Amerykańska szkoła pisania (szkice i opowiadania) - Elizabeth Bishop - ebook

Amerykańska szkoła pisania (szkice i opowiadania) ebook

Elizabeth Bishop

5,0

Opis

Wybór obejmuje najważniejsze teksty prozatorskie Elizabeth Bishop, które ukazały się w formie książkowej dopiero po jej śmierci i stanowią istotne dopełnienie jej twórczości poetyckiej. Bohaterów tych imponujących klarownością opowiadań i szkiców łączy poczucie wyobcowania, ale też umiejętność intensywnego doświadczania dziwności świata. W swych autobiograficznych wspomnieniach autorka rozprawia się – o wiele bardziej otwarcie niż w wierszach – z demonami przeszłości, ale też okazuje się uważną, wyczuloną na detal obserwatorką pejzaży, zdarzeń, ludzi i ich dzieł. I choć ostatecznie to poezja uczyniła Bishop jedną z najważniejszych amerykańskich autorek XX wieku, to w pisanych przez nią w ciągu czterech dekad prozach odnajdziemy zapis nie mniej fascynujących literackich światów. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Chrzest

Był listopad. Jak morskie rośliny pochylały się w półmroku nad stojącym pośrodku ciemnym stołem, nakrytym obrusem niczym skała pokryta wodorostami. Zdawało się, że ledwie powiew mógłby nimi zauważalnie zakołysać. Lucy, najmłodsza, nieustannie wyręczająca swoje siostry, wstała, by przynieść chustki i zapalić lampę. Westchnęła. Jak przetrwają zimę?

– Mamy przyjaciół!

Tak, były w tych słowach prawda i pociecha. Miały kilkoro przyjaciół. Były stara pani Peppard i młoda pani Gillespie, stara kapitanowa Green oraz drobniutka pani Kent. Któraś z nich wpadała niemal każdego popołudnia.

Gdy dopisywała pogoda, same mogły je odwiedzać, choć wolały przyjmować u siebie w domu. Bardziej panowały nad rozmową, gdy siedziały blisko siebie przy swoim stole. Naprzemiennie opowiadały swoim przyjaciółkom o śnieżycy, zdrowiu i wydarzeniach z życia parafii. Oczywiście był i kościół.

Gdy śnieg robił się zbyt głęboki – przyrastał przez całą zimę, tak jak zboże rosło przez całe lato, aż w końcu usychało niezżęte w kwietniu – stary pan Jonson, który był teraz kierownikiem poczty, w drodze do domu przynosił gazetę.

Poradziłyby sobie, ale zimy z każdym rokiem były coraz dłuższe. Lucy myślała o konieczności przynoszenia drewna z szopki i o tym, że podrapie sobie ręce o korę. Emma myślała o praniu, które zamarzało, zanim udało się je zawiesić na sznurku. Zwłaszcza prześcieradła – było to niczym walka z ogromnymi lodowymi mewami. Flora myślała jedynie o uciążliwości wstawania i ubierania się o szóstej każdego ranka.

Pilnowały, by było napalone w dwóch piecach: kuchennym i hermetycznym w salonie. Obieg ciepła w ich małym domku wyglądał następująco: w suficie nad piecem kuchennym znajdował się otwór z metalową kratką. Przekazywał trochę ciepła do pokoju, w którym spały Lucy i Emma. Rura z pieca w salonie przechodziła przez pokój Flory, ale oczywiście nie była już tak gorąca.

Raz w tygodniu piekły chleb. W drugiej sypialni wisiały całe sznury suszonych jabłek. Żywiły się musem jabłkowym, jabłecznikiem, pierogami z jabłkami oraz rodzajem placka z ułożonymi na wierzchu plasterkami jabłek. Do każdego posiłku piły dużo herbaty i zjadały mnóstwo kromek chleba. Czasami kupowały w sklepie pół funta sera, a czasem kawałek wieprzowiny.

Emma robiła na drutach szale, ściereczki, skarpetki do spania – pełną czułości pajęczynę otulającą Florę i Lucy. Flora odpowiadała za bardziej wymyślne prace i przygotowywała tak dużo świątecznych prezentów, że wystarczało dla wszystkich – dla nich i dla przyjaciół. Lucy nie miała drygu do prac ręcznych. Jej zadaniem było czytać na głos, gdy one pracowały.

Miały już za sobą wiele starych książek podróżniczych, które należały do ich ojca. Jedna zatytułowana była Cuda świata, inna opowiadała o Palestynie i Jerozolimie. Choć potrafiły usiedzieć spokojnie, gdy Lucy czytała o drzewie, które dawało mleko niczym krowa, o Eskimosach, którzy żyli w ciemnościach, o Mechanicznym Turku i tym podobnych, to Lucy niezwykle ekscytowała się opowieściami o Morzu Galilejskim, a rycina Ogrójca takiego, jakim przedstawia się on dzisiaj, przyprawiła ją o łzy. Zakrzyknęła „O Boże!”, patrząc na ilustrację Ogrodu Oliwnego z przykucniętymi Arabami, oraz „Wielkie nieba!” na widok prawdziwej Stajenki o kamiennym sklepieniu, ze skałami na rycinie przypominającymi duże czarne odciski kciuka.

Przeczytały także: (1) Davida Copperfielda, dwukrotnie, (2) Pogromcę zwierząt, (3) Samanthę na targowisku świata i (4) Despotę na śniadaniu.

Ponadto dwie lub trzy książki z biblioteki szkółki niedzielnej, które żadnej z nich się nie podobały. Jednak ze względu na źródło ich pochodzenia słuchały równie grzecznie, co kazania pastora. Głos Lucy przejął nawet coś z jego intonacji i wydawało się, że przebrnięcie przez nie zajmuje całą wieczność.

Były prezbiteriankami. Wieś dzieliła się na dwa uzbrojone w Biblie obozy: baptystów i prezbiterian. Siostry miały przyjaciół po obu stronach.

Spotkania modlitewne odbywały się w piątkowe wieczory. Poza tym były szkółka niedzielna oraz msze w niedziele, a także spotkania Towarzystwa Pomocy Kobiet zbierającego się co dwa tygodnie w innym domu. Emma uczyła najmłodsze dzieci w szkółce niedzielnej. Lucy i Flora nie chciały uczyć, wolały uczestniczyć w spotkaniach dla dorosłych prowadzonych przez samego pastora.

Teraz każda układała chustkę na ramionach, a gdy tylko Lucy zapaliła lampę, zjawiła się stara pani Peppard. Otworzyła tylne drzwi bez pukania i powiedziała: – Czy jest tu kto? – Tak nakazywał obyczaj. Miała na sobie bardzo stary płaszcz, brązowy niczym błoto, z dużymi czarnymi zapięciami z przodu, i czarny kapelusz z woalką z aksamitnym kwiatkiem.

Przyniosła wieść, że dziecko jej siostry zmarło dzień wcześniej, choć zrobili wszystko, co było w ich mocy, by je ocalić. Razem z Emmą, Florą i Lucy przez dłuższą chwilę rozprawiały o kwestii potępienia niemowląt.

