Dziewięć minut - Flynn Beth - ebook + książka

Dziewięć minut ebook

Flynn Beth

4,5

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Połowa lat siedemdziesiątych. Południowa Floryda jest jeszcze słabo zurbanizowanym terenem, gdzie władza federalna ustępuje wpływom okrutnych gangów motocyklowych.

Piętnastoletnia Ginny Lemon zostaje porwana dosłownie spod sklepu i ofiarowana jako prezent bezwzględnemu szefowi gangu. Musi wyrzec się dotychczasowego życia, marzeń, a nawet imienia, aby przetrwać w nowej okrutnej rzeczywistości, gdzie wymagane jest absolutne posłuszeństwo.

Nie wszystko jednak okazuje się tak oczywiste, jak by się na pierwszy rzut oka wydawało. Bezlitosny przywódca, przed którym drży połowa stanu, przy nastoletniej dziewczynie zmienia się w czułego, delikatnego kochanka i pozwala, by Ginny stała się miłością i obsesją jego życia.

Tak zaczyna się sensualna historia młodej kobiety brutalnie wepchniętej w przesycony namiętnością i intrygami świat, która otrzymuje wszystko poza wolnością. Czy Ginny ucieknie? Czy zostanie uratowana? A może zaakceptuje swój los?

Oto thriller psychologiczny połączony z historią o dojrzewaniu – pełen zmysłowości, tajemnic i niespodziewanych zwrotów akcji. Dziewięć minut zabierze czytelnika w miniony, nieokiełznany świat gangów motocyklowych, by pokazać, jak jedna dziewczyna doprowadziła do jego upadku.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (248 ocen)
175
42
19
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karcia275

Nie oderwiesz się od lektury

To jest jedna z moich ulubionych książek, po prostu bomba.Wszystkim serdecznie polecam !!! to jest Must Read
60
AnnaZielinskaPieprz

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa opowieść, a koniec zaskakujący!!! czekam na drugą część.
50
agnieshqa1986

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka. super się czyta.
40
Zaczytana_13

Nie oderwiesz się od lektury

"Dziewięć minut" 1 tom serii Dziewięć minut - Beth Flynn 15 maja 1975 roku, w pewnym miasteczku w południowej Florydzie, spod sklepu zostaje uprowadzona 15-letnia Ginny. Dziewczyna ma być prezentem dla szefa gangu motocyklowego Armia Szatana. Ginny musi zapomnieć o dotychczasowym życiu, rodzinie (która swoją drogą idealna nie była). Musi dostosować się do obowiązujących w gangu zasad a przede wszystkim musi być posłuszna. Ginny vel. Kit(takie imię otrzymuje od Grizza) akceptuje i dostosowuje się do życia ze swoją "nową" rodziną. Podejście Grizza, bezlitosnego przywódcy, szefa gangu, przed którym drży połowa stanu, a który dla dziewczyny potrafi być czuły i delikatny sprawia, że ​​po raz pierwszy w życiu dziewczyna czuje, że jest przez kogoś kochana. Sama też zakochuje się w swoim porywaczu. Tylko czy to faktycznie jest miłość, a może po prostu cierpi na syndrom sztokholmski? Historia zaczyna się od prologu, w który tak naprawdę dowiadujemy się jak ten tom się zakończy, czytamy o egz...
40
MartaDzska

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam 👍👍
20

Popularność




SPIS TREŚCI

PROLOG

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 2

ROZDZIAŁ 3

ROZDZIAŁ 4

ROZDZIAŁ 5

ROZDZIAŁ 6

ROZDZIAŁ 7

ROZDZIAŁ 8

ROZDZIAŁ 9

ROZDZIAŁ 10

ROZDZIAŁ 11

ROZDZIAŁ 12

ROZDZIAŁ 13

ROZDZIAŁ 14

ROZDZIAŁ 15

ROZDZIAŁ 16

ROZDZIAŁ 17

ROZDZIAŁ 18

ROZDZIAŁ 19

ROZDZIAŁ 20

ROZDZIAŁ 21

ROZDZIAŁ 22

ROZDZIAŁ 23

ROZDZIAŁ 24

ROZDZIAŁ 25

ROZDZIAŁ 26

ROZDZIAŁ 27

ROZDZIAŁ 28

ROZDZIAŁ 29

ROZDZIAŁ 30

ROZDZIAŁ 31

ROZDZIAŁ 32

ROZDZIAŁ 33

ROZDZIAŁ 34

ROZDZIAŁ 35

ROZDZIAŁ 36

ROZDZIAŁ 37

ROZDZIAŁ 38

ROZDZIAŁ 39

ROZDZIAŁ 40

ROZDZIAŁ 41

ROZDZIAŁ 42

EPILOG

Fragment drugiego tomu serii Poza czasem

Podziękowania

TYTUŁ ORYGINAŁU
NINE MINUTES
Copyright © 2014. NINE MINUTES by Beth Flynn Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2020 Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2020Redaktor prowadząca: Beata Bamber Redakcja: Anna Czyżewska Korekta: Patrycja Siedlecka Fotografia na okładce: © fotofabrika /Adobe Stock Opracowanie graficzne okładki: raraku.pl Projekt typograficzny, skład i łamanie: Beata BamberWydanie 1 Gołuski 2020 ISBN 978-83-66429-77-2Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber Sowia 7, 62-070 Gołuski www.papierowka.com.plPrzygotowanie wersji ebook: Agnieszka Makowska www.facebook.com/ADMakowska
Beth FlynnPRZEŁOŻYŁA Julia Gumowska

Dla Jima, mojej bratniej duszy i najlepszego przyjaciela po wsze czasy. On zawsze wierzył, nawet kiedy ja wątpiłam.

SERIA DZIEWIĘĆ MINUT

TOM 1 - DZIEWIĘĆ MINUT

TOM 2 - POZA CZASEM

PROLOG

Lato 2000

Nigdy wcześniej nie brałam udziału w egzekucji. A przynajmniej nie w legalnej. Obok mnie z lewej strony siedział mój mąż, a z prawej dziennikarka z Rolling Stone, Leslie Cowan. Spojrzałam na nią. Wierciła się na krześle. Byłam pewna, że to jej pierwsza egzekucja bez względu na rodzaj. Rolling Stone planowało poświęcić nowy numer celebrytom na motorach i uważało za dobry pomysł zamieszczenie prawdziwej historii z motocyklowego światka. Materiał o dziewczynie porwanej przez gang w 1975 roku wydawał się idealny.

Tą dziewczyną byłam ja.

Leslie nosiła ślady wypadku sprzed trzech tygodni. Co prawda szwy już usunięto, ale na jej ustach wciąż odznaczała się czerwienią linia rozcięcia. Opuchlizna z nosa prawie zeszła, jednak nawet mocny makijaż nie był w stanie w pełni ukryć siniaków pod oczami. Leslie zdążyła natomiast odwiedzić protetyka, bo przednie zęby miała już wstawione.

Kiedy zaczęłyśmy nasz wywiad trzy miesiące temu, powiedziała, że chciałaby, abym była zupełnie szczera, opowiadając o swoich przeżyciach związanych z mężczyzną, który za moment zostanie stracony. Spędziłam z nią ostatnie miesiące, nie zatajając prawie nic z tego, co dotyczyło mojej relacji ze skazanym. Dzisiejszy dzień miał stać się punktem kulminacyjnym wywiadu i jej ostatnią szansą na to, by poznać też drugą stronę całej historii, tę nieprzyjemną. Jednak śmierć człowieka powinna być czymś więcej niż tylko nieprzyjemnością.

Wiedziałam tak samo dobrze jak on, że w pełni zasłużył na swój los, a mimo to czułam się rozdarta. Myślałam, że jeśli przekonam samą siebie o słuszności wyroku, ta sytuacja będzie dla mnie łatwiejsza. Nie była. Wydawało mi się, że jego egzekucja mnie nie zrani, ale tylko się oszukiwałam. Fakt, że od piętnastu lat z nim nie żyłam, wcale nie oznaczał, że przestałam go kochać. Był moją pierwszą prawdziwą miłością i biologicznym ojcem pierworodnej córki, choć ona nigdy się o tym nie dowie. Sam tak postanowił, a ja w głębi serca przyznałam mu rację.

Zasłona odjechała na bok i całe otoczenie przestało dla mnie istnieć. Patrzyłam przez grube szkło na sterylny pokój, gdzie stało jedynie szpitalne łóżko. Wcześniej trochę czytałam o tym, czego mogę się dziś spodziewać. Powinien leżeć przywiązany do łóżka w momencie odsunięcia zasłony. Byłam przekonana, że właśnie tak wyglądała procedura. Jednak on nic sobie nigdy nie robił z zasad. Zastanawiałam się, jak zdołał przekonać funkcjonariuszy do odstępstwa od rutynowych czynności.

Aż mną szarpnęło na widok człowieka, który wszedł do pokoju. To był on. Towarzyszyło mu dwóch strażników i lekarz. Bez księdza czy pastora, których na pewno nie chciał… Nazywał się zupełnie zwyczajnie, Jason William Talbot. Zabawne, znałam go ponad dwadzieścia pięć lat, ale jego prawdziwe nazwisko poznałam dopiero piętnaście lat temu, gdy został aresztowany. Zakładając, że naprawdę tak się nazywał. Do dziś nie jestem pewna.

Dla mnie zawsze był Grizzem, co stanowiło skrót od słowa „grizzly”. Zyskał tę ksywkę przez swoją potężną budowę i brutalne zachowanie. Grizz był dużym mężczyzną, przystojnym w surowy sposób. Jego muskularne ciało od szyi po palce u stóp pokrywały tatuaże. Wielkie dłonie mogły skręcić ludzki kark bez większego wysiłku. Nie koloryzuję, dobrze wiem, co potrafiły, a w tej chwili nie potrafiłam oderwać od nich wzroku.

Nie miał żadnej rodziny, tylko mnie.

Od razu poczułam, kiedy mnie zauważył. Oderwałam wzrok od jego dłoni i spojrzałam we wciąż hipnotyzujące, zielone oczy. Próbowałam dostrzec w nich jakiekolwiek uczucia, lecz bez powodzenia. Zawsze świetnie ukrywał swoje emocje. Kiedyś mimo wszystko potrafiłam je odczytywać, ale nie dziś.

Uniósł zakute w kajdanki ręce, nie odrywając ode mnie wzroku, i palcami prawej dłoni zakreślił okrąg na palcu serdecznym lewej. Siedziałam częściowo zasłonięta przez osoby przede mną, więc nie mógł zobaczyć moich rąk. Czy powinnam dać mu to ostatnie pocieszenie? Nie chciałam zranić męża, jednak w związku z tym, że osobiście przyczyniłam się do przedwczesnej śmierci Grizza, poczułam się w obowiązku, by wesprzeć go w tych ostatnich chwilach. Jednocześnie świadomość, że posiadam nad nim choć odrobinę kontroli, wywołała ekscytację. Chociaż raz to ja miałam nad czymś władzę, to do mnie należała decyzja.

