Zupelnie inni czy tacy sami - John Ortberg - ebook

Zupelnie inni czy tacy sami ebook

John Ortberg

0,0
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Każdy pragnie być kochany, szanowany i doceniany. Każdy chce dać się poznać.

Tworzenie głębszych, bardziej znaczących relacji jest prostsze niż myślisz!

W życiu chcemy otaczać się ludźmi, którym możemy ufać, na których możemy polegać i do których możemy się zwrócić, kiedy życie się komplikuje – ludźmi, którzy nie tylko doceniają nasze talenty, ale także znają nasze wady i słabości, a mimo to chcą z nami być.
Dobra wiadomość jest taka, że głębsze, bardziej znaczące relacje z twoim małżonkiem (twoją małżonką), dziećmi, przyjaciółmi, współpracownikami – a nawet z Bogiem – są nie tylko możliwe, ale wręcz zostaliśmy do nich stworzeni!
W książce Zupełnie inni… bestsellerowy autor John Ortberg pokazuje, jak przezwyciężać przeszkody i tworzyć głębokie, znaczące relacje, których wszyscy pragniemy – z Bogiem i innymi ludźmi.

Nauczysz się z niej:

  • jak rozpoznawać i odpowiadać na próby nawiązania relacji
  • jak zwalczyć lęk przed intymnością
  • jak uniknąć najczęstszych pułapek w relacjach
  • jak sprawić, by Bóg był nieodłączną częścią twojego życia

 

Niezależnie od tego, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną, duszą towarzystwa, czy na imprezach podpierasz ściany, czy postrzegasz świat przez pryzmat uczuć, czy wnikliwie go analizujesz, czy też należysz do kategorii osób, których nauki społeczne jeszcze nie opisały – zostałeś stworzony do więzi.

John Ortberg jest mówcą i kaznodzieją Kościoła Menlo nad Zatoką San Francisco, a także doktorem psychologii klinicznej. Napisał takie książki jak: Życie, jakiego pragnieszJa, którym chcę być oraz Jeśli chcesz chodzić po wodzie, musisz wyjść z łodzi. Można śledzić go na Twitterze lub Facebooku: @johnortberg.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 363

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tę książkę z wdzięcznością i miłością dedykuję

Santiago (Jimmy’emu) Mellado, Nancy Beach, Dougowi Veenstra,

Fredowi Vojtsek, Dickowi Andersonowi

i niezastąpionemu dr Gilbertowi Bilezkianowi

Wprowadzenie

Stolik dla jednej osoby

Kiedy myślę o miłości, myślę o stole.

Wychowałem się w szwedzkiej rodzinie w Rockford w stanie Illinois, otoczony Szwedami. My, Szwedzi, nie należymy do najbardziej ekspresyjnych osób. Nie umiemy wyrażać siebie i nie jesteśmy wygadani. Czasem, gdy wracam do domu, a moja żona Nancy pyta, jak mi minął dzień, mówię jej: „Wybacz, wykorzystałem limit słów na dzisiaj. Nie powiem już nic więcej”. Nancy nie może tego zrozumieć, bo ona nie ma takich ograniczeń. Nancy jest niewyczerpanym źródłem słów. Wodospadem Niagara pełnym słów.

Jedną z rzeczy, którą posiadają wszyscy Szwedzi, jest stół. Dla osób, wśród których dorastałem, zasiadanie przy stole było podstawowym językiem miłości. Kiedy ktoś został zraniony, zachorował, pobrał się, kupił samochód, przechodził kryzys, gdy komuś urodziło się dziecko albo ktoś komuś zmarł – właśnie to robiliśmy. W domu zawsze unosił się bogaty aromat kawy (nie pomarańczowego mocha frapuccino, normalnej kawy) i zbieraliśmy się dokoła stołu, żeby rozmawiać, śmiać się czy płakać – razem.

Jeśli się nad tym zastanowić, okaże się, że wiele chwil, które kształtują nasze życie, ma miejsce przy stole. Najbardziej wyraźne wspomnienia z mojego dzieciństwa miały miejsce przy szklanym prostokątnym stole, mieszczącym się w niewielkiej jadalni przy Brendanwood Terrace 227 w Rockford w stanie Illinois.

