Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Kochanka, matka, morderczyni. Pierwsza kobieta, która samodzielnie władała Rosją.
Z nieprawego łoża, biedna, ale uderzająco piękna Marta w wieku piętnastu lat zostaje sprzedana na służbę. Tam w akcie desperacji popełnia zbrodnię i musi uciekać. Dziewczynę porywa nurt wielkiej wojny północnej. Kiedy pracuje jako praczka w obozie wojskowym, wpada w oko carowi. Namiętny i obdarzony żelazną wolą Piotr Wielki pragnie zmienić konserwatywne rosyjskie carstwo w nowoczesne zachodnie imperium. Dzięki sprytowi, odwadze i ambicji uboga dziewczyna staje się Katarzyną I. Lecz drogo ją to kosztuje.
Kiedy Piotr umiera, imperium zostaje bez dziedzica, a Rosji grozi chaos. Pustkę tę wypełnia ona – kobieta, która stała u boku cara przez dziesięciolecia: równie ambitna, bezwzględna i namiętna co on.
Od rozrywek rozpustnej arystokracji, poprzez pachnące kadzidłem rytuały Kościoła prawosławnego aż po horror sal tortur – cały oszałamiający i niebezpieczny świat imperialnej Rosji staje przed oczami jak żywy. Caryca to opowieść o wyjątkowej kobiecie, która, sięgając po władzę, zmieni rosyjskie imperium.
Sprawia, że „Gra o tron” wydaje się bajką dla dzieci.
Daisy Goodwin
Olśniewająca i precyzyjna niczym zdobione klejnotami i emalią dzieła Fabergégo... świeża i elegancka powieść historyczna przepleciona emocjami i wigorem.
Adriana Trigiani, autorka cyklu o Valentine Roncalli
Miłość, seks i lojalność kontra wojna, intryga i zdrada tworzą malowniczą opowieść, równie egzotyczną i potężną jak osiemnastowieczna Rosja. Świetnie oddane tło historyczne i piękny język tworzą powieść idealną.
Nancy Goldstone, autorka powieści Królowe rywalki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 703
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 18 godz. 20 min
Dla Tobiasza. Dziękuję.
Spis postaci
Rodzina Piotra Wielkiego
Piotr Wielki, car i imperator Wszechrusi; znany także jako Piotr Aleksiejewicz Romanow, batiuszka car, Piotr I
Marta Skowrońska, kochanka, a później żona Piotra Wielkiego; znana także jako Katarzyna Aleksiejewna, Katerinuszka, caryca i imperatorowa Wszechrusi
Eudokia, pierwsza żona Piotra, matka Aleksego, była caryca
carewicz Aleksy, syn Piotra i jego prawowity dziedzic
Szarlota Krystyna Zofia Brunszwik, żona Aleksego
Pietruszka, syn Aleksego i Szarloty
carówna Anna, carówna Elżbieta i carówna Natalia, córki Piotra i Katarzyny
Jekaterina, córka Piotra i Katarzyny
Piotr Piotrowicz, zwany Pietruszką, wybrany przez Piotra Wielkiego na następcę, syn jego i Katarzyny
regentka Zofia, przyrodnia siostra Piotra
car Iwan, przyrodni brat Piotra
caryca Praskowia Iwanowna, wdowa po Iwanie
carówna Katarzyna Iwanowna, carówna Anna Iwanowna, córki Iwana, zwane carównami Iwanownymi
książę Kurlandii, mąż carówny Anny Iwanowny
książę Meklemburgii, mąż carówny Katarzyny Iwanowny
książę Holsztynu, mąż carówny Anny, córki Piotra i Katarzyny
Rosyjski dwór carski
hrabia Aleksander Daniłowicz Mienszykow, generał armii Piotra i jego zaufany przyjaciel, zwany także Alekaszą
Daria Arseniewa, szlachcianka, kochanka, a następnie żona Mienszykowa
Barbara Arseniewa, siostra Darii
Rasja Mienszykowa, siostra Aleksandra Daniłowicza Mienszykowa
Antonio Devier, mąż Rasji Mienszykowej, szef tajnej służby Piotra
Teofan Prokopowicz, arcybiskup Nowogrodu, spowiednik Piotra
książęta Dołgorucy, zwolennicy syna Aleksego, Pietruszki
Blumentrost, Paulsen i Horn, lekarze Piotra
Anna Mons, dawna niemiecka kochanka Piotra
Wilhelm Mons, jej brat, dworzanin i kochanek Katarzyny
Maria Hamilton, dama dworu, kochanka Piotra
feldmarszałek Borys Piotrowicz Szeremietiew, główny dowódca Piotra
Alicja Kramer, niemiecka kochanka Szeremietiewa, później dama dworu
hrabia Piotr Andriejewicz Tołstoj, dworzanin i zaufany Piotra
Aleksandra Tołstoj, siostra hrabiego Piotra Andriejewicza Tołstoja, dama dworu Katarzyny
Paweł Jagużynski, szambelan dworu Piotra, członek tajnej rady
Andriej Ostermann, kanclerz Piotra
Jakowlewna, czerkieska służąca Katarzyny
Boj-baba, praczka, kochanka Piotra
Eufrozyna, praczka, kochanka Aleksego
Andreas Schlüter, mistrz budowlany i architekt, twórca Bursztynowej Komnaty
Domenico Trezzini, architekt Sankt Petersburga
Inflanty
Krystyna, Fiodor i Greta, przyrodnie rodzeństwo Marty
Tania, macocha Marty
Wasyl Grigorowicz Piotrow, rosyjski kupiec w Wałku, który kupił Martę na służącą
Praskaja, kochanka Wasyla
Nadia, gospodyni Wasyla
Olga, służąca Wasyla
Grigorij, stajenny Wasyla
Ernst i Karolina Glückowie, luterański pastor i jego żona
Anton, Fryderyk i Agneta Glück, ich dzieci
Johann Trubach, szwedzki dragon, pierwszy mąż Marty
Europa
król Szwecji Karol XII, wróg Piotra w wielkiej wojnie północnej
marszałek Rehnskjöld, główny dowódca szwedzkiej armii
August Mocny, elektor saski, sojusznik Piotra
Fryderyk Wilhelm, król Prus, król żołnierz
król Francji Ludwik XIV
król Francji Ludwik XV
Jean-Jacques Campredon, francuski ambasador w Rosji
książę Dymitr Kantemir z Mołdawii
księżniczka Maria Kantemir, jego córka, kochanka Piotra
Interregnum 1725
NIE ŻYJE. MÓJ UKOCHANY MĄŻ, potężny car Wszechrusi, umarł – i to w samą porę.
Tuż przed tym, jak przyszła po niego śmierć, Piotr zażądał, by do sypialni w Pałacu Zimowym przyniesiono mu pióro i papier. Moje serce zamarło. On nie zapomniał, pociągnie mnie ze sobą. Gdy po raz ostatni stracił przytomność, a ciemność mocniej przyciągnęła go do swej piersi, pióro wysunęło mu się z palców. Czarny inkaust rozprysł się na zbrudzoną pościel, czas wstrzymał oddech. Jakąż sprawę chciał załatwić car tym ostatnim wysiłkiem swego wielkiego ducha?
Znałam odpowiedź.
Świece w wysokich lichtarzach wypełniały komnatę ciężkim zapachem i migotliwym światłem; ich blask sprawiał, że cienie tańczyły, a postaci utkane na flamandzkich arrasach ożywały. Ich surowe oblicza wyrażały ból i niedowierzanie. Głosy ludzi, którzy przez całą noc stali za drzwiami, zagłuszał lutowy wicher, gniewnie kołacząc okiennicami. Czas płynął powoli, niczym oliwa wylana na wodę. Piotr odcisnął się na naszych duszach tak, jak jego pierścień odciskał się w gorącym wosku. Wydawało się niemożliwe, by świat nie zatrzymał się w swych koleinach, gdy umrze. Mój mąż, najsilniejsza wola, której Rosja kiedykolwiek została poddana, był kimś więcej niż naszym władcą. Był naszym losem. I nadal wyznaczał mój.
Doktorzy – Blumentrost, Paulsen i Horn – stali w milczeniu wokół łoża Piotra i wpatrywali się w niego z przestrachem. Podane odpowiednio wcześnie lekarstwo za pięć kopiejek mogło go uratować. Dzięki Bogu konowałom zawsze brakowało zdrowego rozsądku.
Nawet nie patrząc, czułam, że obserwują mnie Teofan Prokopowicz, arcybiskup Nowogrodu, i Aleksander Mienszykow. Prokopowicz zmieniał wolę cara w wieczność i Piotr wiele mu zawdzięczał. Natomiast Mienszykow zyskał swój majątek i swoje wpływy wyłącznie za sprawą Piotra. Co ten mówił, gdy ktoś próbował szargać przy nim nazwisko Aleksandra Daniłowicza, odnosząc się do jego podejrzanych interesów? „Mienszykow to Mienszykow, cokolwiek by uczynił!” – i to kończyło temat.
Doktor Paulsen zamknął oczy cara i skrzyżował jego ręce na piersi, ale nie wyjął z jego dłoni papieru, ostatniej woli Piotra. Te dłonie, które zawsze wydawały się za delikatne jak na jego wysokie i potężne ciało, znieruchomiały, stały się bezsilne. Zaledwie dwa tygodnie temu zanurzał te dłonie w moje włosy i okręcał je sobie wokół palców, wdychając zapach wody różanej i drzewa sandałowego.
– Moja Katarzyno – powiedział, nazywając mnie imieniem, które sam mi nadał, i uśmiechnął się do mnie. – Wciąż jesteś piękna. Lecz jak będziesz wyglądać w klasztorze, ogolona na łyso? Tamtejszy chłód złamie twojego ducha, choć jesteś silna jak koń. Wiesz, że ta biedaczka Eudokia wciąż do mnie pisze, błagając o dodatkowe futro? Jak dobrze, że ty nie umiesz pisać! – dodał ze śmiechem.