Następnie rozmawiały o uprawie begonii i pani Peppard wzięła dla siebie szczepkę. Flora zawsze miała rękę do roślin.

Gdy pani Peppard wyszła, Lucy była bardzo pobudzona i nie dała rady przełknąć chleba z masłem, wypiła tylko trzy filiżanki herbaty.

Oczywiście, jak przewidziała Emma, z powodu herbaty Lucy nie mogła w nocy spać. W pewnym momencie szturchnęła Emmę i obudziła ją.

– Emmo, myślę o tym biednym dziecku.

– Przestań o nim myśleć. Idź spać.

– Nie sądzisz, że powinnyśmy się za nie pomodlić?

Był środek nocy i nie chciała się modlić. Emma udawała, że śpi. Rzeczywiście była pogrążona we śnie, ale nie tak głębokim, żeby nie poczuć, jak Lucy wstaje z łóżka. Następnego dnia wspomniała o tym Florze, która przyłożyła palec do ust i powiedziała tylko: – Ciii. – Później obie nazywały to „początkiem”, a Emma żałowała, że z powrotem zapadła wtedy w sen.

Na spotkaniu modlitewnym w piątek pastor zachęcał do wstąpienia do wspólnoty i poprosił niektórych spośród tych, którzy niedawno dołączyli do kościoła, aby zabrali głos. Wstał Art Tinkham. Długo mówił o Bożej dobroci i powiedział, że teraz przez cały czas czuje się szczęśliwy. Czuł się tak szczęśliwy, że gdy zajmował się jesienną orką, nie przestawał śpiewać, a z końcem każdej bruzdy recytował werset z Biblii.

Po chwili pastor poprosił Lucy o odmówienie modlitwy. Zrobiła to, modlitwa była dość długa, a pod koniec jej głos zaczął drżeć. Ledwie była w stanie powiedzieć „amen” i bardzo szybko usiadła. Potem jej siostry powiedziały, że była to bardzo ładna modlitwa, ale nie pamiętała z niej ani słowa.

Emma i Lucy najbardziej lubiły marzycielskie hymny, które zawierały niejasne aluzje do ogrodów, szklistych mórz, wysokich wzgórz i tym podobnych. Flora lubiła hymny o bardziej gwałtownym charakterze; jej ulubionym był „Warownym grodem jest nasz Bóg”.

Ulubionym Lucy był „Czasem światło spływa na chrześcijanina, gdy śpiewa”, a Emmy – „Jest gdzieś zielone wzgórze nieobwarowane murami”.

Lucy nie była jeszcze członkiem kościoła. Emma i Flora należały do niego, ale Lucy była jeszcze za młoda, by dołączyć razem z nimi. Czasami pytała siostry, czy jest wystarczająco dobra.

– Jesteś dla nas aż za dobra, Lucy.

– Nie to miałam na myśli – mówiła Lucy.

Nocami czuła, że modlitwy Emmy kończą się zbyt szybko. Jej trwały czasami niemal godzinę, ale nawet wtedy nie wydawały się wystarczająco długie. Z jakiegoś powodu dręczyło ją poczucie wielkiej winy. Martwiła się tym tak bardzo, że pewnego dnia niemal przekonała Florę, że musi być winna jakiegoś najcięższego występku, który może popełnić młoda dziewczyna. Ale wcale tak nie było.

Nastał czas Bożego Narodzenia. Śnieg sięgał do parapetów, a właściwie ponad nie, jak gdyby mieszkały na tonącym statku. Poczucie winy Lucy stawało się coraz silniejsze. Bez przerwy rozprawiała o tym, czy powinna dołączyć do kościoła, czy nie.

W Boże Narodzenie stara misjonarka, panna Gillespie, ciotka młodego pana Gillespie, wróciła do domu z Indii na urlop. Towarzystwo Pomocy Kobiet zorganizowało specjalne spotkania z nią. Na nich ta wysoka, licząca sobie sześćdziesiąt cztery lata kobieta o ciemnobrązowych włosach, z wąsikiem, niemal krzyczała, godzinami opowiadając o dziele swojego życia. Rozdawano fotografie. Byli na nich chłopcy o delikatnych licach oraz młodzi mężczyźni z białymi przepaskami na biodrach i kolczykami w uszach. Następnie pokazano tych samych chłopców i młodych mężczyzn w zabrudzonych pasiastych spodniach i z koszulami wyłożonymi na spodnie. Było kilka fotografii kobiet, nieostrych, na których unosiły one dłonie, aby zakryć swoje twarze, albo uciekały przed chrześcijańskim okiem aparatu.

Emma i Flora nie lubiły panny Gillespie. Flora powiedziała nawet, że jest „despotyczna”. Ale Lucy bardzo ją polubiła i kilka razy odwiedziła. Potem przez trzy tygodnie mówiła tylko o wyjeździe na misję. Ponownie przejrzała wszystkie książki podróżnicze.

Flora i Emma tak naprawdę nie sądziły, że kiedykolwiek wyjedzie, ale myśl o życiu bez niej czasami przerażała to jedną, to drugą. Pod koniec trzeciego tygodnia przestała o tym mówić i zrobiła się bardzo nierozmowna.

Lucy była coraz chudsza. Skóra na jej czole wydawała się zbyt mocno napięta i choć nigdy wcześniej nie odznaczała się silnym charakterem, to Flora i Emma zauważyły, że czasami musi się hamować, żeby nie odezwać się ze złością.

Jej ruchy stały się bardzo powolne. Podczas kolacji zjadała pół kromki chleba, a drugą połowę wkładała z powrotem do pojemnika na chleb.

Flora, która miała więcej odwagi niż Emma, gdy trzeba było spojrzeć prawdzie prosto w oczy, powiedziała: – Przez nią mam poczucie, że nie jestem tak dobra jak ona.

Pewnego razu, gdy Lucy wyszła po drewno do szopki, przez piętnaście minut nie wracała. Emma, uświadomiwszy sobie nagle, jak długo jej nie ma, wybiegła na zewnątrz. Lucy, bez płaszcza i chustki, stała przed domem. Wpatrywała się w oślepiający blask słońca na lodowej skorupie pokrywającej sąsiednie pole. Wydawało się, że nuci coś pod nosem, a żarzący się jasno pas zmusił ją do przymknięcia oczu. Emma musiała złapać ją za rękę, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. Słowa już nie wystarczały.

Dzień później, nocą, zaczęły się dziać dziwne rzeczy.

Lucy prowadziła pamiętnik. Spisany był ołówkiem w zeszycie z napisem „Jumbo Gryzmoła”, skreślonym czerwonymi literami na brązowej okładce. Był to zapis jej duchowego rozwoju.

3 stycznia. Poranek znów był pogodny, Flora zrobiła pranie i rozwiesiłyśmy je w ogrodzie, chociaż nie było to łatwe ze względu na wiatr. Na obiad zjadłyśmy smaczną potrawkę z resztek jagnięciny z marchewkami, które przyniósł pan Jonson. Napisałam, że potrawka była smaczna, ale nie przełknęłam nawet kęsa. Pan wydaje się bardzo daleko. Ciągle pytam dziewczyny o to, kiedy będę mogła dołączyć, ale niczego się od nich nie dowiedziałam.