Gdy zamykam oczy, nadal to widzę: na końcu stołu siedzi mój tato. Na lewo od niego mój młodszy brat Barton. Ja to ten chłopak w okularach i z aparatem na zębach, a mama siedzi na rogu po mojej prawej.

Pamiętam, jak raz jedliśmy śniadanie, a mama trzymała kawałek tosta posmarowanego masłem orzechowym. To był ten moment, kiedy chleb był na tyle ciepły, że masło orzechowe mogło się na nim nieco rozpuścić. Mama właśnie podnosiła tosta do ust, kiedy ja szybkim ruchem popchnąłem kanapkę prosto w jej twarz. Nim zdążyliśmy się zorientować, wszyscy smarowaliśmy się masłem orzechowym i śmialiśmy się do łez.

Dobre czasy.

A czasem nie aż tak dobre.

Kilka lat temu mój przyjaciel – też pochodzący ze szwedzkiej rodziny – stracił swoją mamę. Jak tylko się o tym dowiedziałem, kilka godzin po jej śmierci zadzwoniłem do niego. Okazało się, że cała jego rodzina zebrała się w naleśnikarni – siedzieli przy stole, pijąc kawę. Natychmiast poczułem, jak w moim duchu odbija się to echem.

Znam tę rodzinę.

Przez lata było też wiele innych stołów.

Pamiętam pierwszy raz, kiedy usiadłem do stołu z rodziną Nancy. Wspomniała, że kupiła opony u dealera samochodowego, a ktoś przy stole natychmiast odpowiedział:

– W życiu bym nie kupił u dealera, kasują za opony jak za zboże. Ja kupuję na Shellu.

– Na Shellu? – wtrącił ktoś inny. – Kupujesz opony na stacji paliw? Nigdy bym tak nie zrobił, mają beznadziejne opony. Za darmo bym ich nie chciał. Ja kupuję goodyeary.

– Goodyeary? – podjął trzeci członek rodziny. – Ich obsługa klienta leży i kwiczy! Jeśli kupisz opony w dyskoncie oponiarskim, to za darmo wyważą ci koła raz na 6 tysięcy mil. Tak tylko mówię.

To trwało bez końca.

Potem zapytałem Nancy:

– O co ta kłótnia?

– Jaka kłótnia?

– Ta przy stole, o opony.

– To nie była kłótnia – powiedziała. – Próbowaliśmy sobie pomóc.

Serio? Przy tej niespotykanej okazji, jeślibym kupił opony, moja mama powiedziałaby coś w stylu: „Ach, synku, kupiłeś opony. Jesteśmy z ciebie dumni. Wychowujesz dzieci, starasz się, jak możesz, by nauczyć je, co dobre, a co złe, ale nie wiesz, jak się potoczy życie i takie chwile sprawiają, że wiesz, że wykonałeś dobrą robotę. Zróbmy sobie zdjęcie”.

Różne stoły, różne style, różne zasady. Dla Nancy rozmowa przy stole zakłada brutalnie szczere przywiązanie do rzeczywistości – głęboką szczerość na temat trudności życia. Bez piedestałów i idealizowania. Kwiecisty język tylko ją drażni.

Pewnego razu byliśmy w restauracji w Menlo Park, gdzie mieszkamy. Śmialiśmy się z czegoś, kiedy nagle podeszła do nas kobieta i powiedziała:

– Chodzę do waszego Kościoła. Cudownie jest widzieć, w jaki sposób ze sobą rozmawiacie i cieszycie się nawzajem swoją obecnością. I ten sposób, w jaki na siebie patrzycie – musicie być naprawdę wspaniałym małżeństwem.

– Czasem jesteśmy – wystrzeliła Nancy. Ona zawsze pragnie przy stole prawdy, a ja nauczyłem się to doceniać i lubić. Zwykle.

Kiedy chodziliśmy ze sobą, przychodziliśmy czasem na obiad do Gladys – babci Nancy. Cała rodzina siadała przy starym mahoniowym stole przywiezionym do Kalifornii z Teksasu. Siedząc przy nim, czułem się częścią ich rodziny. Nancy kochała ten stół.