Minęło trzydzieści lat, odkąd jego pierwsza żona Eudokia została wysłana do klasztoru. Widziałam ją kiedyś. W jej oczach płonęło szaleństwo, ogolona głowa pokryta była guzami i krostami od chłodu i brudu. Jedynym towarzystwem Eudokii była garbata karlica, która posługiwała jej w klasztornej celi. Piotr kazał tej nieszczęsnej istocie uciąć język, więc na jęki i lamenty Eudokii mogła odpowiadać jedynie bełkotem. Słusznie zakładał, że ujrzenie Eudokii napędzi mi strachu do końca życia.
Przyklęknęłam przy łożu cara, a trzech doktorów wycofało się na skraj komnaty, niczym przepędzone z pola wrony. Nieszczęsne ptaki, których Piotr tak bardzo bał się w ostatnich latach swego życia. Ogłosił polowanie na nie w całym imperium. Chłopi łapali je dla nagrody, zabijali, skubali i piekli. Nic to carowi nie pomogło: w nocnej ciszy widmowy ptak wślizgiwał się przez obite materią ściany i zamknięte drzwi carskiej sypialni. Jego hebanowe skrzydła przesłaniały światło, a w ich chłodnym cieniu krew na dłoniach Piotra nigdy nie wysychała.
Palce cara wciąż nie były palcami trupa, były miękkie i nadal ciepłe. Na chwilę strach i gniew ostatnich miesięcy wymknęły się z mojego serca jak złodziej nocą. Ucałowałam dłonie Piotra, wdychając znajomy zapach tytoniu, atramentu, skóry i mieszanki perfum, którą robiono w Grasse wyłącznie dla niego.
Wyjęłam papier z jego dłoni. Łatwo się wysunął, choć z lęku krew stężała mi w żyłach. Jakby je pokrył szron, były jak przemarznięte gałęzie drzew podczas nadbałtyckiej zimy. Jednak ważne było, by pokazać wszystkim, że tylko ja mam prawo to zrobić – ja, jego żona i matka dwanaściorga jego dzieci.
Papier zaszeleścił mi w palcach, gdy go rozkładałam. Nie po raz pierwszy wstydziłam się, że nie potrafię czytać. Podałam ostatnią wolę mego małżonka Teofanowi Prokopowiczowi. Przynajmniej Mienszykow wiedział równie mało jak ja. Od chwili, gdy Piotr zgarnął nas pod swoje skrzydła, rzucając na nas swój czar, byliśmy niczym dwoje dzieci, które kłócą się o uwagę i miłość ojca. Batiuszka car, jak nazywał go lud. Nasz ojczulek car.
Prokopowicz musiał się domyślać, co zaplanował dla mnie Piotr. To stary lis z ostrym jak brzytwa umysłem, obeznany z królestwami zarówno ziemskimi, jak i niebieskim. Daria zarzekała się kiedyś, że ma w bibliotece trzy tysiące ksiąg. Błagam, po co jednemu człowiekowi trzy tysiące ksiąg? Papier lekko spoczywał teraz w jego pokrytych starczymi plamami dłoniach. Ostatecznie to on pomógł Piotrowi spisać dekret, który zszokował nas wszystkich. Car odrzucił w nim wszelkie zwyczaje i wszelkie prawa: chciał sam wyznaczyć swojego następcę i wolał pozostawić imperium zasługującemu na tę godność obcemu niż własnemu nieudanemu dziecku. Aleksemu...
Jakiż on był wystraszony, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, wykapana matka, Eudokia, taki sam rozmyty wzrok i wysokie, wypukłe czoło. Nie mógł usiedzieć prosto, bo Mienszykow do krwi obił mu plecy i siedzenie. Aleksy zbyt późno pojął swój los: w dążeniu do stworzenia nowej Rosji car nie oszczędzi nikogo, ani siebie, ani swojego jedynego syna. „Nie byłeś krwią z mojej krwi, Aleksy, ani ciałem z mego ciała...” I dlatego mogłam spokojnie spać. Piotra natomiast dręczyły od tamtego dnia koszmary.
Serce łomotało mi pod lekko zasznurowanym gorsetem – dziwiłam się, że jego echo nie odbija się od ścian – lecz odpowiedziałam na spojrzenie Prokopowicza ze spokojem, na jaki tylko potrafiłam się zdobyć. Zacisnęłam mocno palce stóp w pantoflach, bo za nic nie mogłam zemdleć. Uśmiech Prokopowicza był blady jak prosfora[1], którą podawał w cerkwi. Znał tajemnice ludzkich serc, a szczególnie mojego.
– Czytajcie, Teofanie – powiedziałam cicho.
– Przekazać wszystko... – przerwał, podniósł wzrok i powtórzył – ...przekazać wszystko...
Temperament Mienszykowa dał o sobie znać: zerwał się z miejsca, jakby ktoś smagnął go batem, jak w starych dobrych czasach.
– Komu? – warknął na Prokopowicza. – Mówcie, Teofanie, komu?
Oddychałam z trudem. Futro nagle zaczęło parzyć mi skórę.
Arcybiskup wzruszył ramionami.
– To wszystko. Car nie dokończył zdania. – Cień uśmiechu przebiegł przez pokrytą zmarszczkami twarz Prokopowicza. Piotr uwielbiał stawiać wszystko na głowie. I, o tak, wciąż trzymał nas w garści, nawet zza grobu. Teofan spuścił wzrok. A ja powróciłam do życia. Nic nie zostało przesądzone! Piotr nie żył, jego następca nie został wskazany. Ale to nie znaczyło, że jestem bezpieczna. Wręcz przeciwnie.
– Co? To wszystko? – Mienszykow wyrwał papier z rąk arcybiskupa. – Nie wierzę! – Wbił wzrok w pismo, lecz Prokopowicz odebrał mu testament.
– Och, Aleksandrze Daniłowiczu. I tyle masz z tego, że zawsze miałeś coś lepszego do roboty niż nauka czytania i pisania.
Mienszykow już miał mu ostro odpowiedzieć, lecz ja natychmiast im przerwałam. Mężczyźni! Czy to jest odpowiednia chwila na skakanie sobie do oczu? Musiałam działać jak najszybciej, jeśli nie chciałam przeżyć reszty swoich dni w zakonie, zostać wywieziona na saniach na Syberię albo skończyć twarzą do dołu w Newie, unosząc się pośród grubej kry, z ciałem połamanym i rozdartym przez wielkie bryły lodu.
– Teofanie, czy car umarł, nie wyznaczywszy swojego następcy? – musiałam się upewnić.
Prokopowicz pokiwał głową. Oczy nabiegły mu krwią po wielu godzinach czuwania przy łożu władcy. Tak jak wszyscy popi nosił prostą fryzurę – jego ciemne, poprzetykane siwizną włosy opadały mu na ramiona. Miał na sobie skromny ciemny ubiór zwykłego duchownego. Nic nie zdradzało zaszczytów i urzędów, którymi nagradzał go Piotr, nic poza ciężkim, wysadzanym szlachetnymi kamieniami krzyżem na piersi arcybiskupa – panagią[2]. Teofan Prokopowicz był stary, ale należał do tego rodzaju ludzi, którzy mogliby służyć jeszcze wielu carom. Pokłonił się i podał mi papier. Wsunęłam go w rękaw sukni.
Arcybiskup się wyprostował.
– Caryco, składam w wasze ręce przyszłość Rosji. – Tętno mi przyspieszyło, gdy zatytułował mnie w ten sposób. Mienszykow też uniósł głowę, czujnie jak myśliwski pies łapiący trop. Zmrużył przy tym oczy.
– Idźcie do domu, Teofanie, i odpocznijcie. Poślę po was, gdy będę was potrzebować. A na razie pamiętajcie, że ostatnie słowa cara znamy tylko my troje – odpowiedziałam. – Mam nadzieję, że będziecie służyć mi przez wiele lat – dodałam. – Nadaję wam Order Świętego Andrzeja i przekazuję majątek pod Kijowem z dziesięcioma, nie, z dwudziestoma tysiącami dusz.
Pokłonił się zadowolony, a ja zaczęłam się szybko zastanawiać, kogo trzeba będzie skazać na zesłanie, żeby skonfiskować jego majątek i przekazać go Prokopowiczowi. W taki dzień jak ten fortuny rodzą się i giną. Skinęłam na służącego, który czekał przy drzwiach. Czy rozumiał nasze szepty? Miałam nadzieję, że nie.
– Każ zaprząc powóz dla Teofana Prokopowicza. I pomóż mu zejść na dół. – I szeptem dodałam: – Żeby nikt z nim nie rozmawiał, jasne?
Pokiwał głową, a długie rzęsy zatrzepotały nad różowymi policzkami. Przystojny był z niego młodzieniec. Jego twarz przypomniała mi nagle oblicze innego. Tego, którego uważałam za najpiękniejszego. Piotr brutalnie to zakończył. A potem rozkazał, by jego głowę, jego słodką głowę, ustawiono obok mojego łóżka w ciężkim szklanym słoju ze spirytusem. Jak jabłka zalane wódką na zimę. Szeroko otwarte oczy wpatrywały się we mnie smutno, po śmierci usta, kiedyś tak miękkie przy pocałunkach, skurczyły się pozbawione krwi, odsłaniając zęby i dziąsła. Gdy zobaczyłam ten słój po raz pierwszy i przerażona kazałam pokojowej go wynieść, Piotr zagroził mi klasztorem i chłostą. I na jakiś czas słój został.
Teofan Prokopowicz roześmiał się łagodnie, a jego twarz tak się pomarszczyła, że skóra wyglądała jak spieczona latem ziemia.
– Nie martwcie się, caryco. Chodź, chłopcze, podaj ramię staremu człowiekowi.