A może ta władza od samego początku była moja?

Na udzie, tuż powyżej kolana, poczułam delikatny uścisk dłoni męża. W mojej głowie pojawiło się wspomnienie mające prawie dwadzieścia pięć lat, kiedy to inna – twardsza i okrutniejsza – ręka ściskała mi nogę. Popatrzyłam na męża i mimo że wzrok miał utkwiony w sterylnie białym pokoju, wiedział, że odwróciłam się do niego. Prawie niezauważalnie skinął mi głową. Podjął decyzję za mnie, a ja byłam mu za to wdzięczna.

Ściągnęłam szeroką złotą obrączkę i uniosłam ją wysoko, by Grizz mógł się jej przypatrzyć. Na jego ustach pojawił się przelotny uśmiech. Przeniósł spojrzenie na mojego męża, kiwnął mu głową i odwrócił się do strażnika.

– Dobra, kończmy z tym gównem.

Strażnik zapytał, czy ma jakieś ostatnie słowa.

– Właśnie je powiedziałem – oświadczył.

– Co to było? – szepnęła Leslie.

Zwróciła uwagę na mój kontakt z Grizzem i próbowała dopytać, co się tak właściwie wydarzyło. Zignorowałam ją. Akurat to pozostanie moim prywatnym wspomnieniem i nie trafi do jej artykułu. Mimo że szczerze obiecałam powiedzieć jej prawdę, pewne elementy tej historii musiały pozostać tylko moje.

Grizz nie należał do potulnych więźniów, tak więc pilnujący go strażnicy również byli słusznej budowy. Ku ich zaskoczeniu dziś nie stawiał oporu. Położył się spokojnie na łóżku i zapatrzył w sufit, pozwalając, by zdjęto mu kajdanki i przypięto skórzanymi pasami. Nawet nie drgnął, kiedy lekarz wbił mu wenflon w przedramię. Pod rozpiętą koszulą do klatki piersiowej przymocowane zostały elektrody, dzięki którym na niewielkim ekranie pojawił się obraz rytmu serca. Zastanawiałam się, dlaczego Grizz jest taki spokojny i nie walczy. Czyżby wcześniej podano mu środki uspokajające? Nie śmiałam jednak nikogo o to zapytać.

Nie rozejrzał się ani nawet nie drgnął. Po prostu zamknął oczy i umarł. Trwało to zaledwie dziewięć minut, lecz mnie zdawało się wiecznością.

Starsza kobieta siedząca przede mną zaczęła cicho płakać. Usłyszałam, jak mówi do sąsiadki:

– Nawet nie powiedział, że mu przykro.

– Dlatego, że nie było – odparła zagadnięta.

Lekarz oficjalnie ogłosił, że Grizz zmarł o 12:19, a potem jeden ze strażników podszedł do okna i zasunął ciemną kotarę. To był koniec. Prawie wszyscy wstali ze swoich krzeseł i bez słowa ruszyli do wyjścia. Wciąż słyszałam szloch starszej kobiety, kiedy wychodziła wspierana przed swoją towarzyszkę.

– Ginny, wszystko w porządku? – spytała Leslie nieco zbyt głośno, obrzucając mnie uważnym spojrzeniem.

– Tak… – szepnęłam, nie patrząc jej w oczy. – Ale dziś już żadnych wywiadów.

– Oczywiście, to zrozumiałe. Mam jeszcze kilka pytań, zanim będę mogła zamknąć historię. Spotkajmy się jutro i pogadajmy, zgoda?

– To musi poczekać. Skontaktuj się z nami później, żeby umówić się na dokończenie wywiadu – rzekł mój mąż, pomagając mi wstać.

Leslie próbowała zakwestionować jego słowa. Czułam, że nogi mam jak z waty. Zachwiałam się i opadłam na krzesło. Dziennikarka pewnie dalej by naciskała, ale mina mojego męża osadziła ją w miejscu.

– Okej, w takim razie do niedzieli. Spokojnej podróży do domu. – Leslie zmusiła się do profesjonalnego uśmiechu, po czym opuściła pokój.

Zostaliśmy tylko ja i mój mąż. Chciałam wyjść i nawet wstałam z krzesła, ale nie mogłam się ruszyć. Opadłam w jego ramiona, szlochając. Nie umiałam się powstrzymać.

Posadził mnie na podłodze i przytuliwszy mocno do siebie, pozwolił się wypłakać. Nie potrafię określić, ile czasu tak spędziliśmy.

ROZDZIAŁ 1

Był 15 maja 1975 roku, typowy czwartek niewyróżniający się niczym spośród innych czwartków. A jednak miał stać się dniem, który kompletnie zmieni całe moje życie.

Rano wstałam nieco wcześniej niż zazwyczaj, co umożliwiło mi szybkie ogarnięcie kuchni przed wyjściem do szkoły. Nie żebym miała dużo obowiązków domowych, ale przywykłam już do dbania o samą siebie, a nawet dawało mi to pewną satysfakcję. Zjadłam tosty, popiłam sokiem pomarańczowym, zmyłam naczynia i spakowałam niewielki plecak. W sumie to nawet nie był plecak, tylko płócienny worek, który w zależności od humoru mogłam zarzucić na jedno ramię i nosić jak torbę. Wyglądał niepozornie, ale potrafił pomieścić naprawdę bardzo dużo rzeczy.

Tego dnia wsunęłam do niego portfel z czterema dolarami oraz potwierdzeniem zdania egzaminu teoretycznego z prawa jazdy, okulary do czytania, szczotkę do włosów, błyszczyk do ust o zapachu jabłkowym, dwa tampony, tabletki antykoncepcyjne oraz dwa podręczniki: od geometrii i chemii. Zadanie domowe zapisałam na luźnych kartkach z zeszytu, które wetknęłam potem między strony jednej z książek. Całą potrzebną resztę trzymałam w szkolnej szafce.

Miałam na sobie niebieskie biodrówki-dzwony z plecionym paskiem, kwiecistą bluzkę-bombkę oraz rzemykowe sandały. Strój uzupełniała moja standardowa biżuteria, czyli duże srebrne koła w uszach i brązowa aksamitka z pacyfką na szyi. Mimo połowy maja poranki potrafiły być chłodne, zarzuciłam więc na siebie biało-czerwone ponczo wydziergane przez Delię.

Tego ranka mój ojczym Vince w drodze do pracy podwiózł mnie na przystanek autobusowy, co zresztą zdarzało mu się dość często. Niby mogłam iść na piechotę, lecz do przystanku był kawałek, więc zabierałam się z Vince’em przy każdej okazji. Kiedyś powiedział, że może mnie odwozić pod samą szkołę, ale odmówiłam, bo musiałby jechać kawał drogi w przeciwnym kierunku niż jego praca. Szkolny autobus całkiem mi odpowiadał.

Mogłam też poprosić Matthew o podwózkę, ale ostatnio zachowywał się dość dziwnie. Matt chodził do trzeciej klasy. Dawałam mu korki i jakoś tak wyszło, że ostatnio zbliżyliśmy się do siebie. Nie kręciliśmy ze sobą, ale wiedziałam, że jest mną zainteresowany. Miałam dobry kontakt z jego rodziną, pewnie nawet lepszy niż z własną, bo spędzałam z nią więcej czasu niż ze swoją. Niecały tydzień temu Matthew mnie pocałował. Zapadał zmrok, a my staliśmy na ganku mojego domu. Wydało mi się to na swój sposób romantyczne. Niedługo potem stwierdził, że już nie potrzebuje mojej pomocy w nauce i generalnie nie ma czasu, żeby się ze mną przyjaźnić. Wcześniej zawsze proponował mi podwózkę do i ze szkoły. No ale się skończyło i został mi tylko autobus. Cóż, takie życie.

– Do zobaczenia, dzieciaku! – zawołał za mną Vince, kiedy wyskoczyłam na przystanku z jego starego vana.

– Pa, pa, Vince! – Pomachałam mu na pożegnanie i pognałam na lekcje.

Dzień w szkole przebiegł absolutnie zwyczajnie. Na szczęście uniknęłam niezręcznej sytuacji, bo nie natknęłam się na Matthew, ale w sumie miałam ochotę znaleźć go i zapytać, skąd mu się wzięła ta nagła zmiana zachowania i zerwanie kontaktu. W końcu to był tylko zwykły całus na dobranoc, więc bardziej czułam się zaskoczona niż zraniona.

Po lekcjach poszłam do czytelni i szybko uporałam się z pracą domową, co oznaczało, że resztę dnia mogę spędzić w miejskiej bibliotece. Kiedy miałam dużo nauki, wracałam od razu do domu lub zaszywałam się w loży baru U Smitty’ego, obłożona książkami. Jednak w takie popołudnie jak dziś uwielbiałam buszować między półkami. Odwiedzałam bibliotekę od podstawówki i zdążyłam zaprzyjaźnić się ze wszystkimi pracownikami.

Spod szkoły miałam bezpośredni autobus do biblioteki

i o ile regulamin zakładał, że nie powinniśmy zmieniać szkolnych autobusów bez pisemnej zgody rodziców, to wszyscy kierowcy już mnie znali i wiedzieli, że Delia na samym początku roku pozwoliła mi dowolnie wybierać linie.

– Cześć, Gin, widzę, że dziś bez pracy domowej – przywitała mnie bibliotekarka, pani Rogers, jak tylko przekroczyłam próg biblioteki.

Skinęłam jej głową, uśmiechając się szeroko, i ruszyłam wprost do szafki katalogowej. Od dłuższego czasu planowałam poszukać czegoś na temat Johna Wilkesa Bootha. W szkole przerabialiśmy okres prezydentury Lincolna, a ja bardzo chciałam przeczytać coś więcej o jego zabójcy. O ile szkolna biblioteka traktowała ten akurat fragment historii raczej po macoszemu, to miejska okazała się strzałem w dziesiątkę.

Zbliżała się piąta, postanowiłam więc się spakować. Wybrałam trzy najbardziej interesujące książki i ruszyłam w stronę wypożyczalni.

– Chciałabyś zatelefonować? – zapytała pani Rogers po wpisaniu mojego nazwiska do karty książki.

– Tak, poproszę.