Kiedy się zaręczyliśmy, zapłaciłem Gladys dolara, żeby stół był zarezerwowany dla nas, kiedy jej już nie będzie. Napisałem nawet małą umowę, żeby móc dochodzić swoich roszczeń i przykleiłem ją pod spodem stołu, żeby zachłanna kuzynka Nancy nie mogła go sobie przywłaszczyć po śmierci Gladys. Kiedy zmarła, jej stół trafił do jadalni w naszym domu.

Kiedy przy stole są tylko dwie dorosłe osoby, wszystko wygląda elegancko i stylowo; inaczej wygląda stół, przy którym pojawia się małe dziecko – zamienia się on w absolutny bałagan. Oczywiście jest prosty sposób, żeby na stole panował porządek: nie wolno pozwolić nikomu przy nim siadać. Jednak czasem zabałaganiony stół tworzy wspomnienie, którego czysty nigdy by nie zapewnił. Kiedyś jedno z naszych dzieci wylało coś na stół zbyt wiele razy i już obmyślaliśmy karę, kiedy nasze dziecko wyciągnęło banknot, położyło go na stół i powiedziało: „Może pan Waszyngton pomoże ci zmienić zdanie?”. Rzeczywiście pomógł.

Cała trójka naszych dzieci pojawiła się na świecie w niewielkich odstępach czasu i pamiętam, że pierwszy posiłek, podczas którego nic się nie rozlało, nikt nie płakał i nikt nie wypluwał jedzenia, był wielkim triumfem. Nasze najmłodsze dziecko miało wówczas dwadzieścia jeden lat, ale to i tak był wielki dzień dla naszej rodziny.

Inna sprawa w kwestii stołów – przynajmniej w mojej rodzinie – była taka, że każdy miał swoje miejsce. Moje miejsce jest naprzeciw Nancy i na ukos od mojej córki Laury. Nawet po wyprowadzce dzieci, gdy wracały w odwiedziny, zajmowały swoje własne miejsca. Laura po jednej stronie, Johnny i Mallory po drugiej; mąż Laury, Zack, obok niej. Nikt nad tym nie głosował. Nie było żadnego schematu, według którego przypisano nam te miejsca. Jest po prostu coś głęboko zakorzenionego w naszej ludzkiej duszy, co podpowiada: „Muszę mieć swoje miejsce przy tym stole”. Wiem, że w moim przypadku to prawda i pragnę, żeby każdy w mojej rodzinie miał tu swoje krzesło. I cieszę się, kiedy one nie stoją puste.

Posiadanie miejsca przy stole oznacza, że jest miejsce, do którego przynależymy. Mamy tożsamość. Jesteśmy czyimś rodzeństwem, rodzicem, małżonkiem. Jesteśmy.

Dla mnie stół to przypomnienie, że to, co naprawdę liczy się w życiu, to relacje. Jesteśmy zaprogramowani, by emocjonalnie łączyć się z innymi. Chcemy być znani. Pragniemy, by ktoś nas kochał. Chcemy być akceptowani przez kogoś, kto jest świadomy naszych talentów i darów, ale także naszych wad i słabości, ale pomimo tego pragnie z nami być. W dwóch słowach: pragniemy intymności.

Na małym biurku w moim gabinecie mam przyklejoną kartkę z cytatem z Nędzników, powieści Victora Hugo.

To też surdut mój i ja żyjemy w przykładnej zgodzie. Przystał do wszystkich mych fałdów, w niczem mi nie zawadza, leży jak ulany na moich garbach i uprzejmie nagina się do wszystkich mych poruszeń, czuję go tyle tylko, że mi w nim ciepło. Stare surduty to jak starzy przyjaciele1.

Na odwrocie kartki długopisem napisane są cztery słowa: Jesteś jak mój surdut. Moja żona podpisała się poniżej. To właśnie intymność.

Możesz sobie teraz myśleć: Nancy musi być wspaniałą żoną.

To prawda.

Jest nią czasem.

ZE STRACHU PRZED INTYMNOŚCIĄ

Choć jej pragniemy, intymność jest dla wielu osób przerażającym konceptem. Kiedy wspominałem niektórym ludziom, że piszę książkę na temat intymności, niektórzy zauważalnie się spinali. Niektórzy czerwienili. Nancy się śmiała.

