Magnetyczna góra - Réka Mán-Várhegyi - ebook

Magnetyczna góra ebook

Réka Mán-Várhegyi

0,0

Opis

 

Okrzyknięta „pierwszą węgierską powieścią #MeToo” i uhonorowana Nagrodą Literacką Unii Europejskiej, jest „Magnetyczna góra” przede wszystkim wnikliwą diagnozą społeczną Węgier dekadę po transformacji. Obraz społeczeństwa, podzielonego od stulecia na dwa skonfliktowane ugrupowania – konserwatystów związanych z klasą ludową i miejskich liberałów – zostaje nakreślony na przykładzie losów głównych bohaterek: pochodzącej z proletariackiego osiedla Békásmegyer studentki Réki oraz wywodzącej się z budapeszteńskiej inteligencji Enikő, która prowadzi na uniwersytecie zajęcia z krytyki feministycznej. Powieść psychologiczno-obyczajowa o byciu kobietą w świecie rządzonym przez mężczyzn, krytyka zmurszałego systemu akademickiego, a do tego narracja ciążąca od realizmu ku surrealizmowi – to magnetyzm, któremu nie sposób się oprzeć! 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 504

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Cóż za rozpaczliwy obraz samotności i buntu powstaje w wyobraźni na myśl o Margaret Cavendish! Jakby jakiś gigantyczny ogórek rozkrzewił się w ogrodzie, dławiąc na śmierć wszystkie goździki i róże! Cóż za nieodżałowana strata, że kobieta, która potrafiła napisać: „szlachetność umysłu najwyższą jest miarą szlachectwa niewiasty”, trawiła czas na wypisywanie bzdur, popadając w pogłębiającą się niezgodę ze światem, aż w końcu stała się taką dziwaczką, że kiedy czasami opuszczała swoją samotnię, wokół jej powozu gromadził się tłum gapiów. Przykładu szalonej księżnej używano pewnie jako postrachu i ostrzeżenia wobec nazbyt przemądrzałych panienek (...).

Virginia Woolf, Własny pokój, przeł. E. Krasińska

1.

Bohaterów tej opowieści poznałam na konferencji, którą zorganizowano w jednym z węgierskich miast. Trwa ciepłe majowe popołudnie roku 2000. Jesteśmy w mieście na wschodzie Węgier, konferencja odbywa się w reprezentatywnym miejscu na głównym rynku, być może to tamtejszy ratusz. Nieopodal głucho biją dzwony, wyglądam przez okno znajdujące się za moimi plecami, widzę kwitnące w ogrodzie gnidosze, portulaki, malwy i oleandry.

W długiej sali o kształcie prostokąta stoi dwadzieścia rzędów krzeseł, wyczuwam, że nie powinnam szukać miejsca w pierwszych rzędach, dopiero przed kilkoma miesiącami dopuścili mnie do akademickiej społeczności socjologów i przede mną jeszcze wiele lat pracy, nim uda mi się pochwalić ważniejszymi osiągnięciami. Na razie nawet nie potrafię sobie wyobrazić, że pewnego dnia ja też stanę na podium i przedstawię wyniki swoich badań. Szkoda, że nie widzę wyraźnie twarzy. To dlatego, że nie noszę okularów. Mam je w torebce, ale zakładam tylko wtedy, kiedy muszę coś z daleka przeczytać, na przykład napisy w kinie albo to, co wykładowca pisze na tablicy. Ale na uczelni staram się siadać jak najbliżej.

Wykładowcami w dotychczasowych częściach konferencji byli bez wyjątku starsi mężczyźni. Sama nie wiem, skąd mam tyle odwagi, żeby półgłosem odezwać się do siedzących obok kolegów ze studiów i skomentować widoczne na konferencji nierówności w zakresie płci i wieku uczestników, zwłaszcza że o ile wśród studentów naszego kierunku kobiety stanowią mniej więcej sześćdziesiąt procent, o tyle wśród wykładowców jest ich dokładnie zero. Koledzy apatycznie pochrząkują, uprzejmie się uśmiechając, tylko jedna dziewczyna wykrzywia usta w grymasie, dając tym do zrozumienia, że wprawdzie się ze mną zgadza, ale według niej to śmieszne, żeby tak po prostu o tym mówić. Nie wiem, co ma do zaproponowania, dalsze milczenie czy wręcz przeciwnie, żebyśmy wreszcie coś z tym zrobili, tak czy siak, czuję się zawstydzona. Na długie lata zapamiętam twarz tej dziewczyny.

Przypominam sobie, że na przedpołudniowych wykładach jeszcze mogłam się skupić, potem zmógł mnie konferencyjny obiad – rosół z makaronem, paprykarz z kurczaka z kluseczkami i purée z kasztanów z bitą śmietaną – cisnęła mnie czarna spódnica, w której byłam na balu maturalnym i na egzaminie ustnym na studia, a biała koszula uciskała piersi.

Wykład zatytułowany Jak widzą siebie nawzajem Słowacy i Węgrzy wygłosił niski, kanciasty gość z Miszkolca, zaraz po nim terkotał jak maszynka autor wystąpienia zatytułowanego Teorie nacjonalizmów na przełomie tysiącleci, nie mogłam zrozumieć ani słowa.

– Te pieprzone matuzalemy nie potrafią nawet zaprezentować wykładu – stęknął ktoś siedzący blisko mnie. Fakt, większość z nich mówiła zbyt szybko, nie modulując głosu, po prostu czytali swoje wystąpienia z kartek. Pośpiech był zrozumiały, teksty są zazwyczaj dłuższe, niż wymaga tego rygor dwudziestu minut.

Kilka rzędów przede mną siedział Levente, ten, który od kilku miesięcy opowiadał wszystkim, że jest we mnie zakochany. Na zakończenie semestru obydwoje byliśmy najlepsi na roku, może od tego zapikało mu serce. Levente jest wysoki i wysportowany, ja jestem niska i gruba. W sumie nawet się lubimy. Czasami zapalimy w oknie papierosa, razem pójdziemy do bufetu czy gdzieś na kawę, albo na ławce w parku przed Muzeum obgadamy to, co usłyszeliśmy na seminarium czy wykładzie. Levente ma poczucie humoru, jest oczytany, zagląda do najważniejszych tygodników. Teraz co chwilę spogląda za siebie, wykrzywiając usta, daje mi do zrozumienia, co sądzi o wykładowcy. Levente nie bardzo mnie teraz obchodzi, mimo to wolałabym, żeby nie widział, jak zasypiam.

– Wpuście trochę tlenu, niech ktoś otworzy okno – odzywa się siedząca niedaleko nas kobieta, i jak gdyby czując, że jej pełen wyrzutu głos rozbija monotonię wykładu, ostatnie słowa wypowiada chrypliwym głosem. Nie sądzę, żeby mówiła do mnie, podobnie jak wszyscy bezradnie rozglądam się dokoła. W końcu jakaś mocno zbudowana dziewczyna podnosi się z miejsca, szuka klamki, z przodu sali milknie głos wykładowcy, widać, że tylko wtedy potrafi mówić, kiedy są na niego skierowane oczy wszystkich obecnych, kiedy nic a nic mu nie przeszkadza. Obserwujemy uchylające się okno, kilkoro z nas odsuwa się na bok, żeby skrzydło mogło się całkiem otworzyć.

Dwa żółte motyle, jak gdyby czekały, aż wpuścimy je do środka, wlatują do sali konferencyjnej. Słyszymy hałasy dochodzące z ogrodu, szum wody tryskającej z obracającego się węża. Nieopodal huczy fontanna. Czuję spokój w sercu. Już nie słyszę wykładowcy, powtarzam tylko w myślach: Réka, jesteś w dobrym miejscu. Oczyma wyobraźni widzę żywe obrazy. Brzeg jeziora latem, krzyczące dzieciaki, zapach gotowanej kukurydzy. W półśnie siedzę nad wodą na białym plastikowym krześle, nade mną falują na wietrze gałęzie wierzby płaczącej i sumaka octowca. Od strony szosy do jeziora zbliżają się starsi ludzie, kobiety w kostiumach kąpielowych i mężczyźni w kąpielówkach, na głowach mają kapelusze, chustki zawiązane na rogach w supły. Idą boso po kamienistej drodze, ich stopy już przywykły, ciała zbrązowiały od słońca, od kilkudziesięciu lat tutaj spędzają każde wakacje. Idą na plażę z uliczki obok, nie mają nawet ręczników, najwyżej kilka nadmuchiwanych zabawek plażowych, koło do pływania z kaczuszką, to dla ich wnuczka, i nadgryzionego zębem czasu dinozaura. Zbliżają się równym krokiem, przechodzą obok mnie, na ich twarzach nie widzę entuzjazmu, nie widać na nich nic, maszerują do wody.

Głowa mi opada i zrywam się z półsnu. Widzę, jak żółty motylek odrywa się od mojej spoczywającej na udach dłoni. Levente Vadkerti patrzy na mnie, kilku słuchaczy odwraca się w moją stronę. Czerwienię się. Jest mi gorąco.

Teraz stoi na podium pięćdziesięciolatek z Peczu, chyba już od dawna mówi. Jego temat to Chińczycy mieszkający na Węgrzech. Albo Ormianie. Przytacza dane, cyfry i procenty, mam wrażenie, że odczytuje kilka stron tabel. Według programu ktoś będzie teraz referował wnioski płynące z badań komparatystycznych prowadzonych nad hymnami, ale zmęczony naukowiec z Peczu ani razu nie wypowiada słowa „hymn”. Może ten od hymnu jeszcze nie przyjechał i w jego miejsce wystąpił ten od Chińczyków. Albo Ormian.

Upływa wiele minut, aż wreszcie dziękuje za uwagę i wraca na swoje miejsce.

– W tej części konferencji mamy jeszcze dwa wykłady – odzywa się moderator. Spogląda na zegarek i liczy. – Czterdziestominutowe opóźnienie! Teraz już naprawdę musimy pilnować czasu wystąpień; to ważne.