Pozwalano mi skorzystać z telefonu, żebym mogła poprosić Delię lub Vince’a o transport do domu. Vince musiał mieć opóźnienie w dostawach, ponieważ jeszcze nie wrócił do magazynu, tak więc zostawiłam dla niego wiadomość, że potrzebuję podwózki, ale że jeszcze spróbuję skontaktować się z Delią. Ostatecznie jednak nie udało mi się do niej dodzwonić. Mogło to oznaczać kilka rzeczy: skończyła już pracę, obsługiwała klienta i nie chciała przerywać lub była na zapleczu i po prostu nie słyszała telefonu. No cóż, nie pierwszy raz i nie ostatni. W zasadzie nic wielkiego.

– Ginny, wszystko w porządku? – zapytała bibliotekarka z troską w głosie. – Nie chciałabym cię zostawiać samej przed zamkniętą biblioteką. Może podwiozę cię do domu, co? Pani Rogers była kochana i proponowała mi to za każdym razem, gdy musiałam czekać na transport do domu.

– Dziękuję, ale proszę się nie przejmować. Skoczę do spożywczaka po jakieś picie i poczekam na Vince’a. On wie, żeby tam podjechać, jeśli biblioteka jest zamknięta.

I tak właśnie zrobiłam, jak zresztą setki razy wcześniej. Kupiłam oranżadę, usiadłam na chodniku i oparłam się o ścianę sklepu, a potem pogrążyłam w lekturze jednej z wypożyczonych książek, powoli sącząc bąbelki. Prawie nie zwróciłam uwagi na głośny ryk silnika motocyklowego. Dopiero kiedy kątem oka dostrzegłam zbliżającą się sylwetkę, przyjrzałam się maszynie stojącej na parkingu przed sklepem.

– To musi być całkiem niezła książka, skoro aż tak cię pochłonęła, że nawet nie słyszałaś, jak do ciebie mówię. Pytałem, co czytasz, odkąd zgasiłem silnik – usłyszałam niski głos.

Popatrzyłam w górę. Obcy wyglądał jak typowy motocyklista. Przeciętnego wzrostu, z brązowymi, zmierzwionymi włosami sięgającymi ramion. Miał na sobie dżinsy i ciężkie buty, a spod skórzanej kurtki wyglądał biały T-shirt. Mężczyzna uśmiechnął się do mnie szeroko, więc odwzajemniłam się tym samym i powiedziałam krótko:

– Historia. Lincoln.

Nie miałam zamiaru z nim flirtować i nie uważałam, żeby potrzebował więcej informacji. Zresztą zaraz potem znów wróciłam do lektury opasłego tomiszcza. Zdawkowa odpowiedź chyba faceta zadowoliła, bo nie zadawał więcej pytań i po prostu wszedł do sklepu.

Po kilku minutach pojawił się z colą w ręku, usiadł obok i bez skrępowania zajrzał mi do książki. Znowu zaczął mnie zagadywać, nieśpiesznie popijając z puszki. Ku mojemu zaskoczeniu nasza rozmowa dotyczyła Lincolna, a właściwie Bootha, i to, co mówił motocyklista, wydało mi się bardzo ciekawe. Zamknęłam więc książkę i odwróciłam się, by poświęcić mu całą uwagę. Sprawiał całkiem miłe wrażenie. Zachowywał się zupełnie nie tak, jak mogłabym oczekiwać po kolesiu w skórze i na motorze.

Po jakimś czasie rozmowa zeszła na bardziej prywatne tematy, ale absolutnie nie w niepokojący sposób. Zapytał, ile mam lat, i był naprawdę zaskoczony, kiedy powiedziałam, że piętnaście. Potem chciał wiedzieć, w której jestem klasie, do jakiej szkoły chodzę, jakie mam hobby i inne tego typu drobiazgi. Sprawiał wrażenie zainteresowanego tym, co mówię, i nawet trochę się ze mną droczył.

– No to chyba muszę poczekać jeszcze ze trzy lata, zanim będę mógł zaprosić cię na prawdziwą randkę.

O mój Boże! On ze mną flirtował!

Generalnie cieszyłam się popularnością wśród chłopaków w szkole, ale po raz pierwszy miałam do czynienia z zainteresowaniem ze strony dorosłego mężczyzny. Zazwyczaj słyszałam pytania, dlaczego nie kibicuję, w końcu jestem równie ładna co cheerleaderki. Często też dostawałam propozycje podwózki do domu lub zaproszenie, by po lekcjach powłóczyć się razem po mieście.

Matthew też wydawał się zainteresowany. Przynajmniej jeszcze kilka dni temu. Był całkiem popularny. Grał na pozycji biegacza w szkolnej reprezentacji futbolu i miał przezwisko Rakieta. W ostatnim czasie bardzo się do siebie zbliżyliśmy i czułam się mile połechtana okazywaną przez niego sympatią, poza tym spodobał mi się ten niedawny pocałunek. Tyle że nie byłam gotowa na stały związek, nawet jeśli potrwałby jedynie do jesieni, bo wtedy Matt wyprowadziłby się w związku z rozpoczęciem nauki w college’u. Miałam wielkie plany względem swojej przyszłości i nie chciałam wplątywać się w żaden poważniejszy układ.

Jednak tym razem flirtował ze mną mężczyzna, a nie chłopiec, i jego zainteresowanie pieściło moją próżność. Niestety nie miałam w ogóle pojęcia, jak powinnam się w takiej sytuacji zachować, dlatego gapiłam się w książkę i udawałam, że czytam, kiedy on mówił.

Skończył wreszcie swój napój, zamilkł na chwilę i przyjrzał mi się uważnie, po czym zapytał:

– A co robisz przed 7-Eleven? Czekasz na kogoś?

– Tak, ojczym ma mnie odebrać. Powinien być lada chwila.

Motocyklista wstał i rozejrzał się po pustym parkingu.

– Mogę cię podwieźć do domu. Daleko mieszkasz?

– Och, nie, dziękuję. Lepiej, żebym na niego zaczekała. W przeciwnym razie będzie się martwił.

W sumie to skłamałam. Vince założyłby pewnie, że odebrała mnie Delia, i po prostu pojechałby do domu.

– Możesz do niego zadzwonić i dać znać, że już masz podwózkę – zaproponował, lecz zanim zdążyłam po raz kolejny grzecznie mu odmówić, dodał: – Jechałaś kiedyś na motocyklu? Spodoba ci się. Jeżdżę bezpiecznie i dostaniesz mój kask.

Znów mu nie odpowiedziałam, tylko popatrzyłam na jego uśmiechniętą twarz. Wydawał się miły i szczery.

– Nawet nie będę mógł ci nic zrobić, jak siądziesz za moimi plecami. Zresztą to tylko podwózka do domu. Nie daj się prosić i popraw dzień staremu facetowi.

„W sumie czemu nie?”, pomyślałam sobie, starając się odgadnąć wiek mężczyzny, ponieważ owszem, miał więcej lat ode mnie, ale wbrew temu, co powiedział, nie odbierałam go jako starego.

Zamknęłam książkę i wstałam.

– Może to dobry pomysł. Mieszkam na Davie Boulevard. To na zachód od Międzystanowej 95. Będzie ci po drodze?

– Zero problemu.

Wyrzucił puszkę po coli do śmieci i przytrzymał mi worek, kiedy upychałam do niego książki z biblioteki. „Pewnie waży więcej niż ty”, skwitował ze śmiechem. Podeszliśmy do motocykla, gdzie zgodnie z obietnicą dostałam kask. Okazało się, że jest na mnie o wiele za duży. Zapięłam pasek pod brodą dosłownie na ostatnią dziurkę, żeby po drodze nie zdmuchnęło mi kasku z głowy. Potem zarzuciłam na plecy worek.

Mężczyzna przełożył nogę nad siedzeniem i odpalił silnik. Wciąż stał, co wydało mi się dziwne, dopóki nie zrozumiałam, że to miało ułatwić mi wejście na motor, co też zrobiłam bez większego problemu. Potem i on usadowił się wygodnie i zwiększył obroty silnika, a ja poczułam pewną ekscytację, siedząc na motorze za plecami dojrzałego mężczyzny. Nie byłam osobą, która przejmuje się takimi rzeczami, choć przez chwilę miałam nadzieję, że ktoś mnie zobaczy. Zabawne, jak później ta myśl okazała się prorocza. Starając się przekrzyczeć ryk silnika, poprosiłam, żeby podrzucił mnie pod bar U Smitty’ego i czy wie, gdzie jest Davie Boulevard. W odpowiedzi skinął głową. Wydaje mi się, że ten właśnie moment można uznać za moje porwanie.

Ruszyliśmy we wskazanym przeze mnie kierunku. Na którymś czerwonym świetle odwrócił się, by zapytać, czy podoba mi się przejażdżka. Odpowiedziałam mu skinieniem głowy i uśmiechem. Wtedy poinformował mnie, że nieco zmieni trasę, bym mogła dłużej pojeździć, ale żebym się nie martwiła, bo na pewno odwiezie mnie do baru. W ogóle nie przejęłam się jego słowami. Bawiłam się zbyt dobrze, żeby się przejmować.

Dopiero kiedy jechaliśmy Stanową 84 na zachód i bez zwalniania minęliśmy ostatni zjazd na Krajową 441, poczułam pierwsze ukłucie niepokoju. Wtedy też uzmysłowiłam sobie, że nawet nie znałam imienia tego mężczyzny. Podczas całej rozmowy pod sklepem on również nie zapytał o moje. Nagle wydało mi się to bardzo dziwne.

Nachyliłam się, by moje usta znalazły się blisko jego ucha, i krzyknęłam:

– Hej, to jest naprawdę długi objazd! Muszę już wracać do domu, bo moi rodzice zaczną się martwić!

Nie wykonał żadnego gestu, nie wiedziałam więc, czy mnie usłyszał. Wróciłam na poprzednią pozycję. „Nie panikuj, nie panikuj, nie panikuj”, powtarzałam sobie w myślach. Dopiero wtedy zwróciłam uwagę na kurtkę mężczyzny. Była tam makabrycznie uśmiechnięta, wielka czaszka z rogami, między którymi leżała półnaga kobieta. Miała ciemnobrązowe włosy i duże ciemne oczy. Kiedy się jej przyjrzałam, zauważyłam, że na szyi ma brązowy czoker z pacyfką. Machinalnie sięgnęłam do swojego wisiorka. Zanim jednak zaczęłam rozmyślać o tym specyficznym zbiegu okoliczności, z przerażeniem dostrzegłam haft na dole kurtki, gdzie widniał napis: Armia Szatana.

ROZDZIAŁ 2

Wkrótce dowiedziałam się, że nie byłam niczym więcej jak prezentem kończącym długi rytuał przyjęcia. Siedziałam na chybotliwym krześle ogrodowym i starałam się przyzwyczaić wzrok do ciemności rozjaśnionej jedynie blaskiem ogniska. W objęciach kurczowo ściskałam swój worek, z lękiem rozglądając się dookoła. Nieopodal stała spora grupa ludzi, lecz nie mogę sobie przypomnieć, czy w migotliwym świetle płomieni nie potrafiłam dojrzeć ich twarzy, czy po prostu byłam zbyt przerażona, by je zauważyć. Wiedziałam, gdzie się znajduję, ale zupełnie nie miałam pojęcia, co z tą wiedzą zrobić.