Wyszli we dwóch na korytarz. Jasne, wąsko skrojone, jedwabne spodnie podkreślały zarys umięśnionych nóg i pośladków służącego. Czy prawdą jest plotka, że Prokopowiczowi podobają się młodzi mężczyźni? Cóż – co kto lubi. Zasłoniłam swym ciałem widok na cesarskie łoże. Blade, wystraszone twarze obróciły się, by zajrzeć do komnaty: panowie i służba siedzieli tam niczym króliki w pułapce i wyciągali szyje, oczekując na swój los. Madame de la Tour, chuda francuska guwernantka mojej najmłodszej córki Natalii, przytulała ją mocno do siebie. Zmarszczyłam brwi. W antyszambrze było Natalii o wiele za zimno, a od wczorajszego popołudnia kasłała. Jej starsze siostry Elżbieta i Anna siedziały obok niej, jednak unikałam ich wzroku. Były za młode, jak mogłyby zrozumieć?
Nikt jeszcze nie wiedział, że to ja jestem tą osobą, której powinni się bać. Szukałam w tłumie młodego Pietruszki, wnuka Piotra, oraz książąt Dołgorukich, jego zwolenników, ale nigdzie ich nie było. Przygryzłam wargę. Czyżby zajmowali się knuciem planów przejęcia tronu? Powinnam zgarnąć ich jak najszybciej. Pstryknęłam palcami i stojący najbliżej wartownik zamienił się w słuch.
– Poślijcie po tajną radę: hrabiego Tołstoja, barona Ostermanna i Pawła Jagużyńskiego. Pospieszcie się, car chce ich widzieć – rozkazałam głośno, by mieć pewność, że moje ostatnie słowa słychać było przez całą długość korytarza.
Mienszykow wciągnął mnie z powrotem do sypialni, zamknął drzwi i prychnął z niedowierzaniem w reakcji na moją zuchwałość.
– Chodź – powiedziałam uprzejmie. – Przejdziemy obok, do małej biblioteki.
Mienszykow chwycił z krzesła swój haftowany surdut z zielonego brokatu, w którym trzymał straż przy łożu Piotra przez ostatnie dni i tygodnie. Dzięki jednej srebrnej nici wplecionej w materiał chłopska rodzina utrzymałaby się przez całe dwa lata. Pod ramię wcisnął sobie laskę z gałką z kości słoniowej. W ukrytych drzwiach do małej biblioteki Piotra odwróciłam się do medyków.
– Żaden z was nie może opuścić tej komnaty i nikogo nie wolno wam wzywać.
– Ale... – zaczął Blumentrost.
Uniosłam dłoń.
– Nie może się roznieść, że car odszedł. Jeszcze nie.
Piotr pochwaliłby mój ton.
– Jak rozkażecie. – Blumentrost się pokłonił.
– Dobrze. Zapłatę otrzymacie jeszcze dziś. To samo dotyczy waszych kolegów.
Mienszykow lekko się zachwiał. Ten niepewny krok to wynik zmęczenia czy strachu?
Ruszyłam przed nim do przytulnej małej biblioteki. Mienszykow wszedł za mną, ale najpierw złapał wysoką karafkę burgunda, którym się raz po raz częstował, oraz dwa kielichy z weneckiego szkła.
– W takim momencie nie można być ani trzeźwym, ani skąpym – stwierdził z krzywym uśmiechem, po czym zatrzasnął drzwi kopniakiem jak byle karczmarz. Ogień w kominku wygasł, ale wyłożone drewnem ściany zatrzymały jego ciepło. Kolorowe jedwabne dywany, które przywieźliśmy z wyprawy wojennej do Persji – dołączając do orszaku tuzin wozów z ładunkiem – przedstawiały wszelkie możliwe boskie stworzenia, rośliny i ptaki w ich pełnej krasie. Proste krzesła przy biurku, przy kominku i przy półkach zostały wykonane przez samego Piotra. Słyszałam czasami odgłosy toczenia i stukania w drewno nawet po północy. Stolarka przepędzała jego demony i podsuwała mu najlepsze pomysły, jak mawiał. Jego ministrowie niczego nie obawiali się tak bardzo, jak nocy, którą Piotr spędził na ciesiołce. Zasypiał, wykończony, na roboczej ławie. Tylko Mienszykow był wystarczająco silny, żeby zarzucić sobie cara na plecy i odnieść go do łóżka. Gdybym tam na niego nie czekała, Piotr skorzystałby z brzucha młodego szambelana jako poduszki. Zawsze potrzebował czuć dotyk czyjejś skóry, żeby powstrzymać wspomnienia.
Wysokie okna były przesłonięte przez podbite podszewką zasłony, które nabył jako młody człowiek podczas pobytu w Niderlandach, na długo przed wojną północną, trwającą dwie dekady walką o pokonanie Szwedów i przetrwanie. Półki uginały się pod ciężarem ksiąg, były to ponoć opisy podróży, morskich rejsów, wojen, żywoty władców oraz poradniki rządzenia i dzieła religijne. Co jakiś czas kartkował każdą z nich. Był to świat, w którym nie mogłam mu towarzyszyć. Zwoje papieru leżały na biurku albo w stosach w kątach biblioteki. Niektóre księgi były drukowane i oprawione w grubą świńską skórę, inne spisano odręcznie w klasztorach.
Na kominku stał model Natalii, fregaty Piotra, jego dumy, a powyżej wisiał portret mojego syna Piotra Piotrowicza. Namalowano go kilka miesięcy przed jego śmiercią, która rozdarła nasze serca. Unikałam tego pomieszczenia przez lata z powodu tego obrazu, był zbyt realistyczny: jakby w każdej chwili mój syn mógł rzucić ku mnie czerwoną skórzaną piłkę, którą trzymał w dłoniach. Jasne loki opadały na białą koronkową koszulę, a uśmiech ukazywał rządek ząbków. Oddałabym życie, by mieć go teraz przy sobie, by móc ogłosić go carem Wszechrusi. Wciąż byłby dzieckiem, oczywiście. Ale był synem z naszej krwi, mojej i Piotra. Dynastia. Czy nie tego pragnie każdy władca? A teraz zostały tylko córki i budzący lęk wnuk, mały Pietruszka.
Na myśl o nim aż zaparło mi dech w piersiach. Gdy się urodził, Piotr wziął go w ramiona i odwrócił się od jego nieszczęsnej matki. Biedna Szarlota. Przypominała szlachetnego, płochliwego konia i jak koń została sprzedana przez ojca do Rosji. Gdzie był teraz jej synek? W pałacu Dołgorukich? W koszarach? Tu za drzwiami? Pietruszka miał zaledwie dwanaście lat, a Piotr nie nadał mu nawet tytułu carewicza, mimo to bałam się go bardziej niż diabła.
– Dobrze zrobiłaś, wzywając radę i pozbywając się tego starego głupca Teofana – przyznał Mienszykow.
Odwróciłam się ku niemu.
– To my jesteśmy głupcami. Mam nadzieję, że dotrzyma słowa.
– A co ci obiecał? – zapytał zaskoczony Mienszykow.
– Właśnie! Słyszysz tylko te słowa, które padają, a przecież powiedziano o wiele więcej. – Chwyciłam go za kołnierz koszuli i syknęłam: – Płyniemy w jednej łodzi. Niech Bóg ma nad tobą litość za każdą sekundę, którą teraz marnujesz. Nie widziałam w antyszambrze ani Pietruszki, ani jego uroczych przyjaciół, a ty? Dlaczego prawowitego następcy władcy imperium rosyjskiego nie ma tutaj, przy łożu śmierci swojego dziadka, gdzie jego miejsce?
Mienszykow miał niepewną minę. Otarł sobie czoło.
– Bo jest z żołnierzami w carskich koszarach, którzy zaraz porwą go na ramiona i zaczną wiwatować na jego cześć, gdy tylko dowiedzą się, że car nie żyje. Co się wtedy stanie z nami? Czy Pietruszka zapomniał o ludziach, którzy podpisali wyrok na jego ojca, choćby krzyżykiem przy swoim imieniu, bo nie potrafią pisać?
Puściłam go. Mienszykow napełnił sobie ponownie kielich i pociągnął długi łyk wina. Silne, ozdobione ciężkimi pierścieniami palce drżały. Wrodzoną przebiegłość Mienszykowa przytępiło zmęczenie, lecz ja z nim jeszcze nie skończyłam.
– Według nich Syberia to będzie dla nas za mało. Dołgorucy rozsypią nasze prochy na wietrze. Tylko my wiemy, że car nie żyje – szepnęłam. – To daje nam czas.
Czas, który może nas uratować. Nie zdołamy długo utrzymać śmierci cara w tajemnicy, najwyżej do rana, gdy ołowiany świt wstanie nad miastem Piotra.
Mienszykow, człowiek, który wygrał tyle bitew i który niejeden raz wyratował swój kark z katowskiej pętli, wydawał się oszołomiony. Mój strach był zaraźliwy. Mienszykow siedział głęboko w jednym z foteli, które Piotr sprowadził z Wersalu, i wyciągnął daleko swe wciąż zgrabne nogi. Cud, że ten delikatny mebel był w stanie unieść jego ciężar! Wypił kilka łyków wina, a potem pokręcił kielichem z barwionego szkła na tle płomieni. Ogień podkreślił gładką, kolorową powierzchnię naczynia, sprawiając, że wyglądało jak napełnione krwią. Usiadłam naprzeciwko. To nie była pora na zabawy w picie.
Mienszykow uniósł żartobliwie kielich w moją stronę.
– Twoje zdrowie, Katarzyno Aleksiejewna. Warto było sprezentować was carowi, moja pani. Twoje zdrowie, moja największa strato. Twoje zdrowie, moja największa korzyści. – Nagle zaczął śmiać się tak gwałtownie, że peruka zsunęła mu się na oczy. Przypominało to wycie wilków zimą: wysoki, pełen pogardy dźwięk. Mienszykow ściągnął perukę i cisnął ją w kąt. Spokojnie przyjęłam tę bezczelność, choć Piotr kazałby go za to wybatożyć. Mienszykow cierpiał jak pies: umarł jego pan, który był też jego miłością. Co mu teraz pozostało? Cierpienie czyniło go nieprzewidywalnym. A ja desperacko go potrzebowałam. Jego, tajnej rady oraz wojska. Ostatnia wola cara tkwiła wsunięta w mój rękaw. Twarz Mienszykowa była czerwona i opuchnięta pod rozwichrzoną czupryną, jego włosy wciąż były koloru ciemnoblond. Przestał się śmiać i patrzył na mnie znad krawędzi kielicha niespokojnym wzrokiem.