Na mównicy staje kobieta. Poznaję ją, w przerwie obiadowej stała przede mną w toalecie. Z zachwytem przyglądałam się jej ubiorowi, czekoladowobrązowemu żakietowi ze sztruksu, jaskrawoniebieskim spodniom, dżinsom w eleganckim wydaniu. Cudzoziemka – pomyślałam. Wszystkie czekałyśmy, a ona skubała sobie brwi. Zamszową torebkę trzymała pod pachą, w jednym ręku miała lusterko, w drugim pęsetkę. Obróciła twarz w stronę wpadającej przez okno smugi światła, a że torebka zsuwała się coraz niżej, przycisnęła ją udem do ściany, by uchronić przed upadkiem na ziemię. Kiedy skończyła z brwiami, z uwagą przyjrzała się efektom swego dzieła, potem zlustrowała włosy. Nasze spojrzenia spotkały się w lustrze. Odwróciła się do mnie, a ja zobaczyłam ze zdziwieniem, że ma czerwone oczy, fioletową, spękaną skórę w okolicy nozdrzy i zniszczoną, a przynajmniej sprawiającą wrażenie zmęczonej twarz.

W jedynej działającej toalecie już dawno umilkły odgłosy spuszczanej wody, zapanowała całkowita cisza, jak gdyby osoba, która, na co wszystko wskazywało, jeszcze przed momentem tam była, rozpłynęła się w powietrzu. Jednak chwilę później ta sama osoba puściła długiego bąka. Cieniutki, nieśmiały odgłos mówił, że kobieta z całej siły starała się powstrzymać, wtedy właśnie takie odgłosy brzmią nieprzyjemnie długo. Jak gdyby mały piesek zapłakał przez sen.

– Nie wytrzymam – odezwała się kobieta w żakiecie i dżinsach. Przesunęła po mnie wzrokiem, co odczułam tak, jakby to z mojego powodu była oburzona, jak gdybym to ja nie dawała jej skorzystać z ubikacji. Powiesiła torebkę na kaloryferze i delikatnie mnie odsuwając, pospieszyła do umywalki, po czym, jak gdyby zmieniła zdanie, zawróciła, ale tylko po to, żeby zabrać torebkę. – Idź przodem – powiedziała, znów mnie popchnęła, podeszła do umywalki i odkręciła wodę.

W końcu z ubikacji wyłoniła się kobieta, która puściła bąka. Z trudem wydostała się z kabiny, na ręku trzymała żakiet od kostiumu, torebkę, płaszcz i foliową torebkę z nazwą jednej z marek kosmetycznych. Może z powodu tej foliowej torebki albo wyprasowanego żakietu pomyślałam, że jest typem kobiety, która może przywiązuje dużą wagę do higieny, ale nigdy nie wyćwiczyła w sobie umiejętności koordynacji ruchowej, więc z latami pomieszczenia, które są nie tylko ciasne, ale też brudne, stanowią dla niej coraz większe wyzwanie.

– A czy ta druga ubikacja jest nieczynna? – zapytała mnie z pretensją. Oczywiście sądziła, że to ja jestem tą kobietą, która „nie może wytrzymać”.

– Tak. Jest nieczynna – odpowiedziałam. – Wisi kartka.

W kabinie zobaczyłam, że drżą mi ręce, jak zawsze, kiedy jestem spięta. Za drzwiami szumiała woda. Domyśliłam się po dźwiękach, że młodsza z kobiet polewa się od stóp do głów. Głęboko nabierając powietrza, jak gdyby zamierzała zanurkować, polewała się wodą, rozchlapywała ją i rozbryzgiwała wokół siebie. Przyszło mi na myśl, że osoba w czekoladowobrązowym żakiecie i lazurowoniebieskich dżinsach nie może wydawać takich pospolitych, bulgoczących dźwięków.

Zanim wyszłam z kabiny, starsza z kobiet już się ulotniła. Moja nowa znajoma wyciągnęła głowę spod kranu. W umywalce było pełno piany, butelka z mydłem w płynie leżała przewrócona. Kobieta ściskała marynarkę pomiędzy kolanami, jej torebka leżała na podłodze. Na dżinsach widniały mokre plamy.

– Umyłam sobie włosy – powiedziała. Musiała mówić do mnie, bo w łazience już nikogo nie było. – Nie znoszę, kiedy są tłuste.

– W końcu jest gorąco – odparłam po chwili.

Wycisnęła wodę z krótkich włosów i potrzasnęła głową jak zmoknięty pies. Krople wody rozprysnęły się po całej łazience. I po moim ubraniu. Zdziwiło mnie, że się tym nie przejęła.

Jeszcze kilka razy przeczesała włosy palcami, papierowym ręcznikiem otarła twarz, dekolt i dłonie, kolejnym wytarła się pod pachami.

– Trochę się denerwuję – powiedziała, odchodząc od umywalki. – Jest wolna.

A teraz stoi na podium. Już wyschły jej włosy, ułożone na jedną stronę wyglądają jak na wietrze.

– Temat mojego wystąpienia nie jest oczywisty – zaczyna. – Dlatego uważam, że powinnam wyjaśnić, skąd wybór takiego tematu, i przybliżyć wszystkim, o czym zamierzam mówić.

Czuję w niej jakieś nerwowe rozedrganie, mówi donośnym, ostrym głosem, każde słowo jest niczym wazon czy popielniczka rzucone w siedzących na sali słuchaczy. Nie napisała swojego wykładu, nie czyta z kartki, trzyma tylko w ręku zeszyt z notatkami, do którego będzie zaglądać podczas mówienia. Jak gdyby miała kłopot z tym, na co zwrócić największą uwagę, co podkreślić, a co w ogóle pominąć. W jej zdaniach mnożą się nadęte przymiotniki i przysłówki. Mówi już dziesięć minut, kiedy łapię się na tym, że nie mam pojęcia, o czym.

Siedzący obok mnie słuchacze coś szepcą między sobą, domyślam się, że wykład się im nie podoba. Drogi i bezdroża węgierskich badań nad antysemityzmem – czytam w programie. Kobieta nazywa się Enikő Börönd. Jest adiunktką na uczelni, na której studiuję. Jeszcze o niej nie słyszałam.

– Jak wiele osób twierdzi i jak już dziś – przerwa – słyszeliśmy od Béli, antysemityzm nie jest na Węgrzech uważany za coś, o czym należy głośno mówić, i tradycyjnie – przerwa – skłonne do niego grupy społeczne czują, że ich mniej czy bardziej antysemickich poglądów nie wypada głosić publicznie. Bardzo często, w bardzo wielu źródłach – przerwa – tak w pracach naukowych, jak i w gazetach, czytamy, że system odpornościowy znaczącej części społeczeństwa jest zaszczepiony przeciw antysemityzmowi.

Jak gdyby tylko dreptała wokół tematu. Nie wiem, czy chce przedstawić dowody na poparcie przytaczanych tez, czy też nie chce się z nimi zgodzić, to drugie o tyle wydaje mi się prawdopodobne, że każde ze zdań rozpoczyna z naciskiem i siłą. Mówi kilka słów i jakby zabrakło jej powietrza, robi przerwę. I zaczyna od nowa. Co jakiś czas się uśmiecha. Tym znaczącym uśmiechem daje do zrozumienia, że poruszana przez nią kwestia, której jedynie dotyka, nie wymaga wielu wyjaśnień, gdyż wszyscy obecni to rozumieją i wiedzą, co ma na myśli, że właśnie jest tak, a nie inaczej.

Nie trzyma się typowego dla większości wykładów powściągliwego naukowego stylu, używa potocznych zwrotów. Podoba mi się to, choć nie umiem ocenić, czy to celowy zabieg, czy też skutek niewystarczającego przygotowania.

– Z braku czasu nie będę przedstawiać szczegółów omawianej książki – przerwa – aczkolwiek to nader istotna kwestia. Jest bowiem mnóstwo przykładów tego rodzaju antysemityzmu – przerwa – setki. A nawet tysiące.

Wyciera nos i zmiętą papierową chusteczkę wciska pomiędzy kartki notatnika.

Moderator wstaje w połowie zdania, ma podkrążone oczy, jak ktoś, po kim dopiero teraz zaczyna być widać całodniowe zmęczenie, i wskazując na zegarek, przypomina, że zaraz upłynie czas przeznaczony na wystąpienie, musi się spieszyć. Enikő Börönd obiecuje, że teraz już przejdzie do istoty rzeczy, zamaszyście przerzuca kartki, papierowa chusteczka frunie w powietrzu, ale kogo to obchodzi, potrzebuje znaleźć notatki, które musi przedstawić w pozostałych do końca dziewięćdziesięciu sekundach. Zaczyna się wyścig z czasem.

Po niej znów zabiera głos mężczyzna. Metody antropologiczne w badaniach socjologicznych. Wykładowca jest adiunktem w katedrze socjologii. Jego też jeszcze nigdy nie widziałam. To już ostatni wykład, może dlatego słuchacze wyrywają się z apatii. Ożywiają się wszyscy, którzy jeszcze pozostali na sali. Socjolog jest mężczyzną w średnim wieku, ma na sobie beżową koszulę i beżowe spodnie, kolory zlewają się ze sobą, wygląda, jakby miał na sobie kombinezon. Zatrzymuję wzrok na jego wyjątkowo nieładnych, kanciastych ramionach. Robi mi się zimno, czuję obrzydzenie, choć mam świadomość, że reaguję tak, ponieważ mój biedny ojciec był nauczycielem wuefu i z głębokim przekonaniem głosił, że ludzie, po których ciałach widać, że nie uprawiali sportu, zasługują na potępienie. Ilekroć widział w telewizji otyłych polityków, anorektyczne aktorki czy niezdarnych prezenterów, zawsze rzucał następujący komentarz: „oni też mieli zwolnienie z wuefu”. Tak samo potraktowałby beżowego wykładowcę, a wraz z nim całe nauki społeczne reprezentowane przez takie oto ameby. A przecież ten człowiek w porównaniu do przygarbionych nauczycieli akademickich wydaje się ruchliwy, a nawet sprawny, często zmienia pozycję, w jakiej stoi, gorąco gestykuluje, fakt, że tylko dłońmi, podkulając łokcie i ramiona niczym dumny kogut. Kiedy mówi o ilościowych metodach badawczych, uśmiecha się jak nauczyciel, który powoli i z nieskrywaną satysfakcją wyjawia rodzicom cudownego aniołka, że owo oczko w głowie ich oszukuje, bo naprawdę to diabeł wcielony, który terroryzuje słabszych, i wcale nie jest taki mądry, jak im się wydaje. Część publiczności chichocze, co chwilę rozlega się głośny śmiech. Zapoznajemy się ze szczegółami prowadzonych w ostatnich latach badań, w których na podstawie odpowiedzi kilku tysięcy respondentów próbowano wyciągnąć wnioski co do poglądów całej populacji, a nasz wykładowca prezentuje przekonujące przykłady, że wnioski wysnuwane z takich badań mają co najmniej chwiejne podstawy. Po prostu nie da się tak skonstruować ankiet, żeby uniknąć nieporozumień. Jedyną rozsądną drogą jest praca w terenie, oczywiście nie w takim sensie, jak rozumieli to pojęcie ojcowie założyciele antropologii kulturowej, ale co dokładnie ma na myśli, tego w dzisiejszym wykładzie nie jest już w stanie omówić, niemniej w zeszytach pokonferencyjnych zamieści pełną treść opracowania, o ile oczywiście wydawca nie ograniczy objętości tekstu, który traktuje o tej kwestii.

