Caryca - Ellen Alpsten - ebook + audiobook + książka

Caryca ebook i audiobook

Ellen Alpsten

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Kochanka, matka, morderczyni. Pierwsza kobieta, która samodzielnie władała Rosją.

Z nieprawego łoża, biedna, ale uderzająco piękna Marta w wieku piętnastu lat zostaje sprzedana na służbę. Tam w akcie desperacji popełnia zbrodnię i musi uciekać. Dziewczynę porywa nurt wielkiej wojny północnej. Kiedy pracuje jako praczka w obozie wojskowym, wpada w oko carowi. Namiętny i obdarzony żelazną wolą Piotr Wielki pragnie zmienić konserwatywne rosyjskie carstwo w nowoczesne zachodnie imperium. Dzięki sprytowi, odwadze i ambicji uboga dziewczyna staje się Katarzyną I. Lecz drogo ją to kosztuje.

Kiedy Piotr umiera, imperium zostaje bez dziedzica, a Rosji grozi chaos. Pustkę tę wypełnia ona – kobieta, która stała u boku cara przez dziesięciolecia: równie ambitna, bezwzględna i namiętna co on.

Od rozrywek rozpustnej arystokracji, poprzez pachnące kadzidłem rytuały Kościoła prawosławnego aż po horror sal tortur – cały oszałamiający i niebezpieczny świat imperialnej Rosji staje przed oczami jak żywy. Caryca to opowieść o wyjątkowej kobiecie, która, sięgając po władzę, zmieni rosyjskie imperium.

 

Sprawia, że „Gra o tron” wydaje się bajką dla dzieci.

Daisy Goodwin

Olśniewająca i precyzyjna niczym zdobione klejnotami i emalią dzieła Fabergégo... świeża i elegancka powieść historyczna przepleciona emocjami i wigorem.

Adriana Trigiani, autorka cyklu o Valentine Roncalli 

Miłość, seks i lojalność kontra wojna, intryga i zdrada tworzą malowniczą opowieść, równie egzotyczną i potężną jak osiemnastowieczna Rosja. Świetnie oddane tło historyczne i piękny język tworzą powieść idealną.

Nancy Goldstone, autorka powieści Królowe rywalki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 703

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 20 min

Oceny
4,6 (156 ocen)
109
33
10
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Naqmi

Dobrze spędzony czas

Naprawdę ciekawa książka o silnej, odważnej kobiecie. Marta/Katarzyna nie daje sobie w kaszę dmuchać ani przy despotycznym carze, ani w obliczu konkurentek i przeszkód. Świetnie poprowadzona opowieść.
10
Druciarniaartystyczna

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka, nie można się oderwać, choć włosy stają dęba od ilości okrucieństwa...
10
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna powiesc z interesującymi charakterami. Dla miłośników wątków historycznych i mocnych scen. Przepiękna okładka
10
PaulinaJ29

Nie oderwiesz się od lektury

Została sprzedana na służbę, gdy miała zaledwie kilkanaście lat. Uboga chłopka, siłą oderwana od rodziny, zabrana ze swego mikroświata, rzucona na łaskę obcego mężczyzny. Nie były to łatwe, a zwłaszcza przyjemne lata dla dziewczyny, która nie zdążywszy dostatecznie poznać ani zasmakować życia, musi stawiać mu czoła. Jednak chyba właśnie to – ta wola walki, potrzeba istnienia, chęć smakowania i doznawania – doprowadziła pospolitą służkę do stóp samej władzy, przeistaczając ją z wolna w najważniejszą kobietę cesarstwa: w Imperatorową Wszechrusi, następczynię Piotra I - Katarzynę Wielką. ***** Losy Skowrońskiej są o tyle wyjątkowe, co nieprawdopodobne. Brzmią bowiem jak rodem zaczerpnięte z krainy baśni i fantazji; jak barwne pokłosie opowieści starych piastunek, jak niespełniony sen zapomnianych szlachcianek, jak niewypowiedziane życzenie wieśniaczek; jak złote urojenie każdej, pragnącej kochać i być kochaną. Nie dziwi więc wcale, że postać Katarzyny Aleksiejewny – panny o wątpliwym ...
10
zkotemczytane

Nie oderwiesz się od lektury

Caryca Ellen Alpsten to powieść historyczna przedstawiająca sylwetkę Carycy Katarzyny I, pierwszej kobiety, która samodzielnie władała Rosją. Silna, uparta, niepowstrzymana, czy właśnie taka była? Czas na podróż do niebezpiecznego świata imperialnej Rosji. "Jedynie pokaz miłości i rozpaczy z mojej strony mógł uczynić coś niewyobrażalnego akceptowalnym, moje łzy były potężniejsze niż jakiekolwiek związki krwi. Mogłam więc równie dobrze zacząć płakać już teraz. Nietrudno było wywołać łzy: za kilka godzin albo będę martwa, czy też będę tego pragnąć, albo zostanę najpotężniejszą kobietą Wszechrusi." Z poczwarki do motyla Delikatna i urzekająco piękna, tak można by powiedzieć o Marcie, dziewczynie, która nigdy by nie przypuszczała, że kiedyś będzie nazywana Carycą. Sprzedana na służbę była traktowana gorzej od psa. Kobieta w końcu miała swoją określoną funkcję, a każde spełnianie obowiązku ku uciesze pana sprawiło, że zaciskałam pięści ze złości. Ileż musiała znosić piękna kobieta? Czy ist...
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu Tsa­ri­na
Prze­kład DA­RIA KU­CZY­ŃSKA-SZY­MA­LA
Wy­daw­ca KA­TA­RZY­NA RUDZ­KA
Re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZ­KA
Re­dak­cja IDA ŚWIER­KOC­KA
Ko­rek­ta UR­SZU­LA DRA­BI­ŃSKA, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych KA­TA­RZY­NA BOR­KOW­SKA
Zdjęcia na okład­ce © Eli­na Ga­ri­po­va / Tre­vil­lion Ima­ges; Acant­Stu­dio / Shut­ter­stock; © Fine Art Ima­ges / He­ri­ta­ge Ima­ges / Ala­my
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficz­ne, ła­ma­nie | ma­nu­fak­tu-ar.com
Tsa­ri­na Co­py­ri­ght © El­len Alp­sten, 2020 Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Da­ria Ku­czy­ńska-Szy­ma­la Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2022
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-66500-22-8
Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11A 01-527 War­sza­wa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­ne­sy.com.pl
www.mar­gi­ne­sy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla To­bia­sza. Dzi­ęku­ję.

Spis po­sta­ci

Ro­dzi­na Pio­tra Wiel­kie­go

Piotr Wiel­ki, car i im­pe­ra­tor Wszech­ru­si; zna­ny ta­kże jako Piotr Alek­sie­je­wicz Ro­ma­now, ba­tiusz­ka car, Piotr I

Mar­ta Skow­ro­ńska, ko­chan­ka, a pó­źniej żona Pio­tra Wiel­kie­go; zna­na ta­kże jako Ka­ta­rzy­na Alek­sie­jew­na, Ka­te­ri­nusz­ka, ca­ry­ca i im­pe­ra­to­ro­wa Wszech­ru­si

Eu­do­kia, pierw­sza żona Pio­tra, mat­ka Alek­se­go, była ca­ry­ca

ca­re­wicz Alek­sy, syn Pio­tra i jego pra­wo­wi­ty dzie­dzic

Szar­lo­ta Kry­sty­na Zo­fia Brunsz­wik, żona Alek­se­go

Pie­trusz­ka, syn Alek­se­go i Szar­lo­ty

ca­rów­na Anna, ca­rów­na Elżbie­ta i ca­rów­na Na­ta­lia, cór­ki Pio­tra i Ka­ta­rzy­ny

Je­ka­te­ri­na, cór­ka Pio­tra i Ka­ta­rzy­ny

Piotr Pio­tro­wicz, zwa­ny Pie­trusz­ką, wy­bra­ny przez Pio­tra Wiel­kie­go na na­stęp­cę, syn jego i Ka­ta­rzy­ny

re­gent­ka Zo­fia, przy­rod­nia sio­stra Pio­tra

car Iwan, przy­rod­ni brat Pio­tra

ca­ry­ca Pra­sko­wia Iwa­now­na, wdo­wa po Iwa­nie

ca­rów­na Ka­ta­rzy­na Iwa­now­na, ca­rów­na Anna Iwa­now­na, cór­ki Iwa­na, zwa­ne ca­rów­na­mi Iwa­now­ny­mi

ksi­ążę Kur­lan­dii, mąż ca­rów­ny Anny Iwa­now­ny

ksi­ążę Me­klem­bur­gii, mąż ca­rów­ny Ka­ta­rzy­ny Iwa­now­ny

ksi­ążę Holsz­ty­nu, mąż ca­rów­ny Anny, cór­ki Pio­tra i Ka­ta­rzy­ny

Ro­syj­ski dwór car­ski

hra­bia Alek­san­der Da­ni­ło­wicz Mien­szy­kow, ge­ne­rał ar­mii Pio­tra i jego za­ufa­ny przy­ja­ciel, zwa­ny ta­kże Ale­ka­szą

Da­ria Ar­se­nie­wa, szlach­cian­ka, ko­chan­ka, a na­stęp­nie żona Mien­szy­ko­wa

Bar­ba­ra Ar­se­nie­wa, sio­stra Da­rii

Ra­sja Mien­szy­ko­wa, sio­stra Alek­san­dra Da­ni­ło­wi­cza Mien­szy­ko­wa

An­to­nio De­vier, mąż Ra­sji Mien­szy­ko­wej, szef taj­nej słu­żby Pio­tra

Teo­fan Pro­ko­po­wicz, ar­cy­bi­skup No­wo­gro­du, spo­wied­nik Pio­tra

ksi­ążęta Do­łgo­ru­cy, zwo­len­ni­cy syna Alek­se­go, Pie­trusz­ki

Blu­men­trost, Paul­sen i Horn, le­ka­rze Pio­tra

Anna Mons, daw­na nie­miec­ka ko­chan­ka Pio­tra

Wil­helm Mons, jej brat, dwo­rza­nin i ko­cha­nek Ka­ta­rzy­ny

Ma­ria Ha­mil­ton, dama dwo­ru, ko­chan­ka Pio­tra

feld­mar­sza­łek Bo­rys Pio­tro­wicz Sze­re­mie­tiew, głów­ny do­wód­ca Pio­tra

Ali­cja Kra­mer, nie­miec­ka ko­chan­ka Sze­re­mie­tie­wa, pó­źniej dama dwo­ru

hra­bia Piotr An­drie­je­wicz To­łstoj, dwo­rza­nin i za­ufa­ny Pio­tra

Alek­san­dra To­łstoj, sio­stra hra­bie­go Pio­tra An­drie­je­wi­cza To­łsto­ja, dama dwo­ru Ka­ta­rzy­ny

Pa­weł Ja­gu­żyn­ski, szam­be­lan dwo­ru Pio­tra, czło­nek taj­nej rady

An­driej Oster­mann, kanc­lerz Pio­tra

Ja­kow­lew­na, czer­kie­ska słu­żąca Ka­ta­rzy­ny

Boj-baba, pracz­ka, ko­chan­ka Pio­tra

Eu­fro­zy­na, pracz­ka, ko­chan­ka Alek­se­go

An­dre­as Schlüter, mistrz bu­dow­la­ny i ar­chi­tekt, twór­ca Bursz­ty­no­wej Kom­na­ty

Do­me­ni­co Trez­zi­ni, ar­chi­tekt Sankt Pe­ters­bur­ga

Inf­lan­ty

Kry­sty­na, Fio­dor i Gre­ta, przy­rod­nie ro­dze­ństwo Mar­ty

Ta­nia, ma­co­cha Mar­ty

Wa­syl Gri­go­ro­wicz Pio­trow, ro­syj­ski ku­piec w Wa­łku, któ­ry ku­pił Mar­tę na słu­żącą

Pra­ska­ja, ko­chan­ka Wa­sy­la

Nad­ia, go­spo­dy­ni Wa­sy­la

Olga, słu­żąca Wa­sy­la

Gri­go­rij, sta­jen­ny Wa­sy­la

Ernst i Ka­ro­li­na Glüc­ko­wie, lu­te­ra­ński pa­stor i jego żona

An­ton, Fry­de­ryk i Agne­ta Glück, ich dzie­ci

Jo­hann Tru­bach, szwedz­ki dra­gon, pierw­szy mąż Mar­ty

Eu­ro­pa

król Szwe­cji Ka­rol XII, wróg Pio­tra w wiel­kiej woj­nie pó­łnoc­nej

mar­sza­łek Rehn­skjöld, głów­ny do­wód­ca szwedz­kiej ar­mii

Au­gust Moc­ny, elek­tor sa­ski, so­jusz­nik Pio­tra

Fry­de­ryk Wil­helm, król Prus, król żo­łnierz

król Fran­cji Lu­dwik XIV

król Fran­cji Lu­dwik XV

Jean-Ja­cqu­es Cam­pre­don, fran­cu­ski am­ba­sa­dor w Ro­sji

ksi­ążę Dy­mitr Kan­te­mir z Mo­łda­wii

ksi­ężnicz­ka Ma­ria Kan­te­mir, jego cór­ka, ko­chan­ka Pio­tra

In­ter­re­gnum 1725

NIE ŻYJE. MÓJ UKO­CHA­NY MĄŻ, po­tężny car Wszech­ru­si, uma­rł – i to w samą porę.

Tuż przed tym, jak przy­szła po nie­go śmie­rć, Piotr za­żądał, by do sy­pial­ni w Pa­ła­cu Zi­mo­wym przy­nie­sio­no mu pió­ro i pa­pier. Moje ser­ce za­ma­rło. On nie za­po­mniał, po­ci­ągnie mnie ze sobą. Gdy po raz ostat­ni stra­cił przy­tom­no­ść, a ciem­no­ść moc­niej przy­ci­ągnęła go do swej pier­si, pió­ro wy­su­nęło mu się z pal­ców. Czar­ny in­kaust roz­pry­sł się na zbru­dzo­ną po­ściel, czas wstrzy­mał od­dech. Ja­kąż spra­wę chciał za­ła­twić car tym ostat­nim wy­si­łkiem swe­go wiel­kie­go du­cha?

Zna­łam od­po­wie­dź.

Świe­ce w wy­so­kich lich­ta­rzach wy­pe­łnia­ły kom­na­tę ci­ężkim za­pa­chem i mi­go­tli­wym świa­tłem; ich blask spra­wiał, że cie­nie ta­ńczy­ły, a po­sta­ci utka­ne na fla­mandz­kich ar­ra­sach oży­wa­ły. Ich su­ro­we ob­li­cza wy­ra­ża­ły ból i nie­do­wie­rza­nie. Gło­sy lu­dzi, któ­rzy przez całą noc sta­li za drzwia­mi, za­głu­szał lu­to­wy wi­cher, gniew­nie ko­ła­cząc okien­ni­ca­mi. Czas pły­nął po­wo­li, ni­czym oli­wa wy­la­na na wodę. Piotr od­ci­snął się na na­szych du­szach tak, jak jego pie­rścień od­ci­skał się w go­rącym wo­sku. Wy­da­wa­ło się nie­mo­żli­we, by świat nie za­trzy­mał się w swych ko­le­inach, gdy umrze. Mój mąż, naj­sil­niej­sza wola, któ­rej Ro­sja kie­dy­kol­wiek zo­sta­ła pod­da­na, był kimś wi­ęcej niż na­szym wład­cą. Był na­szym lo­sem. I na­dal wy­zna­czał mój.