– Oto i my. Cóż za niezwykłe miałaś życie, moja pani. Wyjaśnić je można jedynie wolą Boga.
Pokiwałam głową. To właśnie mówią o mnie na wszystkich dworach Europy. Moje pochodzenie to ciągle krążący dowcip, który rozbawia ambasadorów, wprawiając ich w dobry nastrój. Lecz dla Piotra wszystko to, czego pragnął w danej chwili, było zwyczajne, więc nic nie było niezwykłe.
Kielich wysunął się Mienszykowowi z palców, podbródek opadł na pierś, a wino się rozlało, pozostawiając dużą czerwoną plamę na białej koronkowej koszuli i błękitnej kamizelce. Wykończyły go ostatnie tygodnie, dni i godziny. Wkrótce zaczął chrapać i osunął się w fotelu bezwładny niczym szmaciana lalka. Mogłam pozwolić mu na moment odpoczynku, zanim przybędą Tołstoj i tajna rada. Wtedy zostanie odniesiony do swojego pałacu, by odespać kaca. Mienszykow posiadał już Order Świętego Andrzeja, a także o wiele więcej dusz i tytułów, niż mogłabym mu podarować. Nie byłam w stanie nic mu obiecać. Musiał zostać z własnej woli. „Nic nie łączy ludzi mocniej niż lęk o własne przetrwanie, Katarzyno” – jakbym słyszała głos Piotra.
Podeszłam do okna, które wychodziło na wewnętrzny dziedziniec. Złote ikonki przyszyte do rąbka mojej sukni pobrzękiwały przy każdym kroku. Gdy podczas naszej wizyty w Berlinie mała księżniczka pruska Wilhelmina zobaczyła, jak się ubieram, roześmiała się głośno:
– Imperatorowa Rosji wygląda jak żona grajka!
Odsunęłam ciężką zasłonę, która chroniła przed atramentowym chłodem zimowej nocy w Sankt Petersburgu. Nasze miasto, Piotrze, nasze marzenie! Prospekt Aleksandra Newskiego i Newę spowijała teraz ciemność, która ciebie już na zawsze objęła swoimi ramionami. Skrywała zapierającą dech w piersiach urodę tego, co stworzyłeś: mroźny zielonkawy odcień fal idealnie łączący się z tęczowymi barwami gładkich fasad obu pałaców i budynków, zupełną nowość dwadzieścia lat temu. Miasto, które wzniosłeś na mokradłach, potęgą swej niesamowitej woli i cierpieniem setek tysięcy swoich poddanych, i szlachty, i chłopów. Kości robotników przymusowych leżą pogrzebane w bagnistej ziemi niczym fundamenty. Mężczyźni, kobiety, dzieci, bezimienni i pozbawieni twarzy, któż pamięta o nich w obliczu takich wspaniałości? Jeśli Rosja cierpi na nadmiar czegokolwiek, to właśnie ludzkiego życia. Poranek wstanie mizerny i chłodny, ale później jasna, równa fasada pałacu odbije blady żar dnia. To ty zwabiłeś tutaj światło, Piotrze, to ty dałeś mu tu dom. Co się teraz stanie? Pomóż mi...
Światła świec poruszały się w oknach eleganckich wysokich domów, migotały w pokojach i korytarzach, jakby niesione ręką ducha. Na dziedzińcu w dole stał przygarbiony i wsparty o bagnet wartownik, gdy nagle ze stukotem podków i iskrami tryskającymi z twardych kocich łbów minął go pędem jeździec, który wypadł przez bramę. Zacisnęłam palce na zamku okna. Czy lekarze posłuchali mojego rozkazu? Czy też jeździec pognał, by potwierdzić to, co niewyobrażalne? Co mnie teraz czeka? Wolja – ogromna, bezgraniczna władza – czy też zesłanie i śmierć?
Zaschło mi w ustach ze strachu. Uczucie, które ściska żołądek w węzeł, wypływa zimnym i gorzkim potem i przewraca wnętrzności. Nie czułam go od chwili, gdy... Dość, nie wolno mi teraz myśleć o tych sprawach. Ja umiałam skupić się tylko na jednej rzeczy, choć Piotr żonglował pomysłami i planami jak akrobata.
Mienszykow mamrotał coś przez sen. Żeby tak Tołstoj i tajna rada wreszcie nadeszli! Całe miasto jakby zamarło w oczekiwaniu. Obgryzałam paznokcie, aż poczułam smak krwi.
Usiadłam z powrotem blisko ognia i zsunęłam pantofle, sztywne od haftów i szlachetnych kamieni. Ciepło kominka sprawiło, że poczułam dreszcz na skórze. Luty był jednym z najzimniejszych miesięcy w Sankt Petersburgu. Może powinnam kazać przynieść sobie grzańca i obwarzanki zamiast burgunda? To zawsze szybko stawiało mnie na nogi. Czy Piotrowi w komnacie obok było dość ciepło? Nie znosił chłodu i zawsze marzł na polu bitwy. Nie ma nic mroźniejszego niż poranek po bitwie, czy to przegranej, czy zwycięskiej. Mogłam go ogrzać tylko nocą, kiedy szukał schronienia w zagłębieniach mego ciała.
Ludzie, którzy śpią, wyglądają albo śmiesznie, albo wzruszająco. Mienszykow chrapiący z otwartymi ustami był tym drugim przypadkiem. Wysunęłam testament Piotra z rękawa i położyłam go sobie na udach, tak blisko ognia. Litery rozmywały się przez napływające mi do oczu łzy: prawdziwe i szczere, pomimo uczucia ulgi. Przede mną jeszcze długi dzień i jeszcze dłuższe tygodnie, i będę musiała uronić jeszcze wiele łez. Lud i dwór chcą zobaczyć rozpaczającą wdowę z potarganymi włosami, rozdrapanymi policzkami, z łamiącym się głosem i opuchniętymi oczami. Jedynie pokaz miłości i rozpaczy z mojej strony mógł uczynić coś niewyobrażalnego akceptowalnym, moje łzy były potężniejsze niż jakiekolwiek związki krwi. Mogłam więc równie dobrze zacząć płakać już teraz. Nietrudno było wywołać łzy: za kilka godzin albo będę martwa, czy też będę tego pragnąć, albo zostanę najpotężniejszą kobietą Wszechrusi.
1
MOJE ŻYCIE ZACZĘŁO SIĘ od zbrodni. Oczywiście nie mam na myśli chwili swoich narodzin ani lat dziecięcych. O życiu chłopa pańszczyźnianego, duszy, lepiej nie wiedzieć nic, niż wiedzieć tylko trochę. My, Nemcy, niemieckie dusze stanowiące własność cerkwi rosyjskiej, byliśmy udręczeni ponad wszelkie wyobrażenie. Zapomniane przez Boga miejsce, gdzie dorastałam, zgubiło się dziś gdzieś pośród bezkresów Inflant: wioska i kraj, które już nie istnieją. Czy tamtejsze nędzne chaty jeszcze stoją? Nie wiem i nie dbam o to. Jednak gdy byłam młoda, owe izby[3], które układały się wzdłuż czerwonej wiejskiej drogi jak paciorki mniszego różańca, były całym moim światem. Te chaty, a także cały świat, nazywaliśmy tym samym słowem: mir. Nasza wioska wyglądała dokładnie tak samo jak inne wioski w szwedzkiej części Inflant, jednego z nadbałtyckich terytoriów pod rządami Sztokholmu, gdzie w tamtych czasach Polacy, Łotysze, Rosjanie, Szwedzi i Niemcy żyli razem, mniej lub bardziej pokojowo.
Przez cały rok droga przez wieś podtrzymywała nasze życie niczym pas luźny sarafan[4]. Po wiosennych roztopach albo podczas pierwszych ulew jesienią brodziliśmy po kolana w błocie o barwie wołowej krwi z izby na pola i w dół do Dźwiny. Latem ziemia zmieniała się w chmury czerwonego pyłu, który wżerał się w popękaną skórę naszych pięt. A zimą przy każdym kroku zapadaliśmy się po uda w śniegu albo sunęliśmy do domu po lodzie gładkim jak lustro. Po drogach błąkały się kury i świnie, z piórami i szczeciną oblepionymi brudem. Dzieci z matowymi, zawszonymi włosami bawiły się, dopóki nie dorosły do pracy, wtedy chłopcy stawali na polach i przeganiali za pomocą grzechotek, kamieni i kijów dzikie ptaki, a dziewczęta pracowały przy klasztornych krosnach, wyrabiając swymi delikatnymi palcami najcieńsze tkaniny. Ja sama pomagałam w kuchniach, odkąd skończyłam dziewięć lat. Od czasu do czasu przez wioskę przetaczał się załadowany wóz, do którego zaprzężone były konie o długich grzywach i ciężkich kopytach. Zostawiał towary w klasztorze i zabierał inne, przeznaczone na targ. Poza tym działo się niewiele.
Pewnego kwietniowego dnia, tuż przed Wielkanocą – w roku 1698 według nowego kalendarza, który car narzucił swoim poddanym – szłam tą drogą z moją młodszą siostrą Krystyną w kierunku pól nad rzeką. Czyste powietrze pachniało największym cudem naszej nadbałtyckiej krainy. To była ottiepiel, czyli odwilż. Krystyna tańczyła: wirowała po kole, klaszcząc, jej ulga, że oto następuje koniec zimowych ciemności i chłodu, była niemal namacalna. Próbowałam niezręcznie do niej dołączyć – nie upuszczając stosu prania, które niosłam – ale mi umknęła.