– W ostatniej minucie wykładu, nie zagłębiając się w szczegółowe wyjaśnienia, wspomnę jeszcze o badaniach jakościowych oraz zaletach pracy w terenie, nad którymi warto, żeby zastanowili się koledzy przywykli do badań reprezentatywnych – mówi, ale wtedy z rzędów słuchaczy podrywa się młoda kobieta, potem druga, a potem kolejne, i wszystkie ruszają w stronę podium. Jeśli na sali ktoś wstaje ze swojego miejsca, wychodzi albo wchodzi, to zawsze stara się to robić bezgłośnie, żeby nie przeszkadzać pozostałym. Ale te dziewczyny zachowują się inaczej. Głośno proszą o wybaczenie osoby, pomiędzy którymi chcą się przecisnąć, pokasłują i pędzą naprzód, jak gdyby na podium nikogo nie było i to one miałyby wygłosić kolejny wykład. Kiedy już są na miejscu, dwie z nich stają po jednej, dwie po drugiej stronie wykładowcy. Mężczyzna na chwilę przerywa wymienianie zalet pracy w terenie, ale natychmiast wraca do tematu, choć pomiędzy jego słowami zdają się pobrzmiewać znaki zapytania. Cztery dziewczyny stoją w lekkim rozkroku naprzeciw publiczności. Niczym czterej rewolwerowcy w westernie na głównej ulicy miasteczka leżącego na Dzikim Zachodzie. Nikt nie pyta, po co to robią, jak gdyby coś jeszcze musiało się wydarzyć, by można było zwrócić im uwagę, że przeszkadzają wykładowcy. Nagle jedna z nich krzyczy. Właściwie to nie jest krzyk, ale waleczny wrzask. Po czym dziewczyny, te po jego prawej i te po lewej stronie, ściągają podkoszulki. Na ich ukrytych w stanikach piersiach widnieją napisy. Teraz już stoją w milczącym bezruchu, jakby czekały, aż siedzący w rzędach słuchacze wysylabizują lekko rozmazane litery, co z ostatnich rzędów stanowi wcale niełatwe zadanie, i wśród szeptów dochodzi do nas przesłanie, jakbyśmy sami czytali napisy. Na piersiach pierwszej z dziewczyn widnieje napis „MY”, na piersiach drugiej „JESTEŚMY”, na piersiach trzeciej „TYM”, na piersiach czwartej „TERENEM”. Wykładowca czeka z głową przekrzywioną na bok. Wreszcie spogląda na jedną z nich i pyta:

– Skończyłyście?

Na to dziewczyny z napisami na piersiach piszczą i puszczają się biegiem wokół podium, najpierw cicho, potem coraz głośniej coś skandując, nie wierzę własnym uszom, ale chyba naprawdę powtarzają: unga-bunga.

– Czego one chcą? – pyta ktoś siedzący obok mnie.

– Unga-bunga? – pyta następny. – Czy to ma być jakiś żart?

– Spokojnie – odwraca się dobrze poinformowany trzeci słuchacz. – To jest interwencja.

– No, to teraz może już dość – odzywa się wykładowca na podium.

Na to siedzący w pierwszych rzędach słuchacze zrywają się ze swoich miejsc, jest wśród nich moderator, stanowczym tonem wzywa je do powrotu na miejsca, ktoś rzuca na jedną z nich obrus, ale dziewczyny ciągle podskakują i krzyczą, a kiedy już wszystko wskazuje na to, że nigdy nie skończą, i jedna znów wyje, wtedy zatrzymują się w miejscu, cichną i wychodzą rządkiem, jedna za drugą. Zapada cisza, wykładowca stojący na podium ze spuszczoną głową zaciska na nosie dwa palce, jak gdyby miał tam zawór, który teraz musi zamknąć, by nie uszło przezeń powietrze. Jestem pewna, że gdyby teraz podniósł głowę, nasze spojrzenia by się skrzyżowały.

W przerwie na kawę obgadujemy skandal, który zdarzył się podczas konferencji, połowa słuchaczy wychodzi, jak się okazuje – na miejską plażę, co w gruncie rzeczy jest całkiem zrozumiałe, bo w ubiegłym roku została ona uznana za najlepszą plażę roku, a po południu można tam wejść na cztery godziny z pięćdziesięcioprocentową zniżką. W budynku zostają tylko najmłodsi i najstarsi słuchacze oraz referenci popołudniowej sesji. Promienie późnopopołudniowego słońca oświetlają nas złotym blaskiem.

Wieczorny bankiet odbywa się w restauracji nieopodal ratusza. Stoły podobnie jak na weselach ustawione są w literę U, na miejscu młodej pary siedzą główni organizatorzy wydarzenia. My i wszyscy pozostali siadamy, gdzie kto chce. Ale i tak dobieramy miejsca wedle podobnego statusu. Wprawdzie nie mam poczucia wspólnoty z kolegami, z którymi przyjechałam na konferencję, podobnie jest pewnie w przypadku pozostałych, a mimo to wszędzie chodzimy razem, wszystko razem robimy, jakbyśmy za wszelką cenę nie chcieli dopuścić do sytuacji, że któreś z nas choćby na chwilę zostanie samo.

Kiedy czekamy na jedzenie, opowiadam sąsiadom o moim akademiku. Siedzący naprzeciw mnie Levente Vadkerti głaska pusty talerz i z rozmarzonym uśmieszkiem słucha moich wywodów o dziwacznych nawykach mieszkańców naszego piętra oraz tragicznym stanie wspólnych pomieszczeń. Jestem w dobrej formie, wszystko wyolbrzymiam i sprowadzam do karykatury, nie waham się przesadzać czy używać niecodziennych skojarzeń. Koledzy obok mnie wybuchają śmiechem, a palec Leventego wędruje po krawędzi talerza. Dobrze znam tego typu dłonie i nie podobają mi się. Tak samo jak nie podoba mi się jego owalna, dziecinna głowa. Lubię go, ale przechodzą mnie ciarki na myśl, że mogłabym w miłosnym zapale obcałowywać jego ciało od stóp do głów.

Koledzy z roku wiedzą, że jest we mnie zakochany, i budzi to powszechną wesołość. Może dlatego, że widzą, jak bardzo nie pasowalibyśmy do siebie jako para? Albo wręcz przeciwnie, sądzą, że wyjątkowo do siebie pasujemy? Albo wydaje się im komiczne, że Levente nie ukrywa swoich uczuć, a nawet się nimi chwali? To bardzo komiczne, choć dla mnie raczej przerażające, zwłaszcza kiedy przekonuje mnie, że pewnego dnia zrozumiem, że to właśnie on jest dla mnie idealnym partnerem. Niby dlaczego miałabym to zrozumieć? Czyżby Levente wiedział o czymś, o czym ja nie wiem? Albo nic nie wie, tylko próbuje mną manipulować? A co będzie, jak mu się uda? Niepokoi mnie, że jest taki pewien naszej wspólnej przyszłości. Bezskutecznie staram się pozbyć kultywowanych w mojej rodzinie zabobonów, nie umiem nie bać się przekleństwa, wróżb czy mrocznej magii słów.

Kilka lat temu Levente zawodowo uprawiał piłkę wodną, i widać to po nim. Gdybym w tamtych latach pojawiła się w domu z takim dobrze zbudowanym chłopakiem, ojciec płakałby z radości. Piłka wodna bardzo mu imponowała. Tyle że na Békásmegyer nie ma pływalni, więc ojciec nie mógł mieć nadziei, że spotkam kogoś, kto uprawia piłkę wodną. Ani w ogóle sportowca. Ale dlaczego ktoś zamienia piłkę wodną na socjologię? Levente twierdzi, że to wszystko kwestia przypadkowego splotu wydarzeń. Na przykład obejrzał jakiś program na dwójce, późno wieczorem, dzięki któremu stało się dla niego jasne coś, o czym wcześniej nie myślał: że świat zawodowego sportu jest pełen korupcji, a tak duże obciążenie fizyczne wcale nie służy zdrowiu. I zastanowił się nad tym. Potem babcia Leventego w prezencie urodzinowym wykupiła mu abonament na jakieś czasopismo społeczno-literackie. W tym samym roku do klasy Leventego przyszedł nowy nauczyciel historii, który w przeciwieństwie do poprzedniego był znakomitym pedagogiem. Levente dużo z nim rozmawiał, od niego po raz pierwszy usłyszał o socjologii. Najpierw pomyślał, że to pewnie jakaś gałąź medycyny – przyznał mi się ze śmiechem, a ja śmiałam się razem z nim.

Levente nie wie, co to naprawdę jest przypadek. Nie wie, bo mu nie powiedziałam, że ja nawet jeszcze przed maturą nie słyszałam o socjologii, i planowałam, że pójdę do pobliskiego fryzjera na pomocnicę, skoro mama obiecała, że mi to załatwi. W zimie Levente myślał, i może do dziś tak myśli, że pochodzę z Segedyna i jestem mądrą, tylko leniwą córką tamtejszych inteligentów. Nie wiem, skąd mu to przyszło do głowy, ale mi to nie przeszkadza. Nigdy nie opowiadam o Békásmegyer, żeby nie widzieć zdziwienia w oczach przestraszonych kolegów. Kiedy ktoś mnie pyta, nie robię z tego tajemnicy, ale na szczęście takie pytania rzadko padają.