Czasem zastanawiam się, dlaczego ludzie tak mocno reagują. Dlaczego tak bardzo boimy się intymności?

Po pierwsze, sądzę, że boimy się zranień. Intymność oznacza, że dajemy się komuś poznać – jak Nancy zna mnie, na przykład. Ona zna moje słabości i moje silne strony, moje nadzieje i obawy. Może wykorzystać tę wiedzę, by zacieśnić ze mną relację, albo może mnie zawstydzić, zranić albo zdradzić.

Boimy się intymności także dlatego, że może nas narazić na rozczarowanie. Jeśli ty i ja nie jesteśmy szczególnie blisko, nie będę zdruzgotany faktem, że nie spełnisz moich oczekiwań, bo istnieje prawdopodobieństwo, że nie spodziewałem się po tobie zbyt wiele. Jednak jeśli pragnę bliskości z tobą, jeśli polegam na naszej przyjaźni i potrzebuję miłości, odrzucenie czy opuszczenie z twojej strony zraniłoby mnie dogłębnie. Czułbym się jak głupiec, że ci zaufałem – jak Charlie Brown leżący plackiem na plecach, bo po raz kolejny uwierzył, że Lucy tym razem przytrzyma piłkę, gdy on zamierzy się, by ją kopnąć2. Intymność może też sprawić, że będziemy wyglądali na potrzebujących lub – co gorsza – ujawni nasz niedostatek. Mówiąc ogólnie, nie wyglądamy na potrzebujących. Lubimy myśleć o sobie, że jesteśmy silni. (Jak na ironię, wybór podążania za intymnością, czyli decyzja o odsłonięciu naszych słabości i potrzeb, wymaga ogromnej siły).

Wielu z nas obawia się intymności, bo uważamy, że na nią nie zasługujemy. Boimy się, że nasze braki i wady będą musiały się wynurzyć i jeszcze bardziej boleśnie będziemy odczuwali utratę intymności, niż gdybyśmy jej w ogóle nie doświadczyli. Za każdym razem, kiedy kogoś wpuszczamy do naszego wnętrza, ryzykujemy odrzucenie lub ból. Zwykliśmy więc tego unikać.

Jak na ironię, jednak w głębi pragniemy intymności. Chcemy być kochani, lubieni, chwaleni, chcemy mieć kogoś, kto nas zaakceptuje bez względu na wszystko. Pragniemy przeżywać wspaniałe przyjaźnie. Chcemy mieć do kogo się zwrócić, gdy przyjdzie kryzys. Chcemy mieć kogoś godnego zaufania, komu możemy zdradzić nasze tajemnice. Nie tylko pragniemy intymności – zostaliśmy do niej stworzeni.

Czy jesteś mężczyzną, czy kobietą; duszą towarzystwa, czy podpierasz ściany; czy myślisz analitycznie, czy kierujesz się uczuciami, czy przynależysz do kategorii nieznanej naukom humanistycznym – zostałeś stworzony do relacji. Do więzi. Zostałeś stworzony do intymności.

Widzimy to za każdym razem, kiedy na świecie pojawia się dziecko i po raz pierwszy patrzy swojej mamie w oczy. Jakimś cudem przylega do piersi i zaczyna ją ssać. Moja żona nigdy nie była jedną z tych kobiet, które zachwycają się noworodkami, ale kiedy trzymała nasze pierwsze dziecko na rękach, wyznała łamiącym się głosem: „Zabiłabym za to dziecko”.

Zatroskany o jej instynkt macierzyński, zapytałem: „Masz na myśli, że byś za nie umarła?”.

„Coś ty, zwariowałeś? Wtedy bym nie żyła i kto by się nią zajął. Zabiłabym za nią”.

Intymność ma w sobie gwałtowność, której zdystansowanie nigdy nie zrozumie. Wewnątrz każdego z nas istnieje głód akceptacji i sięga on głębiej niż jakikolwiek inny głód.