Przez całą zimę życie w mirze zamierało, było niczym płytki oddech niedźwiedzia, który aż do wiosny zużywa zapasy tłuszczu zgromadzone pod futrem. Podczas tej długiej pory roku ołowiane światło zasnuwało mgłą nasze umysły; zapadliśmy w pełen apatii mrok, przesycony kwasem. Nikogo nie było stać na wódkę, ale gorzkawy, drożdżowy napój na starym chlebie był równie upajający. Żywiliśmy się ziarnem – owsem, żytem, jęczmieniem, pszenicą i orkiszem, z których piekliśmy przaśne placki albo pasztety w świąteczne dni, gdy wałkowaliśmy je coraz cieniej, a potem napełnialiśmy marynowanymi warzywami i grzybami. Gotowaną kaszę słodziliśmy miodem i suszonymi jagodami albo doprawialiśmy skwarkami i kapustą. Jesienią przygotowywaliśmy ogromne ilości kapusty, krojąc ją, soląc i ugniatając, a potem jedliśmy ją codziennie. Każdej zimy myślałam, że zwymiotuję, jeśli jeszcze raz będę musiała zjeść kiszoną kapustę, ale zawdzięczaliśmy jej życie. Pomagała nam znieść ziąb, przy którym ślina zamarza w gardle, zanim człowiek zdąży ją odcharknąć.
Gdy śnieg i mróz stawały się nie do wytrzymania, zaczynały powoli zanikać. Najpierw robiło się trochę dłużej jasno albo gałązki prostowały się pod lżejszą warstwą śniegu. A potem w nocy budził nas ogłuszający huk kry pękającej na Dźwinie: woda tryskała, wolna i dzika, porywając z nurtem olbrzymie kawały lodu. Nic nie mogło oprzeć się jej potędze, nawet najmniejsze strumyki wzbierały i występowały z brzegów, a silne, łuskowate ryby Dźwiny same wskakiwały do naszych sieci. Po krótkiej pachnącej wiośnie następowały gorączkowe miesiące lata i nasz świat był pijany płodnością i wigorem. Listowie na drzewach było gęste i soczyste; motyle zataczały się w powietrzu; oszołomione pszczoły miały odnóża ciężkie od pyłku, ale zbyt się spieszyły, by pozostać na jednym kwiatku. Nikt nie spał podczas białych nocy; nawet ptaki śpiewały cały czas, nie chcąc tracić ani chwili zabawy.
– Myślisz, że na rzece wciąż jest lód, Marto? – zapytała zaniepokojona Krystyna, zwracając się do mnie imieniem, pod którym mnie wtedy znano. Ile razy zdążyła już o to zapytać, odkąd wyszłyśmy z domu? Następnego dnia miał się odbyć wiosenny targ i tak jak ona pragnęłam zeskrobać z siebie odór dymu, jedzenia i ponurych zimowych miesięcy, wyczekując najjaśniejszego wydarzenia roku. Będą wspaniałe widoki, pyszne jedzenie – na coś na pewno będzie nas stać – i zjadą się wszyscy mieszkańcy okolicznego miru, a może też jakiś nieznajomy przystojniak – taka myśl z pewnością nie była obca Krystynie.
– Ścigamy się? – zapytała ze śmiechem. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, już pobiegła, ale ruszyłam za nią i dogoniłam tuż przed tym, jak się potknęła i zachwiała. Krzyknęła i wskoczyła na mnie niczym chłopak ujeżdżający na targu byka i zaczęła okładać pięściami. Straciłam równowagę i obie przewróciłyśmy się na brzeg, na którym kwitły już pierwiosnki i gęsiówka. Ostre źdźbła młodej trawy łaskotały mnie w nagie ramiona i nogi, gdy próbowałam wstać. Och, cudownie: ubrania rozsypały się po zakurzonej drodze. Teraz to naprawdę nadawały się już tylko do prania. Przynajmniej mogłyśmy to zrobić w rzece; jeszcze parę tygodni temu musiałam rozbijać pałką lód w korycie za izbą i odsuwać bryły lodu, gdy tarłam odzież. Dłonie zrobiły mi się sine od zimna, a odmrożenia są bolesne i wolno się goją.
– Chodź, pomogę ci – powiedziała Krystyna, zerkając do tyłu na wieś. Nie widać nas było z izby.
– Nie musisz mi pomagać – odpowiedziałam, choć ubrania ciążyły mi na ramieniu.
– Nie wygłupiaj się. Im szybciej wszystko upierzemy, tym wcześniej będziemy się mogły wykąpać.
Siostra zabrała połowę prania z mego ramienia. Zwykle nie dzieliłyśmy się obowiązkami, bo Krystyna była córką Tani, żony mojego ojca. Ja urodziłam się dziewięć miesięcy po letnim przesileniu dziewczynie z sąsiedniej wsi. Ojciec był już zaręczony z Tanią, gdy moja matka zaszła w ciążę i nie zmuszono go, by się z nią ożenił. O takich sprawach decydowali ostatecznie mnisi, a oni oczywiście woleli ożenić mojego ojca z jedną ze swoich dziewcząt. Gdy moja matka umarła podczas porodu, Tania mnie przyjęła. Nie miała wyboru: rodzina mojej matki stanęła w progu izby i podała jej tobołek z noworodkiem. Zostawiliby mnie na skraju lasu na pastwę wilków, gdyby odmówiła. Tania tak naprawdę nie traktowała mnie jakoś bardzo źle. Wszyscy musieliśmy ciężko pracować, a ja dostawałam swoją część jedzenia. Ale często była wredna, ciągnęła mnie za włosy i szczypała w ramię za najdrobniejsze przewinienie.
– Masz w sobie złą krew. Twoja matka rozkładała nogi przed każdym. Kto wie, czyja naprawdę jesteś? – mówiła, gdy była w złym humorze. – Spójrz na siebie. Te zielone, skośne oczy i włosy czarne niczym skrzydło kruka. Lepiej uważaj!
Gdy ojciec ją słyszał, nic nie mówił, tylko wyglądał na jeszcze smutniejszego niż zwykle. Przygarbił się od pracy na klasztornych polach. Śmiał się bezzębnie tylko wtedy, gdy wypił kilka kubków kwasu, który budził w jego zapadniętych oczach przygaszone światło.
Zanim wróciłyśmy, Krystyna wzięła mnie pod ramię i obróciła w stronę słońca.
– Raz, dwa, trzy, kto dłużej wytrzyma, patrząc na słońce? – rzuciła bez tchu. – Dalej, nawet jeśli wypali ci powieki! Między mroczkami, które zatańczą ci przed oczami, ujrzysz mężczyznę, za którego wyjdziesz za mąż!
Jakże mocno pragnęłyśmy go wtedy poznać: o północy zapaliłyśmy trzy cenne świece wokół miski z wodą i otoczyłyśmy je kręgiem z węgli. Patrzyłyśmy i patrzyłyśmy, lecz powierzchnia wody nigdy nie odbijała innych twarzy poza naszymi. W każde letnie przesilenie zrywałyśmy siedem rodzajów dzikich kwiatów i wsuwałyśmy bukiety pod poduszki, by zwabić naszych przyszłych mężów do naszych snów. Czułam ciepło popołudniowego słońca na twarzy i widziałam wirujące plamki pod powiekami. Pocałowałam Krystynę w policzek.
– Chodźmy – powiedziałam, tęskniąc do ciepłych skał na brzegu. – Chcę wyschnąć, jak już się wykąpiemy.
Wśród zgiętych wpół chłopów na polu zauważyłam ojca. Tylko część ziemi uprawiano wiosną, na pierwsze zbiory. Latem na drugiej części sadzono rzepę, buraki i kapustę, wszystko to, co można zbierać nawet zimą, gdy zamarza ziemia. Ostatnia część ziemi leżała odłogiem aż do następnego roku, kiedy zasiewy zmieniano. Czas na przygotowanie zapasów na resztę roku był krótki i kilka zmarnowanych dni mogło oznaczać potem głód. W sierpniu mój ociec spędzał na polu nawet osiemnaście godzin dziennie. Nie, nie kochaliśmy ziemi, która nas karmiła: była bezlitosną panią, karzącą nas za najmniejszy błąd. Sześć dni tygodnia należało do klasztoru, siódmy do nas. Lecz obowiązki wobec Boga też nie pozwalały nam, duszom, wtedy odpocząć. Mnisi w długich ciemnych habitach chodzili tam i z powrotem między robotnikami, bacznie pilnując klasztornej własności: zarówno ziemi, jak i pracujących na niej ludzi.
– Jak myślisz, co taki mnich ma pod habitem? – zapytała Krystyna z szelmowskim błyskiem w oku.
Wzruszyłam ramionami.
– Niewiele, w przeciwnym razie widać by było przez materiał.
– Szczególnie na twój widok – odpowiedziała.
Jej uwaga przypomniała mi obraźliwe słowa Tani.
– Co masz na myśli? – zapytałam krótko.
– Czy ty nie jesteś ode mnie starsza, Marto!? – zawołała. – Nie mów, że nie zauważyłaś, jak mężczyźni na ciebie patrzą. Wszyscy będą chcieli tańczyć z tobą na targu i nikt nie zwróci na mnie uwagi.
– Bzdura! Wyglądasz jak anioł. Jak anioł, który koniecznie powinien się wykąpać. Chodź!
Nad rzeką odnalazłyśmy płyciznę, którą odkryłyśmy w zeszłym roku. Wąska ścieżka wiła się w dół przez brzozowy zagajnik i niskie zarośla. Na gałązkach pojawiły się już pąki, wkrótce zakwitną tu kosaćce i przytulie. Nad wodą podzieliłam pranie, odkładając wszystkie dobre męskie lniane koszule i spodnie na jedną stronę, a sarafany i lniane tuniki, które kobiety nosiły od święta, na drugą. Spędziłyśmy wiele długich zimowych wieczorów na haftowaniu barwnych motywów kwiatowych na szerokich kołnierzach. Może uda się jutro na targu wymienić wyrzeźbione przez ojca wyroby – małe fajki, miski, łyżki i kubki – na nowe nici. Związałam włosy w luźny węzeł, żeby nie wpadały do brudnej piany, i owinęłam głowę wypłowiałą chustką dla ochrony przed słońcem. A potem związałam szeroką spódnicę sarafanu w kolanach, choć materiał miał podszewkę i podbitkę dla ochrony przed chłodem, i ściągnęłam długie tasiemki wszyte w szwy rękawów, ściskając materiał w niezliczoną liczbę fałd. Z daleka musiałam wyglądać jak chmura na długich, gołych nogach.
