Ojciec i syn - Karol Bunsch - ebook + audiobook + książka

Ojciec i syn ebook i audiobook

Karol Bunsch

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Drugi tom z cyklu „Powieści piastowskich”, w którym autor opisuje burzliwe dzieje powstania państwa Polskiego. Spiski, intrygi, dyplomacja i walki u schyłku X wieku, Mieszko i Bolesław Chrobry, który z dziecka staje się mężczyzną. Tajemniczy Zbrozło, mężny Stoigniew, waleczny Jaskotel wraz z głównymi bohaterami przeżywają liczne przygody i często muszą podejmować trudne decyzje. Jak ułożą się trudne relacje z Cesarstwem Niemieckim, skąd wziął się miecz Bolesława, czy młode państwo polskie przetrwa próbę czasu?

Karol Bunsch Urodził się 22 lutego 1898 w Krakowie, zmarł 24 listopada 1987 tamże - polski pisarz historyczny, tłumacz literatury niemieckiej i angielskiej. Jego głównym osiągnięciem literackim był wielotomowy cykl powieściowy z czasów piastowskich znany jako Powieści piastowskie, cieszący się popularnością już od wydania pierwszej książki (Dzikowy skarb, 1945). Opublikował ponadto trylogię o Aleksandrze Wielkim i powieści opowiadające o czasach Jagiellonów oraz nowele.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 774

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 42 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
5,0 (23 oceny)
23
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Przemekhasturr

Nie oderwiesz się od lektury

dziwi mnie że ten autor jest tak zapomnianym powieść absolutnie kozacka godna kontynuacja dzikowego skarbu. akcja wartka dialogi dobre w postaci wyraziste. zupełnie odmienne podejście niż taki na przykład Sienkiewicz. śmierć i nieszczęścia nie oszczędzają głównych bohaterów. trzyma w napięciu.
00
bicyklkrzych

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia
00
chomikariusz

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna polszczyzna i bohaterowie z krwi i kości! Plus świetna interpretacja lektora (chociaż mnie lepiej słuchało się na zwolnionej prędkości do 0,9). Gorąco polecam każdemu, dla kogo Mieszko, Dobrawa, Oda, Bolko i inni to tylko wzmianki w podręczniku do historii. Po lekturze wybieramy się na zwiedzanie szlaku piastowskiego po Wielkopolsce i już czuję dreszczyk emocji :D
00
RavHas

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna seria.
00

Popularność




TOM I

I. Podpora

Niełatwa była odbudowa Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Trzy korony na Ottonowej głowie nieznośnym nieraz gniotły ją ciężarem. Zatargi z Rzymem, nieskończona jeszcze walka z Bizancjum, w której podstępni Grecy saraceńskimi siłami krzyżować starali się cesarskie zamiary, trzymały siły i uwagę Ottona w Italii. W dalekim zaś kraju wszystko, od rodziny począwszy, wymagało twardej ręki i ciągłej czujności.

Zawarta z Mieszkiem przyjaźń, przez którą Otto stworzyć usiłował przeciwwagę rosnącej potędze margrafów a zarazem zyskać sprzymierzeńca przeciw groźnej naówczas Danii – wroga dla pogańskiego, weleckiego związku i współzawodnika dla Czechów – w świetle błyskawicy niespodzianego zwycięstwa polskiego księcia pod Cydzyną ukazała cesarzowi drugie swe oblicze. W cieniu swych borów „przyjaciel” rósł za szybko. Dochodziły cesarza słuchy, że za wyrzeczenie się morawskich roszczeń układa się z Bolesławem Pobożnym o wolną rękę u ujścia Odry, pozbawiając Weletów czeskiego poparcia, a z bratankiem cesarza, bawarskim Henrykiem, knuje przeciw Sasom. Wichmanowa wyprawa pokazała, że Mieszko nie myśli ciężaru walki z Weletami wziąć na swe barki i odciążyć diuka Hermana, dość pysznego, by kazać oddawać sobie królewskie honory, lecz zbyt słabego, by nawet na rozkaz cesarski podjąć się zniszczenia zatwardziałych pogan. Duńskich zbójców z Jomsborga zdołał Mieszko siłą i pieniądzem wciągnąć w swoje służby i ujście Odry, które kością niezgody między nim a Danią być miało, dla siebie zabezpieczyć.

Zbladły italskie troski cesarza przy tych myślach i Otto pośpieszał do kraju, niepewny, co tam zastanie. Mężny i przebiegły „sprzymierzeniec”, rozjątrzony napaścią, rozzuchwalony zwycięstwem, porwać się mógł na czyny, zdolne zniweczyć pracę i dorobek Gerona. Cesarz zżymał się na siebie, iż sam stworzył tę możliwość, dzieląc spadek po Geronie między sześciu następców, by uniknąć wzrostu potęgi, która jemu samemu groźną stać się mogła, a ninie żałować tego musiał. Gdy zaś myślał, co może zajść, jeśli te siły, których utrzymanie w ryzach miał na celu, razem z Mieszkiem przeciw niemu się obrócą, przyśpieszał pochód i niespokojnie wyczekiwał wieści.

Niepokój jego był jednak płonny.

Choroba przykuła Mieszka do łoża. Niebezpieczeństwo śmierci minęło szybko, lecz groźba utraty ramienia trwała całe miesiące. Rana jątrzyła się, zatrute jadem ciało dźwignąć się nie pozwalało. Drzemał całymi dniami, by w ciszy nocnej snuć w nieskończoność czarne myśli, których początek sięgał pamiętnej nocy nad Notecią. Mieszko urodził się, wychował i żył dotąd w walce. Wcześnie przestał ją jednak uważać jedynie za zabawę, a nawet jak większość współczesnych, za sposób osiągania takich czy innych doraźnych korzyści. W miarę jak dojrzewał jego rozum, coraz lepiej pojmował, że walka jedynie klęską skończyć się może, gdy nie zmierza do określonego celu, który zarazem kres jej stanowić musi. Cel ten daleki i trudny miał przed oczyma i zdążał do niego całą swą siłą, uporem, chytrością i męstwem. Teraz, gdy leżał złożony niemocą, zgnębione chorobą ciało gnębiła dodatkowo obawa, że cel przewyższa jego siły, że w walce tej sam pozostał. Bliski był załamania.

Znał i oceniał z niechybną trafnością siły, działające w tym kotłowisku walki wszystkich przeciw wszystkim, lecz po raz pierwszy odczuł z niezmierną wyrazistością, że te siły, jakie on powołał do życia, zawisły na włosie jego własnego życia, którego omalże nie przecięła strzała, przez byle pachołka wypuszczona. W zwycięstwie swym poczuł upadek, w upadku swą wielkość i… samotność.

Nie poddał się na swym łożu boleści, jak nie poddał się w błotnistym klinie nad Odrą, w ową noc kupalną. Wiedział, że w tym świecie okrutnym, w jakim żyć mu przyszło, poddać się, to zginąć. Tam wytrzymał do świtu, który przez brata przyniósł ocalenie i zwycięstwo. Tutaj w noce bezsenne, walcząc z chorobą i myślami, czekał świtu nie spodziewając się pomocy. A jednak przyszła i choć nie niosła zwycięstwa, dała jednak siłę do walki i wytrzymania ciosów, jakie jeszcze na niego spaść miały. Przyszła tak niepostrzeżenie i cicho, jak cicho wchodziła do jego komnaty Dobrawka w noce upalne, gdy spiekłymi wargami w półjawie, półśnie szeptał sam do siebie gorzkie słowa. Chłodnymi rękoma ocierała jego okryte potem czoło i poiła odwarem ziół, po którym sen koił jego znużoną duszę i ciało. Zjawiała się przy nim, jak dobroczynny cień w skwarne południe letnie, skoro jeno posłyszała szept jego lub ruch niespokojny, zawsze pogodna i uśmiechnięta, choć nieraz słaniająca się ze znużenia, nie tylko własny ból i niepokój przed nim kryjąc, lecz bacząc najczujniej, by żadna zła wieść nie zburzyła spokoju, który dzięki jej staraniom, z upływem czasu, wracać począł Mieszkowi wraz ze zdrowiem. Nie przygotowana na nie, przyjmowała Dobrawka troski i ciosy dla męża przeznaczone, w miłości swej jedynie dla niego i trosce o przyszłość syna czerpiąc siły, a w modlitwie szukając rady w sprawach, które o losie państwa rozstrzygnąć mogły. A trosk nie brakło. Rozkołysane zajściami pod Cydzyną, drzemiące dotąd siły pogaństwa zdawały się przez chwilę grozić dziełu nawrócenia. Zaczęto wyganiać, a miejscami i mordować duchownych, tak że do znaczniejszych grodów chronić się byli zmuszeni. Bliższe kulturą i zrozumieniem chrześcijaństwu rycerstwo Mieszkowe i możni gdzieniegdzie w obronie porządku do starcia przyszli z pospólstwem, które wraz przywódców znalazło w kapłanach dawnych bogów, ukrywających się pod postacią znachorów, wróżbitów i gędłków.

Ten i ów z dawnych książąt plemiennych, korzystając z zamętu i ubezwładnienia Mieszka, niezapomnianych jeszcze swych roszczeń dochodził wypowiadając posłuszeństwo. Wzmogły się pograniczne napady, szczególnie od strony Prusaków i niedawno przyłączonych Pomorzan. Groźne poselstwo pozywało Mieszka do stawienia się przed cesarzem, dla zdania sprawy ze starcia z Hodonem, choć rzecz jasna była. Niewątpliwie cesarz wiedział o zamierzonym napadzie, toteż niczego dobrego oczekiwać od niego nie należało; nie więcej niż od zaofiarowanej pomocy ze strony dziewierza, Bolesława Pobożnego, który podejmował się swym wojskiem porządek w kraju przywrócić, w nadziei widocznie, że w razie śmierci Mieszka, jako opiekun dziedzica, całym zawładnie państwem. Wiadomości, jakie o stanie kraju pobiegły do Rzymu, żadnej pomocy w opanowaniu trudności nie przyniosły, a wzbudziły jedynie nieufność Apostolskiej Stolicy do trwałości i szczerości dzieła nawrócenia. Byłoby nad czym głowę łamać i samemu Mieszkowi, Dobrawka jednak, biorąc zadanie na siebie, wiedziała, że bierze ciężar ponad siły. Drugi raz w życiu modliła się o cud i drugi raz wysłuchana została.