Kiedy w końcu zdałam sobie sprawę z powagi sytuacji, w jakiej się znalazłam, zaczęłam się modlić. Powinnam jakoś zareagować, gdy tylko dotarło do mnie, że coś jest nie w porządku. Zaryzykować i zeskoczyć z motocykla w miejscu, gdzie jeszcze byli ludzie. Obrażenia odniesione podczas upadku wydawały mi się o niebo lepsze niż to, co czekało mnie tutaj.

Pamiętam, że zaczęłam się trząść ze strachu, kiedy zrozumiałam, czego można doświadczyć, jadąc na zachód Stanową 84. Obecnie to szeroka, dobrze oświetlona ulica biegnąca równolegle do Międzystanowej 599. Ciągnie się od Everglades aż do plaży i otoczona jest gęstą zabudową, ze szkołami, centrum handlowym i kilkoma stacjami paliw. Jednak w 1975 roku była to wąska szosa bez wyraźnie oznaczonych pasów. Prasa nazywała ją „drogą do piekła” w związku z ogromną ilością wypadków czołowych. Nie miała prawie żadnych odnóg oprócz jednego niewielkiego parkingu przy barze U Pete’a.

Mijając ten maleńki bar, poczułam, jak robi mi się słabo. Wiedziałam, że za nim nie ma już nic poza szosą prowadzącą na bagna, zwaną Aleją Aligatorów, która łączyła dwa wybrzeża Florydy. Gdzieś po drodze powinien też być Rezerwat Indian Mikasuki, ale nie miałam pojęcia gdzie dokładnie.

Zaczynało się ściemniać, a my nie natknęliśmy się na żaden pojazd. Jakieś dziesięć minut po minięciu baru zwolniliśmy i skręciliśmy w szutrową drogę, na końcu której dostrzegłam słabe światło. Nieco na uboczu, dobrze osłonięty wybujałą roślinnością, stał stary motel. To był jeden z tych niewielkich, piętnasto-, może dwudziestopokojowych przydrożnych moteli z żaluzjami w dużych oknach. Nad czymś, co kiedyś z pewnością pełniło funkcję recepcji, wisiał stary szyld identyfikujący miejsce jako Motel na Polanie. Na początku miałam cichą nadzieję, że motel wciąż działa i że uda mi się uciec motocykliście, poprosić obsługę o pomoc i bezpiecznie wrócić do domu.

Myślę, że to miejsce zostało wybudowane z myślą o podróżnych, którzy chcieli lub potrzebowali zatrzymać się pośrodku niczego, jednak z jakichś przyczyn splajtowało. Gdy wjechaliśmy na wyboisty asfalt parkingu, zobaczyłam stare dystrybutory paliwa sprawiające wrażenie od dawna nieużywanych. W kilku pokojach paliło się światło, ale w pomieszczeniu wyglądającym na biuro było zupełnie ciemno.

Kiedy przejechaliśmy obok dystrybutorów, zauważyłam grupkę ludzi siedzących przy dogasającym ognisku pomiędzy starymi, pordzewiałymi huśtawkami, zjeżdżalnią i staroświecką karuzelą. Zupełnie jakby to był beztroski piknik na placu zabaw mającym dni swojej świetności dawno za sobą. Po drugiej stronie zauważyłam coś, co przypominało basen, i choć nie byłam pewna, wydawało mi się, że nie ma w nim wody.

Minęliśmy całość z lewej strony i podjechaliśmy pod oświetlone pokoje, gdzie stało sześć, może siedem motocykli. Mężczyzna ustawił swój na końcu szeregu i zgasił silnik. Wtedy też usłyszałam ludzi przy ognisku. Była to kombinacja głośnych rozmów z dużą ilością wulgaryzmów, wybuchów śmiechu i kłótni dwóch kobiet. Odniosłam też wrażenie, że słyszę przebijające się dźwięki Magic Carpet Ride zespołu Steppenwolf.

Motocyklista ostrym tonem, w ogóle niepodobnym do tego, jakim zwracał się do mnie pod sklepem, kazał mi zsiąść. Posłusznie przerzuciłam nogę nad siedzeniem. Kiedy tylko poczułam pod stopami ziemię, kolana się pode mną ugięły i omal nie upadłam. Może spowodowała to długa jazda, a może strach. W ostatniej chwili złapałam równowagę, poprawiłam worek na plecach i wyprostowałam się ze zdecydowaniem, uznając, że najlepszym sposobem na poradzenie sobie z tą sytuacją jest bycie pewną siebie. Owszem, żołądek zacisnął mi się w ciasny supeł z przerażenia, ale nie zamierzałam tego nikomu pokazywać.

Mężczyzna kopnął stopkę, oparł na niej motocykl i sam zszedł z maszyny.

– Kiedy będziesz mógł odwieźć mnie do domu? – zapytałam głosem zbyt stanowczym nawet dla własnych uszu.

Nic nie powiedział, ale obdarzył mnie okrutnym uśmiechem, który musiał się zrodzić w najgłębszych czeluściach piekła. Czy właśnie taki uśmiech widziałam pod sklepem? Nie potrafiłam sobie przypomnieć. To nagłe spostrzeżenie uderzyło we mnie niczym grom z jasnego nieba. Czyżbym wcześniej w ogóle nie zwróciła na to uwagi?

Pamiętam, jak kiedyś odwiedził nas znajomy Vince’a, kiedy jego ani Delii nie było w domu. Poprosił, żebym wpuściła go do środka, bo chciał skorzystać z telefonu.

– Możesz mi ufać, cukiereczku. Jestem przyjacielem Vinniego, twojego tatusia.

To powinno mnie zaalarmować, ponieważ nikt nie nazywał Vince’a „Vinniem”. Odsunęłam jednak zasuwkę, wpuściłam go do środka i poprowadziłam do kuchni, gdzie stał telefon. Zamiast zadzwonić złapał mnie mocno za włosy i rzucił na podłogę. Wtedy też po raz pierwszy poznałam, co znaczy prawdziwy strach. Uderzyłam policzkiem o podłogę. Zanim zdołałam się podnieść, mężczyzna przygniótł mnie całym swoim ciężarem. Dreszcze przerażenia wstrząsnęły moim ciałem.

W tym momencie rozległo się walenie do frontowych drzwi. To sąsiad robił rumor na ganku. Guido zupełnie nie pasował do naszej dzielnicy i nie byliśmy do końca przekonani, że podał swoje prawdziwe imię. Vince miał teorię, że to jakiś mafioso objęty programem ochrony świadków. Czepiał się wszystkiego i wszystkich, uprzykrzając życie całej okolicy. Teraz awanturował się na naszym ganku, ponieważ znajomy Vince’a zaparkował samochód na jego trawniku. To było jego typowe zachowanie – siedzenie przed domem i wypatrywanie choćby najmniejszego uchybienia ze strony któregoś z sąsiadów, żeby wszcząć awanturę.

Normalnie nie przepadałam za tym typem, ale tamtego dnia jego donośny głos z nowojorskim akcentem był muzyką dla moich uszu.

Domniemany znajomy Vince’a, który nawet się nie przedstawił, przewrócił mnie na plecy i usiadł okrakiem na moich biodrach, uniemożliwiając mi jakikolwiek ruch. Jedną ręką zasłonił mi usta, a drugą przytrzymał moje nadgarstki nad głową. Krzyknął do awanturującego się Guida, że auto przestawi, gdy będzie miał na to ochotę, i że natręt ma spadać. Dopiero kiedy sąsiad zaczął straszyć wezwaniem policji, mężczyzna mnie puścił.

Później zagroził, że jeśli kiedykolwiek komuś o tym powiem, wróci i skończy to, co zaczął. Odpowiedziałam, że nie pisnę ani słówka i że będzie to nasza mała tajemnica. W końcu do niczego nie doszło i może mi spokojnie zaufać.

Oczywiście opowiedziałam wszystko Delii i Vince’owi, jak tylko wrócili do domu, a oni zadzwonili na policję. Po tym, jak opisałam wygląd mężczyzny, a Guido jego auto, Vince zidentyfikował napastnika. Facet nazywał się Johnny Tillman i okazał się pomniejszym łachmytą, który kręcił się w okolicy ulubionego baru rodziców na Davie Boulevard. Nie był żadnym kumplem Vince’a, ale znał jego imię. Skąd wiedział o moim istnieniu, nie miałam pojęcia. Nigdy wcześniej nie widziałam go na oczy, ale to nie znaczyło, że on nie widział mnie. W końcu nieraz się zdarzało, że gdy nie udało mi się załapać na powrót ze szkoły ze znajomymi, właśnie w barze U Smitty’ego czekałam na Delię lub Vince’a. Właścicielką była przesympatyczna pani w średnim wieku, która pozwalała mi zająć stolik w kącie i skupić się na pracy domowej przy szklaneczce fanty i frytkach na jej koszt.

Próbowałam sobie przypomnieć, jak miała na imię, ale w obecnej sytuacji za bardzo paraliżował mnie strach. Zamiast tego w uszach dźwięczało mi jedno zdanie, którego wolałabym nie pamiętać, a które Delia wypowiedziała po incydencie z fałszywym znajomym Vince’a: „Jakim cudem ktoś tak mądry jak ty mógł zrobić coś aż tak głupiego?”.

Wtedy próbowałam się tłumaczyć, że przecież mężczyzna twierdził, że zna Vince’a i chce jedynie skorzystać z telefonu. Myślę, że starałam się nawet przekonać samą siebie, że facet wyglądał znajomo, ale ostatecznie tylko się okłamywałam. Delia miała rację. Była to najgłupsza rzecz, jaką w życiu zrobiłam. Aż do dzisiaj. Teraz jedyne, co kołatało mi się po głowie, to smutna konkluzja, że tym razem naprawdę zostałam sama i Guido już mnie nie uratuje.

Motocyklista zacisnął palce na moim nadgarstku i pociągnął za sobą w stronę ogniska.

– Chodź, czas poznać nową rodzinkę.

Rodzinkę? Byłam zbyt przerażona i zszokowana, żeby próbować zrozumieć jego słowa. Zbliżaliśmy się do grupki skupionej wokół ogniska, a hałas powoli cichł. Kiedy weszliśmy w krąg światła, usłyszałam gwizdy i komentarze rzucane z różnych stron.

– O! Popatrzcie, jaki prezencik przywiózł nam Monster.

– Ej, Monster. Myślałem, że lubisz blondyny z dużymi balonami.