Dok­to­rzy – Blu­men­trost, Paul­sen i Horn – sta­li w mil­cze­niu wo­kół łoża Pio­tra i wpa­try­wa­li się w nie­go z prze­stra­chem. Po­da­ne od­po­wied­nio wcze­śnie le­kar­stwo za pięć ko­pie­jek mo­gło go ura­to­wać. Dzi­ęki Bogu ko­no­wa­łom za­wsze bra­ko­wa­ło zdro­we­go roz­sąd­ku.

Na­wet nie pa­trząc, czu­łam, że ob­ser­wu­ją mnie Teo­fan Pro­ko­po­wicz, ar­cy­bi­skup No­wo­gro­du, i Alek­san­der Mien­szy­kow. Pro­ko­po­wicz zmie­niał wolę cara w wiecz­no­ść i Piotr wie­le mu za­wdzi­ęczał. Na­to­miast Mien­szy­kow zy­skał swój ma­jątek i swo­je wpły­wy wy­łącz­nie za spra­wą Pio­tra. Co ten mó­wił, gdy ktoś pró­bo­wał szar­gać przy nim na­zwi­sko Alek­san­dra Da­ni­ło­wi­cza, od­no­sząc się do jego po­dej­rza­nych in­te­re­sów? „Mien­szy­kow to Mien­szy­kow, co­kol­wiek by uczy­nił!” – i to ko­ńczy­ło te­mat.

Dok­tor Paul­sen za­mknął oczy cara i skrzy­żo­wał jego ręce na pier­si, ale nie wy­jął z jego dło­ni pa­pie­ru, ostat­niej woli Pio­tra. Te dło­nie, któ­re za­wsze wy­da­wa­ły się za de­li­kat­ne jak na jego wy­so­kie i po­tężne cia­ło, znie­ru­cho­mia­ły, sta­ły się bez­sil­ne. Za­le­d­wie dwa ty­go­dnie temu za­nu­rzał te dło­nie w moje wło­sy i okręcał je so­bie wo­kół pal­ców, wdy­cha­jąc za­pach wody ró­ża­nej i drze­wa san­da­ło­we­go.

– Moja Ka­ta­rzy­no – po­wie­dział, na­zy­wa­jąc mnie imie­niem, któ­re sam mi nadał, i uśmiech­nął się do mnie. – Wci­ąż je­steś pi­ęk­na. Lecz jak będziesz wy­glądać w klasz­to­rze, ogo­lo­na na łyso? Tam­tej­szy chłód zła­mie two­je­go du­cha, choć je­steś sil­na jak koń. Wiesz, że ta bie­dacz­ka Eu­do­kia wci­ąż do mnie pi­sze, bła­ga­jąc o do­dat­ko­we fu­tro? Jak do­brze, że ty nie umiesz pi­sać! – do­dał ze śmie­chem.

Mi­nęło trzy­dzie­ści lat, od­kąd jego pierw­sza żona Eu­do­kia zo­sta­ła wy­sła­na do klasz­to­ru. Wi­dzia­łam ją kie­dyś. W jej oczach pło­nęło sza­le­ństwo, ogo­lo­na gło­wa po­kry­ta była gu­za­mi i kro­sta­mi od chło­du i bru­du. Je­dy­nym to­wa­rzy­stwem Eu­do­kii była gar­ba­ta kar­li­ca, któ­ra po­słu­gi­wa­ła jej w klasz­tor­nej celi. Piotr ka­zał tej nie­szczęsnej isto­cie uci­ąć język, więc na jęki i la­men­ty Eu­do­kii mo­gła od­po­wia­dać je­dy­nie be­łko­tem. Słusz­nie za­kła­dał, że uj­rze­nie Eu­do­kii na­pędzi mi stra­chu do ko­ńca ży­cia.

Przy­klęk­nęłam przy łożu cara, a trzech dok­to­rów wy­co­fa­ło się na skraj kom­na­ty, ni­czym prze­pędzo­ne z pola wro­ny. Nie­szczęsne pta­ki, któ­rych Piotr tak bar­dzo bał się w ostat­nich la­tach swe­go ży­cia. Ogło­sił po­lo­wa­nie na nie w ca­łym im­pe­rium. Chło­pi ła­pa­li je dla na­gro­dy, za­bi­ja­li, sku­ba­li i pie­kli. Nic to ca­ro­wi nie po­mo­gło: w noc­nej ci­szy wid­mo­wy ptak wśli­zgi­wał się przez obi­te ma­te­rią ścia­ny i za­mkni­ęte drzwi car­skiej sy­pial­ni. Jego he­ba­no­we skrzy­dła prze­sła­nia­ły świa­tło, a w ich chłod­nym cie­niu krew na dło­niach Pio­tra ni­g­dy nie wy­sy­cha­ła.

Pal­ce cara wci­ąż nie były pal­ca­mi tru­pa, były mi­ęk­kie i na­dal cie­płe. Na chwi­lę strach i gniew ostat­nich mie­si­ęcy wy­mknęły się z mo­je­go ser­ca jak zło­dziej nocą. Uca­ło­wa­łam dło­nie Pio­tra, wdy­cha­jąc zna­jo­my za­pach ty­to­niu, atra­men­tu, skó­ry i mie­szan­ki per­fum, któ­rą ro­bio­no w Gras­se wy­łącz­nie dla nie­go.

Wy­jęłam pa­pier z jego dło­ni. Ła­two się wy­su­nął, choć z lęku krew stęża­ła mi w ży­łach. Jak­by je po­krył szron, były jak prze­mar­z­ni­ęte ga­łęzie drzew pod­czas nad­ba­łtyc­kiej zimy. Jed­nak wa­żne było, by po­ka­zać wszyst­kim, że tyl­ko ja mam pra­wo to zro­bić – ja, jego żona i mat­ka dwa­na­ścior­ga jego dzie­ci.

Pa­pier za­sze­le­ścił mi w pal­cach, gdy go roz­kła­da­łam. Nie po raz pierw­szy wsty­dzi­łam się, że nie po­tra­fię czy­tać. Po­da­łam ostat­nią wolę mego ma­łżon­ka Teo­fa­no­wi Pro­ko­po­wi­czo­wi. Przy­naj­mniej Mien­szy­kow wie­dział rów­nie mało jak ja. Od chwi­li, gdy Piotr zgar­nął nas pod swo­je skrzy­dła, rzu­ca­jąc na nas swój czar, by­li­śmy ni­czym dwo­je dzie­ci, któ­re kłó­cą się o uwa­gę i mi­ło­ść ojca. Ba­tiusz­ka car, jak na­zy­wał go lud. Nasz oj­czu­lek car.

Pro­ko­po­wicz mu­siał się do­my­ślać, co za­pla­no­wał dla mnie Piotr. To sta­ry lis z ostrym jak brzy­twa umy­słem, obe­zna­ny z kró­le­stwa­mi za­rów­no ziem­ski­mi, jak i nie­bie­skim. Da­ria za­rze­ka­ła się kie­dyś, że ma w bi­blio­te­ce trzy ty­si­ące ksi­ąg. Bła­gam, po co jed­ne­mu czło­wie­ko­wi trzy ty­si­ące ksi­ąg? Pa­pier lek­ko spo­czy­wał te­raz w jego po­kry­tych star­czy­mi pla­ma­mi dło­niach. Osta­tecz­nie to on po­mó­gł Pio­tro­wi spi­sać de­kret, któ­ry zszo­ko­wał nas wszyst­kich. Car od­rzu­cił w nim wszel­kie zwy­cza­je i wszel­kie pra­wa: chciał sam wy­zna­czyć swo­je­go na­stęp­cę i wo­lał po­zo­sta­wić im­pe­rium za­słu­gu­jące­mu na tę god­no­ść ob­ce­mu niż wła­sne­mu nie­uda­ne­mu dziec­ku. Alek­se­mu...

Ja­kiż on był wy­stra­szo­ny, gdy spo­tka­li­śmy się po raz pierw­szy, wy­ka­pa­na mat­ka, Eu­do­kia, taki sam roz­my­ty wzrok i wy­so­kie, wy­pu­kłe czo­ło. Nie mógł usie­dzieć pro­sto, bo Mien­szy­kow do krwi obił mu ple­cy i sie­dze­nie. Alek­sy zbyt pó­źno po­jął swój los: w dąże­niu do stwo­rze­nia no­wej Ro­sji car nie oszczędzi ni­ko­go, ani sie­bie, ani swo­je­go je­dy­ne­go syna. „Nie by­łeś krwią z mo­jej krwi, Alek­sy, ani cia­łem z mego cia­ła...” I dla­te­go mo­głam spo­koj­nie spać. Pio­tra na­to­miast dręczy­ły od tam­te­go dnia kosz­ma­ry.

Ser­ce ło­mo­ta­ło mi pod lek­ko za­sznu­ro­wa­nym gor­se­tem – dzi­wi­łam się, że jego echo nie od­bi­ja się od ścian – lecz od­po­wie­dzia­łam na spoj­rze­nie Pro­ko­po­wi­cza ze spo­ko­jem, na jaki tyl­ko po­tra­fi­łam się zdo­być. Za­ci­snęłam moc­no pal­ce stóp w pan­to­flach, bo za nic nie mo­głam ze­mdleć. Uśmiech Pro­ko­po­wi­cza był bla­dy jak pros­fo­ra[1], któ­rą po­da­wał w cer­kwi. Znał ta­jem­ni­ce ludz­kich serc, a szcze­gól­nie mo­je­go.

– Czy­taj­cie, Teo­fa­nie – po­wie­dzia­łam ci­cho.

– Prze­ka­zać wszyst­ko... – prze­rwał, pod­nió­sł wzrok i po­wtó­rzył – ...prze­ka­zać wszyst­ko...

Tem­pe­ra­ment Mien­szy­ko­wa dał o so­bie znać: ze­rwał się z miej­sca, jak­by ktoś sma­gnął go ba­tem, jak w sta­rych do­brych cza­sach.

– Komu? – wark­nął na Pro­ko­po­wi­cza. – Mów­cie, Teo­fa­nie, komu?

Od­dy­cha­łam z tru­dem. Fu­tro na­gle za­częło pa­rzyć mi skó­rę.

Ar­cy­bi­skup wzru­szył ra­mio­na­mi.

– To wszyst­ko. Car nie do­ko­ńczył zda­nia. – Cień uśmie­chu prze­bie­gł przez po­kry­tą zmarszcz­ka­mi twarz Pro­ko­po­wi­cza. Piotr uwiel­biał sta­wiać wszyst­ko na gło­wie. I, o tak, wci­ąż trzy­mał nas w ga­rści, na­wet zza gro­bu. Teo­fan spu­ścił wzrok. A ja po­wró­ci­łam do ży­cia. Nic nie zo­sta­ło prze­sądzo­ne! Piotr nie żył, jego na­stęp­ca nie zo­stał wska­za­ny. Ale to nie zna­czy­ło, że je­stem bez­piecz­na. Wręcz prze­ciw­nie.

– Co? To wszyst­ko? – Mien­szy­kow wy­rwał pa­pier z rąk ar­cy­bi­sku­pa. – Nie wie­rzę! – Wbił wzrok w pi­smo, lecz Pro­ko­po­wicz ode­brał mu te­sta­ment.

– Och, Alek­san­drze Da­ni­ło­wi­czu. I tyle masz z tego, że za­wsze mia­łeś coś lep­sze­go do ro­bo­ty niż na­uka czy­ta­nia i pi­sa­nia.

Mien­szy­kow już miał mu ostro od­po­wie­dzieć, lecz ja na­tych­miast im prze­rwa­łam. Mężczy­źni! Czy to jest od­po­wied­nia chwi­la na ska­ka­nie so­bie do oczu? Mu­sia­łam dzia­łać jak naj­szyb­ciej, je­śli nie chcia­łam prze­żyć resz­ty swo­ich dni w za­ko­nie, zo­stać wy­wie­zio­na na sa­niach na Sy­be­rię albo sko­ńczyć twa­rzą do dołu w Ne­wie, uno­sząc się po­śród gru­bej kry, z cia­łem po­ła­ma­nym i roz­dar­tym przez wiel­kie bry­ły lodu.

– Teo­fa­nie, czy car uma­rł, nie wy­zna­czyw­szy swo­je­go na­stęp­cy? – mu­sia­łam się upew­nić.

Pro­ko­po­wicz po­ki­wał gło­wą. Oczy na­bie­gły mu krwią po wie­lu go­dzi­nach czu­wa­nia przy łożu wład­cy. Tak jak wszy­scy popi no­sił pro­stą fry­zu­rę – jego ciem­ne, po­prze­ty­ka­ne si­wi­zną wło­sy opa­da­ły mu na ra­mio­na. Miał na so­bie skrom­ny ciem­ny ubiór zwy­kłe­go du­chow­ne­go. Nic nie zdra­dza­ło za­szczy­tów i urzędów, któ­ry­mi na­gra­dzał go Piotr, nic poza ci­ężkim, wy­sa­dza­nym szla­chet­ny­mi ka­mie­nia­mi krzy­żem na pier­si ar­cy­bi­sku­pa – pa­na­gią[2]. Teo­fan Pro­ko­po­wicz był sta­ry, ale na­le­żał do tego ro­dza­ju lu­dzi, któ­rzy mo­gli­by słu­żyć jesz­cze wie­lu ca­rom. Po­kło­nił się i po­dał mi pa­pier. Wsu­nęłam go w rękaw suk­ni.

Ar­cy­bi­skup się wy­pro­sto­wał.

– Ca­ry­co, skła­dam w wa­sze ręce przy­szło­ść Ro­sji. – Tęt­no mi przy­spie­szy­ło, gdy za­ty­tu­ło­wał mnie w ten spo­sób. Mien­szy­kow też unió­sł gło­wę, czuj­nie jak my­śliw­ski pies ła­pi­ący trop. Zmru­żył przy tym oczy.

– Idźcie do domu, Teo­fa­nie, i od­pocz­nij­cie. Po­ślę po was, gdy będę was po­trze­bo­wać. A na ra­zie pa­mi­ętaj­cie, że ostat­nie sło­wa cara zna­my tyl­ko my tro­je – od­po­wie­dzia­łam. – Mam na­dzie­ję, że będzie­cie słu­żyć mi przez wie­le lat – do­da­łam. – Na­da­ję wam Or­der Świ­ęte­go An­drze­ja i prze­ka­zu­ję ma­jątek pod Ki­jo­wem z dzie­si­ęcio­ma, nie, z dwu­dzie­sto­ma ty­si­ąca­mi dusz.

Po­kło­nił się za­do­wo­lo­ny, a ja za­częłam się szyb­ko za­sta­na­wiać, kogo trze­ba będzie ska­zać na ze­sła­nie, żeby skon­fi­sko­wać jego ma­jątek i prze­ka­zać go Pro­ko­po­wi­czo­wi. W taki dzień jak ten for­tu­ny ro­dzą się i giną. Ski­nęłam na słu­żące­go, któ­ry cze­kał przy drzwiach. Czy ro­zu­miał na­sze szep­ty? Mia­łam na­dzie­ję, że nie.

– Każ za­prząc po­wóz dla Teo­fa­na Pro­ko­po­wi­cza. I po­móż mu ze­jść na dół. – I szep­tem do­da­łam: – Żeby nikt z nim nie roz­ma­wiał, ja­sne?

Po­ki­wał gło­wą, a dłu­gie rzęsy za­trze­po­ta­ły nad ró­żo­wy­mi po­licz­ka­mi. Przy­stoj­ny był z nie­go mło­dzie­niec. Jego twarz przy­po­mnia­ła mi na­gle ob­li­cze in­ne­go. Tego, któ­re­go uwa­ża­łam za naj­pi­ęk­niej­sze­go. Piotr bru­tal­nie to za­ko­ńczył. A po­tem roz­ka­zał, by jego gło­wę, jego słod­ką gło­wę, usta­wio­no obok mo­je­go łó­żka w ci­ężkim szkla­nym sło­ju ze spi­ry­tu­sem. Jak ja­błka za­la­ne wód­ką na zimę. Sze­ro­ko otwar­te oczy wpa­try­wa­ły się we mnie smut­no, po śmier­ci usta, kie­dyś tak mi­ęk­kie przy po­ca­łun­kach, skur­czy­ły się po­zba­wio­ne krwi, od­sła­nia­jąc zęby i dzi­ąsła. Gdy zo­ba­czy­łam ten słój po raz pierw­szy i prze­ra­żo­na ka­za­łam po­ko­jo­wej go wy­nie­ść, Piotr za­gro­ził mi klasz­to­rem i chło­stą. I na ja­kiś czas słój zo­stał.