Odrzuciła nieszczerą pomoc brata; pieniędzmi ułagodziła cesarskich przyrzekając, że Mieszko stawi się, gdy jeno wyzdrowieje. Do bawarskiego Kłótnika poselstwo poszło z wielkimi darami, by sobie pomoc i wstawiennictwo zapewnić. Przez Mieszkową siostrę, Adelajdę, pozyskała poparcie biskupów, augsburskiego i ratyzbońskiego, którzy, znając wpływ Piastówny na starego Gejzę, radzi byli przysłużyć się Białej Knegini dla rozszerzenia swych wpływów i przyśpieszenia nawrócenia Węgier. Do Sobiesława wysłano posłów z wieścią o stanie kraju i prośbą o pomoc. Sobiesław od jednego zamachu żelazną ręką zdusił poczynający się udzielać i Mazowszu rozruch, odcinając spodziewaną pomoc pogaństwu. Wytrzebił doszczętnie wyłamujących się z posłuszeństwa dawnych kniaziów i straszliwie spustoszył pruskie pogranicze posuwając się ku Pomorzu, gdzie starczyło wieści o jego pochodzie i karach, jakie spadały na opornych, by rozruch zgasł. Sama zaś Dobrawka, wezwawszy mimowolnego sprawcę zamieszania, Stoigniewa, i przedstawiwszy mu skutki nieopatrznego poczynania, wraz z mężowskim bratańcem objeżdżała co bliższe okolice, gdzie dzięki miłości, jaką u prostego ludu zyskać umiała, i dzięki obecności Stoigniewa, która przeczyła podżegaczom, poparcie pogaństwu od niego obiecującym, z łatwością lud do spokoju i posłuszeństwa doprowadzić zdołała; nie uciekała się do przemocy, która jeno do wojny domowej mogłaby przywieść. Toteż gdy jesienią Mieszko, wreszcie do zdrowia przychodząc, opuścił łoże i sam sprawy państwa ujmować począł w swe ręce, słuchając raz w pogodny odwieczerz w sadach poznańskiego dworca opowiadania o przebiegu spraw – patrzył z pewnym zdziwieniem na wynędzniałe oblicze Dobrawki; ledwie mógł uwierzyć, ile jej zawdzięcza.

Choć surowy i niewylewny, nie mógł się oprzeć wzruszeniu na myśl, jaki trud podjąć musiała, by jego oszczędzić, i przygarniając ją rzekł:

– Oto mi pomoc przyszła, której się nie spodziewałem. Widzę, że gdyby mnie nie stało, wam by rządy zostawić można.

– Bóg mnie od tego ustrzeże – odparła wzdychając Dobrawka. – Niełatwa to rzecz.

– Niełatwa! – powtórzył Mieszko i zamyślił się.

Siedzieli w milczeniu. Słońce chyliło się ku zachodowi i lekki powiew ruszył od rzeki: Z szelestem spływał od czasu do czasu na ziemię zwiędły liść; czasem ciężko uderzyło, spadając, zapomniane gdzieś na drzewie jabłko lub stada wróbli, układające się do snu w żywopłocie z głogu, dzikiej róży i tarniny, podnosiły nagle świergot ogromny.

Z dala, od stajen dochodziły głosy chłopięce, a wśród nich wybijał się jeden, który uśmiech wywołał na twarz Dobrawki.

– Nasz Bolko swojej drużynie przewodzi. Może byście go widzieć chcieli?

– Niechajcie! – rzucił Mieszko. – Niech się bawi, niedługo mu tego. Wszakże wkrótce postrzyżyny sprawić mu trzeba i już go świat zabierze, by nie puścić do zgonu.

Dobrawka pobladła. Twardy zwyczaj zabierze to dziecko, które matczynemu sercu wciąż jeszcze zdało się niemowlęciem, niezdolnym żyć bez jej opieki, pomocy, i czułości. Zda się, że dopiero co piersią go własną karmiła, dopiero mówić uczyła słowami pacierza, a oto już świat wyciąga po niego swe twarde ręce. Ani się obejrzeć, a już nad nim śmierć zawiśnie; bo wojownikiem będzie i być musi, a jej z uczuć matczynych jeno tęsknota zostanie i trwoga o niego.

Mieszko, jakby wyczuwając jej myśli, dłoń na jej dłoni położył i rzekł:

– Nie buntujcie się. Raczej pomyślmy, kogo mu dać za piastuna.

Mężem Bolko być musi i to niepoślednim, jeśli udźwignąć ma to, co mu zostawię. A mnie już pół wieku minęło i siły nie te, co dawniej. Wrychle od niego pomocy a wyręki chciałbym doczekać. Dobrawka jeno westchnęła. Całe życie oto wyrzekać się musi tych, których sercem pragnęłaby mieć przy sobie. Zazdrościła prostym ludziom, że wolni od tęsknoty żyją razem, póki ich sama śmierć nie rozdzieli. Lecz i te myśli tłumiła w sobie, uważając je za grzeszne, i szukała zapomnienia w modlitwie i dobrych uczynkach.

– O czym myślicie? – zapytał po chwili Mieszko.

– Gorzko mi czasem, panie! Ale nie dla szczęścia ten świat stworzony, więc nie buntuję się, jeno się modlę i krzepię nadzieją, że w lepszym świecie wszystkich, których kocham, mieć będę na wieki przy sobie!

– Dużą siłę wam daje wiara – ozwał się Mieszko w zamyśleniu.

Dobrawka coś odrzec zamierzała, gdy nagle krzyki pacholęce zbliżać się szybko zaczęły. Zaszeleściły krzewy w żywopłocie, a spłoszone stada wróbli z wielkim szumem frunęły na drzewa, utyskując swarliwie nad zakłóconym wypoczynkiem. Mniejsze, choć jeszcze bardziej hałaśliwe stado wyrostków, łamiąc gałęzie, darło się przez żywopłot.

Dobrawka wstała, by powstrzymać najazd, przerywający wypoczynek męża, gdy z gęstwy wynurzył się pierwszy Bolko, a za nim, jeden po drugim, jego towarzysze.

Ujrzawszy księstwo stanęli onieśmieleni, jedynie Bolko podbiegł witając matkę serdecznie, a ojca z powściągliwym zaciekawieniem. Dobrawka, spojrzawszy na Bolka, na widok jego potarganych szatek, podrapanych, brudnych, i posiniaczonych rąk i twarzy, aż zakrzyknęła:

– A cóżeś ty, skrzacie, działał ze sobą? Jak strach na wróble wyglądasz!

Bolko, zapominając o obecności ojca, ze śmiechem przytulił się do matki wołając:

– Ady bitwę my toczyli pod Cydzyną. Mszczujowego Jurka nawet pachołcy do dom odnieśli, bo sam iść nie zdołał. Ale my wygrali, a ninię jeńca idziemy tracić do rzeki.

Dobrawka westchnęła wznosząc oczy w górę, lecz Mieszko uśmiechnął się i zagadnął:

– A ty kim żeś był w tej bitwie?

Bolko zarumienił się i odrzekł z pewnym ociąganiem:

– Mało nas jest, to naprzód byłem strykiem Ściborem, a potem wami!

A ninie jestem Stoigniew i Zbrozło.

Mieszko zaśmiał się i rzekł: – To ci i drużyny nie trzeba, sam bitwy mógłbyś staczać.

Chłopak zarumienił się zmieszany, lecz wraz odparł:

– Cóż bym za kniaź był bez drużyny?

– A inni się nie sprzeciwili? – zapytał Mieszko patrząc na zarumienione twarze stojących opodal, w milczącym uszanowaniu chłopaków.

– Jakże się mogą sprzeciwić?! Przecie to moi drużynnicy. Zresztą byłem najmężniejszy, co sam Stoigniew przyświadczył i nawet mi łoszaka podarował, karego ze strzałką, po strykowym ogierze, a Jaskotel przyrzekł, że mi go objeździ, jeno się do cna z cydzyńskich ran wyliże.

– Widzę ci ja, żeś go i próbował – rzekł Mieszko patrząc na poobijane Bolkowe kolana.

Bolko zamilkł, milczeniem potwierdzając przewinienie, gdyż na wyraźny zakaz matki nie wolno mu było do koni przystępować.

Mieszko jednak dodał pobłażliwie:

– Skoroś zwyciężył, to ci wybaczę, ale pomnij, że czas wam obu: dorośniecie, to będziesz na nim jeździł.

– Pozwólcie chociaż, bym mógł go karmić – rzekł Bolko żałośnie. – Inaczej mnie za swego pana uważał nie będzie. – Patrzył niespokojnie w oczy ojca.

– Matki proś! – rzekł Mieszko.

– Pozwolicie, matulu? – prosił Bolko przymilnie.

– Pozwolę raz dnia, a więcej nie, bobyś w stajni zamieszkał – odparła Dobrawka. – A teraz dość zabawy: bierz swoją drużynę i do kaplicy na wieczorną modlitwę. Potem wieczerza i spać!

– A przyjdziecie, matulu, utulić mnie na dobranoc? – spytał szeptem, by inni nie słyszeli.

– Przyjdę! – rzekła miękko, a gdy odbiegli wśród krzyków, dodała:

– Takie ci to jeszcze dziecko, a wyrywa się od matki, choć jej potrzebuje.

– Dziecko! – przytaknął Mieszko – ale chrobry jest.

– Jakżeby inaczej?! Przecie to Piastów krew i Przemyślidów! I nie tego się boję, by chrobry nie był, jeno by mu tego serca, co ma dobre i miłosierne, nie zatwardzili.

– Twardną od walki dłonie, twardnieje i serce. A walczyć będzie musiał, bodaj życie całe.

Zamyślili się oboje. Różowy zmierzch szarzał, pas borów na widnokręgu z głębokiego fioletu przechodził w czerń. Dobrawka wstała mówiąc:

– Czas i na was spocząć, jeszczeście nie ze wszystkim silni.

– Ale podporę w was znalazłem – rzekł uśmiechając się do niej w mroku.