– Zaczynamy.
Sięgnęłam po pierwszą sztukę odzieży, a Krystyna podała mi kosztowne mydło. Zanurzyłam tarkę w przejrzystej wodzie i z wysiłkiem tarłam mydłem po jej ostrych żebrach, aż pokryła się grubą śliską warstwą. Wytwarzanie mydła to ciężka praca. Boli potem całe ciało. Zwykle Tania kazała mi to robić jesienią, gdy mnisi zarzynali zwierzęta, by marynować, wędzić i solić mięso na zimowe zapasy i mieli na zbyciu kości, albo na wiosnę, gdy używało się popiołów zgromadzonych przez zimę. Wszystkie kobiety pomagały mieszać deszczówkę i popiół z tłuszczem i zmielonymi kośćmi, by powstał żrący ług, który gotowało się godzinami w wielkich kotłach. Szara, oślizgła breja z wielkimi, gorącymi bąblami, które wybuchały na powierzchni z głośnym trzaskiem, gęstniała powoli z godziny na godzinę. Musiałyśmy mieszać ją nieustannie, aż miałyśmy wrażenie, że ramiona nam zaraz odpadną. Wieczorem wlewałyśmy płynne mydło do drewnianych form. Jeśli mogłyśmy sobie pozwolić na sól, by ją dodać, powstawały porządne kawałki mydła. Lecz zazwyczaj sól potrzebna była dla zwierząt albo do marynowania mięsa i kapusty na zimę, więc nasze mydło było raczej breją, którą dodawało się do wody do prania.
Rzeka lśniła, a my z Krystyną szybko pracowałyśmy: perspektywa kąpieli sprawiała, że sprawnie moczyłyśmy ubrania w wodzie, mocno je tarłyśmy i obijałyśmy o płaskie kamienie.
– Wyobraź sobie, że to opat – podpuściłam Krystynę, żeby uderzała mocniej. Odrzuciła głowę do tyłu i się roześmiała, a jej związane w węzeł jasne włosy się rozsypały. Wyżęłyśmy ubrania i rozwiesiłyśmy je do wyschnięcia na niskich gałęziach wzdłuż brzegu.
– Gotowa? Raz, dwa, trzy! – zawołała, gdy ja jeszcze strzepywałam i wygładzałam ostatnią koszulę.
Rozsupłała pasek, w biegu ściągnęła przez głowę prosty sarafan razem ze skromną tuniką i stanęła naga w wiosennym słońcu. Jakże była ode mnie inna. Skóra Krystyny była jasna jak śmietana, ciało szczupłe, z wąskimi biodrami i wysoko umieszczonymi drobnymi piersiami, które przypominały pąki i idealnie zmieściłyby się w jej dłoni. Brodawki wyglądały jak malutkie maliny. Już mogłaby urodzić dziecko, zaczęła krwawić w zeszłym roku. Ja natomiast – cóż, Tania zapewne miała rację, twierdząc, że wyglądam jak moja matka. Włosy miałam gęste i czarne, a skórę barwy dzikiego miodu – albo zasuszonych glutów, jak zwykła mawiać Tania. Moje biodra były szerokie, nogi długie i silne, a piersi duże i twarde.
Krystyna pluskała się w płytkim nurcie tuż przy brzegu. Jej głowa pojawiała się i znikała między skałami, pośród których zgromadziła się woda. Piasek na dnie rzeki połyskiwał bielą między jej stopami, kiedy stanęła.
– Chodź, na co czekasz? – Roześmiała się, a potem zanurkowała głową i pozwoliła, by prąd porwał ją na głębokości. Rozebrałam się najszybciej, jak mogłam, rozpuściłam włosy i popędziłam za nią. Rozpryskiwałyśmy wodę, zanurzałyśmy się i – coś rozkosznie zabronionego! – szorowałyśmy się drogocennym mydłem. Otwierałam oczy pod wodą, łapałam wodne ślimaki, urwałam ostrą trzcinę z brzegu, by spróbować upolować węgorza, i szczypałam Krystynę za palce stóp, udając, że jestem rybą – wszystko, byle pośmiać się po ponurych zimowych miesiącach!
Woda wciąż była lodowata. Ja wyszłam pierwsza i natychmiast dostałam gęsiej skórki. Potrząsnęłam głową, a krople wody z włosów zamigotały w słońcu, zanim zwinęłam je w węzeł.
– Lepsze niż bania – zachichotała Krystyna, wciąż unosząc się na płyciźnie. – Tutaj przynajmniej nikt nie chłoszcze nas witkami, aż wszystko boli i niemalże krwawi.
– Och, mogę się tym zająć – odpowiedziałam, urywając gałąź krzewu. Krystyna pisnęła i zanurzyła się pod wodę. I wtedy dotarły do nas te dźwięki: rżenie koni, kamienie zgrzytające pod kołami wozu, męskie głosy.
– Zostań w wodzie – przykazałam Krystynie, a sama spojrzałam na drogę. Trzech jeźdźców otaczało wóz okryty jasnym płótnem. Woźnica ściągnął lejce, by zatrzymać konie. Mimo dzielącej nas odległości poczułam, że mi się przygląda, i pożałowałam, że nie zdążyłam sięgnąć po swój sarafan.
– Kto to? – szepnęła Krystyna, pływając w wodzie tam i z powrotem.
– Ćśśś! Nie wiem. Zostań tam!
Zaniepokojona zauważyłam, że woźnica zsiada z wozu i rzuca lejce jednemu z towarzyszy. Doliczyłam się trzech uzbrojonych ludzi, kiedy on ruszył wąską ścieżką do brzegu w naszym kierunku. Podbiegłam do krzewu, gdzie suszył się mój czysty sarafan. Wciąż był wilgotny, ale i tak go włożyłam. Ledwo zdołałam zasłonić nim uda, gdy mężczyzna pojawił się tuż przede mną.
Musiał być w tym samym wieku co mój ojciec, ale z pewnością nigdy tak ciężko nie pracował. Przy długim rosyjskim płaszczu miał ciemny futrzany kołnierz, a jego spodnie uszyte były z miękkiej skóry i przytrzymywał je bogato haftowany pas. Wysokie buty były brudne i ubłocone. Osłoniłam oczy dłonią. Pot lśnił na jego czole, choć jego twarz osłaniała płaska czapa z bobrowego futra. Miał długą brodę, tak nosili się w tamtych czasach wszyscy Rosjanie. Obrzucił mnie wzrokiem od góry do dołu, a potem zdjął rękawiczki. Na krótkich i grubych palcach miał kilka pierścieni z kolorowymi kamieniami. Nigdy czegoś takiego nie widziałam, nawet opat nie nosił tak dużo biżuterii. Cofnęłam się o krok. Ku memu przerażeniu ruszył ku mnie.
– Czy możesz mi wskazać drogę do klasztoru, dziewczyno? – zapytał szorstkim niemieckim.
Miał wszystkie zęby, ale jego dziąsła były ciemnoczerwone od żucia tytoniu i cuchnął potem po długiej jeździe. Jednak niegrzecznie byłoby się skrzywić i urazić nieznajomego podróżnego, więc stałam tam tylko jak kołek, a on cały czas mi się przyglądał. Czułam, że moje piersi zaznaczają się pod cienkim, mokrym płótnem. Gdy włosy zaczęły wysuwać mi się z węzła, instynktownie sięgnęłam, by je poprawić, a wtedy suknia osunęła się, odsłaniając moje ramię.
Mężczyzna przesunął językiem po wargach, co przywiodło mi na myśl węża, którego razem z moim bratem Fiodorem zauważyliśmy zeszłego lata w chwastach na grządce z warzywami. Był bladozielony i widzieliśmy, jak jego wnętrzności lśnią ciemno pod napiętą skórą. Pełznął ku nam, z początku powoli. Fiodor, choć był mniejszy, zasłonił mnie sobą. Gad wyglądał na jadowitego, jednak mój brat pochylił się i podniósł ciężki kamień. W chwili, gdy wąż rzucił się do przodu z rozwartymi szczękami, Fiodor zmiażdżył mu głowę. Truchło węża poruszało się jeszcze przez jakiś czas, skręcając się i wijąc.
Gdy mężczyzna podszedł kolejny krok bliżej, Krystyna krzyknęła od strony wody:
– Marto, uważaj!
Odwrócił głowę, a ja pochyliłam się, by podnieść omszały kamień. Może i byłam dziewicą, ale doskonale wiedziałam, czego chce. Mieliśmy przecież z tyłu na podwórzu koguta i kury, a mój ojciec musiał przytrzymywać klacze dla ogierów w klasztornych stajniach. Poza tym w izbach, gdzie całe rodziny spały razem na zapiecku, gdzie łączyły się ciała i oddechy, nie było miejsca na intymność. Wiedziałam, czego on chce, i nie miałam zamiaru mu tego dać.
– Klasztor jest tam dalej, prosto tą drogą. Dotrzecie tam prędko, jeśli się pospieszycie! – powiedziałam grzecznie, choć zdradzał mnie drżący głos.
Mężczyzna nie odpowiedział, tylko zbliżył się o kolejny krok.
– Twoje oczy mają taki sam kolor jak rzeka. Co jeszcze można w tobie odkryć? – zapytał.
Dzielił nas od siebie zaledwie oddech.