– Ta mała przyniesie całkiem niezłe zyski. Pomoże pokryć rachunki.

Potem usłyszałam piskliwy kobiecy krzyk:

– Nie wiem, co w ogóle sobie wyobrażasz, przywożąc tu tego śmieciucha!

Odpowiedział jej wyraźny męski głos:

– Co się stało, Willow? Boisz się, że spodoba się Grizzowi? Wszyscy wiedzą, że woli brunetki, a ciebie pewnie ma już dość.

– Pieprzę cię, Fess, i twoją mamuśkę i tatuśka też! Przecież ona jest zbyt flejowata dla Grizza. No i do tego brzydka.

Dobrze, niech myślą, że jestem flejowata i brzydka. Cokolwiek, byle tylko pozwoliło mi stąd uciec.

– Nie, Willow. Absolutnie nie wygląda tak, jak ją opisałaś, ale nie martw się, skarbie. Jesteś z Grizzem już dwa lata. Dłużej niż był z jakąkolwiek inną. Musi być między wami miłość.

Te słowa musiały nieco uspokoić Willow, bo przestała zwracać na mnie uwagę.

Kolejne zdania padały tak szybko, a światło dogasającego ogniska było tak słabe, że nie potrafiłam przyporządkować głosów do skrytych w mroku twarzy. Mój porywacz popchnął mnie w stronę rozklekotanego krzesła ogrodowego, położył dłoń na moim ramieniu i zmusił, żebym usiadła, a potem przysunął sobie drugie. Kiedy zdjęłam z pleców worek, uderzyła mnie dziwaczna myśl, że nie mam na sobie ponczo i dobrze, że przez przypadek zostawiłam je w bibliotece, bo przynajmniej ono jest teraz bezpieczne. Skuliłam się na krześle i zaczęłam uważnie się rozglądać. Wtedy usłyszałam głos mojego porywacza:

– Gdzie Grizz?

Monster – tak właśnie go nazywali. Potwór. Boże, dopomóż.

– A na co ci on?! – naskoczyła na niego Willow.

Monster pochylił się do przodu, jakby chciał dodatkowo podkreślić swoją rację w rozmowie.

– A po to, suko. – Zrobił przerwę, by splunąć. – Chcę podziękować mu, że pozwolił mi dołączyć do grupy. Wiesz, takim ładnym prezentem, jaki siedzi tutaj. – Niedbale machnął ręką w moją stronę.

Czułam się jak nagroda w jakimś obleśnym teleturnieju, a Monster był prezenterem pokazującym dostępne warianty. Niestety to miejsce zdecydowanie nie przypominało klimatyzowanego studia telewizyjnego.

– Że to niby ma być nagroda? Ona? – prychnęła Willow.

Moje oczy w końcu przyzwyczaiły się do ciepłego, nikłego źródła światła i udało mi się wyraźniej dostrzec właścicielkę irytującego, skrzekliwego głosu. Willow wybrała właśnie ten moment, żeby energicznie wstać i wycelować palec wskazujący w moją twarz. Była niska i chuda. Nie potrafiłam odgadnąć jej wieku, lecz pewnie miała mniej lat, niż wskazywał na to wygląd. Mysie blond włosy smętnie spływały po bokach nijakiej twarzy. Ciemny, rozmazany makijaż sprawiał, że kobieta wyglądała niezdrowo. Cienkie brwi wyskubane w zbyt ostro wykrzywiony łuk nadawały jej twarzy jędzowaty wyraz, choć po dotychczasowym zachowaniu Willow wnosiłam, że nie potrzebowała przesadnie ekspresyjnych brwi, by to osiągnąć. Intensywne życie w takim towarzystwie, z pewnością połączone z alkoholem i narkotykami, mocno ją postarzyło. Nawet w tak słabym świetle dostrzegłam blizny po trądziku. Przesadnie wystające kości policzkowe kontrastowały z zapadniętymi policzkami. Willow nosiła fioletowy top bez ramiączek i poszarpane dżinsy, które wisiały na kościstych biodrach. I to ona nazwała mnie zapuszczoną. Na obu nadgarstkach miała brudne plecionki i koraliki. Prawie każdy kawałek odsłoniętej skóry zdobiły tatuaże. Wolne od nich były tylko dłonie i twarz. Spojrzałam w dół i zobaczyłam, że nie nosi butów, a stopy i paznokcie ma okropnie brudne.

Czyli to jest kobieta Grizza? Kimkolwiek był ten człowiek, zastanawiałam się, czy miał fetysz brudnych nóg.

– Tak, ona, Willow. Zobaczyłem ją siedzącą pod 7-Eleven i pomyślałem, że wygląda dokładnie tak jak dziewczyna z naszych kurtek. A potem jeszcze ten czoker upewnił mnie, że totalnie muszę ją przywieźć dla Grizza. Masz z tym jakiś problem?

– Tak, mam. On nie będzie jej chciał, a ty ze swoim tłustym dupskiem powinieneś wiedzieć, żeby jej tu nie przywozić.

– Niech Grizz o tym zadecyduje.

– Niech Grizz zdecyduje o czym?

Byłam tak pochłonięta wymianą zdań między Monsterem a Willow, że nawet nie zauważyłam mężczyzny, który zbliżył się do ogniska. Przestraszona odwróciłam się szybko, by napotkać rozporek niebieskich dżinsów na wysokości mojego wzroku. Powoli podniosłam oczy, a oddech uwiązł mi w gardle.

Jeśli wcześniej uważałam, że powinnam obawiać się Monstera, to przy tym mężczyźnie wydał mi się on łagodny jak owieczka. Grizz był nie tylko wysoki i masywny, ale biła od niego dzika energia i agresja. Widać, że dzierżył realną władzę i miał wśród ludzi posłuch.

To właśnie był Grizz. Przyczyna, dla której zostałam porwana, oraz – jak się obawiałam – człowiek, do którego miałam należeć.

W tamtej chwili mój umysł przestał działać, sparaliżowany strachem. Nie potrafiłam na niczym się skupić i wszystkie chaotyczne myśli urywały się w połowie. Pamiętam jak przez mgłę fragmenty rozmowy na temat tego, z jakiego powodu się tam znalazłam. Wychodziło na to, że Monster, najnowszy członek gangu, czy czym tam oni wszyscy byli, właśnie zakończył swój rytuał inicjacyjny. Ostatnia część, czyli porwanie kogoś, a potem sprezentowanie szefowi, by zrobił z nim, cokolwiek chciał, była rzadko – jeśli w ogóle kiedykolwiek – realizowana. Ale oto pojawiłam się ja – prezent dla szefa. Jak się nad tym zastanowić, skórzana kurtka Monstera wyglądała na nową, więc rzeczywiście nie mógł zbyt długo przynależeć do grupy.

Wtedy też napotkałam wzrok Grizza. Patrzył na mnie z góry. Nie potrafiłam rozszyfrować wyrazu jego twarzy.

Grizz nie był klasycznie przystojny, ale też nie brzydki. Nawet w półmroku widziałam jego niesamowite, błyszczące oczy. Włosy sięgały mu do mocno zarysowanej szczęki. W mroku nie potrafiłam określić, jaki mają kolor. W każdym razie były ciemne. Miał na sobie T-shirt z urwanymi rękawami, a ramiona potężnie umięśnione i wytatuowane. Trudno powiedzieć, w jakim był wieku. Aura władzy i powszechnego autorytetu dodawała mu powagi.

W głowie miałam pustkę. Nagle wyparowały ze mnie wszelkie uczucia i stałam się otępiała.

Grizz się nie uśmiechał ani nie krzywił, po prostu wciąż przyglądał mi się swoimi niesamowitymi oczami.

Wściekły głos Willow przerwał ten czar.

– Ten głupi chuj uważa, że będziesz chciał taką zapuszczoną gówniarę, Grizz! Powiedziałam mu, że chyba go powaliło! Prawda, skarbie? Nie chcesz jej, nie? Mogą ją sobie wziąć chłopaki? Jeśli jest prezentem dla ciebie, możesz z nią zrobić, co tylko chcesz, na przykład ją oddać. Prawda, skarbie? A ten dupek powinien wiedzieć, żeby nikogo tu nie spraszać. Skopiesz mu dupę, prawda?

Grizz oderwał ode mnie wzrok i powoli przeniósł go na Willow. Nie widziałam jego twarzy, ale mina kobiety wyrażała błaganie. Willow nie odrywała od niego wzroku, a jej proszące spojrzenie powoli zaczęło zmieniać się w pełne goryczy, gdy dotarło do niej, że przegrała. Porażka szybko przerodziła się w złość, którą postanowiła skierować na mnie. Skoczyła w moją stronę z drapieżnie rozcapierzonymi palcami, lecz zanim sama zdążyłam zareagować, Grizz pochwycił ją jedną ręką za szyję i bez trudu podniósł z ziemi. Willow wierzgała w jego stalowym uścisku, rzężąc przeraźliwie i drobnymi dłońmi próbując rozluźnić duszący chwyt. Mężczyzna bez wysiłku odrzucił ją w bok, jakby była szmacianą lalką. Willow z impetem uderzyła w stare krzesło ogrodowe, które z trzaskiem połamało się pod jej ciężarem. Z cichego tłumu gapiów oddzieliła się jedna postać i ruszyła kobiecie na pomoc. Rozpoznałam uspokajający ją wcześniej męski głos.

– Willow, kochanie, wszystko będzie w porządku. Pobawi się nią kilka dni i wróci do twojego łóżka jeszcze przed końcem weekendu.

– Stul pysk, Froggy! – Willow z gniewem odepchnęła rękę mężczyzny. – Gówno wiesz! Mam się czuć lepiej, wiedząc, że mój facet posuwa jakąś gówniarę?! Zabieraj łapy i zostaw mnie w spokoju! Potrafię sama wstać!

Podniosła się, otrzepała ubranie, zadarła nos do góry niczym zwycięska królowa i ruszyła w stronę motelu.

– Grizz, skarbie – rzuciła jeszcze przez ramię. – Będę w naszym pokoju. Po prostu przyjdź, kiedy się znudzisz, a pokażę ci, jak w łóżku zachowuje się prawdziwa kobieta. Obserwowałam, jak odchodzi i znika za drzwiami jednego z pokoi, potem zaś spojrzałam w górę. Grizz znowu się we mnie wpatrywał.

– Moe, zabierz ją do czwórki, niech się urządzi. Zostań z nią – powiedział, nie odrywając ode mnie wzroku.

Zabrać kogo? Mnie?

Niewielka postać podniosła się z ziemi. Do tej pory siedziała zapatrzona w ogień, nie zwracając zbytniej uwagi na to, co się działo. Sądziłam, że jest chłopcem, i pamiętam, że w mojej głowie pojawiła się myśl, że nie może być aż tak źle, skoro przebywają tutaj dzieci. Jednak kiedy Moe podeszła bliżej i rozpoznałam w niej dziewczynę, cała nadzieja prysła.