II. Bliźniacy

Tuman wstawał z wilgotnych łąk i zalewisk nad Wisłą. Odbicia zorzy gasły, zawlekane zrazu zwiewną, lecz coraz to bardziej gęstniejącą zasłoną mgły, która dźwigała się niepostrzeżenie z nagrzanych jeszcze ciepłym, jesiennym słońcem mokradeł i w miarę jak chłód wieczoru odbierał ciepło wodom, rozpełzała się po całym kraju coraz szerszymi smugami, które w końcu zlały się w jedno, otulając nadwiślańską płaszczyznę białawą zasłoną. Pod tą zasłoną wrzało jednak życie i nie cichły głosy zbierającego się już pomału do odlotu ptactwa. Ciemniejsze tło nieba raz wraz przecinały świszczącym lotem stada kaczek, które przelatywały z jednych mokradeł na drugie lub ciągnęły od niedalekiej rzeki na żerowisko.

Nagle coś zakłóciło beztroskę ptasiego królestwa, gdyż z łopotem skrzydeł i trwożliwym kwakaniem podrywać się zaczęły stada, jedno po drugim, i umilkł gwar kaczych wieców. Natomiast w ciszy, jaka chwilowo objęła opuszczoną część ich dziedziny, słychać było z dala odgłos taplania się jakichś ziemnych istot po bagnie, a po chwili i głosy ludzkie, które zbliżały się ku gościńcowi, wiodącemu od Krakowa na Mazowsze. W mgle rozróżnić można już było dwie postacie; wyszedłszy na nietopielistą, choć mokrą łąkę, szybciej posuwać się zaczęły, a dotarłszy do suchego gościńca rzuciły niesione na plecach brzemiona na ziemię, dysząc z utrudzenia.

Resztki dziennego światła pozwalały rozeznać twarze dwóch wyrostków, tak do siebie podobnych, że zgadłbyś zaraz bez problemu, że bliźniacy i darmo szukał, po czym odróżnić jednego od drugiego. Te same płowe, lekko wijące się włosy, te same błękitne duże oczy, te same proste nosy nad okrytymi już puchem czerwonymi ustami o psotnym wyrazie. Tym samym ruchem ocierali pot z uznojonych mimo chłodu twarzy i te same głosy rozległy się w zapadającym zmierzchu, gdy zrazu rozmawiać, a za chwilę kłócić się jęli, rzekłbyś, iż kłóci się ktoś sam z sobą.

– Wstawaj, Miłosza! – rzekł pierwszy dźwigając się z westchnieniem. – Do dom jeszcze drogi kęs, a matuś wrócić kazali przed zachodem.

– Idźże sam, kiedyś nagły. Przed zachodem i tak nie wrócisz, chyba przed jutrzejszym – odparł drugi i rozłożył się wygodniej. – Nawyciągałem się nóg z błota od rana, to i wyprostować je muszę.

– A wieczerzę nam zjedzą i znów przez ciebie na głodno spać pójdę.

Wstawaj gniłku kiedy każę! – krzyknął wyrostek zwany Otłoką.

– Co zaś masz mi do rozkazywania – warknął Miłosza, a w głosie jego brzmiała groźba. – Nazwiesz mnie jeszcze raz gniłkiem, to cię otłukę, Wytłoko! Głodnyś, to żryj kaczki, cośmy nałowili, widzisz go! Gniłkiem mnie będzie zwał!

– Byś wiedział, żeś gniłek; dwa razy nogą ruszy i już by leżał jak baba w połogu.

– Leżę, bo mi się chce, a nie proś bym wstał, bo z ciebie flaki powytrząsam, jeno słowo powiesz.

Ale Otłoka nie rzekł słowa, jeno palnął Miłoszę pięścią w grzbiet, aż zadudniło, a ten, choć niby znużony, skoczył jak żbik i znowu rzekłbyś, że się ktoś bije sam ze sobą, tak się sczepili jeden drugiego daremnie przemóc usiłując. Pasowali się z dziwną zaciekłością, tak zacietrzewieni, iż nawet nie dosłyszeli odgłosów kopyt zbliżających się we mgle koni i oprzytomnieli dopiero, gdy jakieś potężne ręce za karki ich pochwyciwszy postawiły na nogi, a męski, młodzieńczy głos zawołał:

– Iście dwa koguty! Gościniec zawalili, że przejechać trudno.

Oprzytomnieli obaj i rozjuszone twarze zwrócili ku natrętowi, gotowi widocznie skoczyć mu do gardła za nieproszone rozjemstwo, gdy nagle Otłoka z przestrachem krzyknął:

– Tarło!

Miłosza zaś patrzył zmieszany na przybyłego, który przybliżył twarz w mroku do twarzy chłopców i zawołał:

– Ba! żem to was nie poznał bez patrzenia! Miłosza i Otłoka! To się dalej bijacie, jak od kołyski. I dalej nie wiem, który jest który. Wąsy wam rosną, a rozumu nie przybywa.

– Nie, ino zmarzli my na kaczkach, cośmy je na sidła łowili. To ino dla rozgrzewki! – ozwał się jakoś niepewnie czupurny zwykle Miłosza. – A ty do dom chcesz jechać? – zapytał.

– A gdzie bym zaś jechał?! – odparł przybyły, a gdy milczeli, patrząc na siebie, rzekł ze złością:

– Tak mnie witacie?! Dam ja wam gościńce!

– Nie to; ino że ojciec strasznie na ciebie zeźlony, klął się, że i przez próg nie puści.

– Rodzic? Na mnie?! – zakrzyknął przybyły i ręką w czoło się uderzył. – Prawda, żeście mnie za Tarłę wzięli, a nic nie wiecie! Przecie ja Krzesz, do dom wracam z wojny, na której się legło biednemu Tarle. A byłby wrócił, to by ojciec jak najczestniejszego gościa go przyjął, a sąsiady spraszał, by się sławą jego pochwalić.

Chłopcy patrzyli z niedowierzaniem, zaciekawieniem, smutkiem, nie wiedząc, o co prędzej pytać, wszystkiego na raz dowiedzieć się żądni, lecz Krzesz zawołał:

– Siadajcie na juczne! Jedziemy!

Sam na konia skoczywszy trącił go ostrogą i ruszył z kopyta. Chłopaki dopadli podwodnych i dogoniwszy go jechali jakiś czas w milczeniu. Dopiero gdy konie znów przeszły w stępa, Miłosza zagadnął:

– Pomiłuj! Przecie zdechnę z ciekawości, nim zajedziemy. Powiadaj, jak było?

Krzesz jednak milczał zasępiony, a po chwili odparł:

– Wytrzymacie do domu. A co u was?

– Ano, jak zawdy; tyle że Wojsław i Degno u Sobiesława na Mazowszu już wojują, ino my dwa i Dobrochna w domu ostali się. I ojciec nas puścić nie chce; mówi, że ktoś na dziedzinie siedzieć musi, bo on się starzeje. Musiało na nas paść!

– Juści się starzeje! – dodał Otłoka z goryczą. – Rękę ma twardą a ciężką jak drzewiej, tyle że włos mu pobielał. I na nas dwóch teraz się krupi, kiedy my sami ostali. – Westchnął ciężko.

– Dobrochna podrosnąć musiała jako i wy? – zapytał Krzesz.

– Taka ona i Dobrochna – rzekł Miłosza.

– Juści rośnie złe ziele! Z ojcem przeciwko nam trzyma! – dodał Otłoka.

Krzesz zaśmiał się i popędził konia, a po chwili na tle ciemniejącego nieba dojrzeć już można było wynurzające się z mgły kępy drzew, wśród których, przytajone, leżało opole starego Tarły i jego rodu.

Gdy się zbliżali do dworca, psów kilka wypadło ze szczekaniem, lecz poznawszy swoich skomleć i łasić się zaczęły. Starsze, które pamiętały Krzesza, do piersi mu jęły skakać, gdy zsiadłszy z konia i wodze chłopakom oddawszy ku wejściu do dworca się skierował; młodsze, które go nie znały, stojąc z tyłu merdały jednak zachęcająco ogonami na znak, że i one zawrzeć przyjaźń gotowe. Z psiej gromady poważnie wyszedł ojciec rodu, stary Zbój, na wyraju będący, gdyż węch mu już nie dopisywał, i upewniwszy się, że swojak przyjechał, wzruszonym okiem ponuro spojrzał na Krzesza i łapę mu na kolanie położył.

Powitanie przerwało otwarcie drzwi, wiodących z podcienia do sieni, w której na kominie płonął ogień. W ciemności wystrzelił snop czerwonego blasku oświetlając nadchodzącego Krzesza, na tle zaś ognia ukazał się cień jakiejś drobnej postaci, która dziecinnym jeszcze głosem zawołała:

– Kto…? Tarło! – krzyknęła jakby przestraszona i skoczyła ku Krzeszowi, który na ręce ją porwał całując.

– Ojciec zaraz wróci. Nie możesz ostać; od żupana wieść przyszła, że cię do grodu mają dostawić.

– Nie trap się! – odparł ze śmiechem. – Choćby chcieli, nie dam się.

– Juści widzę, żeś tęgi wojak, ale będziesz się to z ojcem bił?!

– A choćby! Ale nie trzeba, przecie ja Krzesz!

– Krzesz? – wykrzyknęła zdumiona. – Adyś podobny jak Miłosza do Otłoki, ani rozeznać. A, wróciły te próżniaki! – zawołała patrząc na zbliżające się od stajni postacie chłopców, zgiętych pod tobołami.

– Na gościńcu ich znalazłem! – zaśmiał się. – Bili się jako zawdy.

– Idźcie ino do izby – krzyknęła ostro na chłopaków – da wam matula wieczerzę, a ojciec dołoży! O północy u was słońce zachodzi.

– A niechby nie dała! – mruknął Miłosza.

– Kiedy północ, czemu ty nie śpisz, skrzacie? – dorzucił Otłoka.

Porwała się ku nim, lecz prędko do domu wbiegli wołając od progu:

– Matuś! Krzesz przyjechał!

Widno, niezbyt pewnie się czuli i radzi byli odwrócić uwagę od siebie.

Z komory wybiegła kobieta hoża, rumiana, rosłej postawy, z jasnymi włosami, w których nie znać było poczynającej się siwizny, i Krzesza, który witając pod nogi ją podjął, za głowę ściskać i całować zaczęła. Zaledwie jednak zamienili kilka słów, spytała:

– A Tarło gdzie? Takiś podobny do niego, aż mnie w sercu ścisnęło.

– Poległ! – odparł Krzesz.