Teo­fan Pro­ko­po­wicz ro­ze­śmiał się ła­god­nie, a jego twarz tak się po­marsz­czy­ła, że skó­ra wy­gląda­ła jak spie­czo­na la­tem zie­mia.

– Nie mar­tw­cie się, ca­ry­co. Cho­dź, chłop­cze, po­daj ra­mię sta­re­mu czło­wie­ko­wi.

Wy­szli we dwóch na ko­ry­tarz. Ja­sne, wąsko skro­jo­ne, je­dwab­ne spodnie pod­kre­śla­ły za­rys umi­ęśnio­nych nóg i po­ślad­ków słu­żące­go. Czy praw­dą jest plot­ka, że Pro­ko­po­wi­czo­wi po­do­ba­ją się mło­dzi mężczy­źni? Cóż – co kto lubi. Za­sło­ni­łam swym cia­łem wi­dok na ce­sar­skie łoże. Bla­de, wy­stra­szo­ne twa­rze ob­ró­ci­ły się, by zaj­rzeć do kom­na­ty: pa­no­wie i słu­żba sie­dzie­li tam ni­czym kró­li­ki w pu­łap­ce i wy­ci­ąga­li szy­je, ocze­ku­jąc na swój los. Ma­da­me de la Tour, chu­da fran­cu­ska gu­wer­nant­ka mo­jej naj­młod­szej cór­ki Na­ta­lii, przy­tu­la­ła ją moc­no do sie­bie. Zmarsz­czy­łam brwi. W an­ty­szam­brze było Na­ta­lii o wie­le za zim­no, a od wczo­raj­sze­go po­po­łud­nia ka­sła­ła. Jej star­sze sio­stry Elżbie­ta i Anna sie­dzia­ły obok niej, jed­nak uni­ka­łam ich wzro­ku. Były za mło­de, jak mo­gły­by zro­zu­mieć?

Nikt jesz­cze nie wie­dział, że to ja je­stem tą oso­bą, któ­rej po­win­ni się bać. Szu­ka­łam w tłu­mie mło­de­go Pie­trusz­ki, wnu­ka Pio­tra, oraz ksi­ążąt Do­łgo­ru­kich, jego zwo­len­ni­ków, ale ni­g­dzie ich nie było. Przy­gry­złam war­gę. Czy­żby zaj­mo­wa­li się knu­ciem pla­nów prze­jęcia tro­nu? Po­win­nam zgar­nąć ich jak naj­szyb­ciej. Pstryk­nęłam pal­ca­mi i sto­jący naj­bli­żej war­tow­nik za­mie­nił się w słuch.

– Po­ślij­cie po taj­ną radę: hra­bie­go To­łsto­ja, ba­ro­na Oster­man­na i Pa­wła Ja­gu­ży­ńskie­go. Po­spiesz­cie się, car chce ich wi­dzieć – roz­ka­za­łam gło­śno, by mieć pew­no­ść, że moje ostat­nie sło­wa sły­chać było przez całą dłu­go­ść ko­ry­ta­rza.

Mien­szy­kow wci­ągnął mnie z po­wro­tem do sy­pial­ni, za­mknął drzwi i prych­nął z nie­do­wie­rza­niem w re­ak­cji na moją zu­chwa­ło­ść.

– Cho­dź – po­wie­dzia­łam uprzej­mie. – Przej­dzie­my obok, do ma­łej bi­blio­te­ki.

Mien­szy­kow chwy­cił z krze­sła swój ha­fto­wa­ny sur­dut z zie­lo­ne­go bro­ka­tu, w któ­rym trzy­mał straż przy łożu Pio­tra przez ostat­nie dni i ty­go­dnie. Dzi­ęki jed­nej srebr­nej nici wple­cio­nej w ma­te­riał chłop­ska ro­dzi­na utrzy­ma­ła­by się przez całe dwa lata. Pod ra­mię wci­snął so­bie la­skę z ga­łką z ko­ści sło­nio­wej. W ukry­tych drzwiach do ma­łej bi­blio­te­ki Pio­tra od­wró­ci­łam się do me­dy­ków.

– Ża­den z was nie może opu­ścić tej kom­na­ty i ni­ko­go nie wol­no wam wzy­wać.

– Ale... – za­czął Blu­men­trost.

Unio­słam dłoń.

– Nie może się roz­nie­ść, że car od­sze­dł. Jesz­cze nie.

Piotr po­chwa­li­łby mój ton.

– Jak roz­ka­że­cie. – Blu­men­trost się po­kło­nił.

– Do­brze. Za­pła­tę otrzy­ma­cie jesz­cze dziś. To samo do­ty­czy wa­szych ko­le­gów.

Mien­szy­kow lek­ko się za­chwiał. Ten nie­pew­ny krok to wy­nik zmęcze­nia czy stra­chu?

Ru­szy­łam przed nim do przy­tul­nej ma­łej bi­blio­te­ki. Mien­szy­kow wsze­dł za mną, ale naj­pierw zła­pał wy­so­ką ka­raf­kę bur­gun­da, któ­rym się raz po raz często­wał, oraz dwa kie­li­chy z we­nec­kie­go szkła.

– W ta­kim mo­men­cie nie mo­żna być ani trze­źwym, ani skąpym – stwier­dził z krzy­wym uśmie­chem, po czym za­trza­snął drzwi kop­nia­kiem jak byle karcz­marz. Ogień w ko­min­ku wy­ga­sł, ale wy­ło­żo­ne drew­nem ścia­ny za­trzy­ma­ły jego cie­pło. Ko­lo­ro­we je­dwab­ne dy­wa­ny, któ­re przy­wie­źli­śmy z wy­pra­wy wo­jen­nej do Per­sji – do­łącza­jąc do or­sza­ku tu­zin wo­zów z ła­dun­kiem – przed­sta­wia­ły wszel­kie mo­żli­we bo­skie stwo­rze­nia, ro­śli­ny i pta­ki w ich pe­łnej kra­sie. Pro­ste krze­sła przy biur­ku, przy ko­min­ku i przy pó­łkach zo­sta­ły wy­ko­na­ne przez sa­me­go Pio­tra. Sły­sza­łam cza­sa­mi od­gło­sy to­cze­nia i stu­ka­nia w drew­no na­wet po pó­łno­cy. Sto­lar­ka prze­pędza­ła jego de­mo­ny i pod­su­wa­ła mu naj­lep­sze po­my­sły, jak ma­wiał. Jego mi­ni­stro­wie ni­cze­go nie oba­wia­li się tak bar­dzo, jak nocy, któ­rą Piotr spędził na cie­sio­łce. Za­sy­piał, wy­ko­ńczo­ny, na ro­bo­czej ła­wie. Tyl­ko Mien­szy­kow był wy­star­cza­jąco sil­ny, żeby za­rzu­cić so­bie cara na ple­cy i od­nie­ść go do łó­żka. Gdy­bym tam na nie­go nie cze­ka­ła, Piotr sko­rzy­sta­łby z brzu­cha mło­de­go szam­be­la­na jako po­dusz­ki. Za­wsze po­trze­bo­wał czuć do­tyk czy­je­jś skó­ry, żeby po­wstrzy­mać wspo­mnie­nia.

Wy­so­kie okna były prze­sło­ni­ęte przez pod­bi­te pod­szew­ką za­sło­ny, któ­re na­był jako mło­dy czło­wiek pod­czas po­by­tu w Ni­der­lan­dach, na dłu­go przed woj­ną pó­łnoc­ną, trwa­jącą dwie de­ka­dy wal­ką o po­ko­na­nie Szwe­dów i prze­trwa­nie. Pó­łki ugi­na­ły się pod ci­ęża­rem ksi­ąg, były to po­noć opi­sy pod­ró­ży, mor­skich rej­sów, wo­jen, ży­wo­ty wład­ców oraz po­rad­ni­ki rządze­nia i dzie­ła re­li­gij­ne. Co ja­kiś czas kart­ko­wał ka­żdą z nich. Był to świat, w któ­rym nie mo­głam mu to­wa­rzy­szyć. Zwo­je pa­pie­ru le­ża­ły na biur­ku albo w sto­sach w kątach bi­blio­te­ki. Nie­któ­re ksi­ęgi były dru­ko­wa­ne i opra­wio­ne w gru­bą świ­ńską skó­rę, inne spi­sa­no od­ręcz­nie w klasz­to­rach.

Na ko­min­ku stał mo­del Na­ta­lii, fre­ga­ty Pio­tra, jego dumy, a po­wy­żej wi­siał por­tret mo­je­go syna Pio­tra Pio­tro­wi­cza. Na­ma­lo­wa­no go kil­ka mie­si­ęcy przed jego śmier­cią, któ­ra roz­da­rła na­sze ser­ca. Uni­ka­łam tego po­miesz­cze­nia przez lata z po­wo­du tego ob­ra­zu, był zbyt re­ali­stycz­ny: jak­by w ka­żdej chwi­li mój syn mógł rzu­cić ku mnie czer­wo­ną skó­rza­ną pi­łkę, któ­rą trzy­mał w dło­niach. Ja­sne loki opa­da­ły na bia­łą ko­ron­ko­wą ko­szu­lę, a uśmiech uka­zy­wał rządek ząb­ków. Od­da­ła­bym ży­cie, by mieć go te­raz przy so­bie, by móc ogło­sić go ca­rem Wszech­ru­si. Wci­ąż by­łby dziec­kiem, oczy­wi­ście. Ale był sy­nem z na­szej krwi, mo­jej i Pio­tra. Dy­na­stia. Czy nie tego pra­gnie ka­żdy wład­ca? A te­raz zo­sta­ły tyl­ko cór­ki i bu­dzący lęk wnuk, mały Pie­trusz­ka.

Na myśl o nim aż za­pa­rło mi dech w pier­siach. Gdy się uro­dził, Piotr wzi­ął go w ra­mio­na i od­wró­cił się od jego nie­szczęsnej mat­ki. Bied­na Szar­lo­ta. Przy­po­mi­na­ła szla­chet­ne­go, pło­chli­we­go ko­nia i jak koń zo­sta­ła sprze­da­na przez ojca do Ro­sji. Gdzie był te­raz jej sy­nek? W pa­ła­cu Do­łgo­ru­kich? W ko­sza­rach? Tu za drzwia­mi? Pie­trusz­ka miał za­le­d­wie dwa­na­ście lat, a Piotr nie nadał mu na­wet ty­tu­łu ca­re­wi­cza, mimo to ba­łam się go bar­dziej niż dia­bła.

– Do­brze zro­bi­łaś, wzy­wa­jąc radę i po­zby­wa­jąc się tego sta­re­go głup­ca Teo­fa­na – przy­znał Mien­szy­kow.

Od­wró­ci­łam się ku nie­mu.

– To my je­ste­śmy głup­ca­mi. Mam na­dzie­ję, że do­trzy­ma sło­wa.

– A co ci obie­cał? – za­py­tał za­sko­czo­ny Mien­szy­kow.

– Wła­śnie! Sły­szysz tyl­ko te sło­wa, któ­re pa­da­ją, a prze­cież po­wie­dzia­no o wie­le wi­ęcej. – Chwy­ci­łam go za ko­łnierz ko­szu­li i syk­nęłam: – Pły­nie­my w jed­nej ło­dzi. Niech Bóg ma nad tobą li­to­ść za ka­żdą se­kun­dę, któ­rą te­raz mar­nu­jesz. Nie wi­dzia­łam w an­ty­szam­brze ani Pie­trusz­ki, ani jego uro­czych przy­ja­ciół, a ty? Dla­cze­go pra­wo­wi­te­go na­stęp­cy wład­cy im­pe­rium ro­syj­skie­go nie ma tu­taj, przy łożu śmier­ci swo­je­go dziad­ka, gdzie jego miej­sce?

Mien­szy­kow miał nie­pew­ną minę. Ota­rł so­bie czo­ło.

– Bo jest z żo­łnie­rza­mi w car­skich ko­sza­rach, któ­rzy za­raz po­rwą go na ra­mio­na i za­czną wi­wa­to­wać na jego cze­ść, gdy tyl­ko do­wie­dzą się, że car nie żyje. Co się wte­dy sta­nie z nami? Czy Pie­trusz­ka za­po­mniał o lu­dziach, któ­rzy pod­pi­sa­li wy­rok na jego ojca, cho­ćby krzy­ży­kiem przy swo­im imie­niu, bo nie po­tra­fią pi­sać?

Pu­ści­łam go. Mien­szy­kow na­pe­łnił so­bie po­now­nie kie­lich i po­ci­ągnął dłu­gi łyk wina. Sil­ne, ozdo­bio­ne ci­ężki­mi pie­rście­nia­mi pal­ce drża­ły. Wro­dzo­ną prze­bie­gło­ść Mien­szy­ko­wa przy­tępi­ło zmęcze­nie, lecz ja z nim jesz­cze nie sko­ńczy­łam.

– We­dług nich Sy­be­ria to będzie dla nas za mało. Do­łgo­ru­cy roz­sy­pią na­sze pro­chy na wie­trze. Tyl­ko my wie­my, że car nie żyje – szep­nęłam. – To daje nam czas.

Czas, któ­ry może nas ura­to­wać. Nie zdo­ła­my dłu­go utrzy­mać śmier­ci cara w ta­jem­ni­cy, naj­wy­żej do rana, gdy oło­wia­ny świt wsta­nie nad mia­stem Pio­tra.

Mien­szy­kow, czło­wiek, któ­ry wy­grał tyle bi­tew i któ­ry nie­je­den raz wy­ra­to­wał swój kark z ka­tow­skiej pętli, wy­da­wał się oszo­ło­mio­ny. Mój strach był za­ra­źli­wy. Mien­szy­kow sie­dział głębo­ko w jed­nym z fo­te­li, któ­re Piotr spro­wa­dził z Wer­sa­lu, i wy­ci­ągnął da­le­ko swe wci­ąż zgrab­ne nogi. Cud, że ten de­li­kat­ny me­bel był w sta­nie unie­ść jego ci­ężar! Wy­pił kil­ka ły­ków wina, a po­tem po­kręcił kie­li­chem z bar­wio­ne­go szkła na tle pło­mie­ni. Ogień pod­kre­ślił gład­ką, ko­lo­ro­wą po­wierzch­nię na­czy­nia, spra­wia­jąc, że wy­gląda­ło jak na­pe­łnio­ne krwią. Usia­dłam na­prze­ciw­ko. To nie była pora na za­ba­wy w pi­cie.

Mien­szy­kow unió­sł żar­to­bli­wie kie­lich w moją stro­nę.