Widzimy to, kiedy para zakochanych nie może oderwać od siebie wzroku. Widzimy to, kiedy małżeństwo, które przetrwa próbę czasu, na starość spaceruje, trzymając się za ręce. Widzimy to w dzieciach, które jaśniejąc nowo nabytą wiedzą, przychodzą, by wyszeptać nam na ucho swój sekret. Widzimy to w Biblii, gdy Bóg, patrząc na Adama, mówi: „Nie jest dobrze, by człowiek był sam” (Rdz 2,18 BP), po czym przystępuje do stworzenia partnerki właściwej dla mężczyzny.

Kiedy doświadczamy intymności, możemy stawić czoła wszystkim przeciwnościom. Bez niej nawet nasze największe osiągnięcia bledną. Jaka jest radość z sukcesu, jeśli nie mamy kogoś ukochanego, kto podzieli ją z nami? Dlatego pogoń za intymnością jest największym i najważniejszym dążeniem, jakie istnieje.

Zgoda – dla większości z nas dążenie do intymności nie jest tak proste, jak wzbogacenie diety o błonnik. Nie można tego zrobić, nie myśląc o tym. Musimy nad tym pracować. Jednak jedno jest pewne – warto o nią zabiegać, bo głęboko w sercu czujemy, że bliskość z innym człowiekiem liczy się jak nic innego na świecie. A bliskość z Bogiem? To wprowadza nas na zupełnie nowy poziom.

Być może myślisz o posiadaniu „intymnej relacji z Bogiem” raczej jak o jeszcze jednym obowiązku w twoim i tak przytłaczającym już życiu. Ostatecznie intymność z osobami z krwi i kości jest wystarczająco trudna. Jak możemy mieć nadzieję na intymną relację z kimś, kogo nie widać? Z duchową istotą?

A co, gdybym powiedział ci, że Bóg nie tylko stworzył cię do intymności, ale sam od początku zabiegał o posiadanie z tobą intymnej relacji?

Wkrótce po tym, jak zdecydował, że nie jest dobrze, aby człowiek był sam, czytamy o tym, jak Bóg przechadzał się po ogrodzie, poszukując Adama i Ewy. Byli Jego stworzeniem, cieszył się ich towarzystwem i pragnął spędzać z nimi czas. Lecz oni się ukrywali. W końcu zawołał: „Gdzie jesteście?” (por. Rdz 3,8–9).

Niestety wąż przekonał Ewę do zjedzenia z drzewa poznania dobra i zła, a ona zaproponowała ten owoc Adamowi. Ich relacja z Bogiem uległa zmianie – więzi intymności zostały zerwane. Pierwszy raz w życiu zdali sobie sprawę z tego, że są nadzy. Poczuli się zawstydzeni i zakłopotani. Pierwszy raz poczuli też lęk przed byciem dostrzeżonymi poznanym przez Boga. Dlatego się ukryli.

A oto interesująca część historii – Bóg pozwala im się ukryć, ponieważ intymność nie może być wymuszona. Bóg nie pragnie ślepego poddania, On pragnie połączenia. Intymność szanuje dystans, choć się z niego nie cieszy. Podobnie jak Bóg w ogrodzie, intymność nawołuje: „Gdzie jesteś?”. A Bóg w swoim pragnieniu intymności nigdy nie przestał zadawać tego pytania.

Bóg pragnie mieć ciebie i mnie przy swoim stole. „Oto stoję u drzwi! Pukam. Jeśli ktoś usłyszy mój głos i otworzy drzwi, wstąpię do niego i będę z nim ucztował, a on ze mną” (Ap 3,20; EIB). Podzielimy się posiłkiem, jak przyjaciele.

Jan, bliski przyjaciel Jezusa, był już bardzo starym człowiekiem, kiedy zapisał te słowa. Z pewnością mógł sobie przypomnieć tysiące posiłków, które spożyli z Jezusem. Pisząc to, posłużył się obrazem zasiadania z Nim przy stole, by opisać doświadczenie dostępne dla ciebie i dla mnie. Kiedy myślę o miłości, o intymności – myślę o stole, podobnie jak Jezus.