Dagna oczy ręką zakryła i odwróciwszy się bez słowa, weszła do komory. Dobrochna zaraz za nią skoczyła, a Krzesz, zasmucony i znużony jazdą, usiadł na ławie przed kominem i w ogień się zapatrzył. Chłopaki znów nagabywać go jęli o opowieść, lecz Krzesz odparł:

– Dajcie mi teraz spokój! Lepiej jeść przynieście, bom zgłodniał, a opowiadać będę, gdy ojciec wróci i matka się wypłaczę. Chłopcy kopnęli się za wieczerzą, gdyż im też głód się przypomniał, lecz w tej chwili psy zaszczekały jak na swojego, rozległy się ciężkie kroki i w drzwiach stanął stary Tarło. Krzesz powstał na powitanie i ku ojcu się miał, lecz stary odstąpił od drzwi i bez słowa ręką na nie wskazał wymownie. Krzeszowi ścisnęło się serce, lecz zarazem gniew chwycił za gardło – za siebie i za Tarłę, na tę surowość ojcowską, od której już odwykł wojując. Rzekł więc szybko, przyduszonym głosem:

– Chcecie, to wyjdę! Byście jeno nie żałowali. Lepiej najpierw posłuchać, niż sąd wydawać zawczasu!

– Nie ja cię sądziłem, a słuchać musiałem, że syn mój wywołańcem został i hańbę ściągnął na ród.

– Nie sądził mnie nikt, bo Krzesz jestem, nie Tarło. A daliby bogowie Tarle, by wrócił, to byście też musieli wysłuchać, że sławę wam, nie hańbę przyniósł.

– Jako mówisz? – zapytał stary przybliżając się i patrząc ze zdumieniem na Krzesza, jakby go pierwszy raz widział. – Licho nadało, że własnych dzieci człek rozróżnić nie może. Dagna! – krzyknął.

– Ostawcie matkę! Niech się wypłacze w komorze.

Stary spojrzał pytająco na Krzesza, a ten rzekł:

– Płacze po Tarle, bo poległ!

Stary pobladł i ciężko opuścił się na ławę. Po chwili głowę do ognia odwrócił, bo wstydził się łez, które gwałtem cisnęły mu się do oczu.

W tej chwili kłócąc się i poszturchując wpadli do sieni Miłosza z Otłoką, lecz widząc, że ojciec siedzi w milczeniu, sami umilkli. Stary jednak usłyszał ich wejście i powstawszy rzekł głosem, który starał się uczynić surowym:

– Jeść dawajcie Krzeszowi, bo zdrożony pewnikiem. A jutro pogadamy, czemuście na przykazany czas nie wrócili i ja sam skot obrządzić musiałem.

Chłopcy, krzywiąc się, brali się niezdarnie stół zastawiać, trącając jeden drugiego, gdy z komory wyszła Dagna, spokojna już, lecz z twarzą pobladłą i zaczerwienionymi oczyma.

– Ostawcie, nicponie, sama zrobię – rzekła.

Stół ręcznikiem haftowanym nakryła i po chwili siedzieli wszyscy za stołem, jeno Dobrochna nie wyszła z komory, gdzie wypłakawszy się za tym bratem, który ją pieścił najbardziej, z żalu usnęła. Późno w noc siedzieli słuchając opowieści o smutnych dziejach Tarły i jego sławnym końcu. Kury już piały, gdy stary, który siedział z głową podpartą, zakrywając twarz, wstał i ozwał się nieswoim głosem:

– Bogowie mnie skarali, żem własnej krwi nie wierzył. Spać już idźcie, Krzesz zdrożony być musi.

– Ale ojciec zmiękli! – szepnął zdziwiony Miłosza do Otłoki.

– Ciekawość, czy gdybyśmy legli, też by się nad nami użalił?!

– Juści! najbardziej nad tobą!

– A może nad tobą? – syknął zeźlony Otłoka.

I bić się jęli na nowo, jeno że bez słowa, by nie zmącić uroczystego nastroju.

Posiedział Krzesz dni parę, bogate gościńce z łupów rozdał krewniakom i swojakom, powałęsał się z chłopakami, niedawne a już niepowrotnie minione czasy wspominając, i pomału o wyjeździe przemyśliwać począł niechętnie, gdyż dobrze mu było. Za własne męstwo i za czyny Tarły spuściznę miał objąć po Dziku, lecz nie śpieszył się osiąść tam w pustce, gdzie niedawno gromadą siedzieli wesołą. Jeńcy też rozbiec się musieli, gospodarstwo poszło pewnie w zaniedbanie, a odbieranie ziem od niechętnych Starżów nie uśmiechało się także. Rad by też był choć jednego z braci zabrać ze sobą i mieć swoją duszę, by słów parę zamienić z kim było, gdy przyjdą długie wieczory zbliżającej się jesieni. Siedząc raz przy miodzie po wieczerzy, rozpoczął z ojcem o wyjeździe, nieśmiało zmierzając, by starego wybadać, czyby braciom z nim jechać nie pozwolił.

– Po prawdzie – mówił – to i wyręki z nich wiele nie macie, bo im łowy i wojaczka w głowie, a swojaków tu nie brak, co wam, jako staroście, pomoc wszelką okazać muszą. Mnie się zaś przydadzą, bo tam łowy i straż – cała gospodarka, tyle że bydła i owiec trochę się podchowa. A siedzieć samemu cni się. Stary nawet nie bardzo skoczył, czego się Krzesz obawiał, lecz odparł niechętnie:

– Myślałem, że sam ostaniesz, a ty ostatnich dwóch chcesz mi zabrać.

Wygnam ja im z głowy wojaczkę i łowy i pracy nauczę. A u ciebie rozpuściliby się do reszty. Gadać szkoda, ktoś na dziedzinie ostać musi.

– Wrócą przecie Degno i Wojsław, to któregoś osadzicie, gdy na was czas przyjdzie, ale jary z was jeszcze chłop.

– Wrócą jako ty, albo i Tarło! – dodał stłumionym głosem. – Niech jeno wojaczka któremu zasmakuje, to mu i się pocić nad pługiem czy z leziwem więcej nie chce.

– Bo i po co! – rzucił Krzesz lekko. – Jeńca przywiodę, niech się poci, a co my w jednej wyprawie osiągnęliśmy, do tego żeście wy przez całe życie nie doszli. Dzikowe ziemie większe niż całego rodu naszego. Krzesz chybił, bo stary zeźlił się. Chwilę żuł gniew, gdyż nie chciał z synem, który już od władzy jego odwykł i wyjechać miał wkrótce, ostro postąpić, jednak krew mu uderzyła do głowy na Krzeszowe gadanie.

– Posłuchaj no! – rzekł. – Wojowali my i dawniej, gdy kniaź wiciami zwołał na obronę. A potem wracał każdy tam, gdzie siedział, i do pracy się brał czestnej. Przywiózł co z łupów, nie przywiózł, za jedno, bo nie żył z tego, jeno co ziemia dała, własna rodowa, od praojców zasiedziana, a nie obca, co ją z ręki do ręki rzucacie jako dziewkę niewolną, kiedy się sprzykrzy. Raz kniaź da, raz odbierze, jak mu wola, ale taka ziemia serca nie przywiąże i nie dziw, że ją niewolnikiem obrabiać chcecie, bo trudno serce do tego mieć, co dziś jest, a jutro nie będzie. A i drzewiej tacy byli, co żyli z łupu, ale ino wywołańce, co ich z rodu wyświecili albo nieszczęście zagnało do lasu. Ale ich zbójami zwano i czci nie mieli, ani im w głowie postało nad tych, co na swoim siedzą, się wynosić. A dziś się taki wojem mianuje i za lepszego ma, bodaj od własnego rodzica.

Tu stary pięścią, co miał jeszcze jak bochen, w stół trzasnął.

– Ma ci który więcej krzepy, to miast pług głębiej w ziemię wrazić, morduje drugich.

– Nie sierdźcie się! – rzekł Krzesz pojednawczo, ale nie przekonany. – Zbóje i dzisiaj są, ale kniaź tępić ich każe, a my jego ludzie, nie dziw, że dba o nas, bo tym dziedzinę w ręku trzyma i od wroga broni.

– Juści trzyma, bo i wami dań wybiera od swoich, jaką mu się podoba. Wygnali Piasty obcych, Popielów, co jako zdobywcy rządzili, a ninie sami tak rządzić zaczynają. Zaś młodzi, choćby ty, co z wolnych od wieka rodów pochodzą, za pachołków im służą, na równi z przybłędami i nie jeno w smak im to, ale jeszcze za lepszych się mają od tych, co na swoim, z niczyjej łaski siedzą i żyją ze swojego, bez krzywdy niczyjej. Próżniaczyć się wam chce i używać na tym, czego ojcowie nie mieli, a żyli. Lepsze wam obce napoje, szaty i broń, obcy obyczaj i wiara. Zmieszał się trochę Krzesz, gdyż ochrzczony był, a ojcu bał się przyznać, ale po chwili odparł:

– Bodaj was! Próżniaczymy! Choćby pod Cydzyną, cośmy dwa dni i dwie noce prawie bez jadła i spania Niemców prali, aż ręce opadały! Oraliście kiedy tak długo?

Stary milczał, a Krzesz ciągnął upewniając się:

– Juści wolę weleckiego konia niż naszego chmyza, długi normański miecz od maczugi i grecki łuk od naszego. Wiele byśmy wskórali naszą bronią po ojcach przeciw Niemcom, co w żelazo przybrani. Żeby Tarło pancerz miał, nie byłby zginął.

Stary milczał ponuro, a Krzesz ciągnął:

– Kniaź wie, co robi, że drużynę trzyma, i wie, za co jej płaci. A nam, że wojaczka lepiej od orki smakuje, dziwne wam? Weźcie do orki źrebaka, co go siła rozpiera i do swobody nawykły, to wam uprzęże pozrywa, bo chce pędu użyć, póki młody. A tenże sam orał wam będzie, gdy się wyswawoli rok albo dwa. Albo jak go wywałaszycie!