W tym miejscu Lucy przepisała trzy wersety biblijne. Czasami przez kilka dni pamiętnik składał się wyłącznie z takich cytatów.

16 stycznia. Ostatniej nocy było osiemnaście stopni poniżej zera. Musiałyśmy przynieść stary bawoli płaszcz ojca z pokoju gościnnego. Nie podobał mi się jego zapach, ale Emmie nie przeszkadzał. Gdy lampa zgasła, modliłam się długo, a chwilę po tym, jak położyłam się do łóżka, znowu poczułam, że zbliża się do mnie ta twarz. Nie mogę jej rozpoznać, ale jest bardzo duża i znajduje się blisko mojej. Wydawało mi się, że porusza ustami. Czy to nagana?

Cztery dni później po południu Lucy zaczęła płakać i przepłakała niemal cały wieczór. W końcu Emma również zaczęła płakać. Flora potrząsnęła nią za ramię, ale Lucy zostawiła w spokoju.

Emma żałowała, że nie śpi z Florą zamiast z Lucy, bo mogłyby porozmawiać o niej na osobności.

Flora powiedziała: – Cóż złego ona zrobiła, Emmo? Dlaczego miałaby rozpaczać nad swoją duszą?

Emma powiedziała: – Zawsze była uosobieniem dobroci.

20 stycznia. Nareszcie, nareszcie zrozumiałam, co muszę zrobić – zaczęła – a raczej przestałam się tym zadręczać. Dołączę do kościoła tak szybko, jak tylko będę mogła. Ale zamierzam dołączyć do kościoła baptystów, i nie wolno mi wcześniej nic wyjawić Florze ani Emmie. Nie mogę jeść, jestem tak szczęśliwa. Ostatniej nocy o czwartej wiał okropny wiatr. Myślałam, że połamie wszystkie drzewa, słyszałam trzask gałęzi uderzających o dom. Myślałam, że przewróci się komin. Dom zatrząsł się i pomyślałam o Domu zbudowanym na Skale. Byłam okropnie przestraszona. Emma się nie obudziła. Ciągnęło się to przez wiele godzin w ciemności i modliłam się, abyśmy wszystkie zostały szczęśliwie ocalone. Potem nastała cisza. Było bardzo ciemno, a moje serce waliło jak młot, myślałam, że umieram. Nie mogłam przywołać słów modlitwy. Nagle cichy głos zaczął mówić u wezgłowia łóżka. Nie mogłam rozróżnić słów, nie były to dokładnie te słowa, jakie znałam, ale zdawało mi się, że je rozumiem. Co za ciężar spadł mi z serca! Potem byłam tak szczęśliwa, że obudziłam Emmę i powiedziałam: – Emmo, Emmo, Chrystus jest tutaj. Był tu teraz, w tym pokoju. Wstań i módl się ze mną. – Emma wstała z łóżka i uklękła, a potem powiedziała, że podłoga jest zimna, i chciała wsunąć dywanik pod kolana. Powiedziałam: – Nie, Emmo. Po co dywany, skoro Chrystusowa miłość ogrzewa nasze serca? – Po tych słowach już nie protestowała, a ja długo modliłam się za Florę. Gdy wróciłyśmy do łóżka, powiedziałam Emmie o głosie, który słyszałam.

Następnego dnia Lucy wezwała pastora baptystów i powiedziała mu, że postanowiła dołączyć do jego kościoła. Był bardzo surowy, starszy od pastora prezbiteriańskiego, i Lucy od razu poczuła, że jest znacznie lepszym człowiekiem.

Ale pojawił się problem, którego nie wzięła pod uwagę. Teraz gorliwie wierzyła w sens pełnego zanurzenia praktykowanego przez baptystów, zgodnie z ich rozumieniem metody Jana Chrzciciela. Bez tego nie mogła dołączyć, a rzeka oczywiście była zamarznięta. Będzie musiała poczekać, aż spłynie lód.

Zniosła to z trudem. W swoim pragnieniu chrztu i rozczarowaniu, jakie ją spotkało, zapomniała, że zamierzała nie mówić siostrom o swojej zmianie wyznania. Wyglądało na to, że nie mają nic przeciwko, ale kiedy zapytała o nie, powiedziały, że nie planują zmieniać swojego wyznania razem z nią.

Była tak podekscytowana, że kazały jej iść spać o piątej po południu. Emma zawinęła w płótno gorącą fajerkę z pieca, by ułożyć ją pod jej stopami.

25 stycznia. Zeszłej nocy czułam się bardzo źle i dużo płakałam. Przypomniałam sobie, jak matka zawsze dawała mi wszystko, co najlepsze, bo byłam najmłodsza, a ja wszystko brałam i nie myślałam o swoich siostrach. Emma powiedziała: – Na litość boską, Lucy, przestań płakać. – Wyjaśniłam jej wszystko i złagodniała. Wstała i zapaliła lampę. Światło lampy na jej twarzy sprawiło, że rozpłakałam się na nowo. Poszła i obudziła Florę, która włożyła na siebie swój szary szlafrok, weszła do pokoju i usiadła na bujanym fotelu. Chciała mi coś zaparzyć, ale powiedziałam: Nie. Lampa zaczęła kopcić. Dym sięgał sufitu i pachniał bardzo mocno i słodko, jak pelargonia. Zaczęłam płakać i śmiać się równocześnie. Flora i Emma rozmawiały ze sobą, ale zdawało mi się, że także inni ludzie coś mówili, i ten głos u wezgłowia.

Kilka dni później Lucy bardzo posmutniała. Nie była w stanie się modlić ani nic zrobić w domu. Cały dzień przesiedziała przy oknie.

Po południu wskazała ręką drogę, która biegła w stronę gór pomiędzy dwoma rzędami drzew, i powiedziała: – Floro, jakie to ma znaczenie, dokąd prowadzi droga?

Emma i Flora rozpruły niebieską jedwabną sukienkę Emmy i przerabiały ją na bluzkę. Mól pełzł po szybie okna. Emma powiedziała: – Lucy, przynieś packę.

Lucy wstała, następnie usiadła i powtórzyła: – Jakie to ma znaczenie?

Wyciągnęła zeszyt i zapisała w nim z pamięci wszystkie zwrotki „Powróć, o niebieska gołębico, powróć”.

Po kolacji wydawała się weselsza. Wieczorami siadały teraz w kuchni, bo było w niej cieplej. Za całe oświetlenie służyła jedna lampa, więc w pokoju było dość ciemno, dzięki czemu uwidaczniały się czerwone kręgi wokół fajerek pieca.

Lucy nagle wstała.

– Emmo, Emmo, Floro. Widzę Boga.

Wskazała na piec.

Mój Boże, Bóg siedział na kuchennym piecu i świecił się, żarzył, wypełniając całą kuchnię pysznym ciepłem i zapachem tłuszczu oraz słodyczy.