– Two­je zdro­wie, Ka­ta­rzy­no Alek­sie­jew­na. War­to było spre­zen­to­wać was ca­ro­wi, moja pani. Two­je zdro­wie, moja naj­wi­ęk­sza stra­to. Two­je zdro­wie, moja naj­wi­ęk­sza ko­rzy­ści. – Na­gle za­czął śmiać się tak gwa­łtow­nie, że pe­ru­ka zsu­nęła mu się na oczy. Przy­po­mi­na­ło to wy­cie wil­ków zimą: wy­so­ki, pe­łen po­gar­dy dźwi­ęk. Mien­szy­kow ści­ągnął pe­ru­kę i ci­snął ją w kąt. Spo­koj­nie przy­jęłam tę bez­czel­no­ść, choć Piotr ka­za­łby go za to wy­ba­to­żyć. Mien­szy­kow cier­piał jak pies: uma­rł jego pan, któ­ry był też jego mi­ło­ścią. Co mu te­raz po­zo­sta­ło? Cier­pie­nie czy­ni­ło go nie­prze­wi­dy­wal­nym. A ja de­spe­rac­ko go po­trze­bo­wa­łam. Jego, taj­nej rady oraz woj­ska. Ostat­nia wola cara tkwi­ła wsu­ni­ęta w mój rękaw. Twarz Mien­szy­ko­wa była czer­wo­na i opuch­ni­ęta pod roz­wi­chrzo­ną czu­pry­ną, jego wło­sy wci­ąż były ko­lo­ru ciem­no­blond. Prze­stał się śmiać i pa­trzył na mnie znad kra­wędzi kie­li­cha nie­spo­koj­nym wzro­kiem.

– Oto i my. Cóż za nie­zwy­kłe mia­łaś ży­cie, moja pani. Wy­ja­śnić je mo­żna je­dy­nie wolą Boga.

Po­ki­wa­łam gło­wą. To wła­śnie mó­wią o mnie na wszyst­kich dwo­rach Eu­ro­py. Moje po­cho­dze­nie to ci­ągle krążący dow­cip, któ­ry roz­ba­wia am­ba­sa­do­rów, wpra­wia­jąc ich w do­bry na­strój. Lecz dla Pio­tra wszyst­ko to, cze­go pra­gnął w da­nej chwi­li, było zwy­czaj­ne, więc nic nie było nie­zwy­kłe.

Kie­lich wy­su­nął się Mien­szy­ko­wo­wi z pal­ców, pod­bró­dek opa­dł na pie­rś, a wino się roz­la­ło, po­zo­sta­wia­jąc dużą czer­wo­ną pla­mę na bia­łej ko­ron­ko­wej ko­szu­li i błękit­nej ka­mi­zel­ce. Wy­ko­ńczy­ły go ostat­nie ty­go­dnie, dni i go­dzi­ny. Wkrót­ce za­czął chra­pać i osu­nął się w fo­te­lu bez­wład­ny ni­czym szma­cia­na lal­ka. Mo­głam po­zwo­lić mu na mo­ment od­po­czyn­ku, za­nim przy­będą To­łstoj i taj­na rada. Wte­dy zo­sta­nie od­nie­sio­ny do swo­je­go pa­ła­cu, by ode­spać kaca. Mien­szy­kow po­sia­dał już Or­der Świ­ęte­go An­drze­ja, a ta­kże o wie­le wi­ęcej dusz i ty­tu­łów, niż mo­gła­bym mu po­da­ro­wać. Nie by­łam w sta­nie nic mu obie­cać. Mu­siał zo­stać z wła­snej woli. „Nic nie łączy lu­dzi moc­niej niż lęk o wła­sne prze­trwa­nie, Ka­ta­rzy­no” – jak­bym sły­sza­ła głos Pio­tra.

Po­de­szłam do okna, któ­re wy­cho­dzi­ło na we­wnętrz­ny dzie­dzi­niec. Zło­te ikon­ki przy­szy­te do rąb­ka mo­jej suk­ni po­brzęki­wa­ły przy ka­żdym kro­ku. Gdy pod­czas na­szej wi­zy­ty w Ber­li­nie mała ksi­ężnicz­ka pru­ska Wil­hel­mi­na zo­ba­czy­ła, jak się ubie­ram, ro­ze­śmia­ła się gło­śno:

– Im­pe­ra­to­ro­wa Ro­sji wy­gląda jak żona graj­ka!

Od­su­nęłam ci­ężką za­sło­nę, któ­ra chro­ni­ła przed atra­men­to­wym chło­dem zi­mo­wej nocy w Sankt Pe­ters­bur­gu. Na­sze mia­sto, Pio­trze, na­sze ma­rze­nie! Pro­spekt Alek­san­dra New­skie­go i Newę spo­wi­ja­ła te­raz ciem­no­ść, któ­ra cie­bie już na za­wsze ob­jęła swo­imi ra­mio­na­mi. Skry­wa­ła za­pie­ra­jącą dech w pier­siach uro­dę tego, co stwo­rzy­łeś: mro­źny zie­lon­ka­wy od­cień fal ide­al­nie łączący się z tęczo­wy­mi bar­wa­mi gład­kich fa­sad obu pa­ła­ców i bu­dyn­ków, zu­pe­łną no­wo­ść dwa­dzie­ścia lat temu. Mia­sto, któ­re wznio­słeś na mo­kra­dłach, po­tęgą swej nie­sa­mo­wi­tej woli i cier­pie­niem se­tek ty­si­ęcy swo­ich pod­da­nych, i szlach­ty, i chło­pów. Ko­ści ro­bot­ni­ków przy­mu­so­wych leżą po­grze­ba­ne w ba­gni­stej zie­mi ni­czym fun­da­men­ty. Mężczy­źni, ko­bie­ty, dzie­ci, bez­i­mien­ni i po­zba­wie­ni twa­rzy, któż pa­mi­ęta o nich w ob­li­czu ta­kich wspa­nia­ło­ści? Je­śli Ro­sja cier­pi na nad­miar cze­go­kol­wiek, to wła­śnie ludz­kie­go ży­cia. Po­ra­nek wsta­nie mi­zer­ny i chłod­ny, ale pó­źniej ja­sna, rów­na fa­sa­da pa­ła­cu od­bi­je bla­dy żar dnia. To ty zwa­bi­łeś tu­taj świa­tło, Pio­trze, to ty da­łeś mu tu dom. Co się te­raz sta­nie? Po­móż mi...

Świa­tła świec po­ru­sza­ły się w oknach ele­ganc­kich wy­so­kich do­mów, mi­go­ta­ły w po­ko­jach i ko­ry­ta­rzach, jak­by nie­sio­ne ręką du­cha. Na dzie­dzi­ńcu w dole stał przy­gar­bio­ny i wspar­ty o ba­gnet war­tow­nik, gdy na­gle ze stu­ko­tem pod­ków i iskra­mi try­ska­jący­mi z twar­dych ko­cich łbów mi­nął go pędem je­ździec, któ­ry wy­pa­dł przez bra­mę. Za­ci­snęłam pal­ce na zam­ku okna. Czy le­ka­rze po­słu­cha­li mo­je­go roz­ka­zu? Czy też je­ździec po­gnał, by po­twier­dzić to, co nie­wy­obra­żal­ne? Co mnie te­raz cze­ka? Wol­ja – ogrom­na, bez­gra­nicz­na wła­dza – czy też ze­sła­nie i śmie­rć?

Za­schło mi w ustach ze stra­chu. Uczu­cie, któ­re ści­ska żo­łądek w węzeł, wy­pły­wa zim­nym i gorz­kim po­tem i prze­wra­ca wnętrz­no­ści. Nie czu­łam go od chwi­li, gdy... Dość, nie wol­no mi te­raz my­śleć o tych spra­wach. Ja umia­łam sku­pić się tyl­ko na jed­nej rze­czy, choć Piotr żon­glo­wał po­my­sła­mi i pla­na­mi jak akro­ba­ta.

Mien­szy­kow mam­ro­tał coś przez sen. Żeby tak To­łstoj i taj­na rada wresz­cie na­de­szli! Całe mia­sto jak­by za­ma­rło w ocze­ki­wa­niu. Ob­gry­za­łam pa­znok­cie, aż po­czu­łam smak krwi.

Usia­dłam z po­wro­tem bli­sko ognia i zsu­nęłam pan­to­fle, sztyw­ne od ha­ftów i szla­chet­nych ka­mie­ni. Cie­pło ko­min­ka spra­wi­ło, że po­czu­łam dreszcz na skó­rze. Luty był jed­nym z naj­zim­niej­szych mie­si­ęcy w Sankt Pe­ters­bur­gu. Może po­win­nam ka­zać przy­nie­ść so­bie grza­ńca i ob­wa­rzan­ki za­miast bur­gun­da? To za­wsze szyb­ko sta­wia­ło mnie na nogi. Czy Pio­tro­wi w kom­na­cie obok było dość cie­pło? Nie zno­sił chło­du i za­wsze ma­rzł na polu bi­twy. Nie ma nic mro­źniej­sze­go niż po­ra­nek po bi­twie, czy to prze­gra­nej, czy zwy­ci­ęskiej. Mo­głam go ogrzać tyl­ko nocą, kie­dy szu­kał schro­nie­nia w za­głębie­niach mego cia­ła.

Lu­dzie, któ­rzy śpią, wy­gląda­ją albo śmiesz­nie, albo wzru­sza­jąco. Mien­szy­kow chra­pi­ący z otwar­ty­mi usta­mi był tym dru­gim przy­pad­kiem. Wy­su­nęłam te­sta­ment Pio­tra z ręka­wa i po­ło­ży­łam go so­bie na udach, tak bli­sko ognia. Li­te­ry roz­my­wa­ły się przez na­pły­wa­jące mi do oczu łzy: praw­dzi­we i szcze­re, po­mi­mo uczu­cia ulgi. Przede mną jesz­cze dłu­gi dzień i jesz­cze dłu­ższe ty­go­dnie, i będę mu­sia­ła uro­nić jesz­cze wie­le łez. Lud i dwór chcą zo­ba­czyć roz­pa­cza­jącą wdo­wę z po­tar­ga­ny­mi wło­sa­mi, roz­dra­pa­ny­mi po­licz­ka­mi, z ła­mi­ącym się gło­sem i opuch­ni­ęty­mi ocza­mi. Je­dy­nie po­kaz mi­ło­ści i roz­pa­czy z mo­jej stro­ny mógł uczy­nić coś nie­wy­obra­żal­ne­go ak­cep­to­wal­nym, moje łzy były po­tężniej­sze niż ja­kie­kol­wiek zwi­ąz­ki krwi. Mo­głam więc rów­nie do­brze za­cząć pła­kać już te­raz. Nie­trud­no było wy­wo­łać łzy: za kil­ka go­dzin albo będę mar­twa, czy też będę tego pra­gnąć, albo zo­sta­nę naj­po­tężniej­szą ko­bie­tą Wszech­ru­si.

1

MOJE ŻY­CIE ZA­CZĘŁO SIĘ od zbrod­ni. Oczy­wi­ście nie mam na my­śli chwi­li swo­ich na­ro­dzin ani lat dzie­ci­ęcych. O ży­ciu chło­pa pa­ńsz­czy­źnia­ne­go, du­szy, le­piej nie wie­dzieć nic, niż wie­dzieć tyl­ko tro­chę. My, Nem­cy, nie­miec­kie du­sze sta­no­wi­ące wła­sno­ść cer­kwi ro­syj­skiej, by­li­śmy udręcze­ni po­nad wszel­kie wy­obra­że­nie. Za­po­mnia­ne przez Boga miej­sce, gdzie do­ra­sta­łam, zgu­bi­ło się dziś gdzieś po­śród bez­kre­sów Inf­lant: wio­ska i kraj, któ­re już nie ist­nie­ją. Czy tam­tej­sze nędz­ne cha­ty jesz­cze sto­ją? Nie wiem i nie dbam o to. Jed­nak gdy by­łam mło­da, owe izby[3], któ­re ukła­da­ły się wzdłuż czer­wo­nej wiej­skiej dro­gi jak pa­cior­ki mni­sze­go ró­ża­ńca, były ca­łym moim świa­tem. Te cha­ty, a ta­kże cały świat, na­zy­wa­li­śmy tym sa­mym sło­wem: mir. Na­sza wio­ska wy­gląda­ła do­kład­nie tak samo jak inne wio­ski w szwedz­kiej części Inf­lant, jed­ne­go z nad­ba­łtyc­kich te­ry­to­riów pod rząda­mi Sztok­hol­mu, gdzie w tam­tych cza­sach Po­la­cy, Ło­ty­sze, Ro­sja­nie, Szwe­dzi i Niem­cy żyli ra­zem, mniej lub bar­dziej po­ko­jo­wo.

Przez cały rok dro­ga przez wieś pod­trzy­my­wa­ła na­sze ży­cie ni­czym pas lu­źny sa­ra­fan[4]. Po wio­sen­nych roz­to­pach albo pod­czas pierw­szych ulew je­sie­nią bro­dzi­li­śmy po ko­la­na w bło­cie o bar­wie wo­ło­wej krwi z izby na pola i w dół do Dźwi­ny. La­tem zie­mia zmie­nia­ła się w chmu­ry czer­wo­ne­go pyłu, któ­ry wże­rał się w po­pęka­ną skó­rę na­szych pięt. A zimą przy ka­żdym kro­ku za­pa­da­li­śmy się po uda w śnie­gu albo su­nęli­śmy do domu po lo­dzie gład­kim jak lu­stro. Po dro­gach błąka­ły się kury i świ­nie, z pió­ra­mi i szcze­ci­ną ob­le­pio­ny­mi bru­dem. Dzie­ci z ma­to­wy­mi, za­wszo­ny­mi wło­sa­mi ba­wi­ły się, do­pó­ki nie do­ro­sły do pra­cy, wte­dy chłop­cy sta­wa­li na po­lach i prze­ga­nia­li za po­mo­cą grze­cho­tek, ka­mie­ni i ki­jów dzi­kie pta­ki, a dziew­częta pra­co­wa­ły przy klasz­tor­nych kro­snach, wy­ra­bia­jąc swy­mi de­li­kat­ny­mi pal­ca­mi naj­cie­ńsze tka­ni­ny. Ja sama po­ma­ga­łam w kuch­niach, od­kąd sko­ńczy­łam dzie­wi­ęć lat. Od cza­su do cza­su przez wio­skę prze­ta­czał się za­ła­do­wa­ny wóz, do któ­re­go za­przężo­ne były ko­nie o dłu­gich grzy­wach i ci­ężkich ko­py­tach. Zo­sta­wiał to­wa­ry w klasz­to­rze i za­bie­rał inne, prze­zna­czo­ne na targ. Poza tym dzia­ło się nie­wie­le.

Pew­ne­go kwiet­nio­we­go dnia, tuż przed Wiel­ka­no­cą – w roku 1698 we­dług no­we­go ka­len­da­rza, któ­ry car na­rzu­cił swo­im pod­da­nym – szłam tą dro­gą z moją młod­szą sio­strą Kry­sty­ną w kie­run­ku pól nad rze­ką. Czy­ste po­wie­trze pach­nia­ło naj­wi­ęk­szym cu­dem na­szej nad­ba­łtyc­kiej kra­iny. To była ot­tie­piel, czy­li od­wi­lż. Kry­sty­na ta­ńczy­ła: wi­ro­wa­ła po kole, klasz­cząc, jej ulga, że oto na­stępu­je ko­niec zi­mo­wych ciem­no­ści i chło­du, była nie­mal na­ma­cal­na. Pró­bo­wa­łam nie­zręcz­nie do niej do­łączyć – nie upusz­cza­jąc sto­su pra­nia, któ­re nio­słam – ale mi umknęła.