Stary milczał i nad czymś sumował. Wreszcie zaczął:

– I drzewiej młodzi inaczej na świat patrzyli niż starzy, ale nie było tego, by wszystko, co stare, rzucać, jak ninie. Nie sprzeciwiłbym się, by świat przepatrzyli i nie od służby ja kniaziowi. Ale temu, że który wyjdzie, wracać już nie chce. Sześciu was było, a, widać, sam na starość ostanę. I wnuków nie ma po kim doczekać, kiedy się jeno włóczycie. Wziąłbyś białkę, toby ci weselej było niż z tymi wyrostkami. I w gospodarstwie większa wyręka, bo w domu siedzieć będzie, a nie włóczyć się jako te nicponie.

Krzesz niechętnie ramionami wzruszył, a stary mruknął:

– I dziewki wam też nasze nie smakują. Tylko przywiedź obcą, to cię za syna znać nie chcę.

– Żadnej mi nie potrzeba, bo w domu siedział nie będę – odparł Krzesz posępnie – a chłopaka ze sobą brać mogę wszędy. Dajcie choć jednego! Nie utrzymacie ich i tak!

Stary burknął niechętnie:

– Nie puszczę żadnego. Wrócą Wojsław i Degno, to ci ich przyślę.

Wstał i cichcem podszedłszy do drzwi otworzył je znienacka.

Miłosza i Otłoka odskoczyli zmieszani.

– Ciekawiście, co będzie? Wraz się dowiecie! – krzyknął, i chwyciwszy ich za karki wywiódł na podworzec i do kłodówki zamknął. Powróciwszy zapytał:

– Kiedy chcesz jechać?

– Jutro, za waszym zezwoleniem.

– Dbasz ty o moje zezwolenie – mruknął stary. – Spać idź, bo chcesz dwoma dniami w Krakowie stanąć, tedy ruszyć musisz przed świtem. Cisza i ciemność ogarnęły wkrótce Tarłowe obejście. Raz jeno psy zaszczekały, ale uspokoiły się zaraz, widno ktoś swój wychodził. Noc była czarna, bezgwiezdna i dość wietrzna, ale mimo to koło kłodówki bystre oko rozróżniłoby postacie, które porozumiewały się szeptem. Potem uspokoiło się wszystko aż do piania kogutów. Zaświeciły błony w oknach, ruch się począł w obejściu, siodłano konie i lekko dopiero szarzało, gdy stary Tarło z Dagną i Dobrochną żegnali siedzącego już na koniu Krzesza. Wyprowadzili go za bramę i chwilę stali patrząc, aż zniknął w szarym jeszcze mroku.

Dagna już do bydełka z Dobrochną odeszły, a stary, wzdychając, skierował się ku domowi. Po drodze coś sobie przypomniał, zboczył do loszku i otworzywszy drzwi zawołał:

– Wychodźcie!

Nikt mu nie odpowiedział, więc myśląc, że chłopcy śpią, wszedł do kłodówki. Przy szarym świetle chmurnego poranka ujrzał, że loszek był pusty. Zaklął pod nosem i zatrzasnąwszy drzwi, odszedł do domu. Krzesz zrazu wypuścił konia, chcąc użyć pędu, i leciał czas dłuższy, chwilami jeno zwalniając, gdy przez niepewne mostki, na zdążających ku Wiśle strumieniach przejeżdżać przyszło lub droga, wśród bagnistych łąk wiodąca, rozmokła już była od pierwszych jesiennych opadów. Dopiero gdy koń mimo chłodu zagrzał się, Krzesz skręcił w łączkę i pozwolił popaść się rumakowi czekając na brata i przypuszczając, że minął go gdzieś nie dostrzegłszy. Czekał dość długo, tak iż zawrócić już chciał, niespokojny, czy coś się nie stało, choć kraj był bezpieczny i jeszcze chłopcu znany, lecz gdy dosiadł konia, ujrzał z dala nadchodzącego. Chłopak ruszył biegiem i za chwilę był tuż.

– Jesteś nareszcie! Nie wiedziałem już, co poczynać, wracać się czy dalej jechać. Mówiłem, byś gościńcem szedł, a nie łąkami, na krótsze. No, siadaj i jedziemy, bo dość czasu zmitrężyłem. Jechali jakiś czas obok siebie milcząc. Chłopak był wyraźnie niespokojny; kręcił się na siodle i przepatrywał każdy gaik i krzak po drodze. Po chwili Krzesz zagadnął:

– Miłosza?

Roztargniony chłopak nie odrzekł nic, a Krzesz popatrzył podejrzliwie, po czym krzyknął:

– Otłoka!

Chłopak drgnął jak przebudzony i widocznie myśląc o czym innym, zapytał:

– Czego?

Krzesz konia wstrzymał i rzekł:

– Ty oszuście, myślałeś, że się nie wyda?!

Chłopak zaczerwienił się i rzekł:

– Co się ma wydać?

– A żeś ty nie Miłosza. Żeby nie to, że wracać zła wróżba i żem cię wbrew ojcu zabrał, tobym cię odwiózł z powrotem, do ukarania. Ale jeśli myślisz, że lżejszą mam rękę niż stary, toś się pomylił! To rzekłszy uchwycił chłopca za kark, chcąc go z konia ściągnąć, ale Otłoka wywinął się jak piskorz i zeskoczywszy z siodła krzyknął:

– Ani mi się waż mnie tknąć, bo cię nożem pchnę albo zbiegnę od ciebie. Nie na tom z domu uciekł, by mnie kto inny prał.

– Ty jucho! – pół śmiejąc się a pół gniewnie zawołał Krzesz. – Ojcuś umknął, na mnie rękę byś podniósł, a Miłoszę oszustwem ostawiłeś, byle samemu ujść spod ojcowej ręki. Takie ziele z ciebie? Idź do licha, gdzie cię oczy poniosą.

– Juści pójdę! – odparł chłopak zuchwale – ale Miłosza ze mną. A ty wracaj, jak chcesz czas zmitrężyć. Niech ci konie nogi połamią.

– Co bzdurzysz? – spytał niecierpliwie Krzesz.

– Co słyszysz! Albo nas obu weźmiesz, albo żadnego, a do domu nie wrócimy. Damy se radę bez ciebie!

– Co sobie dacie? Przecie Miłosza ostał! – rzekł Krzesz zdziwiony.

– Juści, bo ty chcesz! Puściłem go w nocy, jenośmy się pobili i poszedł osobno. Pewnie jucha usnął gdzie w krzach. Jak go najdziemy, to go tak spiorę, że przez miesiąc łacno go poznasz.

– A niech was! – zaklął Krzesz. – To ojca samego ostawić chcecie?

A wezmę was, to i mnie się w domu nie pokazywać.

– E! – rzekł lekko Otłoka – co ci ojciec zrobią. A wrócą Wojsław i Degno z Prus, to niech ojcu orzą. Prawie do tego, bo chłopy silne a głupie i nieruchawe. Przedtem na nas wszystko zganiali, ale nie będzie nas, to ich ojciec zaprząc potrafią. Krzesz zaśmiał się, a Otłoka, korzystając z tego, przyskoczył i przymilać się zaczął:

– Mójeś ty! Juże nas weź obu; obaczysz, jak będzie dobrze.

Miłosza, choć jest chłop sprzeka i bitnik, ale wesoły, żeśmy się nieraz po ziemi tarzali od śmiechu. Jeno go przy pysku krótko trzymać, a będziesz miał z nas pociechę.

– Już ja was obu potrafię trzymać! – zagroził Krzesz. – Siadaj no na koń, będzie, co będzie.

– A z Miłoszą co?!

– Co ma być?! Niech się martwi sam. Wie, gdzie jedziemy, to nas najdzie. Dość mitręgi. Do Krakowa dwadzieścia mil z okładem, ani na północ tam nie staniemy, a nie myślę zajeżdżać koni! Ruszyli i jechali sporo. Słońce już przezierało przez rzedniejącą zasłonę chmur i Sandomierz świecił na wzgórzu, gdy go mijali do grodu nie wstępując. Otłoka otwarcie rozglądał się już za Miłoszą, lecz daremnie. Coraz był niespokojniejszy i parę razy usiłował zagadnąć Krzesza, co robić. Ten jeno odburknął, by robił, co chce, a Miłosza niech sobie radzi, kiedy na swój rozum wziął. Późną nocą zajechali do Krakowa, już po zawarciu bram, i przenocowali na podgrodziu. Otłoka był zmartwiony, a Krzesz zły, ale gadać o powrocie i szukaniu Miłoszy nie chciał. Z rana wstał, by u żupana się zgłosić i ludzi do stróży odebrać, których powieźć miał ze sobą. Zebrawszy się wołał na Otłokę chcąc mu gród pokazać, lecz na próżno. Otłoka zniknął.

III. Troski Jordana

Ku zimie się już miało, gdy Mieszko, do zdrowia powróciwszy, ze zdwojoną gorliwością wziął się do spraw, jakich niemało nagromadziło się w czasie jego choroby.

Pośpieszał tym bardziej, że wkrótce wyjazd go czekał do Kwedlinburga, na cesarskie rozjemstwo w sprawie z Hodonem. Burzył się Mieszko w zawziętej duszy, że napadnięty zdradziecko, sprawiać się miał ninie ze swego zwycięstwa, lecz rozumiał, że nie dorósł jeszcze do walki z cesarzem i nie słuszność, lecz siła prawem będzie. Gniew zachował do stosowniejszej pory, a tymczasem robił wszystko, by wyjść ze sprawy bez szkody. Z jednej strony przeto obwarowywał pograniczne grody i wzmacniał ich załogi, przesieki i doły wilcze w pogranicznych lasach urządzał; rozpoczął budowę wału obronnego nad Bobrem, od Krosna aż do Bolesławca, nad którym kilkuset jeńców, prócz miejscowej ludności, pracowało, oraz ściągał co tęższych wojów ze swoich i obcych do drużyny, zbroił ich i ćwiczył co duchu. Z drugiej strony zaś posłów rozsyłał do biskupów, książąt i grafów niemieckich, życzliwość ich sobie kupując, i przez zaufanych o stanie spraw zasięgał wieści. Najważniejszą była, iż cesarz bardzo się w ostatnich czasach posunął i na zdrowiu podupadł, tak iż zmian spodziewać się było można. Choć syn jego już następcą był naznaczony, wiedział Mieszko, że nie braknie niezadowolonych, a na ich czele i bawarskiego Kłótnika, który sam po koronę dłoń zamierzał wyciągnąć, w czym mu Mieszko po cichu pomoc przyrzekał. Bolesław czeski też palił pod tym kotłem, z którego na równi z Mieszkiem korzyści wyciągnąć się spodziewał, a choć nie miłowali się dziewierze, w tym przecie zgodni byli, że zwierzchność cesarska i niemiecka przewaga nie w smak im szła.