Nosiła czarny T-shirt z logiem Black Sabbath, czarne dżinsy i ciężkie wojskowe buciory. Miała krótkie kruczoczarne włosy i mroczny makijaż. Pod toną tapety mogła skrywać się naprawdę ładna twarz. Już jako dorosła kobieta widziałam wiele nastolatek ulegających modzie gotyckiej, ale żadna z nich nie byłaby w stanie dorównać Moe – oryginalnej gotce.

Bez słowa stanęła obok mnie. Nie patrzyła mi w oczy, tylko w ziemię. Spojrzałam na Monstera, ale w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. W ciągu ostatnich dziesięciu minut – a może była to godzina? – zdążył znaleźć piwo i siedział teraz rozwalony na krześle, z głową odchyloną do tyłu, żłopiąc alkohol. Kawałek dalej stał mężczyzna nazwany Froggym, który wcześniej starał się pomóc Willow, i oglądał połamane krzesło. Może chciał sprawdzić, czy jest szansa je naprawić. Nie pamiętam nikogo więcej z tamtej nocy, chociaż wiem, że byli wszyscy. Siedzieli wokół ogniska, patrząc i posłusznie czekając.

Wstałam, a Moe powoli poprowadziła mnie w stronę motelu. Wciąż mocno tuliłam swój worek, jakby mógł mnie przed czymś ochronić. Nie odwróciłam się ani razu, ale nie musiałam. Wiedziałam, że te niesamowite, hipnotyzujące oczy śledziły każdy mój krok aż do chwili, gdy zamknęły się za mną drzwi pokoju numer cztery.

ROZDZIAŁ 3

Zamarzałam.

Po obu stronach schodków prowadzących do segmentu mieszkalnego, w którym znajdował się przeznaczony dla mnie pokój, warowały dwa potężnie zbudowane rottweilery. Podniosły czujnie głowy, kiedy przechodziłyśmy obok, ale widocznie stwierdziły, że nie jesteśmy zagrożeniem, bo straciły nami zainteresowanie i ułożyły się do drzemki.

Wtedy tego nie wiedziałam, ale te bestie miały stać się moimi strażnikami, a później ochroniarzami. Wabiły się Damien i Lucifer.

Na ścianie segmentu mieszkalnego rzęziła stara klimatyzacja, obiecując, że w pokoju będzie chłodniej. Wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale odkryłam, że cała jestem pogryziona przez komary. W drodze do budynku miałam pewne wyobrażenia, jak może wyglądać wnętrze, jednak nie mogłam bardziej się mylić. Po wejściu do środka przeniosłam się do zupełnie innego świata. Tam gdzie spodziewałam się zobaczyć zatęchłe łóżko, wytarty dywan i rozklekotane meble, a wszystko spowite fetorem pleśni i rozkładu, znalazłam zupełnie współczesne wnętrze. Składało się z dwóch pokoi, łazienki oraz niewielkiej kuchni otwartej na salon. Wszystko było czyste i urządzone ze smakiem. Czyżbym śniła?

Dwa, lub nawet trzy motelowe pokoje najpewniej zostały połączone, by stworzyć tak komfortową przestrzeń życia dla mieszkańca, którego tożsamości nie musiałam zgadywać. Moją pierwszą myślą było znalezienie telefonu, ale Moe też musiała o tym pomyśleć. Dokładnie w tym samym momencie spojrzałyśmy na aparat stojący na kuchennym blacie, a potem na siebie. Dziewczyna tylko pokręciła głową, próbując zniechęcić mnie tym do podejmowania jakiegokolwiek działania. Zmierzyłam ją wzrokiem – była malutka. Co prawda ja sama nie należałam do postawnych, ale miałam sporo siły i wierzyłam, że potrafiłabym ją powalić, gdyby sytuacja mnie do tego zmusiła. Tę ewentualność zdecydowałam się zostawić na później. Na razie postanowiłam spróbować przekonać Moe do siebie. Może zrobi jej się mnie żal i sama zdecyduje się mi pomoc?

– Wow, tu jest naprawdę ładnie. Czy wszystkie pokoje są takie zadbane?

Moe nie odpowiedziała, ale posłała mi spojrzenie, wymownie mówiące: „No chyba żartujesz”. Usiadłam na brzegu niewielkiej sofy ustawionej na środku salonu. Moe zajęła miejsce w ogromnym, rozkładanym fotelu i bez słowa zaczęła się we mnie wpatrywać.

– Więc masz pomóc mi się urządzić. Co to oznacza?

Nie odezwała się, za to wstała i podeszła do lodówki. Wyciągnęła puszkę gazowanego napoju, którą otworzyła, a potem mi podała. W pierwszej chwili chciałam odmówić i powiedzieć, że nie chce mi się pić, ale zaraz poczułam w ustach pustynię. Podziękowałam więc i zaczęłam powoli sączyć napój.

Moe musiała zauważyć, że drapię się po ukąszeniach, bo poszła do łazienki i wróciła z buteleczką antyseptyku oraz bawełnianymi wacikami. Ruchem głowy wskazała na moje pokryte czerwonymi bąblami ręce. Najwyraźniej starała się mi pomóc. Pamiętam, jak pomyślałam wtedy, że ta dziewczyna musi być dobrą osobą. Przecież nikt, kto nie miał w sobie dobra, nie przejąłby się ukąszeniami komarów. W tamtym momencie w ogóle nie znałam drugiego dna całej sytuacji. Gdyby Moe nie wykazałaby się uprzejmością, słono by za to zapłaciła.

Kontynuowałam z nią niezobowiązującą rozmowę, chociaż właściwie to był monolog, bo Moe nie odezwała się ani słowem, mimo że starałam się na wiele sposobów sprowokować ją do mówienia. Założyłam, że istnieje jakaś zasada zakazująca bratania się z więźniami, a dziewczyna w ten sposób demonstruje wierność swojemu szefowi.

Ojej… W sumie wcześniej nie pomyślałam o tym słowie, ale dokładnie tym byłam – więźniem. Kimś przetrzymywanym wbrew swojej woli.

Musiałam dotrzeć do telefonu i miałam plan, jak to zrobić. Możliwe, że nie najlepszy, ale jeśli odegram swoją rolę dostatecznie nonszalancko, wszystko się uda. Kto wie?

„Może tak naprawdę nie jestem więźniem? – starałam się przekonać samą siebie. – Może jedynie reaguję zbyt emocjonalnie, a to wszystko nie jest prawdą? W końcu takie akcje widzi się tylko w filmach”.

Przyśpieszyłam picie napoju, a kiedy puszka była już prawie pusta, powoli wstałam z sofy i powiedziałam:

– Dzięki. Od razu mi lepiej. Śmietnik jest w kuchni?

Nie czekając na odpowiedź, ruszyłam w tamtą stronę. Udawałam, że rozglądam się za koszem na śmieci. Podeszłam do zlewu i zaczęłam wylewać do niego resztkę napoju, jednocześnie sięgając ostrożnie do telefonu. Byłam święcie przekonana, że Moe nie zwraca na mnie uwagi. Zanim dosięgnęłam słuchawki, poczułam ją tuż za sobą. Zamarłam, czując nóż na gardle.

– Och…! Spokojnie, po co te nerwy? Chciałam tylko zadzwonić do rodziców i powiedzieć im, gdzie jestem. Na pewno się martwią.

Opuściła nóż. Odwróciłam się powoli i zobaczyłam, że patrzy na mnie z taką samą pogardą jak wtedy, gdy zapytałam, czy wszystkie pokoje są równie ładne jak to mieszkanie. Moe zdecydowanie nie była głupia. Od początku musiała przejrzeć mój plan. W sumie kto wie, może kilka lat temu znalazła się w dokładnie takiej samej sytuacji co ja. – Po prostu się boję. – Postanowiłam zagrać w otwarte karty. – Zupełnie nie mam pojęcia, co się ze mną stanie. Wiesz coś? Dlaczego nic nie mówisz? Gdybyś tylko mi powiedziała, co dalej ze mną będzie albo chociaż czego mogę oczekiwać, myślę, że mogłabym lepiej to znieść.

Stałyśmy tak blisko siebie, że wreszcie mogłam przyjrzeć się dokładnie jej twarzy. Była nieco starsza, niż mi się na początku wydawało. Zauważyłam, że pomimo tego okropnego makijażu ma przepiękne oczy i bardzo ładną cerę. Nie widziałam jeszcze, żeby się uśmiechała, więc nie mogłam ocenić jej zębów.

Nie okazywała żadnych emocji, tylko przypatrywała mi się beznamiętnie. Nagle poczułam się samotna i zagubiona. Potencjalna koleżanka okazała się osobą po prostu wypełniającą swoje zadanie.

Moe uchyliła usta, jakby chciała się odezwać. Wpatrywałam się w nią z nadzieją, że wreszcie otrzymam jakieś słowa pocieszenia lub wsparcia. Bardzo na to liczyłam. Wtedy jednak zobaczyłam, coś, co aż mnie zmroziło.

Ona… nie miała języka.

ROZDZIAŁ 4

Po raz pierwszy w życiu z trudem wyszeptałam słowo, które nigdy wcześniej nie spłynęło z moich ust.

– Mamusiu…

W tamtym momencie naprawdę chciałam znowu z nią być.

Urodziłam się w walentynki 1960 roku, a matka nazwała mnie Guinevere Love Lemon. Cóż, tak brzmi moje prawdziwe nazwisko i żeby w pełni pojąć, dlaczego wybrała mi takie imiona, trzeba zrozumieć niemożliwie romantyczną hipiskę, jaką była Delia. Zanim jednak ktokolwiek zacznie oceniać jej wybór, powinien wiedzieć, że właśnie to nazwisko przyczyniło się do upadku Armii Szatana.

Delia zaszła w ciążę, kiedy mieszkała w komunie. Nigdy nie próbowała się dowiedzieć, kto był moim ojcem. Vince’a poznała na jakiejś antywojennej manifestacji, gdy miałam sześć lat. Pobrali się trzy lata później podczas Woodstocku. Tak, byłam na Woodstocku i uczestniczyłam w ich ślubie, chociaż do dzisiaj nie mam pewności, czy małżeństwo zostało zawarte w zgodzie z prawem. Delia została przy swoim panieńskim nazwisku – Lemon.