Wreszcie przynoszą jedzenie, na krótką chwilę zapominamy się w spożywaniu posiłku, a potem Levente zaczyna jedną po drugiej opowiadać plotki o wykładowcach zaproszonych na konferencję. Przyjaźni się z wieloma profesorami, więc jest dobrze zorientowany. Levente to typ studenta, który po zajęciach podchodzi do wykładowcy, zagaja rozmowę, zachwyca się i podlizuje. Uważam, że to żałosne, ale on ma inne zdanie. Wydaje się, że nauczyciele też, bo uśmiechają się do niego, wiedzą, jak ma na imię, witają się z nim na korytarzu. Część tych historii już kiedyś słyszałam, może nawet nie raz, ale teraz też się z nich śmieję. Levente umie świetnie opowiadać. Wesoło spędzona kolacja jakoś skleja nasze towarzystwo. Jakbyśmy byli na weselu, kelnerzy co chwilę donoszą kolejne dania i alkohol. Długie godziny spędzone na jedzeniu i piciu robią swoje, zatrzymujemy się w radosnej i długiej teraźniejszości, życie jest piękne, nogi nam drętwieją, twarze mamy rozpalone, pulsujemy pomarańczowym blaskiem jak okna z pomarańczowymi szybami, pomarańczowe lampy i pomarańczowa boazeria. Nie wiem, od kiedy tu jest, ale przy deserze obok Leventego siedzi mężczyzna, napakowany miś, rozwlekle coś opowiada, żywo gestykulując dłonią. Nic nie słyszę, jest bardzo głośno, gra muzyka, przy której tańczy część naszego towarzystwa.

À propos nowego kumpla Leventego, chichoczącego z głową wciśniętą w ramiona, przypomina mi się stara kreskówka, pies Muttley z Odlotowych wyścigów. Ten mężczyzna tak samo się śmieje, ciągle mówiąc i mówiąc, z wyraźną lubością wyrzucając z ust słowa, miele językiem, jak gdyby lizał słowa, nim wypuści je w drogę. Teraz Levente coś mu odpowiada, on przytakuje i wybuchają śmiechem. Po chwili widzę, że obydwoje patrzą na mnie.

– O co chodzi? – pytam.

– Chodź tu bliżej! – woła mężczyzna, i wtedy obrazek składa się w całość, w końcu wiem, że ci dwaj od dawna rozmawiają o mnie, a ten mężczyzna to wykładowca, który podczas popołudniowej sesji omawiał zalety pracy w terenie i badań jakościowych. To on jest tym Bogdánem – przecież Levente wspominał, że będzie miał swoją prezentację! – na którego wszystkie seminaria uczęszcza Levente, i na które mnie też zapraszał, ale nie chciałam tam iść, tak mnie denerwował histeryczny entuzjazm Leventego. W momencie oświecenia dzieje się we mnie coś szczególnego. Kiedy już wiem, kim on jest, gnom, którego dotychczas w nim widziałam, nagle znika, cała sylwetka mężczyzny wyciąga się, twarz nabiera charakteru, nagle staje się interesujący. Trochę mnie krępuje, że w tym samym momencie prostuję się, wypinam piersi i robię usteczka. Wcale tak nie chciałam, nie chcę się prostować, nie chcę wpatrywać się w tego mężczyznę, w tego adiunkta, który właśnie coś do mnie mówi w tak bezpośrednim tonie, jakbyśmy byli zakumplowani.

Levente wychwalał go przez cały rok, Bogdán powiedział to, Bogdán powiedział tamto, że według Bogdána socjologia jest w kryzysie, że nauki społeczne muszą stać się elastyczne, bo społeczeństwo nieustannie się zmienia, że społeczeństwa nie można opisać za pomocą cyfr, tak jak to sądzili wielcy ojcowie socjologii, aczkolwiek i oni już czują, że w system wślizgnął się błąd, ale nie mają odwagi zmierzyć się z tym oczywistym problemem, zasranych karierowiczów interesuje tylko, żeby dopchnąć się jak najbliżej koryta i zdążyć się nachłeptać. Tymczasem mnie w ogóle nie interesują ich wywody, nie słucham, puszczam wszystko mimo uszu, oczyma wyobraźni widzę przed sobą młodego, chudego asystenta, nadgorliwego belfra, do którego chodziłam na seminarium wstępne, był tylko kilka lat starszy od nas, przegadał cały semestr, a potem uwalił trzy czwarte grupy. Pomyślałam, że Levente wybrał sobie na kompana do intelektualnych uniesień podobnego typa, ale adiunkt to coś innego.

– Chcę tylko powiedzieć – Tamás Bogdán przechylił się nad stołem, kiedy usiadłam bliżej nich – że ten chłopak ma przed sobą wielką przyszłość!

Levente cały czerwony wydmuchał nos, śmiejąc się, potrząsał głową, potajemnie wskazał na profesora i powiedział:

– Jest pijany jak bela!

Tamás Bogdán patrzy na mnie, jakbym była przyjaciółką Leventego, i wcale mi to nie przeszkadza. Prosi, żebym powiedziała, jak mi się podoba konferencja. Jest ciekaw mojego zdania. Zaczynam od tego, że muszę przyznać, iż nie mam do czego się odnieść, bo to jest pierwsza konferencja, w której biorę udział; chwalę wybór miejsca, a wiceburmistrza, który otworzył konferencję, nazywam sympatycznym. To wspaniałe, że przyjechało tak wiele osób. Wykłady też były ciekawe. Ale dla nowo narodzonego każdy kawał jest nowy – dodaję.

Potem Bogdán opowiada anegdoty z rozmaitych konferencji, przytacza charakterystyczny sposób mówienia profesorów i kierowników katedr, naśladuje ich zwroty, a nawet karykaturyzuje samego siebie. Pokładamy się ze śmiechu. To, jak umie kogoś skarykaturyzować, sugeruje, że jest bystrym, pełnym empatii obserwatorem, podoba mi się, że potrafi z dystansem spojrzeć na siebie i swoje otoczenie, w taki sposób, że nie ma w tym drwiny czy chęci zrobienia komuś przykrości. Zaczynam rozumieć, dlaczego Levente tak go lubi. Długo mówi, z coraz większym trudem przychodzi mi śledzenie tego monologu, czuję w głowie wypity alkohol, a muzyka jest coraz głośniejsza. Moi koledzy z roku co jakiś czas spoglądają w naszą stronę, być może dziwią się, że profesor tak długo z nami rozmawia, jakbyśmy nie byli dzieciakami z pierwszego roku.

Twarz Tamása Bogdána jest lekko obrzmiała. Przypomina mi wielką wiewiórkę. Znów zatrzymuję wzrok na jego brzydkich, kanciastych ramionach, ale teraz wydaje mi się zupełnie inny niż po południu. Ma ładne, mięsiste dłonie i kształtne paznokcie. Nie za małe i nie za duże, to bardzo rzadka rzecz. Łapię się na tym, że obserwuję szybkie ruchy jego dłoni. Palce wibrujące w powietrzu albo kładące się na stole po obydwu stronach talerza, a potem nagle podskakujące, jak gdyby grał na fortepianie, pokazujące coś, wskazujące cyfry i znów opadające na stół. Mimika jego twarzy też jest nadzwyczaj intensywna, choć może wydaje mi się tak dlatego, że uważnie się mu przyglądam, podczas gdy ledwie słyszę jego głos. Mruży oczy, robi grymasy, unosi brwi, niemal rusza mu się nos, ten nos cały czas się porusza, dotychczas nie zwróciłam na to uwagi, ale teraz już nie mogę zapomnieć jego twarzy. Wszystko jedno, o czym mówi, zawsze wyłapię jakąś puentę. Bo tych pełne są jego opowieści. Wtedy uśmiechamy się do siebie z Leventem i spojrzeniami dajemy sobie do zrozumienia, że Bogdán jest niesamowitą postacią.

Przestaje mówić akurat w przerwie pomiędzy dwoma utworami i gasi pragnienie wielką szklanką lemoniady. Pije dużymi, głośnymi haustami.

– Przepraszam za niedyskretne pytanie – Levente odwraca się do swojego wykładowcy, w którego oczach na dźwięk tego słowa pojawia się zdziwienie. – Chciałem tylko zapytać, kim były te dziewczyny, które zdjęły podkoszulki?

Tamás Bogdán odstawia kieliszek, składa dłonie i splata palce. Jest w tym ruchu coś z gestu starej kobiety, wydaje mi się, że widzę coś, czego nie powinnam zobaczyć, i że nasza znajomość stała się zbyt bliska.

– One? – pyta po przerwie. – To feministki i zwolenniczki Enikő Börönd.

Czyli kobiety, która umyła sobie włosy w łazience miejskiego ratusza. To jej zwolenniczki miałyby być odpowiedzialne za to niecodzienne przedstawienie? Kiedy otępiała przypominam sobie wszystko, co wydarzyło się po południu, najbardziej mnie dziwi, że ta interwencja w sumie jakoś wpisała się w program konferencji, jak gdyby nie istniało nic bardziej naturalnego, że cztery studentki rozebrane do biustonoszy wyją „unga-bunga” i w indiańskim tańcu krążą wokół pulpitu. Nie wybucha skandal, nikt nie wybiega z sali, a z perspektywy czasu zastanawiam się, czy to na pewno była prowokacja, jak początkowo mi się wydawało, a nie przedstawienie teatralne, o którym tylko dlatego nie wspomniano w programie konferencji, żeby zaskoczyć słuchaczy. Być może brali w nim nawet udział ci, którzy kazali dziewczynom wrócić na miejsca.

Prawdopodobnie zwolenniczki ruchu feministycznego są w restauracji i razem z nami bawią się na bankiecie. Wyjmuję okulary z torebki, wsuwam je na nos. Jednak i tak nie widzę zbyt dobrze, rozglądam się uważnie, ale nie umiem wypatrzyć wśród obecnych żadnej z czterech dziewczyn. Na oddalonym ode mnie zakręcie stołów ustawionych w literę U mój wzrok przykuwa starsza ode mnie o kilka lat dziewczyna, myślę, że może być jedną z nich, bo dwa krzesła dalej rozpoznaję siedzącą Enikő Börönd. Okulary słoneczne przytrzymują na jej głowie rozwiane włosy. Pomiędzy dwiema dziewczynami siada mój przyszły wykładowca, starszy mężczyzna o haczykowatym nosie, wiem o nim tyle, że podobnie jak ja nosi podwójne nazwisko, pierwszy człon jest dziwny, nie zapamiętałam go, drugi zupełnie pospolity. Wyrafinowane stare nazwisko pochodzącej z arystokratycznej rodziny matki przyjął po zmianie systemu i, jak twierdzi Levente, cała uczelnia śmieje się z tego, że od tamtego czasu zmienił swoją powierzchowność, zapuścił szykowne wąsy, chodzi wyprostowany jak struna, nosi fular i kamizelki, niczym hrabia, który przyplątał się tu z poprzedniej epoki. Odzywa się do dziewczyny, jednej z tych od unga-bunga, ale ona szybkim ruchem zasłania ręką usta i wybiega z sali. Mężczyzna patrzy na nią przerażony, jakby obawiał się, że to on jest przyczyną złego samopoczucia, jego wzrok wędruje pomiędzy pustym krzesłem a drzwiami sali. Spogląda na Enikő Börönd, która właśnie coś mówi, zapewne uspokaja go, że powodem złego samopoczucia jest po prostu wypity alkohol, i częstuje go papierosem.