Lucy bardziej była świadoma jego ciała niż twarzy. Jego piękny, masywny płomień rozchodził się promieniście jak słonecznik. Rozjaśniał twarze Flory i Emmy po obu stronach pieca. Piec nie był w stanie go sparzyć.

– Jego stopy tkwią w piekle – powiedziała siostrom.

Potem przez długi czas Lucy była szczęśliwa i wszystko wyglądało niemal tak, jak poprzedniej zimy, z wyjątkiem tego, że Lucy sama chodziła do kościoła baptystów i na spotkania modlitewne.

Często mówiła o dołączeniu do wspólnoty. Raz lub dwa razy zdarzyło się, że gdy ktoś chciał dołączyć zimą, w lodzie wykuwano otwór, który służył za chrzcielnicę. Lucy błagała pastora, aby i dla niej tak zrobić, ale ten czuł, że w jej przypadku nie jest to konieczne.

Jeden z owych ludzi był farmerem, który przestał pić i maltretować żonę. Sam wykuł dla siebie przerębel. Drugi był młodym człowiekiem, również nawróconym pijakiem, już nieżyjącym.

Flora powiedziała: – Och, Lucy, zaczekaj, aż spłynie lód.

– Tak – powiedziała z goryczą Lucy – aż moja dusza zostanie na wieki potępiona.

Modliła się o wczesną wiosnę.

Dziewiętnastego marca Flora obudziła się i usłyszała znajomy dźwięk, słyszany tu co roku – przytłumiony ryk, któremu towarzyszył odgłos tłuczonego szkła.

„Dzięki Bogu – pomyślała. – Teraz może nawet Lucy nie będzie chciała być ochrzczona”.

Wszyscy słyszeli, jak lód zaczął pękać pomiędzy wzgórzami, i zgromadzili się na moście. Lucy, Emma i Flora też poszły. Lód wystrzelił w górę lśniącymi, wysokimi na piętnaście czy dwadzieścia stóp ścianami, w sam raz do niebiańskich pałaców, a następnie powoli ruszył w dół rzeki.

Raz po raz pojawiała się plama ciemnej, brązowawej wody. Rozdrażniło to Lucy, która wyobrażała sobie wodę, w jakiej zostanie ochrzczona, jako krystalicznie czystą albo jasnoniebieską.

Chrzest miał miejsce dwudziestego czwartego. Niczym się nie różnił od innych – mieszkańcy wsi byli wręcz przyzwyczajeni do tak wczesnych chrztów, choć zwykle dotyczyły one gorliwych młodych mężczyzn.

Na brzegu stało kilka powozów należących do członków chóru, którzy stali w płaszczach i kapeluszach, trzymając po jednym hymnarzu na trzy lub cztery osoby. Większość świadków stała na moście, gapiąc się w dół. Oczywiście zawsze jakiś chłopiec albo młody człowiek ośmielił się splunąć przez barierkę.

Woda była mętna, wysoka, z plamami żółtej piany. Niebo wydawało się jedną wielką chmurą, szarą i misternie pofałdowaną. Flora zauważyła lodowate korzenie drzewa sięgające rzeki i ośnieżone brzegi, żółte jak piana.

Szata pastora, którą zakładał tylko na takie okazje, falowała, dopóki woda nie ściągnęła jej do dołu. W ręku trzymał czystą, złożoną chusteczkę, aby w odpowiednim momencie zakryć nią usta Lucy. I ona miała na sobie szatę, dzięki której wyglądała na wyższą i szczuplejszą.

Chór śpiewał słowa: „Idę, Panie, idę ku Tobie”, które zawsze przeciągali, oraz „Zbierzmy się nad rzeką, gdzie stąpały jasne aniołów stopy”. Po chrzcie mieli zaśpiewać coś radosnego i szybszego, ale siostry nie zostały, żeby posłuchać.

Lucy zniknęła cicho pod wodą, a Flora i Emma pomyślały, że już nigdy nie wypłynie.

Flora trzymała w gotowości ciężki płaszcz Emmy, żeby ją nim otulić. Dość nietypowo, Emma siedziała w powozie, pożyczonym od pani kapitanowej Green, aby ruszyć do domu, gdy tylko Lucy wyjdzie na brzeg. Trzymała lejce i musiała się powstrzymywać, żeby drugą ręką nie sięgnąć po bat.

W końcu było po wszystkim. Usadziły ociekającą wodą Lucy pomiędzy sobą. Jej włosy opadły. Dzięki Bogu nie mieszkały daleko od rzeki!

Następnego dnia mocno bolała ją głowa. Emma i Flora opiekowały się nią przez tydzień, ale później przeziębienie zagnieździło się w jej piersi. Nie chciała położyć się do łóżka. Wszystko, do czego były w stanie ją zmusić, to żeby położyła się na kanapie w kuchni.

Pewnego popołudnia myślały, że ma wysoką gorączkę. Później tego samego dnia Bóg znowu nawiedził ich kuchnię. Lucy podeszła do pieca, krzycząc na całe gardło.

Emma i Flora odciągnęły ją do tyłu, ale nie na tyle szybko, żeby nie oparzyła sobie dotkliwie prawej ręki.

Tamtej nocy sprowadzili lekarza, ale kolejnej Lucy zmarła, wykrzykując ich imiona.

Dzień, w którym została pochowana, był pierwszym przyjemnym dniem kwietnia, i mieszkańcy wsi przybyli licznie, mimo że drogi tonęły w błocie. Jed Leighton ofiarował piękną roślinę, którą przysłał z miasta, obsypaną białymi kwiatami. Wszyscy inni ścięli swoje pelargonie – czerwone, białe i różowe.

1937

Przełożył Juliusz Pielichowski

Morze i jego brzeg

Pewnego razu na jednej z naszych dużych publicznych plaż zatrudniono człowieka do sprzątania papierków. W tym celu wyposażony został w kij, a raczej laskę zakończoną długim, wypolerowanym gwoździem.

Ponieważ pracował wyłącznie nocami, gdy plaża była opustoszała, dostał także podręczną latarnię.

Na resztę jego ekwipunku składały się duży druciany kosz do spalania papieru, pudełko zapałek oraz mały domek.

Domek był bardzo interesujący. Drewniany, z dwuspadowym dachem, posadowiony był na palach zatkniętych w piasku i miał wymiary cztery na cztery na sześć stóp. Nie posiadał okna ani drzwi, ani żadnego wyposażenia. Nie było nawet miotły, więc od czasu do czasu nasz przyjaciel klękał i dłońmi wymiatał na zewnątrz piasek, który naniósł do środka.

Gdy wiatr na plaży robił się zbyt silny albo przenikliwie zimny, albo kiedy był zmęczony lub chciał poczytać, zostawał w domku. Pozwalał, by jego nogi zwieszały się przez próg, lub podwijał je pod siebie.

Dom ten przywodził na myśl bardziej ideę domu aniżeli prawdziwe mieszkanie. Mógłby zostać umieszczony na obu końcach skali wyobrażeń o tym, czym jest dom. Byłby to idealny domek do zabawy dla dziecka albo idealne mieszkanie dla dorosłego, bo wszystko, co sprawia, że większość domów jest uciążliwa, zostało z niego usunięte.