Była zbyt wyluzowana jak na matkę. Zawsze zachowywała się bardziej jak starsza siostra, więc odkąd sięgam pamięcią, zwracałam się do niej po imieniu. Miała nie lada charakterek i nieodmiennie kojarzyła mi się z frywolną mamuśką opisaną przez Jeannie C. Riley w piosence Harper Valley PTA: kiedy rada rodziców wysyła do matki list z zastrzeżeniami odnośnie jej prowadzenia się i sposobu wychowywania córki, ta pojawia się na zebraniu rady i niemalże rozszarpuje wszystkich na strzępy.

Jedyny problem z tym porównaniem jest taki, że kobiecie z piosenki zależało na swojej córce bardziej niż Delii na mnie. Nie mogę powiedzieć, że była złą osobą. Po prostu nie obchodziły jej jakiekolwiek zasady i naprawdę olewała to, co mówili inni. Była kwintesencją ruchu dzieci kwiatów.

Do dziś z uśmiechem wspominam przerażoną minę mojej wychowawczyni z pierwszej klasy, kiedy odkryła, że nie mówię do swojej matki „mamusiu”. Pamiętam nawet, że gdy byłam mała, zapytałam Delię, kto jest moją mamusią, ponieważ wszystkie koleżanki je miały, a ja nie. Na te słowa wybuchnęła śmiechem i odpowiedziała, że nie wierzy w nadawanie ludziom etykietek. Oczywiście wtedy nie zrozumiałam, o co jej chodziło.

Delia pracowała w sklepie ze zdrową żywnością, zanim w ogóle stała się ona popularna. Hodowała też różne zioła oraz marihuanę i nigdy nie nosiła stanika, a jej garderoba składała się z całej masy prostych topów i zwiewnych wielokolorowych spódnic. Kiedy tylko mogła, zrzucała buty i chodziła boso. Nigdy nie przycinała swoich ciemnoblond włosów. Zaplatała je w dwa warkocze, które sięgały jej aż do pasa. Zawsze pilnowała, żebym nie chodziła głodna i miała czyste ciuchy przygotowane do szkoły. No, prawie zawsze. Pogniecione, ale czyste. To było w zasadzie tyle, jeśli chodzi o rodzicielskie obowiązki, do których się poczuwała.

Nasz dom tonął w zieleni. Z sufitu zwieszały się donice z kwiatami w ręcznie plecionych makramach, a w powietrzu unosiła się woń świec zapachowych i kadzideł. Mimo przekonań o zdrowym trybie życia Delia wypalała paczkę papierosów dziennie, zanim Vince nie przekonał jej do rzucenia tego nałogu. Z początku świece miały maskować zapach papierosowego dymu, później zaś ich zapalanie stało się moim codziennym zwyczajem nawet po tym, jak Delia przestała palić.

Vince, odkąd go poznałam, miał tę samą pracę. Jeździł jako zaopatrzeniowiec w hurtowni piwa. Był w porządku, nie mogę powiedzieć o nim złego słowa. On i Delia nigdy mnie nie bili ani nie znęcali się nade mną. Nie pamiętam, by kiedykolwiek na mnie krzyknęli czy ukarali, ale też nigdy nie dbali o mnie dostatecznie. Nie byłam kochanym dzieckiem otoczonym rodzicielską troską. Przeważnie mnie ignorowali. Nie mam żadnych wspomnień o tym, że którekolwiek z nich pomagało mi w pracy domowej, przychodziło na szkolne przedstawienia czy pomagało we wspólnych akcjach charytatywnych. W zasadzie od najmłodszych lata sama o siebie dbałam. Pamiętam, że byłam na tyle mała, by potrzebować stołka, kiedy chciałam dosięgnąć do kuchenki, żeby zagotować wodę na makaron, który na koniec doprawiałam serem. Przez lata jadłam to danie tak często, że teraz nie mogę na nie patrzeć, choć kiedyś naprawdę je lubiłam. To samo tyczy się zupy pomidorowej z puszki oraz wszelkich napojów wiśniowych.

Ponadto Vince i Delia lubili sobie wypić. Na całe szczęście po alkoholu nie wykazywali agresji. Nie przepijali też wszystkich pieniędzy, ale stało się dla mnie normą czekać na nich po szkole w barze U Smitty’ego, gdzie wpadali na kilka piw przed powrotem do domu. Było to w czasach, kiedy Fort Lauderdale wydawał się o wiele mniejszy i wszyscy w miasteczku się znali.

W okresie podstawówki byłam tak zwanym dzieckiem z kluczem na szyi. Sama szłam do szkoły i sama z niej wracałam, a Delia nie wymagała, żebym do niej telefonowała, by potwierdzić bezpieczne dotarcie do domu. Raczej stroniłam od ludzi, ale nigdy nie czułam się samotna. Uwielbiałam zanurzać się w świat książek i było bez znaczenia, czy to beletrystyka, historia czy podręcznik do biologii. Pewnie dzięki temu nie miałam problemów z nauką. Dobrze radziłam sobie z matematyką i od zawsze uwielbiałam pracować z liczbami. Zresztą do dziś to lubię. Liczby nigdy nie kłamią i można być ich pewnym.

Zanim skończyłam trzynaście lat, w pełni przejęłam kontrolę nad domowymi finansami. Wierzcie mi lub nie, ale Vince i Delia spieniężali swoje czeki z wypłatą, zostawiali sobie kieszonkowe, a całą resztę oddawali mnie. Każdego tygodnia jechałam na swoim żółtym, dziesięcioprzerzutkowym rowerze do banku, by przelać pieniądze na konto i popłacić rachunki, podrabiając podpis Delii na czekach.

Czułam się jak arcyważny dyrektor finansowy naszej małej rodziny, kiedy Vince przychodził do mnie z pytaniem w sprawie domowych wydatków.

– Hej, Gwinny, buty mi się rozłażą. Myślisz, że w tym miesiącu mogę sobie zostawić dwadzieścia dolarów więcej? Starczy ci na rachunki?

Zarządzanie domowymi finansami dało mi pewność siebie oraz poczucie przynależności. Byłam tej rodzinie potrzebna i po raz pierwszy naprawdę zaczęłam to odczuwać. Nazywali mnie Gwinny, gdy pili, czyli przez większość czasu, jednak odkąd skończyłam dziesięć lat, zmieniłam się w Ginny. „Gwinny” kojarzyło mi się bardzo dziecinnie i pasowało bardziej do któregoś z adoptowanych przez Delię kotów. Nie lubiłam go.

Z biegiem czasu Ginny zmieniła się w Gin – dokładnie tak jak alkohol. Życie potrafi być pełne ironii, nieprawdaż?

ROZDZIAŁ 5

Moe się uśmiechnęła. Nie miałam pewności, czy była rozbawiona moją reakcją na odkrycie, że nie ma języka, czy raczej zawstydzona. Nie udało mi się tego zweryfikować, ponieważ drzwi wejściowe otworzyły się na oścież i do pokoju wszedł mężczyzna nazywany Grizzem.

W pierwszym odruchu chciałam zasypać go gradem pytań, ale coś mnie powstrzymało. Nie miałam żadnego doświadczenia z mężczyznami, ale wewnętrzny głos kazał mi trzymać buzię na kłódkę. Czy właśnie dlatego Moe nie miała języka? Bo powiedziała kilka słów za dużo? Czy też może już się taka urodziła? Co prawda w życiu nie słyszałam, by ktoś urodził się bez języka, ale przecież nie oznaczało to, że coś takiego nie jest możliwe.

Grizz bez słowa podszedł do stolika w salonie i chwycił mój worek, a potem odwrócił go do góry nogami i całą zawartość wysypał na sofę. Zaczął przeszukiwać to, co wypadło. Pierwsze odrzucił na bok opasłe tomy z biblioteki, potem chwycił tabletki antykoncepcyjne, by je również odsunąć. Przeczesując resztę, zahaczył o tampony. – Właśnie mam okres – odezwałam się nienaturalnie wysokim głosem. – A na tabletkach jestem ze względu na bóle menstruacyjne, nie dla antykoncepcji.

W tej krótkiej wypowiedzi chciałam przemycić kilka informacji, choć nie wiedziałam, czy w obecnej sytuacji pomogą mi one czy też zaszkodzą. Nie miałam zielonego pojęcia, co motywuje gwałciciela ani co może go zniechęcić, no ale kto chciałby gwałcić dziewczyny podczas miesiączki? Drugą informacją był powód brania tabletek, czyli bóle, nie zaś aktywność seksualna. A co, jeśli Grizz chciał dziewicę? Nie miałam żadnej wiedzy na temat jego motywów.

Mężczyzna nie zaszczycił moich słów odpowiedzią, tylko chwycił mój portfel, otworzył go i wyciągnął ze środka zaświadczenie o zdaniu teoretycznego egzaminu na prawo jazdy.

– Guinevere Love Lemon? – zapytał z uśmieszkiem błąkającym się po ustach.

– Gin. Nazywają mnie Gin – odpowiedziałam szybko.

Nawet na mnie nie spojrzał.

– Już nigdy nie będziesz używała tego imienia, rozumiesz? Nigdy nikomu go nie powiesz. Czy to jest jasne?

Nie odpowiedziałam od razu, więc Grizz podniósł na mnie wzrok, wywołując nową falę strachu, która powędrowała wzdłuż mojego kręgosłupa. Szybko pokiwałam głową na znak, że przystaję na jego warunki, choć w głębi serca poczułam ogromny sprzeciw.

To, że teraz zachowywałam się potulnie, nie oznaczało, że miałam zamiar grzecznie pogodzić się z moim obecnym położeniem. Chciałam ukryć przed tym mężczyzną swoją buntowniczą naturę, lecz chyba nie do końca mi się to udało, bo wypaliłam:

– No ale teraz Moe wie.

Mężczyzna odrzucił portfel na sofę i powoli ruszył w moją stronę. „Tylko się nie trzęś. Tylko się nie trzęś. Patrz mu w oczy, Gin. Podbródek zadarty. Nie za wyzywająco, ale nie kul się jak sierota”, powtarzałam w myślach. Podszedł do mnie tak blisko, że żeby spojrzeć mu w twarz, musiałam zadrzeć głowę. Wreszcie miałam okazję przyjrzeć się jego niesamowitym, intensywnie zielonym oczom. Jasne światło sprawiało, że błyszczały jeszcze bardziej niż przy ognisku. Grizz uniósł dłoń i delikatnie pogłaskał mnie po policzku. Byłam w kompletnym szoku, bo przygotowałam się na cios. Mimo to nie wzdrygnęłam się ani nie odsunęłam.

– A niby jak ma wygadać? Ostatnim razem, kiedy powiedziała o kilka słów za dużo, zapłaciła za to adekwatną cenę – odpowiedział niemal szeptem, a po chwili dodał: – Nie wydajesz się zaskoczona. Czyżbyś już się domyśliła, dlaczego Moe nie mówi?

– Czy ty jej to zrobiłeś? – spytałam cicho.