Wychodzę do łazienki, ale nie spotykam nigdzie tej dziewczyny. Długo piję wodę z kranu. Wracam do stołu i siadam po tej stronie, gdzie siedzą Levente i Bogdán. Przysuwam krzesło i huśtam się, opierając się o nogi zsuniętych stołów. Levente właśnie opowiada, jak pisał opracowanie, które Bogdán kazał im przygotować w domu na kolejne zajęcia. Najchętniej pracował w nocy, w czym za wszelką cenę matka chciała mu przeszkodzić, uciekając się do najrozmaitszych wybiegów: wieczorem parzyła mu litr herbaty z ziółek na uspokojenie, po kolacji podsuwała walerianę, zmieniła pościel na bardziej miękką itd. Bogdán świetnie się bawi, słuchając jego dziwnej opowieści, wiemy, jaka jest twoja mama, dodaje.

Wkrótce dowiaduję się, że Levente co tydzień zdaje Bogdánowi szczegółowe sprawozdanie z rozwoju naszego związku i wspólnie zastanawiają się, kiedy wreszcie zabiegi Leventego uwieńczy sukces, a w dodatku Bogdán udziela młodszemu koledze cennych rad. Im bardziej rozmowa schodzi na temat naszego prywatnego życia, tym częściej Bogdán pozwala sobie na świńskie żarciki. Niektóre z nich dotyczą przyszłości, kiedy Levente i ja zostaniemy parą i nie będziemy wyłazić z łóżka. Levente jest cały fioletowy, dusi się ze śmiechu, ja uśmiecham się, unosząc brew, w ten sposób dyskretnie wyrażam swoje wątpliwości, a jednocześnie nie psuję im zabawy. Kiedy Bogdán maluje najrozmaitsze obrazy naszych przyszłych losów, przypominają mu się historie z własnej przeszłości, pierwsza dziewczyna, potem druga, która została jego żoną, a potem się rozwiedli, dodaje, i ku mojemu zaskoczeniu zaczyna opowiadać, jaki wyzwolony seks uprawiał ze swoją pierwszą przyjaciółką. Byli nastolatkami, rozgrzanymi emocjami nowych doświadczeń i żądzą miłości, a mimo to aż się dziwi, jak bardzo ich związek był wolny od wszelkiego tabu. Mam ochotę zapytać, dlaczego ze sobą zerwali, ale brakuje mi odwagi. Bogdán brnie dalej w swojej opowieści, mówi, że ta pierwsza dziewczyna była wyjątkowa, a on dopiero później dowiedział się, że w sferze seksu na kobiety czyha wiele niebezpieczeństw, stają się pruderyjne, tracą zainteresowanie seksem, co oczywiście nie jest ich winą, to problem socjalizacji, ale w końcu rozmawiamy o losie typowej kobiety, a takich trzeba unikać, i jeśli może dać mi radę – mówi, patrząc na mnie – to sugeruje, żebym nie była oziębła, tylko tyle.

Gdyby ktoś mnie teraz zapytał, co o tym sądzę, nie miałabym nic do powiedzenia. Ale Bogdán nie przestaje mówić, ciągnie, nie nabierając nawet powietrza, zaczyna znów jeść, pałaszuje zimne resztki, aż niezauważenie przechodzi do analizowania rozmiarów i szczególnego kształtu swojego ptaka. Zażenowana piję palinkę ze szklaneczki na wodę. Jak wiele zmartwień przysporzył mu w nastoletniej młodości ten drobny zakręt, nie rozumiał, dlaczego jego ptaszek nie jest prosty, że, mówiąc z pewną przesadą, jest niemal haczykowaty, tymczasem ten problem w przyszłości okazał się zaletą.

W samym środku zdania ktoś klepie go po plecach. Pewnie jakiś dawny kolega, Bogdán wstaje, witają się, zaczynają rozmawiać. Przez chwilę słuchamy go z Leventem, czekamy, aż usiądzie. Mijają minuty. Bawimy się serwetkami, toczy się rozmowa o niczym, nie poruszamy nawet tematów obecnych na konferencji.

Wtedy spostrzegam, że Bogdán zniknął. Wydaje mi się, że siedzimy tu cały dzień. Powinnam iść do domu, ale widzę na zegarku, że jest dopiero wpół do dziesiątej. Słyszę Leventego, mówi, że rzadko kiedy Bogdán jest taki obsceniczny.

– Ty zrozumiałeś, kto to są te feministki od Enikő Börönd? – pytam.

Patrzę na Enikő Börönd. Ciągle jeszcze siedzi w tym samym miejscu, przy drugim końcu stołu, i paląc papierosa, słucha, jak odwrócony do niej gość o trójczłonowym nazwisku coś jej tłumaczy, na jego twarzy maluje się powątpiewanie, ostatni raz zaciąga się papierosem i zrezygnowanym ruchem zgniata peta w popielniczce. Enikő Börönd sięga po dymiący niedopałek i nie patrząc, porządnie go gasi. Dopiero teraz spostrzegam, że nie zdjęłam okularów.

Levente chichocze.

– Genialne! Nagy-Szentiványi zmiażdżył Börönd!

Czuję podskórnie, że powinnam znać te wszystkie osoby.

– Nie cierpię takich smętnych kobiet – mówi Levente.

Levente nie ma w zwyczaju używać tego rodzaju poniżającego tonu. Nie robi do nikogo wycieczek, przynajmniej nie w mojej obecności. Uważnie dobiera słowa, jest ostrożny, często denerwuje się, żeby przypadkiem nie chlapnąć jakiejś głupoty. Ale dziś wieczorem jest inny.

– Smętnych? – pytam.

– Jednocześnie flegmatyczne i snobistyczne – odpowiada po krótkim namyśle.

– To nie jest twoja opinia – szepcę. Nie rozumie, co powiedziałam, albo nie słyszy.

Pozornie Enikő Börönd nie wygląda, jakby miała być smętna, aczkolwiek nie mam pojęcia, jak taka kobieta miałaby wyglądać. Umyła sobie włosy w ratuszowej łazience, a teraz cierpliwie słucha tego podobno nudnego, noszącego trójczłonowe nazwisko Nagy-Szentiványiego. Nie jest w zbyt dobrym humorze, wyraz jej twarzy rzeczywiście można nazwać flegmatycznym, zaciąga się papierosem. Chowam okulary do torebki.

– Słuchaj, Levente, nie wiem, kim jest ta kobieta – mówię ostrzejszym niż trzeba tonem.

– To Enikő Börönd – odpowiada Levente.

– Ale skąd mam wiedzieć, kim jest Enikő Börönd? – odbijam pytanie.

– Uczy na uniwersytecie – mówi Levente. I dodaje ciszej: – Była dziewczyną Bogdána.

– Podejrzewałam – odpowiadam, choć tego akurat wcale nie podejrzewałam.

Levente przytakuje. I chociaż wcale o to nie pytam, zaczyna mi o niej opowiadać. Ma trzydzieści kilka lat, należy do przegranego pokolenia, nie tak jak Bogdán, bo on jest od niej starszy o prawie dziesięć lat. Co ma oznaczać to przegrane pokolenie, nie wiem, ale nie pytam. O Börönd należy wiedzieć tyle, mówi Levente, że jest flagową kurwą nauk społecznych.

Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałam słowo „kurwa” z ust Leventego. Patrzę na niego osłupiała, bo jąkając się, przekonuje mnie, że na ten tytuł Enikő Börönd sowicie sobie zasłużyła. Tak, tak, to tajemnica poliszynela, dodaje Levente, że podczas swojej kariery naukowej związała się z dwoma profesorami, żeby zdobyć na uczelni pozycję, a teraz kręci tyłkiem przed studentami. Jak idzie korytarzem albo maszeruje przez aulę, albo wychodzi z budynku uczelni, jak potrząsa włosami, wsiadając do samochodu, ale przecież ma krótkie włosy, wtrącam, kiedyś miała długie, mówi Levente, słowem – takimi spojrzeniami obrzuca swoich studentów, że oni drepczą za nią jak zombie. Pochodzi z półżydowskiej, inteligenckiej rodziny z Budy, w której wszyscy są kimś ważnym, więc ona też tak musi. A z takim zapleczem nietrudno się ustawić. Wiesz, to są tego rodzaju ludzie, którzy na okrągło świętują swoją genialność, co chwilę mdleją z wrażenia, jakie to mają genialne dzieci czy wnuki, zamiast na wycieczki chodzą na psychoanalizę, a kiedy tylko jakiś współczesny pisarz coś naskrobie, pierwsi się dowiadują i natychmiast rozmawiają o tym przy kolacji. Börönd nie ma nawet w dorobku porządnie przeprowadzonych badań, tylko kilka seminariów z postmodernizmu i kawałek napisanej książki, a mówi się, że już szykują dla niej fotel prezesa Węgierskiego Towarzystwa Socjologicznego.

– No, to co to za stracone pokolenie, skoro mając trzydzieści kilka lat, będzie prezesem WTS?

– Nie w tym sensie stracone – Levente potrząsa głową. – Jej rówieśnicy wychowywali się jeszcze w poprzednim systemie, ale kiedy zrobiła dyplom, właśnie zaczęły się nowe czasy, słowem: ci ludzie w żadnym z tych systemów nie czują się całkowicie u siebie, większość z nich nie potrafiła znaleźć pracy i założyć rodziny, tak jak młodsi od nich o pięć czy dziesięć lat.

Rozumiem i jednocześnie nic nie rozumiem. Pewnie Levente czuje podobnie.

– A kto to są te jej feministki?

– Pewnie jej studentki.

Jest późno, uczestnicy konferencji wracają do domków kempingowych. Leżę na stole do ping-ponga i śpiewam z rozrzuconymi nogami i rękami. Koledzy z roku skaczą wokół stołu, naśladują scenę gry w tenisa z Powiększenia. Strzelają językami, na niby odbijają piłkę, udają, że szerokim ruchem zamachują się rakietką, imitując nakręconą w zwolnionym tempie scenę, sięgają do podkręcanych. W pewnym momencie widzę, że wśród grających jest także Tamás Bogdán, a po jakimś czasie do tego powietrznego ping-ponga przyłącza się Nagy-Szentiványi. Zasypiam i coś mi się śni. Kiedy się budzę, już nie grają, w białym plastikowym fotelu obok stołu siedzi rozparty Tamás Bogdán, jest nawet Enikő Börönd, stoi tyłem do mnie, oparta o stół patrzy na Tamása Bogdána i wypuszcza dym. Siadam.