Przez całą zimę ży­cie w mi­rze za­mie­ra­ło, było ni­czym płyt­ki od­dech nie­dźwie­dzia, któ­ry aż do wio­sny zu­ży­wa za­pa­sy tłusz­czu zgro­ma­dzo­ne pod fu­trem. Pod­czas tej dłu­giej pory roku oło­wia­ne świa­tło za­snu­wa­ło mgłą na­sze umy­sły; za­pa­dli­śmy w pe­łen apa­tii mrok, prze­sy­co­ny kwa­sem. Ni­ko­go nie było stać na wód­kę, ale gorz­ka­wy, dro­żdżo­wy na­pój na sta­rym chle­bie był rów­nie upa­ja­jący. Ży­wi­li­śmy się ziar­nem – owsem, ży­tem, jęcz­mie­niem, psze­ni­cą i or­ki­szem, z któ­rych pie­kli­śmy prza­śne plac­ki albo pasz­te­ty w świ­ątecz­ne dni, gdy wa­łko­wa­li­śmy je co­raz cie­niej, a po­tem na­pe­łnia­li­śmy ma­ry­no­wa­ny­mi wa­rzy­wa­mi i grzy­ba­mi. Go­to­wa­ną ka­szę sło­dzi­li­śmy mio­dem i su­szo­ny­mi ja­go­da­mi albo do­pra­wia­li­śmy skwar­ka­mi i ka­pu­stą. Je­sie­nią przy­go­to­wy­wa­li­śmy ogrom­ne ilo­ści ka­pu­sty, kro­jąc ją, so­ląc i ugnia­ta­jąc, a po­tem je­dli­śmy ją co­dzien­nie. Ka­żdej zimy my­śla­łam, że zwy­mio­tu­ję, je­śli jesz­cze raz będę mu­sia­ła zje­ść ki­szo­ną ka­pu­stę, ale za­wdzi­ęcza­li­śmy jej ży­cie. Po­ma­ga­ła nam znie­ść ziąb, przy któ­rym śli­na za­ma­rza w gar­dle, za­nim czło­wiek zdąży ją od­chark­nąć.

Gdy śnieg i mróz sta­wa­ły się nie do wy­trzy­ma­nia, za­czy­na­ły po­wo­li za­ni­kać. Naj­pierw ro­bi­ło się tro­chę dłu­żej ja­sno albo ga­łąz­ki pro­sto­wa­ły się pod lżej­szą war­stwą śnie­gu. A po­tem w nocy bu­dził nas ogłu­sza­jący huk kry pęka­jącej na Dźwi­nie: woda try­ska­ła, wol­na i dzi­ka, po­ry­wa­jąc z nur­tem ol­brzy­mie ka­wa­ły lodu. Nic nie mo­gło oprzeć się jej po­tędze, na­wet naj­mniej­sze stru­my­ki wzbie­ra­ły i wy­stępo­wa­ły z brze­gów, a sil­ne, łu­sko­wa­te ryby Dźwi­ny same wska­ki­wa­ły do na­szych sie­ci. Po krót­kiej pach­nącej wio­śnie na­stępo­wa­ły go­rącz­ko­we mie­si­ące lata i nasz świat był pi­ja­ny płod­no­ścią i wi­go­rem. Li­sto­wie na drze­wach było gęste i so­czy­ste; mo­ty­le za­ta­cza­ły się w po­wie­trzu; oszo­ło­mio­ne psz­czo­ły mia­ły od­nó­ża ci­ężkie od py­łku, ale zbyt się spie­szy­ły, by po­zo­stać na jed­nym kwiat­ku. Nikt nie spał pod­czas bia­łych nocy; na­wet pta­ki śpie­wa­ły cały czas, nie chcąc tra­cić ani chwi­li za­ba­wy.

– My­ślisz, że na rze­ce wci­ąż jest lód, Mar­to? – za­py­ta­ła za­nie­po­ko­jo­na Kry­sty­na, zwra­ca­jąc się do mnie imie­niem, pod któ­rym mnie wte­dy zna­no. Ile razy zdąży­ła już o to za­py­tać, od­kąd wy­szły­śmy z domu? Na­stęp­ne­go dnia miał się od­być wio­sen­ny targ i tak jak ona pra­gnęłam ze­skro­bać z sie­bie odór dymu, je­dze­nia i po­nu­rych zi­mo­wych mie­si­ęcy, wy­cze­ku­jąc naj­ja­śniej­sze­go wy­da­rze­nia roku. Będą wspa­nia­łe wi­do­ki, pysz­ne je­dze­nie – na coś na pew­no będzie nas stać – i zja­dą się wszy­scy miesz­ka­ńcy oko­licz­ne­go miru, a może też ja­kiś nie­zna­jo­my przy­stoj­niak – taka myśl z pew­no­ścią nie była obca Kry­sty­nie.

– Ści­ga­my się? – za­py­ta­ła ze śmie­chem. Za­nim zdąży­łam od­po­wie­dzieć, już po­bie­gła, ale ru­szy­łam za nią i do­go­ni­łam tuż przed tym, jak się po­tknęła i za­chwia­ła. Krzyk­nęła i wsko­czy­ła na mnie ni­czym chło­pak uje­żdża­jący na tar­gu byka i za­częła okła­dać pi­ęścia­mi. Stra­ci­łam rów­no­wa­gę i obie prze­wró­ci­ły­śmy się na brzeg, na któ­rym kwi­tły już pier­wiosn­ki i gęsiów­ka. Ostre źdźbła mło­dej tra­wy ła­sko­ta­ły mnie w na­gie ra­mio­na i nogi, gdy pró­bo­wa­łam wstać. Och, cu­dow­nie: ubra­nia roz­sy­pa­ły się po za­ku­rzo­nej dro­dze. Te­raz to na­praw­dę nada­wa­ły się już tyl­ko do pra­nia. Przy­naj­mniej mo­gły­śmy to zro­bić w rze­ce; jesz­cze parę ty­go­dni temu mu­sia­łam roz­bi­jać pa­łką lód w ko­ry­cie za izbą i od­su­wać bry­ły lodu, gdy ta­rłam odzież. Dło­nie zro­bi­ły mi się sine od zim­na, a od­mro­że­nia są bo­le­sne i wol­no się goją.

– Cho­dź, po­mo­gę ci – po­wie­dzia­ła Kry­sty­na, zer­ka­jąc do tyłu na wieś. Nie wi­dać nas było z izby.

– Nie mu­sisz mi po­ma­gać – od­po­wie­dzia­łam, choć ubra­nia ci­ąży­ły mi na ra­mie­niu.

– Nie wy­głu­piaj się. Im szyb­ciej wszyst­ko upie­rze­my, tym wcze­śniej będzie­my się mo­gły wy­kąpać.

Sio­stra za­bra­ła po­ło­wę pra­nia z mego ra­mie­nia. Zwy­kle nie dzie­li­ły­śmy się obo­wi­ąz­ka­mi, bo Kry­sty­na była cór­ką Tani, żony mo­je­go ojca. Ja uro­dzi­łam się dzie­wi­ęć mie­si­ęcy po let­nim prze­si­le­niu dziew­czy­nie z sąsied­niej wsi. Oj­ciec był już za­ręczo­ny z Ta­nią, gdy moja mat­ka za­szła w ci­ążę i nie zmu­szo­no go, by się z nią oże­nił. O ta­kich spra­wach de­cy­do­wa­li osta­tecz­nie mni­si, a oni oczy­wi­ście wo­le­li oże­nić mo­je­go ojca z jed­ną ze swo­ich dziew­cząt. Gdy moja mat­ka uma­rła pod­czas po­ro­du, Ta­nia mnie przy­jęła. Nie mia­ła wy­bo­ru: ro­dzi­na mo­jej mat­ki sta­nęła w pro­gu izby i po­da­ła jej to­bo­łek z no­wo­rod­kiem. Zo­sta­wi­li­by mnie na skra­ju lasu na pa­stwę wil­ków, gdy­by od­mó­wi­ła. Ta­nia tak na­praw­dę nie trak­to­wa­ła mnie ja­koś bar­dzo źle. Wszy­scy mu­sie­li­śmy ci­ężko pra­co­wać, a ja do­sta­wa­łam swo­ją część je­dze­nia. Ale często była wred­na, ci­ągnęła mnie za wło­sy i szczy­pa­ła w ra­mię za naj­drob­niej­sze prze­wi­nie­nie.

– Masz w so­bie złą krew. Two­ja mat­ka roz­kła­da­ła nogi przed ka­żdym. Kto wie, czy­ja na­praw­dę je­steś? – mó­wi­ła, gdy była w złym hu­mo­rze. – Spójrz na sie­bie. Te zie­lo­ne, sko­śne oczy i wło­sy czar­ne ni­czym skrzy­dło kru­ka. Le­piej uwa­żaj!

Gdy oj­ciec ją sły­szał, nic nie mó­wił, tyl­ko wy­glądał na jesz­cze smut­niej­sze­go niż zwy­kle. Przy­gar­bił się od pra­cy na klasz­tor­nych po­lach. Śmiał się bez­zęb­nie tyl­ko wte­dy, gdy wy­pił kil­ka kub­ków kwa­su, któ­ry bu­dził w jego za­pad­ni­ętych oczach przy­ga­szo­ne świa­tło.

Za­nim wró­ci­ły­śmy, Kry­sty­na wzi­ęła mnie pod ra­mię i ob­ró­ci­ła w stro­nę sło­ńca.

– Raz, dwa, trzy, kto dłu­żej wy­trzy­ma, pa­trząc na sło­ńce? – rzu­ci­ła bez tchu. – Da­lej, na­wet je­śli wy­pa­li ci po­wie­ki! Mi­ędzy mrocz­ka­mi, któ­re za­ta­ńczą ci przed ocza­mi, uj­rzysz mężczy­znę, za któ­re­go wyj­dziesz za mąż!

Ja­kże moc­no pra­gnęły­śmy go wte­dy po­znać: o pó­łno­cy za­pa­li­ły­śmy trzy cen­ne świe­ce wo­kół mi­ski z wodą i oto­czy­ły­śmy je kręgiem z węgli. Pa­trzy­ły­śmy i pa­trzy­ły­śmy, lecz po­wierzch­nia wody ni­g­dy nie od­bi­ja­ła in­nych twa­rzy poza na­szy­mi. W ka­żde let­nie prze­si­le­nie zry­wa­ły­śmy sie­dem ro­dza­jów dzi­kich kwia­tów i wsu­wa­ły­śmy bu­kie­ty pod po­dusz­ki, by zwa­bić na­szych przy­szłych mężów do na­szych snów. Czu­łam cie­pło po­po­łu­dnio­we­go sło­ńca na twa­rzy i wi­dzia­łam wi­ru­jące plam­ki pod po­wie­ka­mi. Po­ca­ło­wa­łam Kry­sty­nę w po­li­czek.

– Cho­dźmy – po­wie­dzia­łam, tęsk­ni­ąc do cie­płych skał na brze­gu. – Chcę wy­schnąć, jak już się wy­kąpie­my.

Wśród zgi­ętych wpół chło­pów na polu za­uwa­ży­łam ojca. Tyl­ko część zie­mi upra­wia­no wio­sną, na pierw­sze zbio­ry. La­tem na dru­giej części sa­dzo­no rze­pę, bu­ra­ki i ka­pu­stę, wszyst­ko to, co mo­żna zbie­rać na­wet zimą, gdy za­ma­rza zie­mia. Ostat­nia część zie­mi le­ża­ła odło­giem aż do na­stęp­ne­go roku, kie­dy za­sie­wy zmie­nia­no. Czas na przy­go­to­wa­nie za­pa­sów na resz­tę roku był krót­ki i kil­ka zmar­no­wa­nych dni mo­gło ozna­czać po­tem głód. W sierp­niu mój ociec spędzał na polu na­wet osiem­na­ście go­dzin dzien­nie. Nie, nie ko­cha­li­śmy zie­mi, któ­ra nas kar­mi­ła: była bez­li­to­sną pa­nią, ka­rzącą nas za naj­mniej­szy błąd. Sze­ść dni ty­go­dnia na­le­ża­ło do klasz­to­ru, siód­my do nas. Lecz obo­wi­ąz­ki wo­bec Boga też nie po­zwa­la­ły nam, du­szom, wte­dy od­po­cząć. Mni­si w dłu­gich ciem­nych ha­bi­tach cho­dzi­li tam i z po­wro­tem mi­ędzy ro­bot­ni­ka­mi, bacz­nie pil­nu­jąc klasz­tor­nej wła­sno­ści: za­rów­no zie­mi, jak i pra­cu­jących na niej lu­dzi.

– Jak my­ślisz, co taki mnich ma pod ha­bi­tem? – za­py­ta­ła Kry­sty­na z szel­mow­skim bły­skiem w oku.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– Nie­wie­le, w prze­ciw­nym ra­zie wi­dać by było przez ma­te­riał.

– Szcze­gól­nie na twój wi­dok – od­po­wie­dzia­ła.

Jej uwa­ga przy­po­mnia­ła mi ob­ra­źli­we sło­wa Tani.

– Co masz na my­śli? – za­py­ta­łam krót­ko.

– Czy ty nie je­steś ode mnie star­sza, Mar­to!? – za­wo­ła­ła. – Nie mów, że nie za­uwa­ży­łaś, jak mężczy­źni na cie­bie pa­trzą. Wszy­scy będą chcie­li ta­ńczyć z tobą na tar­gu i nikt nie zwró­ci na mnie uwa­gi.

– Bzdu­ra! Wy­glądasz jak anioł. Jak anioł, któ­ry ko­niecz­nie po­wi­nien się wy­kąpać. Cho­dź!

Nad rze­ką od­na­la­zły­śmy pły­ci­znę, któ­rą od­kry­ły­śmy w ze­szłym roku. Wąska ście­żka wiła się w dół przez brzo­zo­wy za­gaj­nik i ni­skie za­ro­śla. Na ga­łąz­kach po­ja­wi­ły się już pąki, wkrót­ce za­kwit­ną tu ko­sa­ćce i przy­tu­lie. Nad wodą po­dzie­li­łam pra­nie, od­kła­da­jąc wszyst­kie do­bre męskie lnia­ne ko­szu­le i spodnie na jed­ną stro­nę, a sa­ra­fa­ny i lnia­ne tu­ni­ki, któ­re ko­bie­ty no­si­ły od świ­ęta, na dru­gą. Spędzi­ły­śmy wie­le dłu­gich zi­mo­wych wie­czo­rów na ha­fto­wa­niu barw­nych mo­ty­wów kwia­to­wych na sze­ro­kich ko­łnier­zach. Może uda się ju­tro na tar­gu wy­mie­nić wy­rze­źbio­ne przez ojca wy­ro­by – małe faj­ki, mi­ski, ły­żki i kub­ki – na nowe nici. Zwi­ąza­łam wło­sy w lu­źny węzeł, żeby nie wpa­da­ły do brud­nej pia­ny, i owi­nęłam gło­wę wy­pło­wia­łą chust­ką dla ochro­ny przed sło­ńcem. A po­tem zwi­ąza­łam sze­ro­ką spód­ni­cę sa­ra­fa­nu w ko­la­nach, choć ma­te­riał miał pod­szew­kę i pod­bit­kę dla ochro­ny przed chło­dem, i ści­ągnęłam dłu­gie ta­siem­ki wszy­te w szwy ręka­wów, ści­ska­jąc ma­te­riał w nie­zli­czo­ną licz­bę fałd. Z da­le­ka mu­sia­łam wy­glądać jak chmu­ra na dłu­gich, go­łych no­gach.

– Za­czy­na­my.