Było to schronienie, ale służące nie do życia, lecz do myślenia. W porównaniu do zwykłego domu było tym, czym uroczyste nakrycie głowy myśliciela jest w porównaniu do zwykłego kapelusza.

Oczywiście, zgodnie z prawami natury, plaża powinna być w stanie sama utrzymać się w czystości, jak koty. Wszyscy przecież nieraz widzieliśmy:

jak w odwiecznym kapłańskim mozole

Wody mórz obmywają ludzkich lądów brzegi.

Ale tempo dzisiejszego życia jest zbyt szybkie. Nasze prasy wypluwają z siebie zbyt dużo zadrukowanego papieru, który w dziwny sposób trafia do naszych mórz i na ich brzegi, by natura sama mogła się z nim uporać.

Tak więc pan Boomer, Edwin Boomer, mógł właściwie powiedzieć, że dołączył do owego stanu „kapłańskiego”.

Każdej nocy wędrował po ciemku tam i z powrotem ponad półtora kilometra z latarnią i kijem w ręku, a także z jutowym workiem na papier na plecach – był to malowniczy obrazek, pod wieloma względami jak u Rembrandta.

Edwin Boomer wiódł tak literackie życie, jak tylko można wieść. Żaden poeta, powieściopisarz czy krytyk, ani nawet ci, którzy pochylają się nad swoimi biurkami przez osiem godzin dziennie, nie są w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo koncentrował się on na życiu liter.

Jego głowa, zanurzona w niewielkim obłoku światła rzucanego przez latarnię, była nieustannie przechylona do przodu, podczas gdy oczy przeszukiwały piasek albo studiowały kartki i świstki papieru, które znalazł.

Czytał bez przerwy. Jego ramiona zaokrągliły się i wkrótce po tym, jak podjął się swoich obowiązków, zmuszony był zacząć nosić okulary.

Kawałki papieru, które na pierwszy rzut oka nie wyglądały interesująco, wrzucał do worka; pozostałe, które zamierzał przestudiować, upychał w kieszeniach. Rozprostowywał je później w domku na podłodze.

Konieczność dokonywania takiej selekcji sprawiła, że stał się doskonałym sędzią.

Czasem nakłuwał gwoździem bezwartościowe albo niezadrukowane kawałki papieru jeden za drugim, aż wypełniał się on nimi od miejsca, które można by nazwać rękojeścią, po sam czubek. Przypominał wtedy jeden z tych sprzętów biurowych, jakie widywało się kiedyś na biurkach niefrasobliwych ludzi interesu oraz lekarzy. Czasami przykładał do takiego pliku papieru zapałkę i kroczył z nim uniesionym w górę jak z pochodnią, jakby były to jego popłacone rachunki albo jedno z tych ognistych dań mięsnych, nazywanych kebabem, serwowanych w rosyjskich i syryjskich restauracjach.

Prócz lektury oraz owych przelotnych iluminacji kawałki papieru, a zwłaszcza gazety, służyły mu do innych celów. Zimą wkładał je na przykład pod płaszcz, aby ochronić się przed chłodnym wiatrem od morza. O tej porze roku, z tego samego powodu, układał je też w kilku warstwach na podłodze domu. Z jednej ze swoich dogłębnych lektur dowiedział się, że tusz używany do druku gazet czyni je użytecznymi w walce z przykrymi zapachami, ale on sam nie znajdował dla nich takiego zastosowania.

Znał wszelkie właściwości papieru, we wszystkich stadiach namoczenia i suchości. Mokra gazeta jedynie lekko prześwitywała. Przyklejała się do stóp i dłoni, ale zamiast się rozedrzeć, rozpadała się powoli na strzępy w sposób, który uważał za raczej obrzydliwy.

Jeśli papier był naprawdę wymoczony w morzu, można było formować go w kule lub inne kształty. Raz czy dwa, gdy był pijany (Boomer zwykle kilka razy w tygodniu przychodził do pracy w takim stanie), próbował nawet niezdarnie go modelować. Ale gdy tylko popiersia i zwierzęta, które stworzył, wyschły – spalił je wszystkie.

Gazety szybko zmieniały kolor na żółty, nawet po jednym dniu. Czasami znalazł jakąś sprzed dwóch dni, którą ktoś niedbale wyrzucił – nie do końca złożoną, na wpół zmiętą. Unosząc ją do światła latarni, jeszcze przed doniesieniami o wojnach i morderstwach, zauważał pożółkłe kąciki białych arkuszy oraz zewnętrzne strony kontrastujące z wewnętrznymi. Bardzo stary papier przybierał niemal barwę piasku.

W noce, w które Boomer był najbardziej pijany, morze wypełniało się benzyną i było bardzo niebezpieczne. Z przerażeniem spoglądał na nie przez ramię po każdym zdaniu, które przeczytał, i rozpalał ognisko w głębi plaży. Było olśniewające, oleiste i łatwopalne. W takich chwilach był tak niemądry, że wydawało mu się, iż może je podpalić, i zniszczyć w ten sposób swoje jedyne źródło dochodu.

W wietrzne noce trudniej było sprzątać plażę i wówczas pan Boomer bardziej przypominał myśliwego niż kolekcjonera.

Ale lot gazet był interesującym widowiskiem. Wielokrotnie porównywał go z lotem ptaków, które od czasu do czasu pojawiały się w zasięgu światła latarni.

Ptak, rzecz jasna, kierując się rozumem oraz odwiecznym zwyczajem, jak i pragnieniem oznaczającym zwykle chęć dotarcia do jakiegoś miejsca lub zdobycia czegoś, leciał po linii prostej albo zakosami, które jednak układały się w linię. Można było odróżnić jego skrupulatny lot, gdy chciał coś zdobyć, od lotu na pokaz.

Ale strzępy papieru nie miały oczywistego celu, rozumu ani poczucia przynależności do rasy czy grupy. Unosiły się i opadały, niezdecydowane wahały się i poddawały wiatrowi, leciały wprost ku zagładzie w morzu albo obracały się w powietrzu, by upaść na piasek i już więcej się nie poruszyć.

Jeśli jakiś ruch był ich ulubionym, to wydaje się, że był to ukośny ślizg z kołysaniem na boki.

Subtelniej korzystały z prądów powietrza i bardziej ulegały ich kaprysom niż uparte zazwyczaj ptaki. Nie przechwalały się swoimi sztuczkami i wydawały się nieświadome odwagi i brawury, którymi się wykazywały, jak również Boomera, czekającego tylko, by schwytać je na zaostrzony gwóźdź.

Grzbiet pośrodku dużych gazet zachowywał się jak swego rodzaju kręgosłup, ale praca skrzydeł nie była skoordynowana. Brukowce latały trochę lepiej niż duże arkusze poważnych gazet. Pomięte świstki wyczyniały najbardziej nieprawdopodobne akrobacje.