Wyprostowałam się i syknęłam:
– Jeśli podejdziesz jeszcze bliżej, roztrzaskam ci czaszkę i ugotuję pasztet z twojego mózgu. Wracaj do swojego wozu i jedź do tych przeklętych mnichów. – Groźnym gestem zważyłam kamień w dłoni. Kątem oka widziałam, że trzech jego towarzyszy zsiada z koni, przeciąga kończyny po długiej jeździe i pozwala koniom się popaść. Przygryzłam wargę. Jeden czerep roztrzaskam, ale nie mamy szans z czterema mężczyznami. Serce waliło mi w piersi, gdy starałam się nie ulec przerażeniu z powodu tego, co może się wydarzyć. Pierwszy z pozostałych mężczyzn chyba zamierzał ruszyć ścieżką. Nieznajomy uśmiechnął się pod nosem, pewien łatwego zwycięstwa. Krystyna szlochała w wodzie, a ten dźwięk wywołał we mnie wściekłość: gniew połączony z siłą i odwagą.
– Wynoś się stąd, Rosjaninie! – prychnęłam na niego, a on się zawahał. A potem nagle uniósł dłoń, powstrzymując drugiego mężczyznę. I uśmiechnął się do mnie krzywo.
– Na Boga, dziewczyno, rozbawiasz mnie. Jeszcze się zobaczymy, a wtedy będziesz dla mnie milsza.
Wyciągnął dłoń, jakby chciał dotknąć moich włosów. Krystyna krzyknęła. Ja splunęłam mu pod stopy. Jego oblicze przybrało twardy wyraz.
– Poczekaj – zagroził. – Marta, tak? Tak cię nazwała ta mała kokietka w wodzie?
Oniemiałam ze strachu, gdy się odwrócił i ruszył w górę brzegu. Dopiero gdy popędził konie, strzelając z bata, a tętent podków i turkot kół ucichły, zaczerpnęłam tchu i wypuściłam kamień z lepkich, mokrych od potu palców. Nogi się pode mną ugięły i roztrzęsiona osunęłam się na szorstki, szary piach. Krystyna wyszła z wody; objęła mnie ramionami i mocno się do siebie przytuliłyśmy, aż trzęsłam się już tylko z zimna, a nie ze strachu. Krystyna gładziła mnie po włosach i szepnęła:
– Jesteś taka dzielna, Marto. Nigdy nie odważyłabym się grozić mu takim małym głupim kamykiem.
Spojrzałam na kamień u moich stóp. Rzeczywiście wyglądał na mały i głupi.
– Myślisz, że jeszcze go spotkamy? – zapytała, gdy ja się podnosiłam. Zatroskana przygryzłam wargę. Zapytał mnie o drogę do klasztoru, do którego wszyscy należeliśmy: nasza izba, nasza ziemia, suknia na moim grzbiecie, my sami. Odpędziłam od siebie tę myśl.
– Bzdura – powiedziałam, mając nadzieję, że w moim głosie zabrzmi pewność, której mi brakowało. – Nigdy już tego tłuściocha nie ujrzymy. Oby spadł z wozu i skręcił sobie kark.
Spróbowałam się roześmiać, ale nie mogłam. Krystyna też nie wyglądała na przekonaną. Chmury zasłoniły słońce, nadając przedwcześnie światłu odcień wieczornego błękitu. Drżałam w mokrej sukni, która znowu była brudna. Kłopot – będę ją musiała uprać jutro, z samego rana przed targiem. Otrzepałam sobie piach i kamyczki z kolan.
– Chodźmy.
W milczeniu ubrałyśmy się i zebrałyśmy wciąż wilgotne pranie, by rozwiesić je nad piecem w domu. Przez to powietrze w chacie będzie jeszcze bardziej wilgotne i pogorszy kaszel Fiodora.
– Nikomu o tym nie powiemy, dobrze? – zasugerowałam Krystynie, licząc na to, że sama przed sobą będę mogła udawać, że do spotkania nad rzeką nigdy nie doszło. Jednak w głębi serca czułam, że to nie koniec. Nic na tym świecie nie dzieje się bez powodu. Tego popołudnia moje życie zmieniło swój bieg jak wiatrowskaz na dachu klasztoru, który obraca się przy pierwszym podmuchu nagłej burzy.
2
W NOCY PRZED TARGIEM padał deszcz. Mnisi nie zmuszali Nemców takich jak ja, żeby chodzili do kościoła w niedzielę, jak inni chłopi. Ochrzczono mnie w obrządku katolickim, ale dla mnie wiara ograniczała się do mamrotania modlitw i nieustannego czynienia znaku krzyża trzema palcami. W dniu naszej śmierci miało to – przynajmniej na to liczyliśmy – zapewnić nam wejście do nieba, gdzie będziemy wolni.
Kiedy szliśmy drogą na targowisko przy klasztorze, nasze stopy tonęły w ciepłym błocie. Każdemu krokowi towarzyszyło miękkie cmoknięcie. Zrobione z drewna i łyka łapcie nieśliśmy w rękach, żeby się nie zniszczyły. Moja młodsza siostra Greta, która miała dopiero cztery lata, z trudem za nami dreptała, więc wzięłam ją za rękę i zwolniłam, żeby nadążała. Ranek był mokry, ale popołudnie słoneczne. Niebo było ogromne i niebieskie. Na wiejskiej łące mężczyźni wyrównywali grunt na wieczorne tańce, a kobiety rozwieszały sznury pomiędzy wysokimi brzozami, żeby dzieci mogły się na nich pohuśtać. Inni gromadzili się w grupki, odziani w długie, kolorowe szaty, śmiali się i rozmawiali, śpiewali i klaskali. Na placu już panowały gwar i ożywienie, bo na targ zjechali się ludzie z całej prowincji.
Przy pierwszym namiocie, który mijałam, przywiązano do pala niedźwiedzia. Miał brudne i zmierzwione futro, spiłowano mu zęby i obcięto pazury. Mimo to trzymano go z dala od innych zwierząt. Drzemała w nim dzika i nieposkromiona natura, której nie mogły okiełznać żadne więzy. Zimą wędrowni kupcy, którzy trzymali te bestie, często zamarzali na śmierć na poboczu drogi, a wtedy niedźwiedzie wyrywały łańcuchy z ich dłoni i głód wiódł ich do najbliższych chat i gospodarstw. Ominęłyśmy więc pana Misia szerokim łukiem, gdy daremnie próbował naostrzyć swe pazury o pal. Greta rozejrzała się za matką, lecz Tania stała przy jakimś kramie i oglądała naszyjniki i bransolety. Dziewczynka przyłożyła palec do ust i z wielką ciekawością uniosła kolorową i wielokrotnie łataną płachtę jednego z namiotów.
– Greto! – Już miałam ją zrugać, gdy gwałtownie wciągnęła powietrze i cofnęła się przerażona. Zajęłam jej miejsce i zajrzałam do środka. Pośrodku namiotu uwiązana była przerażająca istota o dwóch głowach, czterech ramionach i dwóch nogach. Stłumiłam krzyk, gdy jedna z głów odwróciła się, by na nas spojrzeć, podczas gdy druga zwisała bezwładnie na bok. Ślina ciekła z obwisłych warg tej głowy, natomiast na twarzy drugiej, nieco skrzywionej i smutnej, pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Jedna z rąk poruszyła się, palce wysunęły ku mnie. Policzyłam je, było ich sześć! Cofnęłam się. To było makabryczne, ale nie mogłam oderwać oczu. Greta z powrotem wcisnęła się obok mnie. W tym momencie rozległ się jakiś głos:
– Aha, młode panie już są ciekawe mojego Namiotu Dziwów?
Przestraszyłyśmy się obie tak, że mało nie wpadłyśmy do środka namiotu. Mężczyzna za nami trzymał karła na krótkim łańcuchu owiniętym wokół szyi. Po jego drugiej stronie stała dziewczyna w sukni z zielonych i niebieskich łat przepasanej sznurem. Na włosy miała zarzuconą podartą rybacką sieć. Nie widziałam dotąd umalowanej kobiety, więc jej widok mnie przeraził. Jej twarz wyglądała, jakby ją wciśnięto w mąkę, na policzkach miała wymalowane dwie jaskrawoczerwone plamy, a oczy i brwi podkreślone kawałkiem węgla.
Mężczyzna się ukłonił.
– Jestem mistrz Lampert. Przywiozłem do waszej nędznej wioski dziwy z całego świata.
Zmarszczyłam brwi – tylko nam wolno było źle mówić o mirze, a nie jakiemuś przypadkowemu obcemu! Mistrz Lampert kopnął karła w bok, na co ten wykonał salto i dzwoneczki i monety przyszyte do jego kurtki zabrzęczały wesoło.
– Nikt nie ma takich karłów, syren i przerażających stworów jak ja! Przyjdźcie dziś wieczór na moje przedstawienie, drogie panie!
Panie? Zachichotałyśmy obie z Gretą. Nikt nas tak nigdy nie nazywał. Mistrz Lampert zignorował nasze rozbawienie i mówił dalej:
– Planujemy konkurs, rzucanie zgniłymi owocami w mojego dziwoląga. Wygrywa ten, kto trafi prosto w twarz.
Wskazał na nieszczęsną istotę pośrodku namiotu. Nieśmiało znów na nią spojrzałam. Obie głowy zwisały, a ramiona dyndały bezużytecznie. „Syrena” – cokolwiek to miało oznaczać – uśmiechnęła się do mnie, ukazując czarne dziury między zębami. Dobry Boże, jak ja się ucieszyłam, gdy w tym momencie wściekła Tania wyciągnęła mnie i Gretę na zewnątrz.
– Co ty wyprawiasz? Mitrężysz czas z włóczęgami? Czujesz się jedną z nich? – warknęła na mnie. – Idziemy. Oglądamy z Krystyną połykacza ognia.
Pomimo szorstkiego tonu wcisnęła mi do ręki kilka prażonych orzechów w miodzie. Bóg jeden wie, jak udało jej się ukryć pieniądze przed ojcem, który poczułby się okradziony z napitku albo prymki tytoniu do żucia. To naprawdę było prawdziwe święto.
Trupa muzykantów szła ku nam błotnistą ścieżką między namiotami i straganami, a wesołe dźwięki bębnów, fletów i dzwonków szczęśliwie zagłuszyły łajania Tani. Podałam parę orzechów Grecie i ruszyłam za Tanią i Krystyną do straganów połykaczy ognia, kuglarzy i magika, który właśnie wyciągał czerwoną piłkę z brudnego ucha jakiegoś chłopa. Tłum wiwatował i klaskał jak oszalały. Kolejni chętni przepychali się, by im też wyczarowano piłkę z ucha.