Wieści jednak o cesarskiej chorobie okazały się przesadzone. Cesarz stanął już w Niemczech i, jak zwykle, porządek jego nieobecnością naruszony przywracać począł. Nagradzał, karał winnych, budował kościoły i choć styrany przeszło trzydziestopięcioletnim panowaniem, w sile wieku był jeszcze i pociągnąć mógł długo, choć omdlenia chwytały go czasami. Widział tedy Mieszko, że sprawa go nie minie. Łowy wielkie zarządził, jak przed wyprawą, sam zaś, parę jeno dni na nich zbawiwszy, do Poznania zjechał, gdzie przybyć kazał Jordanowi i co znaczniejszym panom, by się z nimi naradzić i wydać zarządzenia, gdyż wyjazd nie całkiem nawet był bezpieczny. Nie jeden to raz, zaproszeni przez margrafów, słowiańscy książęta nie wracali z odwiedzin. Chociaż Mieszko nie sądził, by sam cesarz zdradą go chciał wziąć, nie ufał Hodonowi, który miał wielu popleczników, a wzorem innych margrafów ze Słowianami w środkach przebierać nie zwykł i dość miał powodów, by Mieszka jako zarazy nienawidzić. Zebrali się, jak przed walną wyprawą, wszyscy, których sprawy nie zatrzymały, od starców siwowłosych do czternastoletniego bratanka Mieszkowego Stoigniewa. Przybył nawet Sobiesław, który na Pomorzu dotąd bawił, i wieść przywiózł o śmierci Styrbjorna, Wichmanowego następcy w Jomsborgu a Mieszkowego hołdownika. Biskup Jordan powrócił z Międzyrzecza, gdzie przebywał jeszcze po odbytym synodzie duchowieństwa swej ogromnej diecezji. Przez czas swej choroby Mieszko raz go jeno widział przelotnie, zdziwił się przeto zmianą, jaką w nim zauważył. Nie tylko że posiwiał zupełnie i pochylił się, lecz pełne zapału niegdyś jego oczy przygasłe jakieś były, a w mowie przebijało się zniechęcenie i znużenie.

Mieszko o zdrowie go zapytał, a gdy Jordan odrzekł niechętnie, że zdrowy, wprost go zagadnął:

– Tedy co innego wam dolega, bo widzę, że zmieniliście się bardzo.

– Nie chcę was, panie, narzekaniem nużyć, bo własnych trosk macie zadość. Jeśli łaskę mam u was, zezwólcie, bym Ojca świętego poprosił, aby godniejszego na moje miejsce wyznaczył, a ja bym w klasztorze chybionego żywota spokojnie mógł dokonać. Mieszko wstał i po komnacie przechadzał się w zamyśleniu. Po chwili zaczął:

– Za dobrze was znam, bym mógł sądzić, że was zraziło chwilowe niepowodzenie. Ale człowiekiem jeno jesteście i znużone ciało czarne myśli chowa. Mało się ich przeze mnie przewaliło, gdy mnie trucizna żarła?! A ninie, mimo że nic mi się na lepsze nie zmieniło, jaśniej patrzę przed siebie, choć i mojemu dziełu końca nie widać, ani wiadomo, jaki będzie. Kto walczy, ten jeszcze nie przegrał!

Rumieniec wybił się na szarą twarz Jordana, gdy odparł:

– Zawstydzacie mnie, panie! Ale ja widziałem wojów, których ze sobą zabrać zamierzacie. Choć nie moje to dzieło, widzę, żeście umieli przygotować ludzi do tych celów, do jakich wam potrzebni. A wy nie widzieliście moich, których na synodzie w Międzyrzeczu oglądałem. Ja, widno, swego wojska przygotować nie umiałem i dlatego żaden wódz ze mnie i czuję, że złożyć winienem ciężar, któremu nie podołam.

– Mówcie jasno! – z pewnym zniecierpliwieniem rzucił Mieszko. – Samiście rzekli, że ludzkie dzieła doskonałe nie są i wszystkiemu nie uradzi. Ale przecie poprawić się da wiele, jeno rąk i głowy nie opuszczać. Widzieliście, jako małżonka moja, choć niewiasta jeno i do tych spraw nie nawykła, radzić potrafiła, gdym ja bezwładny leżał?

– Wielka to pani i święta i nie równać mi się z nią. Bóg wam ją dał i Bóg zachowa jak najdłużej. Bez niej moje dzieło w niwecz by poszło.

– I moje też! Lecz sami widzicie, co może jedna słaba niewiasta i bez tego wojska, o którym mówicie. Wiem ci ja coś niecoś, co wam dolega, ale mówcie sami! Czasem, gdy człek się wyżali, to ciężar zrzuci z duszy. Ja tego nigdy nie umiałem, bo i nie było przed kim, ale dlatego ciężej mi nieraz. Ale ja wiem, że moje dzieło, to moje życie i rzucić bym go nie mógł, jako i życia zbyć bym nie potrafił. Zali zaszło co na synodzie, co by was do pracy zniechęciło?!

– Nie. Jeno siły policzyć mogłem, jakimi pracę mam prowadzić i nie było co liczyć. Starzy moi towarzysze, zniechęceni tym, co się stało po cydzyńskiej bitwie. Młodsi, gdy tylko pogaństwo głowę podniosło, jeno o własnych głowach myśleli, męczeńskiej palmy zyskać nieradzi. Nie wzmocniło to naszej powagi u ludu. Jakoż wracać im teraz na miejsca, z których zaraz uszli, gdy tylko ochrony nie stało? Zły to pasterz, co jeno wtedy stado swe utrzymać potrafi, gdy złe psy zęby szczerzą wokół niego. Z waszych wojów pod Cydzyną nie uciekał nikt. Zginął, kto miał zginąć, pozostali zwyciężyli.

Smutny, lecz dumny uśmiech zjawił się na twarzy Mieszka, gdy odparł:

– Drogie to było zwycięstwo! Ale nie może być, by praca wasza ze wszystkim zawiodła! Wszakże znam ludzi i między możnymi, którzy całą duszą do wiary nowej przylgnęli, siebie i mienie poświęcić już gotowi. Są między nimi, co szczerze Bogu służą, choć może i nie umieją, jak byście chcieli. Nie mówiąc, żeście i dla mnie kęs dzieła wykonali i szacunek mam dla was, a dla pracy waszej uznanie.

– Zwycięstwo nigdy nie jest za drogie – rzekł Jordan. – Lepiej stracić i trzy ćwierci wojska, a wygrać, niż ćwierć i przegrać. Nie mogę rzec, by nic z mej pracy nie ostało, lecz to jak nic wobec tego, czegom się śmiał spodziewać – dodał ciszej. – A gdy pracę wzmóc by trzeba, ja w sobie siły nie czuję i przy sobie jej nie widzę.

– Z waszych wychowanków już przecie siły nowe wyrosły. A z tychże nic nie macie?

Jordan milczał przez chwilę i wyraz przykrości zjawił się na jego umęczonej twarzy. Widząc, że książę czeka na odpowiedź, ciągnął:

– Siebie gani nauczyciel, który uczniów swych gani. Juści wyszło sporo i świeckiego duchowieństwa, i mnichów z tych, coście mi powierzyli. Mnisi jeszcze nie gorsi od innych, zwłaszcza że mam przed oczyma jeden wyjątek, który ich wszystkich w jaśniejszych mi pozwala widzieć barwach. Ale świeckie duchowieństwo, żal się Boże! Nie rozróżni takiego od świeckiego człeka ni strojem, ni życiem. Swoich tu przy kapitule trzymam, jako w klasztorze, w karności i ubóstwie. Ale ci, co pasterzami są po kraju, żadnym nie są wzorem dla powierzonych sobie ludzi. Kapłan powagę winien mieć, która z niego płynie, a nie jeno z władzy, która jest mu dana. Nie nasz zresztą jedynie młody Kościół ta choroba trapi, jeno to, od czego dojrzały tylko słabuje, niemowlę zgubić może.

Mieszko się zadumał:

– Szukacie takich, jak sami jesteście, co cel jeno mają przed oczyma, a o sobie zapomnieli. Rzekliście mi raz, że cnoty wymusić nie można. Ale ja wam mówię, że można wymusić posłuszeństwo. Wydajcie swój zakon, a ja dopilnuję już, by go dochowano. Niech za złamanie postu taki zęby straci, życie za rozpustę, to będzie cnotliwy, choćby nie chciał. Nie na to chudziaków księżmi zwać pozwalam, by się paśli, lecz by robili, co każecie. Niech jeden i drugi za pijaństwo i kosterstwo odebrane ma ziemię i władzę, a do wałów i gościńców roboty pójdzie pod batem, wraz inni przykładniejszy żywot wieść zaczną.

– Nie bardzo przystoi – rzekł Jordan – duchownych świeckimi karami okładać.

– Nikt z posłuszeństwa wyjść nie może! – rzekł twardo Mieszko. – Najczęściej zresztą sama groźba wystarczy, a mało – to jeden czy drugi przykład. Zrobię, jak powiedziałem, a wy swoim zapowiedzcie. Obaczycie, czy skutku nie będzie.

– Kazaliście, panie! – rzekł Jordan.

Mieszko, widząc wyraz strapienia na twarzy starca, by odwrócić jego myśl, zapytał:

– A o jakim to mówiliście przykładzie, który wam mnichów łagodniej sądzić pozwala?