To, że zostaliśmy zaproszeni do intymnej relacji z Bogiem, stanowi tajemnicę – nie ma wątpliwości. Ale jak to działa? Czy to możliwe, że Bóg mówił do nas cały czas, a my cały czas słyszeliśmy szept, ale nie byliśmy świadomi, że to On? Czy możliwe jest, byśmy przybliżyli się do Boga nieświadomie? Uważam, że tak. Tak naprawdę uważam, że On wykorzystuje nasze relacje z innymi ludźmi, by nauczyć, jak kochać Jego. Im bardziej zabiegamy o intymność w naszych relacjach z innymi, tym lepiej rozumiemy niewiarygodnie odważną Bożą miłość.

Mówiąc to, wyprzedzam nieco bieg wydarzeń. Więc na chwilę zwolnijmy i porozmawiajmy o tym, czego nauczyłem się na temat intymności podczas mojego miesiąca miodowego.

Rozdział 2 – Sprostujmy to – czym intymność nie jest

W sercu każdego dziecka istnieje „zbiornik na emocje”,

który tylko czeka, by go napełnić.

Dr ROSS CAMPBELL

NA POCZĄTKU Henry Ford postanowił obniżyć koszty produkcji swojego modelu T, nie umieszczając miernika paliwa. W rezultacie kierowcy ciągle stawali na poboczu drogi. Niektórzy ludzie namalowali na patyku linie. Patyk ten mogli zanurzyć w zbiorniku, aby dowiedzieć się, ile paliwa zostało. Nawet dzisiaj można znaleźć internetowe fora właścicieli modelu T z niekończącymi się dyskusjami na temat patyków do pomiaru paliwa11.

Byłoby dobrze, gdyby ludzie rodzili się ze wskaźnikami intymności na czole, abyśmy mogli wiedzieć, jak pełne są ich emocjonalne zbiorniki. Tak jednak nie jest. Co gorsza, często wprowadzają nas w błąd nasze wewnętrzne błędne przekonania na temat intymności. W tym rozdziale przyjrzymy się niektórym mitom dotyczącym intymności i zadamy kilka pytań, które pozwolą nam zmierzyć własny iloraz intymności.

Mit 1: Intymność powinna być łatwa

Kilka miesięcy po tym, jak Nancy i ja wzięliśmy ślub, pojechaliśmy do Aberdeen w Szkocji, abym mógł wykonać pracę na studia magisterskie. Znaliśmy tylko siebie nawzajem. Jedyną osobą, którą regularnie widywaliśmy, była starsza kobieta o imieniu Ruby, która sprawdzała dowody tożsamości w stołówce.

Przez następny rok uczyłem się, a Nancy pracowała jako pokojówka. Co wieczór spędzaliśmy czas w domu. Ponieważ nie mieliśmy pieniędzy, telewizji, nie było dokąd pójść i nie znaliśmy nikogo innego, z kim moglibyśmy spędzać wolny czas, nauczyliśmy się być razem. I nie wiedząc, co robimy, opracowaliśmy rytuały, które wzmocniły nasze relacje.

Co wieczór czytaliśmy sobie książkę Charlesa Dickensa pt. „Nicholas Nickleby”. W każdą sobotę jeździliśmy autobusem do centrum Aberdeen i wyobrażaliśmy sobie, co kupilibyśmy, gdybyśmy mieli pieniądze. Kiedy mieliśmy trochę dodatkowej gotówki, trwoniliśmy ją, kupując magazyn „Time”. Rozrywaliśmy go na pół, czytaliśmy razem i rozmawialiśmy o tym, co dzieje się na świecie.

Zazwyczaj wstawałem wcześnie, aby uczyć się, kiedy Nancy jeszcze spała. Pewnego ranka znalazłem na biurku notatkę z napisem: „Dzień dobry, kochanie. Kocham cię z całego serca. Prawdopodobnie śpię, kiedy to czytasz, ale śnię o tobie. Na świecie nie ma dla mnie piękniejszego widoku niż widok twojej twarzy” (przestanę cytować, bo zaczynam się roztkliwiać). Podpisano: Ruby – starsza pani ze stołówki. (Nancy lubi mi przypominać, że w liceum została wybrana na klasowego komedianta).

To, że byliśmy tylko we dwoje, było tym, co sprawiło, że nasze doświadczenie w Aberdeen było tak wspaniałe. Poza moimi studiami nie mieliśmy żadnych terminów, harmonogramu, obowiązków ani wymagań. Mieliśmy mnóstwo czasu i