W niektóre noce powietrze wydawało się ich pełne. W pijackiej wizji Boomera litery zdawały się ulatywać ze stron. Unosił w górę latarnię oraz laskę i biegł, wymachując rękami, a nagłówki i sentencje otaczały go ze wszystkich stron jak człowieka opędzającego się od stada gołębi.

Kiedy przekłuwał je swoim gwoździem, rozmyślał o Sędziwym Marynarzu i Albatrosie, ponieważ, rzecz jasna, wielokrotnie natknął się na ten złowieszczy poemat.

Najlepsze rezultaty osiągał w bezwietrzne noce, gdy kilka porannych godzin mógł poświęcić tylko sobie. Układał się w domku ze skrzyżowanymi nogami i zawieszał latarnię na gwoździu, który wbił na odpowiedniej wysokości. Pełne drzazg ściany migotały i jego maleńkie miejsce robiło się całkiem przytulne.

Jego lektury można było podzielić na trzy grupy i on sam klasyfikował je w ten sposób w swoich myślach.

Do pierwszej i zarazem najobszerniejszej grupy zaliczało się wszystko to, co zdawało się mieć związek z nim samym oraz z jego zajęciem, należały tu też wszelkie instrukcje lub ostrzeżenia, jakie się do niego odnosiły.

Do drugiej: rozpalające jego wyobraźnię historie innych ludzi, których kariery śledził dzień po dniu w gazetach i fragmentach książek oraz listów, i których kolejnych przygód zawsze wypatrywał.

Do trzeciej: rzeczy, których w ogóle nie pojmował, które kompletnie go oszałamiały, a jednocześnie tak bardzo interesowały, że odkładał ich lekturę na później. Starał się, wręcz obsesyjnie, dopasować je najpierw do pierwszej, a następnie do drugiej kategorii.

Oto kilka przykładów z każdej z grup.

Z grupy pierwszej:

Adept na drodze duchowego rozwoju osiągnie tym lepsze wyniki, im bardziej zdecydowanie odsunie się od wszystkich swych przyjaciół i znajomych, i wszelkich ziemskich trosk, na przykład gdy opuści dom, w którym mieszka, wyprowadzi się do innego domu lub pokoju, w którym będzie mógł przebywać w kompletnej samotności... [niewyraźne] dochodzi do punktu, w którym wykorzystuje swoje naturalne zdolności w sposób bardziej wolny, z oddaniem poszukując tego, czego najbardziej pragnie.

To, z całą pewnością, było zupełnie zrozumiałe.

Niepokoiły go raczej tego rodzaju ostrzeżenia:

Zwyczaj uważnej lektury periodyków może być słusznie zaliczony do ANTYMNEMOTECHNIK, według klasyfikacji Awerroesa, czyli czynników osłabiających pamięć, podobnie jak spożywanie niedojrzałych owoców, patrzenie na chmury i obiekty poruszające się w powietrzu (to odnosiłoby się do niego), jazda w towarzystwie wielu wielbłądów, częsty śmiech (to nie), słuchanie żartów i anegdot, zwyczaj odczytywania epitafiów na przykościelnych cmentarzach itp. (to ostatnie też).

Z grupy drugiej:

Przespała się jakieś dwie godziny i wróciła na swoje miejsce w jamie, niosąc ze sobą amerykańską flagę, którą umieściła u swego boku. Mąż przyniósł jej jedzenie i wtedy oznajmiła, że zamierza pozostać w jamie tak długo, aż Towarzystwo Pomocy Społecznej nie wycofa się z pomysłu postawienia w tym miejscu słupa.

Przez dwie noce Boomer rozmyślał o owej kobiecie. Trzeciej nocy znalazł coś, co wydawało się, jego zdaniem, rzucać nieco światła na całą sytuację. Był to kawałek strony z książki, podczas gdy pierwszy fragment pochodził z gazety.

Założenie Jaśnie Pani było takie, by w każdym momencie swojego życia korzystać z przywilejów, jakimi się cieszyła – czyniło ją to ujmująco delikatną i bardzo hojną; nie odróżniała więc małych, wyłupiastych oczu niewielkich owadów społecznych, często o szerokim polu widzenia, od...

Mogły upłynąć nawet dwie noce, albo i dwa tygodnie, zanim znalazł następny fragment tej właśnie historii.

W ramach trzeciej grupy, a więc rzeczy, które fascynowały go i zastanawiały jednocześnie, Boomer zbierał na przykład takie drobiazgi i strzępy (mały, niepodarty kawałek różowego papieru):

ZABAWNE GOGLE Z RUCHOMYMI OCZAMI. Załóż okulary, ustnik umieść w ustach. Dmuchaj, aż oczy i brwi zaczną się unosić i opadać. Ruch może być szybki albo powolny, w zależności od tego, jaki efekt komiczny jest pożądany. Jeśli, w przypadku dużej głowy, zauszniki okularów są zbyt krótkie, odegnij zakrzywioną część. Celuloid jest łatwopalny! Nie umieszczaj okularów w pobliżu źródła ognia!!

Wydawało się to należeć do zbioru ostrzeżeń odnoszących się do niego samego. O ile jednak był w stanie zastosować się do ostatniego ostrzeżenia, o tyle we wcześniejszych instrukcjach było wiele rzeczy, których nie rozumiał.

I jeszcze to, zapisane ołówkiem na papierze listowym, rozmazane, ale czytelne:

Nie czułem się najlepiej z powodu kłopotów z zębami, usunąłem trzy duże, bo czasami mnie pobolewały i działały na nerwy, i to jest powód, dla którego nie mogłem wysłać swojej pracy domowej, choć myślę, że jestem w stanie pisać jak inni Autorzy, ponieważ myślę o pisaniu więcej niż o jakiejkolwiek innej pracy, ponieważ często koncentruję się na tych zadaniach, i to wiele razy.

Panie Margolies, zastanawiam się, w jaki sposób inni Autorzy piszą do czasopism takie długie opowiadania, liczące 60 000 albo 100 000 słów, i jakie są źródła ich wyobraźni, i co dostarcza im materiału?

Byłbym bardzo zadowolony, gdybym mógł pisać takie opowiadania, jak ci Pisarze.

Chociaż Boomer nie miał tak dziecinnego pragnienia, to czuł, że postawione pytanie w jakiś sposób odnosi się do jego stylu życia. Równie dobrze, jak do niejakiego pana Margoliesa, można je było zaadresować do niego. Ale jaka była odpowiedź? Im więcej strzępów papieru zbierał i im więcej czytał, tym rzadziej czuł, że je rozumie. W pewnym sensie był zależny od „ich wyobraźni”, był wręcz jej niewolnikiem, choć jednocześnie uważał to za swego rodzaju chorobę.