Si­ęgnęłam po pierw­szą sztu­kę odzie­ży, a Kry­sty­na po­da­ła mi kosz­tow­ne my­dło. Za­nu­rzy­łam tar­kę w przej­rzy­stej wo­dzie i z wy­si­łkiem ta­rłam my­dłem po jej ostrych że­brach, aż po­kry­ła się gru­bą śli­ską war­stwą. Wy­twa­rza­nie my­dła to ci­ężka pra­ca. Boli po­tem całe cia­ło. Zwy­kle Ta­nia ka­za­ła mi to ro­bić je­sie­nią, gdy mni­si za­rzy­na­li zwie­rzęta, by ma­ry­no­wać, wędzić i so­lić mi­ęso na zi­mo­we za­pa­sy i mie­li na zby­ciu ko­ści, albo na wio­snę, gdy uży­wa­ło się po­pio­łów zgro­ma­dzo­nych przez zimę. Wszyst­kie ko­bie­ty po­ma­ga­ły mie­szać desz­czów­kę i po­piół z tłusz­czem i zmie­lo­ny­mi ko­śćmi, by po­wstał żrący ług, któ­ry go­to­wa­ło się go­dzi­na­mi w wiel­kich ko­tłach. Sza­ra, ośli­zgła bre­ja z wiel­ki­mi, go­rący­mi bąbla­mi, któ­re wy­bu­cha­ły na po­wierzch­ni z gło­śnym trza­skiem, gęst­nia­ła po­wo­li z go­dzi­ny na go­dzi­nę. Mu­sia­ły­śmy mie­szać ją nie­ustan­nie, aż mia­ły­śmy wra­że­nie, że ra­mio­na nam za­raz od­pad­ną. Wie­czo­rem wle­wa­ły­śmy płyn­ne my­dło do drew­nia­nych form. Je­śli mo­gły­śmy so­bie po­zwo­lić na sól, by ją do­dać, po­wsta­wa­ły po­rząd­ne ka­wa­łki my­dła. Lecz za­zwy­czaj sól po­trzeb­na była dla zwie­rząt albo do ma­ry­no­wa­nia mi­ęsa i ka­pu­sty na zimę, więc na­sze my­dło było ra­czej bre­ją, któ­rą do­da­wa­ło się do wody do pra­nia.

Rze­ka lśni­ła, a my z Kry­sty­ną szyb­ko pra­co­wa­ły­śmy: per­spek­ty­wa kąpie­li spra­wia­ła, że spraw­nie mo­czy­ły­śmy ubra­nia w wo­dzie, moc­no je ta­rły­śmy i obi­ja­ły­śmy o pła­skie ka­mie­nie.

– Wy­obraź so­bie, że to opat – pod­pu­ści­łam Kry­sty­nę, żeby ude­rza­ła moc­niej. Od­rzu­ci­ła gło­wę do tyłu i się ro­ze­śmia­ła, a jej zwi­ąza­ne w węzeł ja­sne wło­sy się roz­sy­pa­ły. Wy­żęły­śmy ubra­nia i roz­wie­si­ły­śmy je do wy­schni­ęcia na ni­skich ga­łęziach wzdłuż brze­gu.

– Go­to­wa? Raz, dwa, trzy! – za­wo­ła­ła, gdy ja jesz­cze strze­py­wa­łam i wy­gła­dza­łam ostat­nią ko­szu­lę.

Roz­su­pła­ła pa­sek, w bie­gu ści­ągnęła przez gło­wę pro­sty sa­ra­fan ra­zem ze skrom­ną tu­ni­ką i sta­nęła naga w wio­sen­nym sło­ńcu. Ja­kże była ode mnie inna. Skó­ra Kry­sty­ny była ja­sna jak śmie­ta­na, cia­ło szczu­płe, z wąski­mi bio­dra­mi i wy­so­ko umiesz­czo­ny­mi drob­ny­mi pier­sia­mi, któ­re przy­po­mi­na­ły pąki i ide­al­nie zmie­ści­ły­by się w jej dło­ni. Bro­daw­ki wy­gląda­ły jak ma­lut­kie ma­li­ny. Już mo­gła­by uro­dzić dziec­ko, za­częła krwa­wić w ze­szłym roku. Ja na­to­miast – cóż, Ta­nia za­pew­ne mia­ła ra­cję, twier­dząc, że wy­glądam jak moja mat­ka. Wło­sy mia­łam gęste i czar­ne, a skó­rę bar­wy dzi­kie­go mio­du – albo za­su­szo­nych glu­tów, jak zwy­kła ma­wiać Ta­nia. Moje bio­dra były sze­ro­kie, nogi dłu­gie i sil­ne, a pier­si duże i twar­de.

Kry­sty­na plu­ska­ła się w płyt­kim nur­cie tuż przy brze­gu. Jej gło­wa po­ja­wia­ła się i zni­ka­ła mi­ędzy ska­ła­mi, po­śród któ­rych zgro­ma­dzi­ła się woda. Pia­sek na dnie rze­ki po­ły­ski­wał bie­lą mi­ędzy jej sto­pa­mi, kie­dy sta­nęła.

– Cho­dź, na co cze­kasz? – Ro­ze­śmia­ła się, a po­tem za­nur­ko­wa­ła gło­wą i po­zwo­li­ła, by prąd po­rwał ją na głębo­ko­ści. Ro­ze­bra­łam się naj­szyb­ciej, jak mo­głam, roz­pu­ści­łam wło­sy i po­pędzi­łam za nią. Roz­pry­ski­wa­ły­śmy wodę, za­nu­rza­ły­śmy się i – coś roz­kosz­nie za­bro­nio­ne­go! – szo­ro­wa­ły­śmy się dro­go­cen­nym my­dłem. Otwie­ra­łam oczy pod wodą, ła­pa­łam wod­ne śli­ma­ki, urwa­łam ostrą trzci­nę z brze­gu, by spró­bo­wać upo­lo­wać węgo­rza, i szczy­pa­łam Kry­sty­nę za pal­ce stóp, uda­jąc, że je­stem rybą – wszyst­ko, byle po­śmiać się po po­nu­rych zi­mo­wych mie­si­ącach!

Woda wci­ąż była lo­do­wa­ta. Ja wy­szłam pierw­sza i na­tych­miast do­sta­łam gęsiej skór­ki. Po­trząsnęłam gło­wą, a kro­ple wody z wło­sów za­mi­go­ta­ły w sło­ńcu, za­nim zwi­nęłam je w węzeł.

– Lep­sze niż ba­nia – za­chi­cho­ta­ła Kry­sty­na, wci­ąż uno­sząc się na pły­ci­źnie. – Tu­taj przy­naj­mniej nikt nie chłosz­cze nas wit­ka­mi, aż wszyst­ko boli i nie­ma­lże krwa­wi.

– Och, mogę się tym za­jąć – od­po­wie­dzia­łam, ury­wa­jąc ga­łąź krze­wu. Kry­sty­na pi­snęła i za­nu­rzy­ła się pod wodę. I wte­dy do­ta­rły do nas te dźwi­ęki: rże­nie koni, ka­mie­nie zgrzy­ta­jące pod ko­ła­mi wozu, męskie gło­sy.

– Zo­stań w wo­dzie – przy­ka­za­łam Kry­sty­nie, a sama spoj­rza­łam na dro­gę. Trzech je­źdźców ota­cza­ło wóz okry­ty ja­snym płót­nem. Wo­źni­ca ści­ągnął lej­ce, by za­trzy­mać ko­nie. Mimo dzie­lącej nas od­le­gło­ści po­czu­łam, że mi się przy­gląda, i po­ża­ło­wa­łam, że nie zdąży­łam si­ęgnąć po swój sa­ra­fan.

– Kto to? – szep­nęła Kry­sty­na, pły­wa­jąc w wo­dzie tam i z po­wro­tem.

– Ćśśś! Nie wiem. Zo­stań tam!

Za­nie­po­ko­jo­na za­uwa­ży­łam, że wo­źni­ca zsia­da z wozu i rzu­ca lej­ce jed­ne­mu z to­wa­rzy­szy. Do­li­czy­łam się trzech uzbro­jo­nych lu­dzi, kie­dy on ru­szył wąską ście­żką do brze­gu w na­szym kie­run­ku. Pod­bie­głam do krze­wu, gdzie su­szył się mój czy­sty sa­ra­fan. Wci­ąż był wil­got­ny, ale i tak go wło­ży­łam. Le­d­wo zdo­ła­łam za­sło­nić nim uda, gdy mężczy­zna po­ja­wił się tuż przede mną.

Mu­siał być w tym sa­mym wie­ku co mój oj­ciec, ale z pew­no­ścią ni­g­dy tak ci­ężko nie pra­co­wał. Przy dłu­gim ro­syj­skim płasz­czu miał ciem­ny fu­trza­ny ko­łnierz, a jego spodnie uszy­te były z mi­ęk­kiej skó­ry i przy­trzy­my­wał je bo­ga­to ha­fto­wa­ny pas. Wy­so­kie buty były brud­ne i ubło­co­ne. Osło­ni­łam oczy dło­nią. Pot lśnił na jego czo­le, choć jego twarz osła­nia­ła pła­ska cza­pa z bo­bro­we­go fu­tra. Miał dłu­gą bro­dę, tak no­si­li się w tam­tych cza­sach wszy­scy Ro­sja­nie. Ob­rzu­cił mnie wzro­kiem od góry do dołu, a po­tem zdjął ręka­wicz­ki. Na krót­kich i gru­bych pal­cach miał kil­ka pie­rście­ni z ko­lo­ro­wy­mi ka­mie­nia­mi. Ni­g­dy cze­goś ta­kie­go nie wi­dzia­łam, na­wet opat nie no­sił tak dużo bi­żu­te­rii. Cof­nęłam się o krok. Ku memu prze­ra­że­niu ru­szył ku mnie.

– Czy mo­żesz mi wska­zać dro­gę do klasz­to­ru, dziew­czy­no? – za­py­tał szorst­kim nie­miec­kim.

Miał wszyst­kie zęby, ale jego dzi­ąsła były ciem­no­czer­wo­ne od żu­cia ty­to­niu i cuch­nął po­tem po dłu­giej je­ździe. Jed­nak nie­grzecz­nie by­ło­by się skrzy­wić i ura­zić nie­zna­jo­me­go pod­ró­żne­go, więc sta­łam tam tyl­ko jak ko­łek, a on cały czas mi się przy­glądał. Czu­łam, że moje pier­si za­zna­cza­ją się pod cien­kim, mo­krym płót­nem. Gdy wło­sy za­częły wy­su­wać mi się z węzła, in­stynk­tow­nie si­ęgnęłam, by je po­pra­wić, a wte­dy suk­nia osu­nęła się, od­sła­nia­jąc moje ra­mię.

Mężczy­zna prze­su­nął języ­kiem po war­gach, co przy­wio­dło mi na myśl węża, któ­re­go ra­zem z moim bra­tem Fio­do­rem za­uwa­ży­li­śmy ze­szłe­go lata w chwa­stach na grząd­ce z wa­rzy­wa­mi. Był bla­do­zie­lo­ny i wi­dzie­li­śmy, jak jego wnętrz­no­ści lśnią ciem­no pod na­pi­ętą skó­rą. Pe­łznął ku nam, z po­cząt­ku po­wo­li. Fio­dor, choć był mniej­szy, za­sło­nił mnie sobą. Gad wy­glądał na ja­do­wi­te­go, jed­nak mój brat po­chy­lił się i pod­nió­sł ci­ężki ka­mień. W chwi­li, gdy wąż rzu­cił się do przo­du z roz­war­ty­mi szczęka­mi, Fio­dor zmia­żdżył mu gło­wę. Tru­chło węża po­ru­sza­ło się jesz­cze przez ja­kiś czas, skręca­jąc się i wi­jąc.

Gdy mężczy­zna pod­sze­dł ko­lej­ny krok bli­żej, Kry­sty­na krzyk­nęła od stro­ny wody:

– Mar­to, uwa­żaj!

Od­wró­cił gło­wę, a ja po­chy­li­łam się, by pod­nie­ść omsza­ły ka­mień. Może i by­łam dzie­wi­cą, ale do­sko­na­le wie­dzia­łam, cze­go chce. Mie­li­śmy prze­cież z tyłu na po­dwó­rzu ko­gu­ta i kury, a mój oj­ciec mu­siał przy­trzy­my­wać kla­cze dla ogie­rów w klasz­tor­nych staj­niach. Poza tym w izbach, gdzie całe ro­dzi­ny spa­ły ra­zem na za­piec­ku, gdzie łączy­ły się cia­ła i od­de­chy, nie było miej­sca na in­tym­no­ść. Wie­dzia­łam, cze­go on chce, i nie mia­łam za­mia­ru mu tego dać.

– Klasz­tor jest tam da­lej, pro­sto tą dro­gą. Do­trze­cie tam pręd­ko, je­śli się po­spie­szy­cie! – po­wie­dzia­łam grzecz­nie, choć zdra­dzał mnie drżący głos.

Mężczy­zna nie od­po­wie­dział, tyl­ko zbli­żył się o ko­lej­ny krok.

– Two­je oczy mają taki sam ko­lor jak rze­ka. Co jesz­cze mo­żna w to­bie od­kryć? – za­py­tał.

Dzie­lił nas od sie­bie za­le­d­wie od­dech.

Wy­pro­sto­wa­łam się i syk­nęłam:

– Je­śli po­dej­dziesz jesz­cze bli­żej, roz­trza­skam ci czasz­kę i ugo­tu­ję pasz­tet z two­je­go mó­zgu. Wra­caj do swo­je­go wozu i jedź do tych prze­klętych mni­chów. – Gro­źnym ge­stem zwa­ży­łam ka­mień w dło­ni. Kątem oka wi­dzia­łam, że trzech jego to­wa­rzy­szy zsia­da z koni, prze­ci­ąga ko­ńczy­ny po dłu­giej je­ździe i po­zwa­la ko­niom się po­pa­ść. Przy­gry­złam war­gę. Je­den cze­rep roz­trza­skam, ale nie mamy szans z czte­re­ma mężczy­zna­mi. Ser­ce wa­li­ło mi w pier­si, gdy sta­ra­łam się nie ulec prze­ra­że­niu z po­wo­du tego, co może się wy­da­rzyć. Pierw­szy z po­zo­sta­łych mężczyzn chy­ba za­mie­rzał ru­szyć ście­żką. Nie­zna­jo­my uśmiech­nął się pod no­sem, pe­wien ła­twe­go zwy­ci­ęstwa. Kry­sty­na szlo­cha­ła w wo­dzie, a ten dźwi­ęk wy­wo­łał we mnie wście­kło­ść: gniew po­łączo­ny z siłą i od­wa­gą.

– Wy­noś się stąd, Ro­sja­ni­nie! – prych­nęłam na nie­go, a on się za­wa­hał. A po­tem na­gle unió­sł dłoń, po­wstrzy­mu­jąc dru­gie­go mężczy­znę. I uśmiech­nął się do mnie krzy­wo.

– Na Boga, dziew­czy­no, roz­ba­wiasz mnie. Jesz­cze się zo­ba­czy­my, a wte­dy będziesz dla mnie mil­sza.

Wy­ci­ągnął dłoń, jak­by chciał do­tknąć mo­ich wło­sów. Kry­sty­na krzyk­nęła. Ja splu­nęłam mu pod sto­py. Jego ob­li­cze przy­bra­ło twar­dy wy­raz.

– Po­cze­kaj – za­gro­ził. – Mar­ta, tak? Tak cię na­zwa­ła ta mała ko­kiet­ka w wo­dzie?

Onie­mia­łam ze stra­chu, gdy się od­wró­cił i ru­szył w górę brze­gu. Do­pie­ro gdy po­pędził ko­nie, strze­la­jąc z bata, a tętent pod­ków i tur­kot kół uci­chły, za­czerp­nęłam tchu i wy­pu­ści­łam ka­mień z lep­kich, mo­krych od potu pal­ców. Nogi się pode mną ugi­ęły i roz­trzęsio­na osu­nęłam się na szorst­ki, sza­ry piach. Kry­sty­na wy­szła z wody; ob­jęła mnie ra­mio­na­mi i moc­no się do sie­bie przy­tu­li­ły­śmy, aż trzęsłam się już tyl­ko z zim­na, a nie ze stra­chu. Kry­sty­na gła­dzi­ła mnie po wło­sach i szep­nęła:

– Je­steś taka dziel­na, Mar­to. Ni­g­dy nie od­wa­ży­ła­bym się gro­zić mu ta­kim ma­łym głu­pim ka­my­kiem.

Spoj­rza­łam na ka­mień u mo­ich stóp. Rze­czy­wi­ście wy­glądał na mały i głu­pi.