– Jest rok 2000 i mam dokładnie dwadzieścia lat – mówię.

– Moje gratulacje – mówi Enikő Börönd, nawet na mnie nie spoglądając. Ciska daleko niedopałek i ruszają w stronę domków.

2.

Enikő Börönd przyjechała do Budapesztu latem 1999 roku, pierwszy raz od czasu, kiedy wyprowadziła się do Nowego Jorku. Kiedyś zarzekała się, że jej noga już nie postanie w tym kraju. Dlaczego zmieniła zdanie? Wieści o jej powrocie szybko się rozchodzą, nawet wśród dalszych znajomych, według niektórych wszystko wskazuje na to, że to nie jest krótka wizyta, lecz Enikő na stałe wraca do kraju. Rzecz w tym, że jej nowojorski mąż po prostu wyrzucił ją za drzwi, czemu nie ma się zresztą co dziwić, i w ten sposób zakończyła się zamorska kariera Enikő Börönd.

To wykluczone – machali ręką dalsi znajomi. Ten typ człowieka wyciąga korzyści nawet z najbardziej paskudnych sytuacji. Nawet jeśli przez dwa lata nic by nie robiła, tylko paliła na balkonie papierosy i czyściła paznokcie, to w końcu i z tego miałaby profity. Swoje długie rozważania nagle przelałaby na papier, i już ma esej, rozprawę albo cieniutką książeczkę, którą, bumm, od razu tłumaczą na angielski. Poziom dzieła budzi zresztą wiele wątpliwości, dalsi znajomi daliby sobie uciąć rękę, że gdyby napisał to ktoś inny, przyjęcie wcale nie byłoby takie entuzjastyczne.

Oni po prostu tacy są. W socjalizmie jej babcia dorobiła się majątku na powieściach dla dziewczynek, ojciec wykłada w Berlinie filozofię, podobno jest też gdzieś pianista nazywający się Börönd oraz znany na międzynarodową skalę fizjoterapeuta. Enikő oczywiście była bardzo dobrą uczennicą, w liceum zdobywała nagrody w konkursach na prace naukowe, w wieku dwudziestu siedmiu lat obroniła doktorat, a potem, ledwie mrugnęła okiem, została adiunktką. I kogo to obchodzi, że maczał w tym palce podstarzały profesor, który nominację na adiunktkę podsunął jej w prezencie za miłosny związek. Fakt, że niewiele na tym zyskał.

Na horyzoncie pojawił się Amerykanin, artysta performer, najwyżej dziesięć lat młodszy od profesora, ale dzięki rozpowszechnionemu w Ameryce sportowemu trybowi życia i diecie bogatej w błonnik wyglądał jak tutejsi trzydziestolatkowie. Enikő przeprowadziła się do Nowego Jorku, dostała stypendium podoktoranckie na Uniwersytecie Columbia i dwa lata później już prowadziła seminarium w New School, a w znanych pismach socjologicznych publikowała analizy porównawcze dotyczące form antysemickiego dziennikarstwa czy styku performance’u z naukami społecznymi. Żaden z jej tekstów nie ukazał się po węgiersku.

W lecie 1999 roku wróciła na Węgry. Dalsi znajomi nie byli tym specjalnie zaskoczeni. Ich rozkoszną radość, że nie udało się jej amerykańskie małżeństwo, psuły jednak wieści, że dostała pracę na uczelni i że na podstawie swoich publikacji pisze książkę. Niebawem zaczęła pojawiać się na wszystkich ważniejszych wydarzeniach branżowych, pokazywała się też na opiniotwórczych salonach, przez kilka tygodni jako wolontariuszka była wychowawczynią na obozie dla ubogich romskich dzieci. Jesienią zawarła swoje obozowe doświadczenia w cyklu felietonów literackich.

– Myślałam, że mamy do czynienia z socjologiem – mówi Regina Horváth, koleżanka z prowincji, wieczna asystentka na uniwersytecie w Debreczynie, i rzuca gazetę na szafkę nocną. – Jeśli ktoś potrafi napisać przyzwoitą pracę naukową, to po co marnuje czas na takie nędzne westchnienia?

– Może chce zdobyć większe grono czytelników – odpowiada Kornél Ivánka, kochanek Reginy, świeżo nominowany adiunkt na uniwersytecie w Debreczynie. – Co w tym złego? Zdąży napisać jeszcze niejedną pracę naukową.

Mierzący niespełna sto sześćdziesiąt centymetrów Kornél Ivánka kiedyś był kolegą Enikő Börönd z jednego roku, dlatego ciągle darzy ją sympatią. Nie znali się zbyt dobrze, ale nie ma sensu zaprzeczać, że Enikő była bardzo barwną postacią, na zajęciach często zabierała głos, zadawała pytania i nie siedziała cicho jak mysz pod miotłą, tak jak pozostali studenci.

– Ale takie powierzchowne traktowanie tematu jest bezwartościowe i tylko wprowadza czytelników w błąd – ciągnie Regina, i choć tego nie chce, drży jej głos. Dlaczego Kornél nie widzi, dlaczego nikt nie widzi, że to, co robi ta kobieta, to jest zwyczajny pic na wodę? Najchętniej powiedziałaby, wyjaśniła słowo po słowie, co ją w takich ludziach denerwuje, ale boi się, że mężczyzna opacznie by ją zrozumiał i pomyślał, że przemawia przez nią zazdrość.

Regina nie jest zazdrosna i nie pozwoli, żeby tak ją oceniano.

– Nie zrozum mnie źle, nie przemawia przez mnie zazdrość.

– Jasne, oczywiście – odpowiada Kornél, nalewając sok jabłkowy do szklaneczek, i podsuwa Reginie większą ze szklanek.

– Wydaje mi się tylko, że jej sukcesy nie mają merytorycznych podstaw, i nie podoba mi się – Regina szuka właściwego określenia – jej przesadny entuzjazm.

Enikő Börönd, zanim jeszcze zdążyła wykazać się czymś rzetelnym, otoczona była niesprawiedliwie dużą uwagą. Pierwszy raz spotkały się na konferencji dla doktorantów, wtedy takie wydarzenia miały o wiele bardziej formalny charakter, należało przestrzegać pewnych niepisanych reguł, a młodzi odnosili się z szacunkiem do starszych. Wtedy Enikő dopiero pisała pracę magisterską, a Regina właśnie została asystentką. Asystentką! Rozpierała ją duma, wytrwale szukała towarzystwa innych asystentów, z którymi wreszcie będzie grała w jednej lidze, i miała nadzieję, że wygłoszonym wykładem zwróci na siebie uwagę ważniejszych przedstawicieli środowiska. Ale nie snuła nierealnych mrzonek, nie oczekiwała, że zainteresują się nią dinozaury nauk społecznych, słowem – znała swoje miejsce.

Enikő tymczasem zburzyła istniejący porządek. Jakim w ogóle prawem wygłosiła na tej konferencji wykład? Jako studentka? Jak to się stało, że organizatorzy nie odrzucili jej zgłoszenia? I w ogóle jak mogło przyjść jej do głowy, żeby wysłać zgłoszenie? Ale czarną polewkę Regina dostała dopiero później, kiedy okazało się, że słuchacze znali nazwisko Enikő, zadawali jej wiele pytań, z zainteresowaniem komentowali wykład. Profesor Házmán, matuzalem z debreczyńskiej katedry, rozpoczął swój głos w dyskusji od tego, że chciałby skomentować wykład koleżanki Börönd i pogratulować jej, że w tak młodym wieku i tak dalej, a na jego twarzy zakwitnął przyjacielski uśmiech. Uśmiech ten mówił, że profesor Házmán zna Enikő, nie widzi jej teraz po raz pierwszy. I Regina musi przyznać, że wtedy poczuła ukłucie zazdrości, bo profesor Házmán przez całe siedem lat nie zdołał zapamiętać jej nazwiska, choć to może niewielka tragedia, zwłaszcza że mówimy o alkoholiku, który od tamtego czasu zdążył się stoczyć. Nie, to jednak nie była zazdrość. Po prostu w wyobraźni Reginy zabłysnął wielki napis złożony z samych wersalików: TO NIE JEST W PORZĄDKU!

Kilka lat później spotkała ją na jakiejś prywatce, kiedy z Ivánką z powodu prowadzonych badań pojechali do Pesztu. Regina liczyła na cichy wieczór, rozmowy i słuchanie muzyki, Kornél Ivánka był zaproszony i zabrał ją ze sobą, choć nic jeszcze między nimi nie było, dopiero zaczęli razem pracować. Spokojne, pełne rozmów i słuchania muzyki spotkanie zaczęło się miło, puszczali jazz, rozmawiali o najnowszej literaturze i pismach społeczno-kulturalnych. Regina czuła, że wiele się tam uczy, otwiera się przed nią świat, i już chciała biec do księgarni zaopatrzyć się w nowe czasopisma. Ale nagle pojawiło się nowe towarzystwo, z piętnaście osób, wśród nich Enikő, zgasili światło, zmienili muzykę, a Regina poczuła się, jakby brała udział w jakimś szamańskim rytuale. Enikő przez cały wieczór wyginała się na środku pokoju, tańczyła bardzo wyzywająco, pozwalała, by podrywał ją każdy, kto tylko miał na to ochotę, choć wtedy, jak się potem okazało, już był w jej życiu podstarzały profesor, którego nazwiska Regina taktownie nie będzie wymieniać. To nie do wiary, że Kornél nawet nie zauważył, jak Enikő przejęła stery nad prywatką i całym wieczorem, odebrała powietrze wszystkim obecnym kobietom, które za jej sprawą nagle stały się przezroczyste.

– Ja wtedy i tak już widziałem tylko ciebie – powiedział Kornél Ivánka.