Uśmiech istotnie zjawił się na twarzy Jordana, gdy odpowiedział:

– Młody to jeden brat i niedawno do nas przyszedł. Zrazu smutny był bardzo i w modlitwach się zapamiętywał. Ale pobywszy uspokoił się i rzadko który tak chętny się trafi, czy do pracy, czy do nauki, jak on. A przy tym miły ludziom i łagodny jako dziecko. Jeno śluby złożył i wyświęcony został, prosić jął, by go w dziczy osadzić samego, jako onych eremitów w Egipcie, o których słyszał. Nie sprzeciwiłem się, bo słowo Boże wszędy brzmieć winno i choć żałowali go wszyscy, poszedł. Czasem się zjawił do sakramentów i po sól, bo mówi, że wszystko inne Bóg mu daje w lesie. Gdy się rozruch zaczął i inni, co w rozproszeniu byli, zbiegli się, on nie przyszedł i myśleliśmy, że zginął jako i niejeden inny, co zbiec nie zdążył. Aliści wieść słyszałem w Międzyrzeczu, że żyje, gdzie był, i choć go pogańskie gromady ubić chciały, nie dali ludzie z najbliższych osiedli, którzy go za świętego mają, a poganie za czarownika, i powagę ma wielką, która chyba z miłości jego ku Bogu i ludziom płynie, bo nie wiem, czy dwadzieścia lat sobie liczy.

– Taki jeden za wielu starczy. Widzicie tedy, że zejdzie czasem tam, gdzie nie siane.

– A częściej nie zejdzie tam, gdzie cały trud i wszelkie nadzieje były – westchnął Jordan. – Jeśli już pozwalacie mi, panie, wygadać się, to i wypowiem. Po nikim się więcej nie spodziewałem niż po waszym bratanku i nikt mi też nie zrobił sroższego zawodu. Zdało mi się, że znam ludzi i umiem nimi kierować, i tę pewność on mi zburzył.

– Mówicie o Stoigniewie! Nigdy on wasz nie był. Patrzę ja na niego nie wiedząc, co wyrośnie. Sam los mu się tak składa, by niczyj był. Matki niespełna rozumu jakby nie miał, ojciec zginął, siostra utonęła. Na niewiasty ani spojrzy, z rówieśnikami się nie zadaje. Aby go przejrzeć, trzeba znać Zbrozłę, który sam jeden wpływ ma na niego. Przyjaciela jeno jednego miał i – prawda! – prosił, bym was zapytał, co się z Tunim stało, że nie ma go w Trzemesznie?

– Tuni do Rzymu pojechał! – odparł Jordan jakoś niechętnie.

– A wróci kiedy?

– Może wróci, ale pewnie nieprędko. I to niezwykły był chłopak, i równie trudny do przejrzenia.

Mieszko zadumał się i po chwili rzekł jakby sam do siebie:

– Widno taki los Stoigniewa, że sam ma być, nie mając serca o co zaczepić.

IV. Na Dzikowej spuściźnie

Jechał Krzesz na Wieliczkę zły i zmartwiony. Na dobitek pogoda, z rana mglista, w słotną jęła się zmieniać. Mgła poszła w górę, lecz pociemniało i deszczyk rosił drobny, ale zimny i dokuczliwy. Pachołcy ze stróży jadąc za nim, zrazu gwarzyli, lecz w miarę jak wilgoć i ziąb przenikać ich zaczynał, milkli i jechali w ciszy, że jeno chlupot kopyt po rozmiękłej drodze słychać było. Za Wieliczką skręcili z gościńca wprost na południe, na mało uczęszczany szlak, wiodący przez okryte borem wzgórza ku dolinie Raby. Koło południa niebo zdało się przecierać, lecz zaraz wiatr się ruszył i nagnał chmur z północnego zachodu. Deszcz puścił się coraz ulewniejszy i pociemniało tak, że w gęściejszym borze mrok panował prawie zupełny, choć do wieczora daleko jeszcze było. Po dłuższym czasie deszcz ustał, lecz ziąb dokuczliwy przeniknął ich do kości. Pachołcy chcieli ogniska naniecić, lecz Krzesz nie pozwolił na postój mówiąc, że do Raby już niedaleko, gdzie pod dachem mokre szmaty i skóry wysuszyć będzie można w Dobkowym dworcu, inaczej w lesie nocować by przyszło. Nie żałując tedy koni puścili się dalej, aż dymić poczęły. Wreszcie po dłuższej jeździe las urwał się nagle, a przed jeźdźcami łęch się rozpostarł, schodzący ku widocznej w dole Rabie.

Zjechali ku brodowi, za którym majaczyły w zapadającym wczesnym zmierzchu budynki Dobkowego dworzyszcza, i wparli konie w żółty, wezbrany nurt. Miejscami woda dochodziła koniom do piersi, lecz jako na spokojnej płani nie rwała zbyt bystro, tak że bez wypadku, tyle że zmoknięci i do cna przemarznięci, dotarli do częstokołu. Pachołkowie, którzy właśnie bramę zapierać mieli, widząc podróżnych wstrzymali się z zamknięciem i prosili ich do świetlicy w głównym budynku mówiąc, że Dobka w domu nie ma, lecz lada chwila wrócić winien. Wraz też podali wieczerzę nie czekając na gospodarza, po czym Krzeszowi towarzysze spać odeszli. Krzesz zaś rozsiadł się przed kominem na gospodarza czekając. Zrzucił przemokłe wierzchnie szaty i przysiadł się do ognia drżąc jeszcze wciąż z zimna.

Bijące od rozżarzonych, modrzewiowych polan ciepło przenikało przyjemnie zgrabiałe jego członki, lecz zarazem senność jęła go ogarniać. Jakiś czas chciał ją przemóc, by doczekać powrotu Dobka, lecz myśli poczęły mu się mieszać. Westchnął raz i drugi, wreszcie rozsiadł się wygodniej, powieki zaciężyły mu ołowiem i usnął głęboko.

Śniło mu się, że ściga Miłoszę i Otłokę. Chłopcy uciekali śmiejąc się, to jeden, to drugi ginął mu z oczu. Gdy z trudem wlokąc odmawiające posłuszeństwa nogi dopadł którego, nie mógł rozeznać ten jest czy drugi, aż go gniew uchwycił i bić zaczął schwytanego. Chłopak jakiś tęgi się zrobił, że nie mógł mu dać rady i gdy spojrzał w jego twarz, ujrzał, że siłuje się z Tarłą. Z Tarłą czy z samym sobą. Sen mu się zmącił, zniknęło wszystko i głowił się, czy jest Tarłą, czy Krzeszem. W znużonej głowie kołatała się świadomość, że któryś z nich nie żyje, lecz nie mógł sobie przypomnieć. Sen męczył go nieznośnie, aż poty biły na niego, i nagle jakiś kobiecy głos krzyknął przeraźliwie:

– Tarło!

W głosie tym była taka siła, że Krzesz zerwał się, choć świadomość nie od razu wydźwignęła się z głębi snu, i półprzytomnie odparł:

– Jestem!

Z wysiłkiem otwarł zaklejone snem przy żarze ogniska oczy i ujrzał Dobka, który patrzył na niego ze zdumieniem, obejmując ramieniem Czarnuszkę. Jej to wytęskniony głos wyrwał Krzesza ze snu, a teraz wpatrzone w niego rozszalałe oczy wpijały się tak, że oprzytomniał. Nie jego wołała; rozdwoiło się w nim serce: czy kiedyś wolno mu będzie wykorzystać, że do Tarły jest podobny i sięgnąć po to, co tamten miał najdroższego, a czego on sam się wyrzekł z miłości braterskiej!

Dobek palec na ustach położył i biorąc dziewczynę na ręce jak dziecko, przemówił pieszczotliwie:

– Spać musisz iść, szatki mokre zrzucić. Świętocha cię odzieje i nakarmi. Jutro też dzień!

To rzekłszy wyszedł niosąc dziewczynę, która zwisła mu na ręku bezwolnie, jeno łkania ciche nią wstrząsały. Krzesz siedział przecierając oczy i snując ponure myśli. Słaby się czuł jakiś, to zimno mu było, to gorąco i bolała go rozpalona głowa.

Dobek wrócił do świetlicy. Usiedli w milczeniu, które ciężyło Krzeszowi. Rzekł więc:

– Wiecie, że Tarło poległ?

– Juści, wiem! – odparł Dobek wzdychając. – Żeby nie to i żeby służba nie powiedziała, że Krzesz przyjechał, to bym nie uwierzył. Aż mnie samego zatchnęło na twój widok. Cóże ja teraz powiem dziewczynie?!

Krzesz skurczył się w sobie i milczał.

– Wiesz przecie, jako się mieli ku sobie i Tarło swaty przysłać obiecał. To, jak wieść przyszła o cydzyńskiej bitwie i o śmierci Tarły, jakoby grom w nią zdzielił. Mało się dziecko napłakało, gdy brat twój ze zbójami schwytany ostał! A potem raz przysłał wiadomość, że cały i nadzieję ma sławę odzyskać i łaskę kniazia, już dnia każdego czekała, że wróci i coraz to biegała do wąwozu, gdzie się spotykali. Aż ci nam donieśli, że iście sławę odzyskał, ale życia zbył. Myślałem, że się jej w głowie popsuje od żalu, lub że mi zamrze, bo leżała nie śpiąc, nie jedząc, jeno coś szeptała do siebie albo Tarłę wołała po cichu.

Tu stary przerwał, trąc oczy, za czym ciągnął:

– Odczyniały baby, poiły ziołami i jakoś ozdrowiała. Ale niech się jeno wieczór zbliża, to chodzi koło okien i nasłuchuje. Czasem palec do ust przytknie, by zmilczeć i jeno te oczy jej świecą: czeka! A niech się wiatr ruszy, szeleści po krzach, to wraz się z domu wymyka, nie upilnujesz i stoi, by w największą słotę i wypatruje. Albo i do wąwozu biegnie, gdzie się spotykali, czy na nią nie czeka. Ludzie się boją, bo mówią, że on się tu koło domu wałęsać musi. Wiadomo, że gdzie serce głodne kogo ciągnęło, tam wraca po śmierci.

Westchnął Dobek i znów zapanowało milczenie, które Krzesz przerwał, byle od siebie uwagę odwrócić:

– To i o Dziku wiecie, że zaginął? Nie naszliśmy go nigdzie, choć kawał drogi trupami poznaczył.

Dobek głową skinął smutno i dalej ciągnął swoje:

– Dziś mi się też wymknęła i znalazłem ją w wąwozie. Uparła się, że Tarło przyjdzie, i wracać do dom nie chciała, a pogoda, że psa żal wygnać. Mówią mi pachołcy, żeś przyjechał. Zawsze do Tarły byłeś podobny, ale ninie nie do wiary. Jakeśmy weszli, aż się nogi pode mną ugięły, bom pomyślał, że może go dziewczyna spod ziemi wywołała jakimś zaklęciem. Jeszcze teraz patrzę na ciebie i co chcę zagadnąć, rzekłbym: Tarło! Ale ja tu gadam, a nie wiem, czy o wieczerzy dla cię pomyśleli?