– My­ślisz, że jesz­cze go spo­tka­my? – za­py­ta­ła, gdy ja się pod­no­si­łam. Za­tro­ska­na przy­gry­złam war­gę. Za­py­tał mnie o dro­gę do klasz­to­ru, do któ­re­go wszy­scy na­le­że­li­śmy: na­sza izba, na­sza zie­mia, suk­nia na moim grzbie­cie, my sami. Od­pędzi­łam od sie­bie tę myśl.

– Bzdu­ra – po­wie­dzia­łam, ma­jąc na­dzie­ję, że w moim gło­sie za­brzmi pew­no­ść, któ­rej mi bra­ko­wa­ło. – Ni­g­dy już tego tłu­ścio­cha nie uj­rzy­my. Oby spa­dł z wozu i skręcił so­bie kark.

Spró­bo­wa­łam się ro­ze­śmiać, ale nie mo­głam. Kry­sty­na też nie wy­gląda­ła na prze­ko­na­ną. Chmu­ry za­sło­ni­ły sło­ńce, na­da­jąc przed­wcze­śnie świa­tłu od­cień wie­czor­ne­go błęki­tu. Drża­łam w mo­krej suk­ni, któ­ra zno­wu była brud­na. Kło­pot – będę ją mu­sia­ła uprać ju­tro, z sa­me­go rana przed tar­giem. Otrze­pa­łam so­bie piach i ka­mycz­ki z ko­lan.

– Cho­dźmy.

W mil­cze­niu ubra­ły­śmy się i ze­bra­ły­śmy wci­ąż wil­got­ne pra­nie, by roz­wie­sić je nad pie­cem w domu. Przez to po­wie­trze w cha­cie będzie jesz­cze bar­dziej wil­got­ne i po­gor­szy ka­szel Fio­do­ra.

– Ni­ko­mu o tym nie po­wie­my, do­brze? – za­su­ge­ro­wa­łam Kry­sty­nie, li­cząc na to, że sama przed sobą będę mo­gła uda­wać, że do spo­tka­nia nad rze­ką ni­g­dy nie do­szło. Jed­nak w głębi ser­ca czu­łam, że to nie ko­niec. Nic na tym świe­cie nie dzie­je się bez po­wo­du. Tego po­po­łud­nia moje ży­cie zmie­ni­ło swój bieg jak wia­trow­skaz na da­chu klasz­to­ru, któ­ry ob­ra­ca się przy pierw­szym po­dmu­chu na­głej bu­rzy.

2

W NOCY PRZED TAR­GIEM pa­dał deszcz. Mni­si nie zmu­sza­li Nem­ców ta­kich jak ja, żeby cho­dzi­li do ko­ścio­ła w nie­dzie­lę, jak inni chło­pi. Ochrzczo­no mnie w obrząd­ku ka­to­lic­kim, ale dla mnie wia­ra ogra­ni­cza­ła się do mam­ro­ta­nia mo­dlitw i nie­ustan­ne­go czy­nie­nia zna­ku krzy­ża trze­ma pal­ca­mi. W dniu na­szej śmier­ci mia­ło to – przy­naj­mniej na to li­czy­li­śmy – za­pew­nić nam we­jście do nie­ba, gdzie będzie­my wol­ni.

Kie­dy szli­śmy dro­gą na tar­go­wi­sko przy klasz­to­rze, na­sze sto­py to­nęły w cie­płym bło­cie. Ka­żde­mu kro­ko­wi to­wa­rzy­szy­ło mi­ęk­kie cmok­ni­ęcie. Zro­bio­ne z drew­na i łyka łap­cie nie­śli­śmy w rękach, żeby się nie znisz­czy­ły. Moja młod­sza sio­stra Gre­ta, któ­ra mia­ła do­pie­ro czte­ry lata, z tru­dem za nami drep­ta­ła, więc wzi­ęłam ją za rękę i zwol­ni­łam, żeby nadąża­ła. Ra­nek był mo­kry, ale po­po­łud­nie sło­necz­ne. Nie­bo było ogrom­ne i nie­bie­skie. Na wiej­skiej łące mężczy­źni wy­rów­ny­wa­li grunt na wie­czor­ne ta­ńce, a ko­bie­ty roz­wie­sza­ły sznu­ry po­mi­ędzy wy­so­ki­mi brzo­za­mi, żeby dzie­ci mo­gły się na nich po­hu­śtać. Inni gro­ma­dzi­li się w grup­ki, odzia­ni w dłu­gie, ko­lo­ro­we sza­ty, śmia­li się i roz­ma­wia­li, śpie­wa­li i kla­ska­li. Na pla­cu już pa­no­wa­ły gwar i oży­wie­nie, bo na targ zje­cha­li się lu­dzie z ca­łej pro­win­cji.

Przy pierw­szym na­mio­cie, któ­ry mi­ja­łam, przy­wi­ąza­no do pala nie­dźwie­dzia. Miał brud­ne i zmierz­wio­ne fu­tro, spi­ło­wa­no mu zęby i ob­ci­ęto pa­zu­ry. Mimo to trzy­ma­no go z dala od in­nych zwie­rząt. Drze­ma­ła w nim dzi­ka i nie­po­skro­mio­na na­tu­ra, któ­rej nie mo­gły okie­łznać żad­ne wi­ęzy. Zimą wędrow­ni kup­cy, któ­rzy trzy­ma­li te be­stie, często za­ma­rza­li na śmie­rć na po­bo­czu dro­gi, a wte­dy nie­dźwie­dzie wy­ry­wa­ły ła­ńcu­chy z ich dło­ni i głód wió­dł ich do naj­bli­ższych chat i go­spo­darstw. Omi­nęły­śmy więc pana Mi­sia sze­ro­kim łu­kiem, gdy da­rem­nie pró­bo­wał na­ostrzyć swe pa­zu­ry o pal. Gre­ta ro­zej­rza­ła się za mat­ką, lecz Ta­nia sta­ła przy ja­ki­mś kra­mie i ogląda­ła na­szyj­ni­ki i bran­so­le­ty. Dziew­czyn­ka przy­ło­ży­ła pa­lec do ust i z wiel­ką cie­ka­wo­ścią unio­sła ko­lo­ro­wą i wie­lo­krot­nie ła­ta­ną płach­tę jed­ne­go z na­mio­tów.

– Gre­to! – Już mia­łam ją zru­gać, gdy gwa­łtow­nie wci­ągnęła po­wie­trze i cof­nęła się prze­ra­żo­na. Za­jęłam jej miej­sce i zaj­rza­łam do środ­ka. Po­środ­ku na­mio­tu uwi­ąza­na była prze­ra­ża­jąca isto­ta o dwóch gło­wach, czte­rech ra­mio­nach i dwóch no­gach. Stłu­mi­łam krzyk, gdy jed­na z głów od­wró­ci­ła się, by na nas spoj­rzeć, pod­czas gdy dru­ga zwi­sa­ła bez­wład­nie na bok. Śli­na cie­kła z ob­wi­słych warg tej gło­wy, na­to­miast na twa­rzy dru­giej, nie­co skrzy­wio­nej i smut­nej, po­ja­wi­ło się coś na kszta­łt uśmie­chu. Jed­na z rąk po­ru­szy­ła się, pal­ce wy­su­nęły ku mnie. Po­li­czy­łam je, było ich sze­ść! Cof­nęłam się. To było ma­ka­brycz­ne, ale nie mo­głam ode­rwać oczu. Gre­ta z po­wro­tem wci­snęła się obok mnie. W tym mo­men­cie roz­le­gł się ja­kiś głos:

– Aha, mło­de pa­nie już są cie­ka­we mo­je­go Na­mio­tu Dzi­wów?

Prze­stra­szy­ły­śmy się obie tak, że mało nie wpa­dły­śmy do środ­ka na­mio­tu. Mężczy­zna za nami trzy­mał ka­rła na krót­kim ła­ńcu­chu owi­ni­ętym wo­kół szyi. Po jego dru­giej stro­nie sta­ła dziew­czy­na w suk­ni z zie­lo­nych i nie­bie­skich łat prze­pa­sa­nej sznu­rem. Na wło­sy mia­ła za­rzu­co­ną po­dar­tą ry­bac­ką sieć. Nie wi­dzia­łam do­tąd uma­lo­wa­nej ko­bie­ty, więc jej wi­dok mnie prze­ra­ził. Jej twarz wy­gląda­ła, jak­by ją wci­śni­ęto w mąkę, na po­licz­kach mia­ła wy­ma­lo­wa­ne dwie ja­skra­wo­czer­wo­ne pla­my, a oczy i brwi pod­kre­ślo­ne ka­wa­łkiem węgla.

Mężczy­zna się ukło­nił.

– Je­stem mistrz Lam­pert. Przy­wio­złem do wa­szej nędz­nej wio­ski dzi­wy z ca­łe­go świa­ta.

Zmarsz­czy­łam brwi – tyl­ko nam wol­no było źle mó­wić o mi­rze, a nie ja­kie­muś przy­pad­ko­we­mu ob­ce­mu! Mistrz Lam­pert kop­nął ka­rła w bok, na co ten wy­ko­nał sal­to i dzwo­necz­ki i mo­ne­ty przy­szy­te do jego kurt­ki za­brzęcza­ły we­so­ło.

– Nikt nie ma ta­kich ka­rłów, sy­ren i prze­ra­ża­jących stwo­rów jak ja! Przyj­dźcie dziś wie­czór na moje przed­sta­wie­nie, dro­gie pa­nie!

Pa­nie? Za­chi­cho­ta­ły­śmy obie z Gre­tą. Nikt nas tak ni­g­dy nie na­zy­wał. Mistrz Lam­pert zi­gno­ro­wał na­sze roz­ba­wie­nie i mó­wił da­lej:

– Pla­nu­je­my kon­kurs, rzu­ca­nie zgni­ły­mi owo­ca­mi w mo­je­go dzi­wo­ląga. Wy­gry­wa ten, kto tra­fi pro­sto w twarz.

Wska­zał na nie­szczęsną isto­tę po­środ­ku na­mio­tu. Nie­śmia­ło znów na nią spoj­rza­łam. Obie gło­wy zwi­sa­ły, a ra­mio­na dyn­da­ły bez­u­ży­tecz­nie. „Sy­re­na” – co­kol­wiek to mia­ło ozna­czać – uśmiech­nęła się do mnie, uka­zu­jąc czar­ne dziu­ry mi­ędzy zęba­mi. Do­bry Boże, jak ja się ucie­szy­łam, gdy w tym mo­men­cie wście­kła Ta­nia wy­ci­ągnęła mnie i Gre­tę na ze­wnątrz.

– Co ty wy­pra­wiasz? Mi­trężysz czas z włó­częga­mi? Czu­jesz się jed­ną z nich? – wark­nęła na mnie. – Idzie­my. Ogląda­my z Kry­sty­ną po­ły­ka­cza ognia.

Po­mi­mo szorst­kie­go tonu wci­snęła mi do ręki kil­ka pra­żo­nych orze­chów w mio­dzie. Bóg je­den wie, jak uda­ło jej się ukryć pie­ni­ądze przed oj­cem, któ­ry po­czu­łby się okra­dzio­ny z na­pit­ku albo prym­ki ty­to­niu do żu­cia. To na­praw­dę było praw­dzi­we świ­ęto.

Tru­pa mu­zy­kan­tów szła ku nam błot­ni­stą ście­żką mi­ędzy na­mio­ta­mi i stra­ga­na­mi, a we­so­łe dźwi­ęki bęb­nów, fle­tów i dzwon­ków szczęśli­wie za­głu­szy­ły ła­ja­nia Tani. Po­da­łam parę orze­chów Gre­cie i ru­szy­łam za Ta­nią i Kry­sty­ną do stra­ga­nów po­ły­ka­czy ognia, ku­gla­rzy i ma­gi­ka, któ­ry wła­śnie wy­ci­ągał czer­wo­ną pi­łkę z brud­ne­go ucha ja­kie­goś chło­pa. Tłum wi­wa­to­wał i kla­skał jak osza­la­ły. Ko­lej­ni chęt­ni prze­py­cha­li się, by im też wy­cza­ro­wa­no pi­łkę z ucha.

Kry­sty­na wska­za­ła po­ły­ka­cza ognia.

– Wi­dzia­łaś te mi­ęśnie? To pew­nie od tego po­ły­ka­ne­go ognia – za­chi­cho­ta­ła. Wes­tchnęłam w du­chu. Je­śli mni­si nie znaj­dą dla niej wkrót­ce męża po­śród chło­pów z wio­ski, to może my będzie­my zmu­sze­ni zo­sta­wić za­wi­ni­ąt­ko na skra­ju lasu.

Po­de­szłam kil­ka kro­ków do ku­gla­rza z dłu­gą bia­łą bro­dą i nagą spa­lo­ną sło­ńcem pier­sią. Na środ­ku czo­ła miał krop­kę na­ma­lo­wa­ną cy­no­bro­wą far­bą, z uszu zwi­sa­ły mu ci­ężkie kol­czy­ki, a bia­łe wło­sy zo­sta­ły za­cze­sa­ne do tyłu i za­ple­cio­ne w war­kocz. Jed­nak jego oczy lśni­ły ja­sno i kla­row­nie. Mu­siał wi­dzieć w swo­im ży­ciu tyle rze­czy! A ja już za­wsze po­zo­sta­nę w tej wio­sce. W tłu­mie za­pa­dła ci­sza, gdy do­dał czwar­tą i pi­ątą pa­łkę do trzech, któ­re już trzy­mał, i po­wie­dział ła­ma­nym nie­miec­kim:

– Dwie pa­łki są dla par­ta­czy! Trzy – dla głup­ców! Czte­ry – już nie­źle! Pięć – dla mi­strzów!

Kry­sty­na przy­su­nęła się do mnie, a Gre­ta wsu­nęła rącz­kę w moją dłoń. Ta­nia też do nas do­łączy­ła. Pa­łki wy­le­cia­ły w po­wie­trze, wy­so­ko i szyb­ko, a ich drew­nia­na po­wierzch­nia za­lśni­ła w sło­ńcu. Sta­rzec, żon­glu­jąc nimi, ka­zał swo­je­mu po­moc­ni­ko­wi, by rzu­cił mu szó­stą pa­łkę, a po­tem siód­mą. Za­pa­rło mi dech w pier­siach i ob­ser­wo­wa­łam go bez tchu. Ko­lo­ro­wi mu­zy­kan­ci znów mi­nęli nas ze swo­im har­mi­drem.

Gdy żon­gler zdjął czap­kę, by po­pro­sić o pie­ni­ądze, ru­szy­ły­śmy da­lej i mi­nęły­śmy bal­wie­rza, do któ­re­go sta­ła ko­lej­ka lu­dzi z prze­ró­żny­mi bo­le­ścia­mi. Sły­sza­łam obu­rzo­ne gul­go­ta­nie czło­wie­ka, któ­re­mu bal­wierz wy­rwał nie­wła­ści­wy ząb. Od stro­ny stra­ga­nu lal­ka­rza roz­le­gły się ra­do­sne okrzy­ki, więc po­szły­śmy w tam­tym kie­run­ku. Przed­sta­wie­nie już trwa­ło. Usia­dły­śmy na tra­wie wraz z in­ny­mi wi­dza­mi. Chy­ba mo­że­my po­oglądać przez chwi­lę bez pła­ce­nia? Rzecz dzia­ła się w ja­kie­jś twier­dzy. Jed­na z ku­kie­łek mia­ła na so­bie lśni­ącą okrągłą cza­pecz­kę oraz ka­ftan z wy­szy­tym ro­syj­skim dwu­gło­wym orłem. To mu­siał być mło­dy ro­syj­ski car. Sta­nęła przed nim ku­kie­łka żo­łnie­rza, a mężczy­zna obok mnie wy­buch­nął śmie­chem.