– Miło mi to słyszeć – odpowiedziała Regina, ale czuła, że zaraz szlag ją trafi, bo Kornél nie może zrozumieć, o czym ona mówi. Że owszem, istnieje takie zjawisko, że z powodu jednej kobiety pozostałe stają się przezroczyste. W dodatku Enikő wcale nie jest ładna, ma końską twarz, myśli Regina, ale te spostrzeżenia zostawia dla siebie. (Być może jest jedyną osobą w tym przeklętym kraju, która ma Enikő Börönd po dziurki w nosie?) Nie opowiada nawet Ivánce, co czuła, gdy patrzyła, jak ta kobieta rzuca się na Tamása Bogdána. Sama to widziała, była świadkiem. A tak miło zapowiadał się ten dzień. Zebrali się w jakieś dwadzieścia osób w pięknym domu z werandą, żeby obejrzeć zaćmienie słońca. Dla kogo nie wystarczyło miejsca w środku, ten spał w ogrodzie w namiocie albo na słomie w stajni, wieczorem palili ognisko lub szli do wiejskiej karczmy, zaprzyjaźniali się z miejscowymi i wrzucali monety do szafy grającej. Dom należał do rodziny męża ekonomistki Karoli Zimányi, na ścianach aż po sam sufit wisiały pejzaże malowane przez teściową Karoli. Towarzystwo stanowili głównie socjologowie, Regina znała większość z nich, także Tamása Bogdána, który wydawał się jej mądrym i sympatycznym facetem. Ostatnio jego też życie nie oszczędzało, więc pogadali sobie o tym, jak po trzydziestce, a później po czterdziestce obchodzi się z nimi los. Aż wreszcie przyszła Enikő i stało się to, co zawsze działo się na prywatkach. Rozpychała się, rzucała na wszystkich czar, całkiem je zawłaszczała.

Teraz już wszyscy wiedzą o ich relacji. I mogą tylko kibicować, by Tamás Bogdán jak najszybciej wyzwolił się z tego poniżającego i, jak wskazywałby zdrowy rozsądek, skazanego na porażkę związku. Biedny chłopak. Tam, na werandzie, był po rozstaniu z żoną, nie tak dawno, najwyżej półtora roku temu. Żona też pochodziła z prowincji, razem przyjechali z Baja, zakochali się w sobie, kiedy byli nastolatkami, niestety dzisiaj takie związki nie wytrzymują próby, jaką jest przeprowadzka do stolicy. Jeszcze nie był gotów na kolejny związek, zwłaszcza z kobietą, która ma swoje wymagania, obok której nie można naprawdę być na luzie. Słowem – Regina nie wróżyła ich związkowi niczego dobrego.

Kilka tygodni później z niedowierzaniem słyszy, jak ktoś opowiada o tym, że Börönd i Bogdán wszędzie chodzą razem. Ona też tam będzie, kiedy pojawią się obydwoje na konferencji socjologów. Trzy miesiące później na kolejnej konferencji wygłaszają wykład o wyższości badań jakościowych, Regina jest wtedy na sali. Ale o tym, że razem wezmą udział w dwutygodniowych warsztatach związanych z tym tematem, prowadzonych gdzieś w Niemczech, tylko słyszy. Publikują też wspólny artykuł, w którym relacjonują swoje doświadczenia. Występują jako pierwsi węgierscy badacze stosujący metody jakościowe, a przynajmniej wszystko wskazuje na to, że za takich się uważają. Może wydaje się im, że są parą najlepszych węgierskich socjologów? Gdziekolwiek się pojawią, nikt więcej nie ma głosu. Po każdym takim wydarzeniu Regina czuje, że nie tylko Börönd, ale także Bogdán wiercą ludziom dziurę w brzuchu. Dopóki on mówi, ona zadowala się tym, że słucha i mu przytakuje, czy najwyżej od czasu do czasu się odezwie, mówiąc, że umknął mu jakiś istotny szczegół, o którym należy pamiętać. Czy Regina by się cieszyła, gdyby wiedziała, że raptem za kilka miesięcy będzie świadkiem niechybnego końca ich związku? Że na własne oczy zobaczy, jak Bogdán torpeduje opinie Börönd i nieprzyzwoicie się wobec niej zachowuje? Że będzie widziała upadek Enikő Börönd? Co powie wtedy Ivánce? (Trochę mi jednak biedaczki żal).

W lipcu 1999 roku Enikő Börönd na międzynarodowym lotnisku Johna F. Kennedy’ego w Nowym Jorku po raz ostatni uściska swojego męża i ruszy do bramek z kontrolą bagażu. Podstarzały gwiazdor filmowy i kobieta o egzotycznie słowiańskiej twarzy. John Palmer stoi w koszuli z podwiniętymi rękawami, trzyma ręce na biodrach, na czole błyszczą mu krople potu. Jak gdyby odpoczywał podczas pracy w ogrodzie. A potem podnosi rękę do piersi, zastyga w bezruchu i macha na pożegnanie do oddalającej się żony.

Ostatnio zachowywał się niczym matka Enikő. Prawie za nią spakował rzeczy, przynosił jedne po drugich ubrania, które według niego powinna zabrać. Pozostałe uporządkował w szafie, głaszcząc po kolei koszule, swetry i spodnie. W drodze na lotnisko do ostatniej chwili niósł na ramieniu dwie skórzane torby, to on odszukał pulpit z jej odprawą, kierował żonę, żeby szła tu albo tam, żeby na coś uważała, coś ominęła, a kiedy już stali w kolejce, patrzył na nią z uśmiechem, w oczach zabłysły mu łzy, ale to nie były łzy żalu ani łzy zostającego samotnie na krócej czy dłużej męża, a raczej łzy dumnego rodzica, wzruszonego, że córeczka już tak urosła, taka jest mądra i piękna, a teraz rusza w drogę szukać szczęścia. W ogóle nie był zdziwiony, że żona zostawia go samego na nie wiadomo jak długi czas, a przynajmniej tego nie okazywał, był doświadczonym, obeznanym w świecie mężczyzną, wiele wiedział o zostawaniu i wyjeżdżaniu czy o niespokojnej ludzkiej naturze.

Enikő do niego macha, ale myślami jest już gdzie indziej, daleko za kontrolą bezpieczeństwa, za pierwszą toaletą, rozświetlonymi sklepami i kawiarniami, choć jeszcze nie jest w samolocie, lecz w luksusowej budce postawionej dla palaczy, gdzie razem z Amerykanami, którzy nie porzucili okropnego nawyku palenia, w cywilizowanych warunkach może sobie puszczać dymek. Wreszcie znika za bramką. Obok niej dziewczyna z rozwianymi włosami, ubrana w spodnie ogrodniczki, ciągnie swoją walizę, znajoma znajomego Johna, nie tak dawno się spotkali. Nazywa się Jasmina, jest śpiewaczką operową albo nauczycielką jogi, do przesiadki będą leciały tym samym samolotem, i to wcale się Enikő nie podoba. Nie ma najmniejszej ochoty z uprzejmości spędzać pierwszych minut swojej wolności ze znajomą znajomego. A jednak czekając na kontrolę bezpieczeństwa, wymieniają wszystkich wspólnych znajomych. Po kontroli Jasmina biegnie do sklepu z perfumami, a Enikő szczęśliwa rusza do lotniskowej palarni.

A Smoking Place – widnieje napis nad drzwiami. Wreszcie słyszy własne myśli. Jest cicho, choć wszystkie stoliki są zajęte, ale przy większości z nich siedzi tylko jedna osoba, mężczyźni w kolorowych garniturach, starsza kobieta w kostiumie, wyglądają jak z reklamy szamponu. Enikő obserwuje ich kątem oka, typowi Amerykanie, gatunek ludzi, których dziś widzi po raz ostatni. Aż nie wierzy, że już tu jest. Kiedy pierwszy raz pomyślała, że może powinna wrócić na Węgry, poczuła przygnębienie. Ale wtedy już od wielu miesięcy dręczyło ją uczucie, jak gdyby w płucach czy w żołądku miała próżnię, która nie pozwala jej na relaks. Ból żołądka? Duszności? Była pewna, że to nie tęsknota za ojczystym krajem, najwyżej nostalgia za czymś, czego nigdy nie było. Czyżby była niewdzięczna? Nie umie docenić, że los jej sprzyja? Nie w tym rzecz. Dochodzi do wniosku, że być może jej życie nie jest do końca takie, jakie powinno być.

Tu, na lotnisku, po raz pierwszy nabrała pewności, że podjęła słuszną decyzję. Nie będzie łatwo, ale to jest jedyna droga. W tej chwalebnej godzinie, gdzieś w połowie drogi pomiędzy taksówką a odprawą, w końcu przyznała się do tego, co ją wyzwoliło, do tego, że ma dość Nowego Jorku. Że ma dosyć wszystkiego, co kiedyś tak nieodparcie ją pociągało, ma dosyć tłoku, wielkich odległości, amerykańskiego myślenia, amerykańskich przyjaciół, artystów, amerykańskiego angielskiego, a nawet ma trochę dość biednego Johna. Ma dość, ma dość, hurra, ma dość! Ale to wszystko nie byłoby wystarczającym powodem, żeby wracać, tak samo jak nie wystarczyłyby wszystkie spełnione sny o Nowym Jorku, żeby tam została.

Siedzi w kabinie dla palaczy, zastanawia się nad sobą i jest zadowolona ze swojej konsekwencji. Każdego dnia było w niej coraz więcej konsekwencji i wiary w korzystny rozwój wydarzeń, teraz już rozumie, co to znaczy, kiedy kogoś rozpiera wola działania, bo właśnie tak jest teraz z nią. Uczucie, kiedy człowiek uświadamia sobie to, do czego przez lata nie miał odwagi się przyznać, co wydawało mu się straszne, a nawet przerażające. Teraz zobaczyła, że w tym mieście nigdy nie będzie mogła naprawdę się zrealizować. Tu nie jest u siebie w domu. Tu jest tylko maleńką rybką zagubioną w wielkim morzu.

Jednak nie dlatego wraca do domu, lecz dlatego, że uświadomiła sobie swoje pragnienia i cele. Nie dlatego, że dręczy ją tęsknota. Zbyt dobrze pamięta, jak okropna potrafiła być tamtejsza codzienność, a tak zwani Węgrzy źli i nieudaczni, tak bardzo, że w pewnym sensie byli skazani na cierpienie, gorycz i duchową nędzę. Nie, człowiek o zdrowych zmysłach nie tęskni za takim otoczeniem. Nie pragnie widzieć na twarzach swoich bliźnich nieszczęścia, gniewu czy złości, nie mówiąc o bagnie, jakim było tamtejsze środowisko akademickie, o jego małostkowych gierkach, nie wspomniawszy o kilkudziesięcioletnim zapóźnieniu czy o tym, że członkowie rodziny Enikő, tak jak członkowie wielu innych rodzin, są nieszczęśliwi, że urodzili się właśnie w takiej rodzinie. Ale człowieka niekiedy gna nie tylko tęsknota za ojczyzną, lecz także coś takiego, co niektórzy nazywają losem, a ona teraz nazwałaby misją.