Przytoczmy jeszcze jedną z zagadek, nad których rozwikłaniem głowił się nasz przyjaciel. Oto co znalazł na bardzo starym, jak gdyby zabłoconym, brązowym papierze (nie czynił rozróżnienia pomiędzy objawieniami prozy i poezji):

Jak w pokoju jednookim, który noc spowiła mroczna,

Tylko ta strona jedna, której wzrok nie dosięga,

Zezwala światłu cienką strużką wniknąć do środka –

I rozjaśnia się białym, błyszczącym gobelinem

W setkach kształtów, które w przestrzeni zawisają,

Wdzierają się raźnie i tłoczą w wąskiej szczelinie,

I na jasnej ścianie w niejasnym tańcu igrają.

Przypominało to coś, czego doświadczył. Po pierwsze, jego domek także wydawał mu się „pokojem jednookim, który noc spowiła mroczna”, a po drugie – całe życie spędzał nocami na brzegu morza. Ale przede wszystkim kawałki papieru unoszące się w powietrzu, jak i to, co na nich wydrukowano, były owymi „setkami kształtów”.

Czyż nie powinniśmy dodać, że zanim mógł sobie pozwolić na to, by oddać się lekturze, Boomer zwykle nie był już aż tak pijany? Moc alkoholu słabła. Nadal czuł się samotny i miał o sobie wysokie mniemanie, ale był także nadzwyczaj świadomy.

Co właściwie to wszystko znaczyło?

Albo z powodu owadzich armii w rodzaju tych, które nieustannie oblegały jego oczy, albo dlatego, że tak właśnie było, również świat – cały świat, który widział – zdawał się zaistnieć przed laty tylko po to, by ujrzeć go w druku.

Boomer uniósł latarnię i obserwował, jak biegus krząta się po plaży, tu i tam, jakby na oślep.

Dla jego wytężonego wzroku prezentował się on niczym znak interpunkcyjny postawiony wobec „krągłych, uderzających o brzeg fal”. Zostawiał za sobą odciski nóżek. Jego pióra były pstre i, zwłaszcza na wąskich brzegach skrzydeł, widać było znaki, które wyglądały jak litery – gdyby tylko mógł zbliżyć się wystarczająco, by je odczytać.

Czasami ludzie, którzy odwiedzali plażę w ciągu dnia i których nigdy nie spotykał, odczuwali potrzebę, by napisać coś na piasku. Boomer był przekonany, że usuwanie tych napisów najpewniej również należy do jego obowiązków. Opuszczając w dół latarnię, starannie je ścierał: „Szkoła im. Franciszka Ksawerego”, „Lillian”, „Co do cholery?”.

Nawet piasek, gdy brał jego drobinę i podstawiał pod samo oko, wyglądał trochę niczym zadrukowany papier, zmielony albo przeżuty.

Jednak najprzyjemniejszy podczas tych długich, pracowitych nocy był moment, gdy już uprzątnął przydzielony mu obszar i mógł podpalić papier zgromadzony w drucianym koszu.

Jego głowa była już dostatecznie rozpalona od alkoholu i lektur, ale stawał jak najbliżej gorącego żaru trawiącego papier i obserwował niecierpliwie każdy etap jego spopielania.

Płomień rozprzestrzeniał się po papierze równomiernie, bez pośpiechu, a po chwili czarna kartka wykręcała się albo obracała na drugą stronę. Opadała, zwijając się w kształty, które czasami przypominały piękne przedmioty z kutego żelaza, by następnie rozpaść się pod najlżejszym powiewem.

Duże płaty poczerniałego papieru, wciąż skrzące się czerwono na brzegach, ulatywały w niebo. Jego wzrok podążał za nimi – nigdy wcześniej nie widział tak mądrych, rozedrganych ruchów.

Po wszystkim zostawały kruche arkusze popiołu, białe jak niegdyś papier i miękkie w dotyku, albo przypominające wiązkę szarych piór jak u perliczki.

*

Chodziło o to, żeby na koniec wszystko zostało spalone. Wszystko, dosłownie wszystko musiało zostać spalone, nawet te oszałamiające strzępy, które nosił ze sobą całymi tygodniami i miesiącami. Palenie papieru było jego zajęciem, dzięki któremu zarabiał na życie, ale przede wszystkim nie mógł pozwolić, by jego kieszenie za bardzo się wypełniły lub żeby jego domek został zaśmiecony.

Chociaż Edwin Boomer lubił ogień, to nie cieszyła go jego nieuchronność. Zostawmy go teraz w jego domku, o czwartej rano, z wybraną lekturą, na otaczającym go zewsząd pogorzelisku, z jasno świecącą latarnią. Jest to niezwykle malownicza scena, pod wieloma względami jak u Rembrandta, ale pod wieloma jednak nie.

1937

Przełożył Juliusz Pielichowski

W więzieniu

Nie mogę doczekać się dnia, w którym zostanę uwięziony. Dopiero wtedy zacznie się moje życie – moje prawdziwe życie. Jak to ujął Nathaniel Hawthorne w Biurze wywiadu, „pragnę odkryć swoje miejsce na tym świecie, prawdziwie moje, moją właściwą domenę, którą Natura dla mnie przeznaczyła... i której na próżno szukam przez całe swoje życie”. Choć ja nie jestem tak nostalgiczny ani też nie szukam na próżno „przez całe swoje życie”. Od wielu lat wiem, jakie są moje talenty i jaka jest „moja właściwa domena”, i od zawsze pragnąłem się jej poświęcić. Gdy już nadejdzie ten dzień i formalności dobiegną końca, będę wiedział dokładnie, jak zabrać się do pracy, którą „Natura dla mnie przeznaczyła”.

Czytelnik, a także moi przyjaciele, zwłaszcza ci, którzy znają mój tryb życia, mogą oponować, że w moim przypadku jakiekolwiek uwięzienie jest niepotrzebne, ponieważ już dziś żyję w stosunku do społeczeństwa tak, jakbym był zamknięty w więzieniu. I choć nie mogę temu zaprzeczyć, to chcę jedynie wskazać na filozoficzną różnicę, jaka istnieje pomiędzy Wyborem a Koniecznością. Mógłbym teraz żyć tak, jakbym był zamknięty w więzieniu, a nawet zamieszkać w pobliżu więzienia lub w nim, i żyć zgodnie z więzienną rutyną co do najdrobniejszego szczegółu – a mimo to byłbym niczym „minister bez teki”. Wierzę, że egzystencja w hotelu, która obecnie jest moim udziałem, pod wieloma względami może być przyrównana do życia w więzieniu: są tu korytarze, pokoje przypominające cele, a także liczna grupa niezwiązanych ze sobą ludzi, którzy pomieszkują tu z bardzo różnych powodów, jakimi każdy z nich się kieruje; ale różnice wciąż wydają mi się ogromne. No i oczywiście w każdym hotelu, nawet tym najskromniejszym, nie sposób przeoczyć „dekoracji”, tureckich dywanów, mosiężnych gaśnic, haczyków w oknach i tak dalej – a śmieszne byłoby wyobrażanie sobie w takim otoczeniu, że jest się w więzieniu! Na przykład pokój, który teraz zajmuję, jest wyłożony nieciekawą tapetą, na której wzór składają się srebrne paski o szerokości około półtora cala, biegnące z góry na dół, położone w równych odstępach od siebie. Umieszczone są – bo wydają się umieszczone jakby od wewnątrz – na wzorze kwitnącej winorośli, który rozciąga się na całej ścianie na wyblakłym brązowym tle. Teraz, w nocy, gdy lampa jest zapalona, srebrne paski odbijają światło i lśnią, i wydaje się, że odznaczają się trochę na tym tle, a raczej że od owych winorośli i kwiatów mnie odgradzają. Niemal potrafiłbym sobie wyobrazić, gdyby miałoby to jakikolwiek sens, że znajduję się wewnątrz dużej srebrnej klatki dla ptaków! Ale to tylko żart, fantazja na temat moich prawdziwych nadziei i ambicji.