– Tak, ja. No więc masz jeszcze jakieś pytania dotyczące swojego starego imienia?

– Jak się teraz będę nazywać?

– Na razie nijak.

Mężczyzna wrócił do moich rzeczy na sofie i na powrót podniósł portfel z dokumentami i czterema dolarami, a potem rzucił go Moe.

– Spal to.

ROZDZIAŁ 6

Nie minęło wiele czasu, jak otrzymałam nowe imię. Ludzie z gangu udawali, że mnie nie zauważają, i nie odzywali się bez wyraźnej potrzeby, choć przeważnie i tak ograniczało się to do Willow i jej tekstów typu: „ta brzydka suka”.

Od chwili porwania upłynęło kilka dni i zaczynałam rozpoznawać niektórych członków gangu z twarzy i z imienia. Któregoś popołudnia wraz z kilkorgiem osób siedziałam przy zniszczonych stołach piknikowych. Jedliśmy obiad. Albo inaczej, jedli wszyscy oprócz mnie, bo z oczywistych powodów nie miałam w ogóle apetytu. Siedziałam w milczeniu obok Grizza.

W sumie, odkąd pojawiłam się w motelu, tak to właśnie wyglądało. Cały czas znajdowałam się przy nim. Zawsze w zasięgu jego wzroku, z krótkimi chwilami wytchnienia w łazience. Willow nie mogła tego znieść, więc wykorzystywała każdy moment, by zbliżyć się do Grizza. Gdyby tylko jej pozwolił, z radością spałaby na podłodze przy jego łóżku. Teraz znów zaczęła swoją gadkę:

– Ej, brzydka suko, kiedy zaczniesz…

Nie skończyła, ponieważ Grizz uderzył ją na odlew tak mocno, że gdyby Grunt w porę jej nie podtrzymał, spadłaby z ławki. Chłopak był prawdopodobnie najmłodszy w gangu. Miałam problem, żeby ocenić jego wiek, ale musiał mieć niewiele więcej lat ode mnie. Nie odzywał się zbyt często. Czułam się przez niego obserwowana, ale gdy tylko starałam się pochwycić jego wzrok, odwracał głowę i udawał, że wcale się mną nie interesuje.

Willow drżącą dłonią sięgnęła do twarzy, a kiedy ją odsunęła, trzymała w palcach górną jedynkę. Z ust i nosa ciekła jej krew. To nie było zwykłe klepnięcie. Cios został wymierzony z taką siłą, że ogromna pięść Grizza mogła wybić nie tylko ząb, ale również złamać nos. Jeśli wcześniej wydawało mi się, że Willow mnie nie lubi, to teraz była gotowa rzucić mi się do gardła.

Kilka osób parsknęło śmiechem. Moe przyglądała się temu wszystkiemu obojętnie, choć mogłabym przysiąc, że dostrzegłam cień uśmiechu, kiedy na powrót pochylała się nad swoim talerzem. Siedząca naprzeciw Willow Chicky powiedziała:

– Ej no, Grizz, czyżby serduszko ci zmiękło, że wstawiasz się za swoim „prezentem”? Od kiedy obchodzi cię, jak Willow ją nazywa?

Chyba musiała pożałować swoich słów, bo skuliła się w sobie, lecz Grizz nie zareagował tak, jak się tego spodziewała. Po kilku chwilach odetchnęła z wyraźną ulgą. Tymczasem on spokojnie skończył przeżuwać porcję jedzenia, upił łyk soku i jak gdyby nigdy nic powiedział:

– Po prostu zmęczyło mnie słuchanie tego.

Willow starała się nie płakać, ale nie potrafiła zapanować nad drżeniem ciała. Wstała szybko i próbowała wydostać się spomiędzy ławki a stołu, co nie było łatwe, bo zajmowała miejsce między Grizzem a Gruntem i jedyne, co mogła zrobić, to dać duży krok w tył. Grunt starał się pomóc, ale Willow odepchnęła go poirytowana i wściekłym krokiem odeszła w stronę motelu. Musiała pójść do Froggy’ego, ponieważ po kilku minutach usłyszeliśmy ryk silnika, a zaraz potem motocykl z nimi przejechał obok nas w drodze na Stanową 84.

To był drugi raz, kiedy widziałam Grizza bijącego Willow, a przecież z nią sypiał, przynajmniej do czasu mojego przybycia. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego mnie jeszcze nie zgwałcił, bo przecież wyglądał na takiego, który nie miałby przed tym oporów. Może czekał, aż skończy mi się okres. Grizz zdecydowanie nie był zdolny do odczuwania innych emocji niż gniew. Jednak mimo pokazowej wręcz obojętności dla mojej sytuacji, wciąż w żaden sposób mnie nie skrzywdził.

Nie umiałam stwierdzić, czy w jakikolwiek sposób przejmuje się tym, jak jego zachowanie wobec mojej osoby może być postrzegane. Z pewnością fakt, że stanął w obronie piętnastoletniej zakładniczki, dla ludzi z gangu stanowił nowość, lecz nikt nie miał odwagi tego skomentować. Odniosłam też wrażenie, że Grizz z premedytacją pozwalał wszystkim toczyć między sobą małe bitwy. Mogliby się nawet pozabijać na jego oczach, a nic by go to nie obeszło. W nadchodzących latach miałam jeszcze wielokrotnie zobaczyć jego szaloną brutalność wymierzoną w wielu ludzi bez względu na ich płeć, wiek czy możliwości fizyczne. Dla niego nie miało to żadnego znaczenia. Zastanawiałam się, czy bicie lub pozbawienie języka było normą dla jego kobiet. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że Grizz nigdy nie znęcał się nad nikim dla samego znęcania się. Krzywdzenie innych nie było dla niego zabawą, ale też w ogóle tego nie żałował. Według Grizza po prostu dostawali to, na co zasłużyli, ponieważ od samego początku znali konsekwencje, jakie grożą za choćby najmniejszy sprzeciw. Przez wszystkie lata, które z nim spędziłam, tylko raz usłyszałam z jego ust słowa żalu.

Zawsze wymagał pełnego oddania, bez względu na okoliczności. Za nieposłuszeństwo czekała kara, często bardzo surowa. Podczas lat spędzonych z Grizzem wielokrotnie byłam świadkiem tego, jak wysoką cenę przyszło zapłacić jego ludziom za nieposłuszeństwo lub za coś, co Grizzowi po prostu się nie podobało.

Miałam również zobaczyć to tej nocy.

Słońce chyliło się ku zachodowi i założyłam, że w Dziurwie już płonie ognisko, tak jak każdego wieczora. „Dziurwa” – tym słowem nazywali to miejsce. Siedziałam w mieszkaniu Grizza nad jedną z bibliotecznych książek. Od czasu porwania starałam się zachowywać jak najnormalniej, ale między Bogiem a prawdą były to na siłę kreowane pozory, ponieważ cały czas kombinowałam, jak stąd uciec. Dlatego zamiast czytać wpatrywałam się od dłuższej chwili w tę samą stronicę.

Tego wieczora po raz pierwszy Grizz wyprosił mnie ze swojego mieszkania. Nie wiem, co chciał zrobić czy też powiedzieć, ale widocznie stwierdził, że nie powinnam być tego świadkiem. Podszedł do drzwi, otworzył je na oścież i krzyknął:

– Grunt, chodź tu!

Stał w otwartych drzwiach, póki zawołany się nie pojawił, po czym dodał:

– Zabierz ją do Dziurwy. Będę za kilka minut.

Spojrzałam na niego zdziwiona, ponieważ kompletnie nie spodziewałam się takiego zachowania. Odłożyłam książkę, wsunęłam stopy w sandały – nienawidziłam chodzić bez butów, co było o tyle zabawne, że moja matka nienawidziła chodzić w butach – i ruszyłam do wyjścia.

Tuż przy drzwiach poczułam chłodny podmuch, więc odwróciłam się do Grizza z pytaniem:

– Mogę poprosić o jakąś kurtkę czy coś?

– Taa… Grunt, daj jej swoją.

Chłopak bez słowa zdjął skórę i mi ją podał. Zarzuciłam kurtkę na ramiona, a potem ruszyłam za nim do Dziurwy. Przy ognisku zajęliśmy sąsiadujące krzesła. Willow i Froggy’ego nigdzie nie było, co nie oznaczało, że nie wrócili od popołudnia. Nie znałam wyglądu motocykla Froggy’ego na tyle, by umieć rozróżnić go w grupie zaparkowanych przed motelem. Jeszcze kilka osób siedziało na krzesłach wokół ognia, sącząc piwo i cicho rozmawiając. Moe przycupnęła wprost na ziemi, zupełnie tak samo jak pierwszego dnia.

Grunt zapytał, czy też chcę piwa, bo pewnie zauważył, z jaką uwagą przyglądałam się pozostałym ludziom. Oczywiście odpowiedziałam, że nie, ale może powinnam się napić? Piwo zdecydowanie mogło mnie rozluźnić, lecz nie znosiłam jego smaku i zapachu. Grunt wstał, podszedł do turystycznej lodówki i wyciągnął butelkę dla siebie. Wracając na miejsce, kilkakrotnie nerwowo machnął dłonią przy twarzy. Komary jak zwykle nie dawały za wygraną.

– Dziękuję, że pożyczyłeś mi swoja kurtkę – powiedziałam.

– Nie wydaje mi się, żebym miał jakikolwiek wybór.

Niby nie powiedział tego w niemiły sposób, ale trudno było nie odebrać tych słów jako wyrzutu. Sięgnęłam do kurtki, by ją ściągnąć, lecz mnie powstrzymał.

– Zostaw. Lepiej, żebyś miała ją na sobie, kiedy przyjdzie, okej? Możesz oddać mi ją jutro.

– Myślisz, że zrobiłby ci krzywdę?

– To ty chciałaś kurtkę, więc po prostu ją noś. Grizz nie będzie zły na mnie, ale na ciebie, bo powiedziałaś, że ci zimno, a on załatwił, żeby to naprawić. Jeśli teraz zobaczy, że mimo to oddałaś kurtkę i znów marzniesz, pewnie się wkurzy.

– Dlaczego miałby w ogóle przejmować się czymś tak niedorzecznym?

Nie mogłam uwierzyć w logikę zachowania Grizza, którą przedstawił Grunt. Zresztą chyba nie tylko mnie te informacje wydały się niecodzienne, ponieważ rozmowy przy ognisku ucichły i wszyscy zaczęli przysłuchiwać się naszej wymianie zdań. Zanim jednak Grunt zdołał mi odpowiedzieć, rozległ się głuchy ryk motocykla i na motelowy parking wjechał Monster. Nie było go cały dzień, chociaż to nic niezwykłego. Przebywający tu ludzie mieli pełną swobodę poruszania się, rzecz jasna oprócz mnie.