Najważniejsza jest więc praca. I owoce tej pracy: czyli książka. Enikő już od dłuższego czasu winna jest ludzkości książkę. W sumie mogłaby wydać swój doktorat, ale nie była z niego dumna. Kryzys socjologii jako nauki ścisłej w świetle anglosaskich teorii naukowych – chce jej się śmiać. Ale miała pasje! A przecież niemal osiwiała, zanim udało się jej tę pracę napisać. Z perspektywy czasu sądzi jednak, że tekst jest pełen banałów, bombastycznych uogólnień i zbyt prostych twierdzeń, omawiani autorzy i ich teorie krwawią tysiącem ran, a dwóch oponentów nie przyczepiło się do niczego tylko dlatego, że nie siedzieli w temacie, komisja też była kiepsko przygotowana, co stało się jasne podczas drobnego przyjęcia, jakie zwyczajowo odbyło się po obronie. Enikő od tamtego czasu ani razu nie zajrzała do swojej pracy, przekonana, że byłaby to dla niej podobna tortura, jak wertowanie dziennika prowadzonego w latach szkolnych.

Już dawno powinna zacząć pisać porządną książkę naukową. Ale do tego potrzebny jest odpowiedni temat. A Enikő od dawna nie mogła nic dla siebie znaleźć, odkąd zaczęła studia, właściwie dreptała w ciemnościach, i choć niemal każdego tygodnia pojawiało się zagadnienie, które napawało ją prawdziwym entuzjazmem, zaczynała o tym rozmawiać, rzucała słowa na prawo i lewo, to po kilku dniach entuzjazm ją opuszczał, a temat wydawał się głupi i nadęty.

Jaka była naiwna. Co sobie wyobrażała, skoro nawet geniusze nie mogą oszczędzać na wiedzy i życiowym doświadczeniu? Ale od tamtego czasu upłynęło już wiele lat, zdobyła zawodową wiedzę, nawet jeśli jeszcze pełną braków, i doświadczenie życiowe, kilka lat spędzonych za granicą też nie zrobiło jej źle, bo takie pobyty pozwalają spojrzeć na wszystko z lepszej perspektywy. W głowie Enikő Börönd nastał porządek, już wiedziała, czym będzie się zajmować: napisze monumentalną książkę o węgierskiej duszy. W pierwszej chwili coś takiego może zabrzmieć komicznie. Tytuł wymyśliła teraz, tu, w taksówce. Brzmiał następująco: Niedola Węgrów. Tak to sobie wymyśliła i czuła, że zaraz zemdleje z emocji.

Przed nią leży nowy notatnik, zrywa nylonową koszulkę i po chwili namysłu wpisuje na pierwszej stronie tytuł. Niedola Węgrów. Smakuje każdą sylabę. Przydałby się podtytuł, który wyjaśni, jak należy ten tytuł rozumieć. Jakiś czas zastanawia się nad nim, aż w końcu ogarnia się i rusza w kierunku bramki. Ostrożnie przechodzi obok czekających pasażerów, żeby przypadkiem nie spotkać Jasminy, śpiewaczki operowej albo nauczycielki jogi, staje w ukryciu za automatem z napojami i opuszcza swoją kryjówkę dopiero, kiedy otwierają bramkę.

W samolocie czuje, że aż drży z natchnienia. Notatnik odpoczywa na jej kolanach. Trzeba bez strachu zabrać się do pracy, raz a porządnie, jak nigdy dotąd. Czyta tytuł na pierwszej stronie i przekłada kartki. Spogląda na pasażera siedzącego obok: czy zna węgierski? To otyły mężczyzna, z trudem mieści się w fotelu, wszystko wskazuje na to, że trochę boi się latać, kiedy samolot wznosi się w powietrze, głośno sapie i stęka, i tak samo reaguje, kiedy maszyna wpada w wiry powietrzne. Kiedyś w podobnych sytuacjach Enikő poczułaby dyskomfort, który odczuwałby każdy, kto musiałby przelecieć nad oceanem obok głośno sapiącego, wpadającego w panikę, brzydkiego i grubego mężczyzny. Ale teraz jest nim zainteresowana, najchętniej poprosiłaby, żeby opowiedział jej historię swojego życia. Nawet nie zauważa, kiedy po zaśnięciu grubasa zwraca uwagę stewardesie, że nie mieści się w fotelu i że będzie bardzo niewygodnie tak spędzić wielogodzinną podróż. Tak, wie, że to nieładnie narzekać na towarzysza podróży, ale grubas głośno chrapie, a kiedy tylko się poruszy, spływa z niego pot, jak gdyby dookoła lał deszcz. Przez sen kładzie prawą rękę na kolanach i zeszycie Enikő, jego ramię jest większe niż mały wieloryb. Stewardesy budzą tęgiego mężczyznę i prowadzą do pierwszej klasy, gdzie fotele są szersze. Enikő nie przejmuje się wrogimi spojrzeniami personelu pokładowego, jeśli o to idzie, jest w tym samolocie bardziej niż ktokolwiek nawykła do takich spojrzeń, taki sam pełen nienawiści ludzki wzrok będzie na nią czekał w domu – na ulicy, w sklepach, w bankach i na uczelni – w tym kraju parszywego humoru pomieszanego ze złą wolą. Jej coś takiego już nie wyprowadza z równowagi, nie bierze tego do siebie, z niej, naukowca i osoby postronnej, spływa to jak po kaczce, jej pozycja pozwala na to, by odnosić się z empatią nawet do niemiłych osób.

Wstaje, otwiera drzwiczki schowka na bagaże, grzebie w torebce z zielonego zamszu, przeciągając się lekko, przyciąga brodę, odchyla ramiona w tył, robi kilka obrotów głową, potrząsa włosami. Może to zaskakujące, ale Enikő Börönd czuje się cudownie wolna. Czyżby czuła, że świat leży u jej stóp? Że wreszcie nadszedł jej czas?

Zbyt długo wierzyła, nauczona tak przez swoich wykładowców, że jeśli chce wejść na arenę nauk społecznych jako rzetelna badaczka, musi wybrać jasno określony, możliwy do poddania badaniom, konkretny temat, czy raczej pewien zakres szerszego tematu. Musi sformułować hipotezy, zracjonalizować je, przyjrzeć się reprezentatywnym grupom, i tak dalej. Enikő, jako znająca swoje obowiązki młoda badaczka, w nadzwyczaj szybkim tempie przystąpiła do porządnych badań, w ramach których wąskim grupom respondentów zadawała pytania na wąsko zakreślone tematy, takie jak: preferencje polityczne studentów socjologii, preferencje polityczne fryzjerów z drugiej dzielnicy, pojęcie piękna kobiety w oczach fryzjerów z drugiej dzielnicy, pojęcie narodu w rozumieniu rodziców dzieci uczęszczających do alternatywnych przedszkoli, opinie kobiet, które w drugiej połowie lat sześćdziesiątych ukończyły elitarne gimnazjum w Budapeszcie, na temat braku równouprawnienia kobiet.

Nie znajduje tego, czego szuka, sięga głębiej do leżącej w schowku torebki z zielonego zamszu. Drży, kiedy pod jej cudownie skrojoną koszulę z delikatnego lnu dostaje się chłodne powietrze, sprawia jej przyjemność, że jasnoszare dżinsy opinają się na jej pośladkach, widzi, jak brązowy niczym z westernów skórzany pasek podkreśla jej talię. Wyciąga z torebki cienki kaszmirowy sweterek, dwie książki, ciągle jeszcze czegoś szuka, może gumy do żucia, w końcu wyjmuje ze schowka torebkę i rzuca na pusty fotel obok. Siada z powrotem, przez chwilę widzi jeszcze sugestywne spojrzenie siedzącego dwa rzędy za nią mężczyzny, średnio przystojnego, brodatego czterdziestokilkulatka, który patrząc na nią, jak gdyby się uśmiecha. Enikő nagle przypomina się film erotyczny pod tytułem Emmanuelle, który kilka lat wcześniej z wielką wrzawą pokazywała węgierska telewizja – być może chcąc spłacić stare długi, umieściła w ramówce tę klasykę francuskiego kina z 1974 roku, której pokazanie nie było możliwe przed transformacją. Jak gdyby ten film miał być symbolem wolności odzyskanej wraz z przemianami. Enikő pamięta tylko kilka scen z tego jedynego filmu erotycznego, jaki widziała w życiu. W jednej z nich bohaterka leci samolotem i w pewnym momencie dostrzega, że patrzy na nią jakiś mężczyzna. Zamiast skromnie się odwrócić, też mu się przygląda, i o ile Enikő dobrze pamięta, nie odzywają się do siebie ani słowem, i jeszcze w samolocie (ukryci za fotelami!) oddają się anonimowemu seksowi. Enikő wybucha krótkim, głośnym śmiechem.

Na chybił trafił otwiera jedną z książek, autorem jest ulubiony socjolog Enikő, z pochodzenia Polak, Zygmunt Bauman. Kiedyś już czytała tę książkę, cały egzemplarz był pełen jej notatek, zapisała nimi całe strony, najważniejsze myśli podkreślając podwójną kreską, robiła notatki na marginesach i na końcu książki. Niestety tamten egzemplarz gdzieś się zgubił, ale na szczęście natrafiła w antykwariacie na oryginalne pierwsze wydanie. Czytając, pogryza przyniesione przez stewardesę kanapki z szynką i serem, wypija butelkę piwa, przegląda ulubione fragmenty, te, które wywarły na niej największe wrażenie i których najchętniej kazałaby nauczyć się na pamięć wszystkim licealistom. Teraz też czyta Baumana z takim zachwytem, jak niektórzy czytają wiersze. Płynie przez książkę w tę i we w tę, znów czuje natchnienie, potrzebę działania, ma ochotę pisać, zdania przychodzą jej na myśl w szaleńczym tempie, a wiara w siebie i entuzjazm przepełniają serce i duszę.

Kiedy jest już wystarczająco rozgorączkowana, otwiera drugą książkę, tę grubszą, napisaną przez jej drugiego ulubionego socjologa, Francuza Pierre’a Bourdieu. Książka nosi tytuł Nędza świata