Trzeba być w środku, to podstawowy warunek. A jednak słyszałem o położonych z dala od innych wioskach czy miasteczkach na wyspach, w naszych południowych stanach, gdzie więźniowie w ogóle nie są uwięzieni! Ubierają charakterystyczne uniformy – najczęściej jest to dobrze znany, malowniczy strój w czarne i białe poziome pasy, z furażerką uszytą z tego samego materiału – i czasami, choć nie zawsze, zakuci są w kajdany. Każdego ranka stawiają się do pracy, aby wykonywać przydzielone im w mieście zadania, lub wybierają sobie inne prace spośród tych, które mają do dyspozycji. Widziałem na własne oczy, jak pompują wodę, zamiatają ulice, a nawet pomagają gospodyniom myć okna lub trzepać dywany. Jedną z najbardziej niezwykłych scen, jakie kiedykolwiek widziałem, pod względem zróżnicowania kolorystycznego, była grupa owych wolnych więźniów, w ich czarno-białych pasiakach, polewających czy też w inny sposób pielęgnujących dużą kępę tropikalnych krzewów na trawniku przed budynkiem użyteczności publicznej. Składało się na nią kilka odmian krzewów i roślin, z których każda miała intensywnie kolorowe, wyraźnie odcinające się liście. Pamiętam, że jedna z nich charakteryzowała się długimi, przypominającymi nożyki liśćmi, skręcającymi się w luźne spirale, które na górze były fuksjowe, a od spodu ochrowe. Inna miała duże, płaskie liście, błyszczące i ciemnozielone, na których wiły się kremowożółte, wspaniałe arabeski. Wzory te, kontrastujące ze śmiałymi paskami więziennego munduru, tworzyły niezwykły, jakby kwiatowy wzór.

Więźniowie, jeśli można ich tak nazwać – bo musiał się nad ich życiem unosić wieczny niepokój tych wszystkich półśrodków, gdy „nie wiesz, gdzie właściwie jesteś” – mieli jeden obowiązek: stawić się w więzieniu, ich „kwaterze głównej”, o dziewiątej, w celu zamknięcia na noc. I dano mi do zrozumienia, że zdarza się dość często, że jeden czy drugi, gdy spóźni się kilka minut, nie jest wpuszczany do środka! – i czasami wracają do swoich domów, jeśli pochodzą z okolicy, albo kładą się i śpią wprost na schodach więzienia, w którym są trzymani pod kluczem. Ale ta krótkowzroczna i trochę niepoważna koncepcja więzienia nigdy mnie nie zadowoli; nigdy nie zgodziłbym się na takie warunki uwięzienia – za nic w świecie!

Być może moje wyobrażenia na ten temat wydają się zbyt wybredne. Może się wydawać śmieszne, że w ten sposób wykładam warunki swojego uwięzienia. Ale niech będzie mi wolno powiedzieć, że poświęciłem temu zagadnieniu większość swoich myśli i spostrzeżeń w ciągu kilku ostatnich lat, i wierzę, że przemawiają przeze mnie nie tylko egoistyczne pobudki. Książki traktujące o uwięzieniu lubię chyba najbardziej z całej literatury i przeczytałem ich wiele, choć oczywiście często odczuwa się zawód w zakresie omawianego tu tematu. Weźmy chociażby Ogromny pokój. Jakże zazdrościłem autorowi tej książki! Ale było w niej coś sztucznego, coś, co nie dawało mi spokoju, dopóki nie uświadomiłem sobie, że powodem tego stanu rzeczy był fakt, iż autor, przez cały czas, gdy pozostawał uwięziony, miał wewnętrzne przekonanie, że ostatecznie zostanie uwolniony – i był to rodzaj skazy, czy raczej bańki, której przeznaczeniem było wypłynąć na powierzchnię i pęknąć. Mogło to być powodem niekończących się żartów, które tak bardzo mnie irytowały. Wydaje mi się, że lubię humor, nie mniej niż wszyscy, jak mówią, ale zawsze uważałem to za bardzo smutne, że tak wielu inteligentnych ludzi wierzy dziś, że wszystko, co się im przydarza, musi być zabawne. Ta wiara w pierwszej kolejności stawia pod znakiem zapytania sens rozmowy, jak również pisania listów, i czyni je monotonnymi, a następnie przenika głębiej, aby zepsuć naszą zdolność obserwacji i zrozumienia – a przynajmniej tak mi się wydaje.

Kiedyś bardzo podobał mi się Hrabia Monte Christo, choć teraz wątpię, czy byłbym w stanie go przeczytać, z jego obnażaniem „niesprawiedliwości”, jakże romantycznym kopaniem tunelu, poszukiwaniem skarbów i tak dalej. Skoro jednak czuję, że mogę być mu wiele dłużny, a nie chcę pomijać ani lekceważyć żadnego wpływu, nawet z czasu dzieciństwa, to wymieniam tutaj ten tytuł. Ballada o więzieniu w Reading była kolejnym poświęconym temu tematowi dziełem, którego nigdy nie trawiłem – wydawało mi się, że jego treść, być może o wielkim znaczeniu dla innych, nie ma nic wspólnego z tematem, o którym tu mowa. „Namiot błękitu tak mały, że tylko/ W więziennej mowie może «niebo» znaczyć” wydaje mi się kompletnym nonsensem. Jestem przekonany, że widok nieba nawet wielkości dziurki od klucza wystarczyłby, w swej ślepej, niebieskiej nieskończoności, by dać komuś – nawet komuś, kto nigdy go nie widział – adekwatne wyobrażenie o niebie. A jeśli chodzi o nazywanie go „niebem” – przecież wszyscy nazywamy to niebem, czyż nie? Nie widzę w tym nic żałosnego, jak się tu sugeruje. Dajcie mi raczej Wspomnienia z domu umarłych Dostojewskiego. Nawet jeśli wydaje się, że istnieje tam pewna niejasność co do statusu więźniów, to przynajmniej jeden z nich, pozostających w rękach władzy, zdaje sobie sprawę z ograniczonych możliwości położenia, w jakim się znalazł. Co do często publikowanych bestsellerów pisanych przez strażników, katów, dozorców i tym podobnych, to nigdy nie czytałem żadnego z nich, ponieważ byłem zdecydowany pozostać przy swoim punkcie widzenia i nie chciałem wprowadzać żadnych elementów samoświadomości do mojego przyszłego zachowania, którego mógłbym tym samym nigdy nie doświadczyć.