– Dzięki wam, pożywiłem się już i sen mnie zmorzył. Przemarznięty byłem i usnąłem od ciepła. Jeno słaby się czuję.

– Miodu byś się napił, to ci słabość przejdzie. Wiem ja, że ci spoczynek się należy, ale ugwarzyć chciałbym trochę; tyle czasu nie widzieliśmy się i tyle się zdarzyło. To rzekłszy zakrzątnął się i postawił na ławie dwa kubki i dzbanek, przypijając do Krzesza:

– Na zdrowie i na pomyślność!

Krzesz wypił, pochwalił miód i dodał:

– Nieraz się jeszcze ugwarzymy, bo ziemię i gródek objąć mam po Dziku, to sąsiadować będziemy. Ale ninie prosiłbym o pozwoleństwo na spoczynek się udać, bo, jako rzekłem, słabość mnie wzięła, a rankiem dalej pociągnę.

– Niech pachołcy jadą, ostałbyś przez jutro albo i parę dni.

Śpieszyć się nie masz do czego. Zapuszczone wszystko, jeno w jednym budynku straż stoi. Jeńcy się rozbiegli i gospodarstwo na nowo trzeba zakładać.

Krzesz coś sumował i odparł:

– Ostałbym ja chętnie, ale wiem, czy dobrze będzie? Przecie mnie wasza dziewczyna za Tarłę wzięła. Dobek westchnął, ale nie rzekł nic.

Dopili miodu i Krzesz udał się na spoczynek. Gdy gospodarz budzić go przyszedł, Krzesz nie poznał go i od rzeczy mówił. W nocy gorączki dostał i leżał rozpalony bez zmysłów. Dobek, zaniepokojony, zaraz baby znające wołał, które radzić jęły, zamawiać, okadzać i poić i w rzeczy samej po dwóch dniach choroba się widocznie przewaliła, lecz zesłabł tak, że o dalszej jeździe nie było co myśleć. Spał całymi dniami, a Czarnuszka, jeśli ją siłą na wypoczynek lub na jadło nie odciągnięto, siedziała u jego łoża patrząc płonącymi w bladej jak opłatek twarzy oczyma w jego wytęsknione lico.

Wstał wreszcie Krzesz i choć słaby był jak mucha na jesieni, że na koń go podsadzać musieli, ruszył w szary jesienny ranek. Chciał myśl oderwać od dziewczyny, lecz nie zdołał. Przed wieczorem docierał do grodziska i wciąż jeszcze widział jej oczy czarne, głębokie i smutniejsze niż śmierć.

Wyczerpany, znużony i przygnębiony Krzesz podjeżdżał pod gródek, szarzejący w mgle i mroku wczesnego jesiennego wieczoru. Zakuło go coś w sercu na znany widok. Gwarno tu ongiś bywało, gdy żył brat i inni, do których się przywiązał. Teraz samemu siedzieć przyjdzie bez duszy bliskiej, ze wspomnieniami jedynie. Żeby choć z chłopaków który z nim był, ale i to nie; zbytne skrzaty, ale wesołe i swoje. Na myśl, że samochcąc pogubili się w drodze i niewiada, czy i kiedy się najdą, złość go ogarniała taka, że mruknął do siebie:

– Dam ja wam, niech was jeno dostanę!

Koń jego zarżał czując stajnię i zaraz zza ostrokołu inne im odpowiedziały, a już i psy się ruszyły i szczekając, jeden za drugim przeskakiwały częstokół, pędząc z ujadaniem naprzeciw niego. Poznał kilka z nich w zapadającym mroku, widoczny dowód słabości dawnego przywódcy psiej czeredy, Gona, do odmiennej płci, która tyle zmartwień przyczyniała jego zmarłemu panu. Poznały i psy Krzesza, gdyż łasiły się doskakując i te objawy serca i pamięci psiej tak ujęły jego spragnioną jakiegoś ciepła, przygnębioną duszę, że z konia zsiadł, by przywitać się z nimi. A już pachołcy przy bramie się zjawili i poznawszy go widocznie, otwierali ją ze zgrzytem wrzeciądzy, który niósł się daleko w wilgotnym mroku.

Szedł wśród psiej gromady, aż jakaś postać niewielka wyskoczyła naprzeciw i Krzesz poznał brata. Na ten widok zapomniał o uczynionym sobie przyrzeczeniu, o smutku i znużeniu i skoczył naprzeciw z radością go ściskając.

Po pierwszych powitaniach, patrząc surowo rzekł:

– Ostatni raz ci daruję, żeś uciekł. Jakożeś się tu znalazł?

– Do kupców się przysiadłem w Sandomierzu, co na Węgry ciągnęli, i od Gdowa mało co błądząc, lasami przyszedłem. A Otłoka gdzie?

– A niechże cię…! – Tu Krzesz powstrzymał klątwę. – Toś ty Miłosza? Licho was nadało z tym podobieństwem. To Otłoka widno ciebie szukać poleciał. Myślał, żeśmy cię po drodze minęli.

Chłopak ręką po czuprynie przejechał ze złością, ale rzekł lekko:

– Byle ojcu w rękę nie popadł, to znajdzie się. Chodź do domu, bo ziąb, a ponoś słabował, to ci się pokrzepić zda. Marnie tu jest! – dodał.

Jakoż marne było gospodarstwo bez bab, które zbiegli brańcy prawie wszystkie zabrali. Ostała jeno jedna, bezzębna i jadowita, której nikt nie chciał. Jak się tam z młodu wołała, nie wiedziano. Zwali ją Wścieklicą. Nie z brańców była, jeno przyplątała się skądeś, ze świata. Za czasów dawnego dziedzica można z nią było jeszcze wytrzymać, ale od śmierci jego żony, Sofii, zbiesiła się do reszty i wyręki z niej nie było żadnej, choć przódzi robotna była i gospodarna. Nikt jej już nawet nie tykał i gospodarstwo pozbawione kobiecej ręki marne było istotnie.

Krzesz, przetrąciwszy byle co, do łoża poszedł. Długo nie mógł usnąć. Łoże było źle zasłane, mech, służący za ściółkę, starty na proch, skóry, którymi było okryte, nawilgłe, ziąb od nich szedł. Długo leżał bezsennie, słuchając jednostajnego szumu deszczu na dworze i spokojnego oddechu Miłoszy. Wreszcie przemogło znużenie i usnął.

Wyczerpany spał kamieniem i nie mógł się przebudzić, choć przez sen słyszał ruch jakiś niezwyczajny na dworcu, szczekanie psów i krzątaninę. Ocknął się wreszcie i dźwignąwszy z trudem, otworzył okiennice.

Na polu szaro już było. Niskie chmury, siąpiące zimnym deszczem, otulały gródek siwą płachtą, tak że uwijające się po dziedzińcu postacie i przeciwległe stajnie ledwo były widoczne. Spojrzał na łoże Miłoszy i dostrzegł, że było puste. Ruszył ku drzwiom, by zawołać kogoś i zapytać, co zaszło, gdy rozległy się szybkie kroki i Miłosza wpadł do izby. Nim Krzesz zapytać zdążył, zawołał:

– Przyszła Dobkowa Czarnuszka!

– Bodajże cię! – mruknął Krzesz zmieszany. Usiadł na łożu i nie myśląc o tym ubierał się. Miłosza tymczasem paplał żywo:

– Aż żal patrzeć, jak wygląda. Całą noc iść musiała. Wodą ocieka jak topielica. Uwzięła się, że musi cię obaczyć. Raz się Wścieklica na coś przydała, bo wzięła ją nie pytając, choć się dziewucha opierała, a ninie przebiera ją i poi. Nie czekając, co powie Krzesz, wybiegł podniecony. Krzesz dumał pocierając czoło. Postanowił coś widocznie, gdyż podszedł do okna i zawołał na przechodzącego pachołka:

– Konia osiodłaj i leć zaraz do Dobka oznajmić mu, że córa jego jest tutaj, bo pewnie nie wie o niczym.

Lecz nim pachołek konia zdołał osiodłać, zaszczekały psy przy bramie i przez zasłonę deszczu Krzesz rozeznał starego Dobka, jak zeskoczywszy z konia, z Miłoszą, który skądś się zjawił, szybko zmierzali do kobiecych zabudowań. Krzesz zerwał się i wybiegł ku nim. Stary ledwo go przywitał, zgnębiony, i razem weszli do babińca.

Pustką wiało z zaniedbanych izb. Gdy zbliżał się do końca długiej sieni, otworzyły się drzwi i przed nimi stanęła Wścieklica.

– Czego? – warknęła.

– Dziewczynę chcieliśmy obaczyć – rzucił Krzesz.

– Nie potrzeba wam.

– Chcę córkę do dom zabrać – rzekł Dobek stłumionym głosem.

– Chcecie? Teraz nie, bo śpi. A co potem, obaczymy. Może już na zawsze ostanie. – Roześmiała się drwiąco a gorzko.

– Co? Czemu? – zapytał Dobek niespokojnie.

– Pies by się zmarniał przez taką noc, nie takie dziecko.

W szorstkim głosie Wścieklicy coś miększego zabrzmiało. Bez słowa już popchnęła Dobka i Krzesza ku wyjściu.

– Chodźmy – rzekł Krzesz. – Wam też przebrać i posilić się trzeba.

Co dalej będzie, obaczymy.

Zawrócili i odeszli. Jeno Miłosza sterczał na miejscu.

– A ty tu czego? – syknęła stara. – Nic ci do niej!

Czupurny Miłosza jakoś niezwykle pokornie zapytał:

– Co będzie z Czarnuszką?

– Co będzie?! – zachichotała cicho stara. – To co z każdą, co głupia jest i serca powściągnąć nie umie.

– Ale czy pozdrowieje?

– Wynoś się! Nic ci do niej, powiadam.

Miłosza westchnął ciężko i powlókł się za starszymi. Wszedł cicho do izby Krzesza. Dobek, już przebrany, siedział głowę pochyliwszy nad stołem. Panowało milczenie, ciężkie, napięte. Każdy wiedział o czym myśli drugi, lecz mówić było nijak. W końcu Dobek ozwał się: