

Mijali rozbawionych ludzi spędzających w Łazienkach niedzielne popołudnie, widzieli dzieci bawiące się na trawnikach i rozweselało ich to wszystko. Nie mówili do siebie nic, patrzyli tylko na otaczający ich świat, który teraz wydawał się inny. Wzięli się za ręce i czuli, jak dreszcz przeszywa ich ciała. On czuł ciepło jej dłoni i zdało mu się gorętsze od promieni słońca padających na jego twarz. Ona czerpała z tego uścisku jakąś siłę, której tak bardzo brakowało jej w samotne wieczory. Dopełniali się i oboje zdawali sobie z tego sprawę, a choć nie padło między nimi żadne wyznanie, żadne słowo o wzajemnej przynależności, wiedzieli już wszystko. Oboje wiedzieli. On był jej, a ona należała do niego. Dotarli do amfiteatru. Szli wolno i w milczeniu, podziwiając białe, strzaskane korynckie kolumny otaczające scenę. Drzewa kołysały się lekko, poruszane wiatrem, a pawie spacerowały spokojnie, spełniając swą rolęgospodarzy.

Tu Martę ogarnął nieznany niepokój, jakby to miejsce, wybudowane na wzór ruin, zaciążyło na jej sercu. Zdawało jej się przez chwilę, że ta scena, wyglądająca jak gruzy, że te pawie, tak dumnie milczące, chcą jej coś powiedzieć, coś, co zaważy na jejżyciu.

– Co się stało? – spytał Marek, widząc, żepobladła.

– Nie wiem – odrzekła. – Chodźmystąd.

Szli dalej, ciągle milcząc, i z wolna niepokój zniknął, jakby rozwiany letnim wiatrem. Cieszyli się sztuką i przyrodą, cieszyli się ludźmi i muzyką, którą rozbrzmiewał park, a wszystko to było przecież jedynie dopełnieniem, bo najważniejszą radość czerpali z siebie nawzajem. Minęli grupkę artystów malujących Pałac na Wodzie i ruszyli dalej. Czuli, że są parą, czuli, że wszyscy wiedzą, że są razem, i że nikt nie może mieć co do tego wątpliwości, bo sami to wiedzieli. Marta była już spokojna, jakby w teatrze nic się nie stało, owszem, cieszyła się jego troską i dobrze jej było. Zeszli z głównej alejki i ruszyli tam, gdzie park był bardziej gęsty, a słońce rzadziej przedzierało się przez korony drzew. Ludzi było tu znacznie mniej i nie było już słychać muzyki, nie było słychać i dzieci. Dostrzegli tu jednak mężczyznę w średnim wieku, starannie uczesanego i z nienagannie przystrzyżonym wąsem, trzymającego notes i szkicującego cośzawzięcie.

– Może kupimy portret? – spytała Marta, a Marek zgodził się, przeliczając w myśli pieniądze pożyczone odAndrzeja.

– Dzień dobry. Ile kosztuje u panaportret?

Mężczyzna zmarszczył brwi, jakby nie zrozumiał, ale po chwili pod jego starannym wąsem pojawił sięuśmiech.

– Co łaska, panienko.

Usiedli więc blisko siebie, a on począł szkicować z przedziwnąlekkością.

– Da się wyżyć z takiego rysowania portretów? – spytał Marek, chcąc nieco zabićczas.

Mężczyzna uśmiechnął się razjeszcze.

– Z samego rysowania to nie bardzo, ale nienarzekam.

– Maluje pan też? – spytałaMarta.

– Owszem – odparł – od przypadku do przypadku. A państwo są znawcamisztuki?

Marekparsknął.

– Anitrochę.

Malarz pokiwał głową zezrozumieniem.

Przez chwilę milczeli, a mężczyzna musiał skończyć pierwszy etap pracy, bo odłożył ołówek i począł energicznie trzeć palcem popapierze.

– Zapewne fotografie psują panu interes – zagaiła Marta, obserwując, jak jego wzrok przemyka z papieru na nich i znowu napapier.

– Wie panienka, jak to jest. Ludzie pędzą za nowością. Ale nie ma się czego obawiać, portret to portret, każdy z chęcią powiesi sobie taki naścianie.

Znów ujął ołówek i począł na noworysować.

– Nazwę ten portret „Zakochani”.

Uśmiechnęli się do siebie zczułością.

– To widać? – spytała skromnieMarta.

– Moja droga panienko, to zawsze widać. I widać jeszcze, że państwo pasujecie dosiebie.

Trwali tak chwil kilka i kiedy to pozowanie zaczęło już nużyć, mężczyzna wstał irzekł:

– Skończone – począł zbierać swoje rzeczy. – Polubiłem państwa i dam państwu ten portret wprezencie.

– Ale jak to… – zaczęła Marta, ale on tylko uciszył jądłonią.

– Niech mi panienka uczyni ten honor. Był to dla mnie niezwykle przyjemny powrót do czasówmłodości.

– Nie rozumiem – rzekła.

– Nie szkodzi. Żegnampaństwa.