– O co cho­dzi? Czy to car? – szep­nęłam.

Widz po­ki­wał gło­wą.

– Tak. Dwa lata temu car Piotr chciał od­wie­dzić twier­dzę w Ry­dze. Pra­wie ni­g­dy nie ma go w Mo­skwie, wie­cie o tym? – Wzru­szył ra­mio­na­mi i mó­wił da­lej. – Ale Szwe­dzi mu nie po­zwo­li­li. Pro­sty żo­łnierz za­gro­dził dro­gę ca­ro­wi Wszech­ru­si, a król Szwe­cji – w tym mo­men­cie wska­zał trze­cią ku­kie­łkę, któ­ra sie­dzia­ła na krze­śle – od­mó­wił uka­ra­nia go. Car po­noć do dziś wście­ka się z po­wo­du tej znie­wa­gi. Po­przy­si­ągł ze­mstę na wszyst­kich Szwe­dach.

Mój sąsiad wy­smar­kał się we wła­sne pal­ce. Ku­kie­łka cara do­sta­ła wła­śnie ata­ku sza­łu i wście­kle dep­ta­ła ko­ro­nę. Za­śmia­łam się gło­śno ra­zem ze wszyst­ki­mi i da­łam Gre­cie ostat­nie­go słod­kie­go orze­cha, gdy na­gle padł na mnie cień, bo ktoś prze­sło­nił sło­ńce. Ja­kiś głos po­wie­dział po ro­syj­sku:

– To ta dziew­czy­na.

Pod­nio­słam wzrok. To był mężczy­zna znad rze­ki.

3

STAŁ ZE SWO­IMI TRZE­MA kom­pa­na­mi oraz gru­pą mni­chów. Tego dnia, po­śród nas – wie­śnia­ków, chło­pów pa­ńsz­czy­źnia­nych, pró­żnia­ków i nic­po­ni – wy­glądał jesz­cze bar­dziej do­stoj­nie. Zwi­sa­jący ni­sko pas był bo­ga­to ha­fto­wa­ny, a sze­ro­ki ko­łnierz płasz­cza z ciem­no­zie­lo­ne­go ak­sa­mi­tu ob­szy­ty fu­trem po­mi­mo cie­płe­go wio­sen­ne­go sło­ńca. Ta­nia ze­rwa­ła się z zie­mi, po­ci­ąga­jąc mnie za sobą.

Je­den z mni­chów wska­zał na mnie.

– Ta­niu, czy to two­ja cór­ka?

– Nie, oj­cze. – Do wszyst­kich, któ­rzy mie­li nad nami wła­dzę, mó­wi­li­śmy otiec. – Mar­ta jest cór­ką mo­je­go męża. Ale ja ją wy­cho­wa­łam. A przy­naj­mniej pró­bo­wa­łam – do­da­ła gorz­ko. Trzy­ma­ła mnie za nad­gar­stek tak moc­no, że bo­la­ło. – Czy coś zbro­iła?

Ro­sja­nin po­gła­dził się po bro­dzie i uśmiech­nął do mnie. Pod sze­ro­ką i pła­ską cza­pą z bo­bro­we­go fu­tra nie wi­dzia­łam jego oczu. Mnich zła­pał mnie za pod­bró­dek. Cuch­nął ma­ry­no­wa­ną ce­bu­lą i zbyt dłu­go no­szo­nym ha­bi­tem. Skrzy­wi­łam się. Czy ksi­ęża nie mogą się myć albo przy­naj­mniej zmie­niać bie­li­zny? Mnich zmie­rzył mnie bez­wstyd­nym wzro­kiem, za­nim mnie pu­ścił. Zwró­cił się do Tani.

– Idźcie do domu. Przyj­dzie­my do wa­szej izby wcze­snym wie­czo­rem.

– Ale dziś mają być ta­ńce – za­wo­ła­ła Kry­sty­na. – Cze­ka­łam na nie całą zimę.

Wszy­scy cze­ka­li­śmy na nie całą zimę.

Mnich rzu­cił Tani ba­daw­cze spoj­rze­nie. Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i od­wró­ci­ła po­zba­wio­ną ja­kie­go­kol­wiek wy­ra­zu twarz. To była na­sza je­dy­na i naj­daw­niej­sza broń prze­ciw­ko pa­nom, któ­rych wła­dza w nie­unik­nio­ny spo­sób czy­ni­ła na­szy­mi wro­ga­mi. Mu­sie­li­śmy zno­sić ich bez­u­stan­ne wtrąca­nie się w spra­wy dla nas świ­ęte: ro­dzi­nę czy pra­cę. Ich po­le­ce­nia bar­dzo często roz­bi­ja­ły się o tę men­tal­ną pust­kę, w któ­rej się chro­ni­li­śmy...

W dro­dze do domu Kry­sty­na gry­ma­si­ła, a twarz Tani ści­ągnął gniew. Splu­wa­ła gło­śno raz po raz. Gdy pró­bo­wa­łam opo­wie­dzieć jej, co wy­da­rzy­ło się nad rze­ką, po­wie­dzia­ła tyl­ko:

– Za­mknij się. Wie­dzia­łam, że ktoś taki jak ty może je­dy­nie spro­wa­dzić na nas kło­po­ty!

Gre­ta pła­ka­ła i prze­wró­ci­ła się po dro­dze trzy razy, choć do domu mia­ły­śmy nie­da­le­ko. Po trze­cim upad­ku wzi­ęłam ją na ręce i nio­słam na bio­drze. Jej cie­płe cia­łko moc­no do mnie przy­wa­rło. Czu­łam, że to ostat­ni raz, gdy tak ją trzy­mam.

Po­czu­łam nie­mal ulgę, gdy pod wie­czór wresz­cie za­pu­ka­no do drzwi na­szej izby. W ca­łym mi­rze pa­no­wa­ła dziw­na ci­sza, bo kto tyl­ko mógł, wy­brał się na targ. Cze­ka­nie na nie wia­do­mo co samo w so­bie jest karą. Oj­ciec do­py­ty­wał, co się sta­ło, ale do­wie­dział się tyl­ko tego, że mni­si chcą do mnie przy­jść. Wes­tchnął, wstał od pie­ca, któ­ry zaj­mo­wał cały róg cha­ty, i do­lał so­bie kwa­su do płyt­kiej mi­ski. A po­tem usia­dł na ła­wie w „czer­wo­nym kącie” izby – czy­li tym do­brym, czy­stym – i ota­rł z ku­rzu iko­nę świ­ęte­go Mi­ko­ła­ja, na­pi­sa­ną ta­ni­mi sza­ro­brązo­wy­mi far­ba­mi na su­ro­wej de­sce. Spoj­rzał na pro­sty drew­nia­ny krzyż obok i zmarsz­czył brwi, jak­by się nad czy­mś za­sta­na­wiał. Wresz­cie wzru­szył ra­mio­na­mi i zo­sta­wił je tam, gdzie wi­sia­ły, jed­no obok dru­gie­go. Po­kle­pał miej­sce na ła­wie obok sie­bie, więc usia­dłam przy nim.

– Co tam prze­skro­ba­łaś, Mar­to, co? Już do­brze, mnie mo­żesz po­wie­dzieć.

Za­sko­czył mnie, bo się uśmie­chał.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– Nic szcze­gól­ne­go. Ro­sja­nin, któ­ry przy­je­chał do mni­chów, za­cze­piał mnie wczo­raj nad rze­ką. Więc za­gro­zi­łam, że roz­trza­skam mu łeb.

Oj­ciec ro­ze­śmiał się tak moc­no, że aż się roz­ka­słał. Od daw­na cho­ro­wał od dymu z pła­skie­go pie­ca, któ­ry wy­pe­łniał całą cha­tę.

– Mó­wisz, że to nic szcze­gól­ne­go? Do­bre – za­rzęził, gdy już zdo­łał zła­pać od­dech.

Ta­nia ob­rzu­ci­ła mnie zim­nym spoj­rze­niem. Do­pó­ki nie przy­szli, nikt już nic nie mó­wił.

Sami otwo­rzy­li so­bie drzwi. Gdy prze­kra­cza­li wy­so­ki próg cha­ty, twarz ojca przy­bra­ła na­gle wy­raz pust­ki, tak jak wcze­śniej ob­li­cze Tani. Wstał, prze­że­gnał się trze­ma pal­ca­mi na ro­syj­ską mo­dłę, a po­tem znów usia­dł.

Mężczy­zna znad rze­ki na chwi­lę za­sło­nił so­bie nos ręką – gdy wcho­dził do środ­ka, z całą siłą ude­rzył go za­duch po­cho­dzący od sze­ścior­ga lu­dzi miesz­ka­jących na ma­łej prze­strze­ni. Ro­zej­rzał się z obrzy­dze­niem po izbie, w któ­rej czte­rech ścia­nach to­czy­ło się na­sze nędz­ne ży­cie. Mi­ędzy bel­ki wci­śni­ęty był mech, wy­go­to­wa­ny, by nie za­gnie­ździ­ły się w nim ro­ba­ki. Ob­jął wzro­kiem skrom­ne ubra­nia i der­ki, któ­re le­ża­ły po­skła­da­ne na kle­pi­sku. Sze­ść pro­stych drew­nia­nych mi­sek sta­ło w kącie obok dzie­ży z wodą. Wy­pró­żnia­li­śmy się do dru­gie­go wia­dra, któ­re wy­le­wa­li­śmy na dro­gę. Kąci­ki ust drgnęły mu, gdy ocie­rał ubło­co­ny ob­cas o sło­mę roz­ło­żo­ną na podło­dze. Znie­na­wi­dzi­łam go za tę wy­nio­sło­ść. To był prze­cież mój dom.

– Bra­cie – po­wie­dział mnich do mo­je­go ojca.

Oj­ciec w od­po­wie­dzi wy­mru­czał:

– Wi­taj­cie, oj­co­wie.

Mnich po­kło­nił się przed na­szą iko­ną i się prze­że­gnał.

– Do­brze, że dba­cie, by wa­sza iko­na była czy­sta.

Oj­ciec uśmiech­nął się, a mnich mó­wił da­lej:

– Do na­sze­go klasz­to­ru przy­był gość. To Wa­syl Gri­go­ro­wicz Pie­trow, ku­piec z Wa­łku. Po­trze­bu­je słu­żącej i był tak ła­ska­wy, że po­my­ślał o wa­szej ro­dzi­nie.

Ła­ska­wy! Nie­mal udła­wi­łam się ze zło­ści, ale Ta­nia ze­rwa­ła się i wy­pchnęła na­przód Kry­sty­nę. Dy­gnęła nie­zgrab­nie przed Wa­sy­lem i ob­li­za­ła war­gi.

– Mój pa­nie, w du­żym domu po­trze­ba wie­lu sług. A sło­wo daję, pa­nie, że nikt nie pra­cu­je tak ci­ężko, nikt nie jest tak zręcz­ny, jak moja Kry­sty­na. Spójrz­cie na nią, pa­nie, czy nie jest jak anioł? – Po­ci­ągnęła za war­kocz cór­ki i jej ja­sne wło­sy roz­sy­pa­ły się na ra­mio­na. – Taka de­li­kat­na skó­ra... I ta­kie pi­ęk­ne zęby!

Roz­chy­li­ła za­ci­śni­ętą szczękę Kry­sty­ny, żeby po­ka­zać jej uzębie­nie, jak­by była by­dlęciem na wio­sen­nym tar­gu! To było tak od­ra­ża­jące, że na­wet mnich unió­sł brwi. Oj­ciec od­wró­cił się twa­rzą do ścia­ny. Wa­syl zła­pał Kry­sty­nę za nad­gar­stek, gdzie pod ja­sną skó­rą prze­świ­ty­wa­ły błękit­ne ży­łki. Po­trząsnął gło­wą.

– Nie wy­trzy­ma­ła­by pierw­szej zimy. Nie mogę kar­mić bez­u­ży­tecz­nych gąb. – Uszczyp­nął ją w szczu­płe bio­dro, aż się skrzy­wi­ła. – Do ro­dze­nia też się nie nada.

Mnich po­gła­dził swo­ją zma­to­wia­łą bro­dę.

– Nie. Chcę tam­tą. Jest zdro­wa i sil­na jak koń.

Wska­zał na mnie. Zro­bi­ło mi się sła­bo.

Ta­nia zno­wu się wtrąci­ła:

– Ona ma złą krew i jest głu­pia, a do tego le­ni­wa.

Nie za­mie­rza­ła ła­two się pod­dać.

– Za­mknij się. – Wa­syl si­ęgnął do skó­rza­nej sa­kiew­ki, któ­rą miał przy­tro­czo­ną do pasa obok noża i pi­sto­le­tu. Pod­róż wo­zem pe­łnym to­wa­rów była dłu­ga i nie­bez­piecz­na. Dał mni­cho­wi kil­ka mo­net. Ta­nia ostat­ni raz wy­su­nęła się do przo­du.

– A co z nami? Stra­ci­my ręce do pra­cy, je­śli odej­dzie!

Wy­ci­ągnęła dłoń. Twarz mo­je­go ojca po­ciem­nia­ła. Wa­syl za­wa­hał się, ale mnich wzru­szył ra­mio­na­mi, więc dał Tani srebr­ną mo­ne­tę. Przy­gry­zła ją szyb­ko i scho­wa­ła.

Wa­syl zwró­cił się do mnie.

– Pa­kuj się, dziew­czy­no. Mój wóz stoi już na ze­wnątrz. Wy­ru­sza­my na­tych­miast.

Ta­nia za­częła mnie po­sztur­chi­wać. Mia­łam na so­bie tę lep­szą lnia­ną tu­ni­kę, z ko­łnie­rzem ha­fto­wa­nym w kwia­to­wy wzór, a pod nią czy­sty sa­ra­fan. Do Wa­łku je­dzie się trzy dni, znisz­czę so­bie ubra­nie pod­czas pod­ró­ży. Gdy roz­wi­ązy­wa­łam pas, mnich się od­wró­cił. Wa­syl na­to­miast mie­rzył mnie wzro­kiem od stóp do głów, gdy zdej­mo­wa­łam sa­ra­fan i wkła­da­łam pro­stą, co­dzien­ną suk­nię z dłu­gi­mi ręka­wa­mi i sta­rą tu­ni­kę. Po­licz­ki pło­nęły mi ze wsty­du, gdy wi­ąza­łam war­kocz w węzeł i owi­ja­łam gło­wę chust­ką. Przy­si­ęgłam so­bie, że nie będzie miał ze mną ła­two.

– Je­stem go­to­wa – po­wie­dzia­łam.

Oj­ciec przy­tu­lił mnie, po raz pierw­szy w ży­ciu.

– Uwa­żaj na sie­bie, moje dziec­ko. Two­ja mat­ka była do­brą ko­bie­tą. Zo­ba­czy­my się na tam­tym świe­cie, je­śli Bóg da – szep­nął mi do ucha.

– Czy­mże je­stem dla Boga? – syk­nęłam, by po­wstrzy­mać łzy. Wa­syl chwy­cił mnie za nad­gar­stek. Gre­ta za­częła pła­kać. Ta­nia wy­mie­rzy­ła jej po­li­czek, przez co roz­sz­lo­cha­ła się jesz­cze moc­niej. Mnich po­bło­go­sła­wił mnie zna­kiem krzy­ża, ale ja tyl­ko prych­nęłam. Za­raz po­tem by­łam na ze­wnątrz i sie­dzia­łam na ko­źle obok Wa­sy­la. Trzej jego lu­dzie, któ­rzy na­wet nie zsie­dli z koni, le­d­wo na mnie spoj­rze­li. Mu­sie­li wie­dzieć, że in­te­res zo­sta­nie ubi­ty szyb­ko. Aż mnie mdli­ło z upo­ko­rze­nia.