Krystyna wskazała połykacza ognia.
– Widziałaś te mięśnie? To pewnie od tego połykanego ognia – zachichotała. Westchnęłam w duchu. Jeśli mnisi nie znajdą dla niej wkrótce męża pośród chłopów z wioski, to może my będziemy zmuszeni zostawić zawiniątko na skraju lasu.
Podeszłam kilka kroków do kuglarza z długą białą brodą i nagą spaloną słońcem piersią. Na środku czoła miał kropkę namalowaną cynobrową farbą, z uszu zwisały mu ciężkie kolczyki, a białe włosy zostały zaczesane do tyłu i zaplecione w warkocz. Jednak jego oczy lśniły jasno i klarownie. Musiał widzieć w swoim życiu tyle rzeczy! A ja już zawsze pozostanę w tej wiosce. W tłumie zapadła cisza, gdy dodał czwartą i piątą pałkę do trzech, które już trzymał, i powiedział łamanym niemieckim:
– Dwie pałki są dla partaczy! Trzy – dla głupców! Cztery – już nieźle! Pięć – dla mistrzów!
Krystyna przysunęła się do mnie, a Greta wsunęła rączkę w moją dłoń. Tania też do nas dołączyła. Pałki wyleciały w powietrze, wysoko i szybko, a ich drewniana powierzchnia zalśniła w słońcu. Starzec, żonglując nimi, kazał swojemu pomocnikowi, by rzucił mu szóstą pałkę, a potem siódmą. Zaparło mi dech w piersiach i obserwowałam go bez tchu. Kolorowi muzykanci znów minęli nas ze swoim harmidrem.
Gdy żongler zdjął czapkę, by poprosić o pieniądze, ruszyłyśmy dalej i minęłyśmy balwierza, do którego stała kolejka ludzi z przeróżnymi boleściami. Słyszałam oburzone gulgotanie człowieka, któremu balwierz wyrwał niewłaściwy ząb. Od strony straganu lalkarza rozległy się radosne okrzyki, więc poszłyśmy w tamtym kierunku. Przedstawienie już trwało. Usiadłyśmy na trawie wraz z innymi widzami. Chyba możemy pooglądać przez chwilę bez płacenia? Rzecz działa się w jakiejś twierdzy. Jedna z kukiełek miała na sobie lśniącą okrągłą czapeczkę oraz kaftan z wyszytym rosyjskim dwugłowym orłem. To musiał być młody rosyjski car. Stanęła przed nim kukiełka żołnierza, a mężczyzna obok mnie wybuchnął śmiechem.
– O co chodzi? Czy to car? – szepnęłam.
Widz pokiwał głową.
– Tak. Dwa lata temu car Piotr chciał odwiedzić twierdzę w Rydze. Prawie nigdy nie ma go w Moskwie, wiecie o tym? – Wzruszył ramionami i mówił dalej. – Ale Szwedzi mu nie pozwolili. Prosty żołnierz zagrodził drogę carowi Wszechrusi, a król Szwecji – w tym momencie wskazał trzecią kukiełkę, która siedziała na krześle – odmówił ukarania go. Car ponoć do dziś wścieka się z powodu tej zniewagi. Poprzysiągł zemstę na wszystkich Szwedach.
Mój sąsiad wysmarkał się we własne palce. Kukiełka cara dostała właśnie ataku szału i wściekle deptała koronę. Zaśmiałam się głośno razem ze wszystkimi i dałam Grecie ostatniego słodkiego orzecha, gdy nagle padł na mnie cień, bo ktoś przesłonił słońce. Jakiś głos powiedział po rosyjsku:
– To ta dziewczyna.
Podniosłam wzrok. To był mężczyzna znad rzeki.
3
STAŁ ZE SWOIMI TRZEMA kompanami oraz grupą mnichów. Tego dnia, pośród nas – wieśniaków, chłopów pańszczyźnianych, próżniaków i nicponi – wyglądał jeszcze bardziej dostojnie. Zwisający nisko pas był bogato haftowany, a szeroki kołnierz płaszcza z ciemnozielonego aksamitu obszyty futrem pomimo ciepłego wiosennego słońca. Tania zerwała się z ziemi, pociągając mnie za sobą.
Jeden z mnichów wskazał na mnie.
– Taniu, czy to twoja córka?
– Nie, ojcze. – Do wszystkich, którzy mieli nad nami władzę, mówiliśmy otiec. – Marta jest córką mojego męża. Ale ja ją wychowałam. A przynajmniej próbowałam – dodała gorzko. Trzymała mnie za nadgarstek tak mocno, że bolało. – Czy coś zbroiła?
Rosjanin pogładził się po brodzie i uśmiechnął do mnie. Pod szeroką i płaską czapą z bobrowego futra nie widziałam jego oczu. Mnich złapał mnie za podbródek. Cuchnął marynowaną cebulą i zbyt długo noszonym habitem. Skrzywiłam się. Czy księża nie mogą się myć albo przynajmniej zmieniać bielizny? Mnich zmierzył mnie bezwstydnym wzrokiem, zanim mnie puścił. Zwrócił się do Tani.
– Idźcie do domu. Przyjdziemy do waszej izby wczesnym wieczorem.
– Ale dziś mają być tańce – zawołała Krystyna. – Czekałam na nie całą zimę.
Wszyscy czekaliśmy na nie całą zimę.
Mnich rzucił Tani badawcze spojrzenie. Wzruszyła ramionami i odwróciła pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu twarz. To była nasza jedyna i najdawniejsza broń przeciwko panom, których władza w nieunikniony sposób czyniła naszymi wrogami. Musieliśmy znosić ich bezustanne wtrącanie się w sprawy dla nas święte: rodzinę czy pracę. Ich polecenia bardzo często rozbijały się o tę mentalną pustkę, w której się chroniliśmy...
W drodze do domu Krystyna grymasiła, a twarz Tani ściągnął gniew. Spluwała głośno raz po raz. Gdy próbowałam opowiedzieć jej, co wydarzyło się nad rzeką, powiedziała tylko:
– Zamknij się. Wiedziałam, że ktoś taki jak ty może jedynie sprowadzić na nas kłopoty!
Greta płakała i przewróciła się po drodze trzy razy, choć do domu miałyśmy niedaleko. Po trzecim upadku wzięłam ją na ręce i niosłam na biodrze. Jej ciepłe ciałko mocno do mnie przywarło. Czułam, że to ostatni raz, gdy tak ją trzymam.
Poczułam niemal ulgę, gdy pod wieczór wreszcie zapukano do drzwi naszej izby. W całym mirze panowała dziwna cisza, bo kto tylko mógł, wybrał się na targ. Czekanie na nie wiadomo co samo w sobie jest karą. Ojciec dopytywał, co się stało, ale dowiedział się tylko tego, że mnisi chcą do mnie przyjść. Westchnął, wstał od pieca, który zajmował cały róg chaty, i dolał sobie kwasu do płytkiej miski. A potem usiadł na ławie w „czerwonym kącie” izby – czyli tym dobrym, czystym – i otarł z kurzu ikonę świętego Mikołaja, napisaną tanimi szarobrązowymi farbami na surowej desce. Spojrzał na prosty drewniany krzyż obok i zmarszczył brwi, jakby się nad czymś zastanawiał. Wreszcie wzruszył ramionami i zostawił je tam, gdzie wisiały, jedno obok drugiego. Poklepał miejsce na ławie obok siebie, więc usiadłam przy nim.
– Co tam przeskrobałaś, Marto, co? Już dobrze, mnie możesz powiedzieć.
Zaskoczył mnie, bo się uśmiechał.
Wzruszyłam ramionami.
– Nic szczególnego. Rosjanin, który przyjechał do mnichów, zaczepiał mnie wczoraj nad rzeką. Więc zagroziłam, że roztrzaskam mu łeb.
Ojciec roześmiał się tak mocno, że aż się rozkasłał. Od dawna chorował od dymu z płaskiego pieca, który wypełniał całą chatę.
– Mówisz, że to nic szczególnego? Dobre – zarzęził, gdy już zdołał złapać oddech.
Tania obrzuciła mnie zimnym spojrzeniem. Dopóki nie przyszli, nikt już nic nie mówił.
Sami otworzyli sobie drzwi. Gdy przekraczali wysoki próg chaty, twarz ojca przybrała nagle wyraz pustki, tak jak wcześniej oblicze Tani. Wstał, przeżegnał się trzema palcami na rosyjską modłę, a potem znów usiadł.
Mężczyzna znad rzeki na chwilę zasłonił sobie nos ręką – gdy wchodził do środka, z całą siłą uderzył go zaduch pochodzący od sześciorga ludzi mieszkających na małej przestrzeni. Rozejrzał się z obrzydzeniem po izbie, w której czterech ścianach toczyło się nasze nędzne życie. Między belki wciśnięty był mech, wygotowany, by nie zagnieździły się w nim robaki. Objął wzrokiem skromne ubrania i derki, które leżały poskładane na klepisku. Sześć prostych drewnianych misek stało w kącie obok dzieży z wodą. Wypróżnialiśmy się do drugiego wiadra, które wylewaliśmy na drogę. Kąciki ust drgnęły mu, gdy ocierał ubłocony obcas o słomę rozłożoną na podłodze. Znienawidziłam go za tę wyniosłość. To był przecież mój dom.
– Bracie – powiedział mnich do mojego ojca.
Ojciec w odpowiedzi wymruczał:
– Witajcie, ojcowie.
Mnich pokłonił się przed naszą ikoną i się przeżegnał.
– Dobrze, że dbacie, by wasza ikona była czysta.
Ojciec uśmiechnął się, a mnich mówił dalej:
– Do naszego klasztoru przybył gość. To Wasyl Grigorowicz Pietrow, kupiec z Wałku. Potrzebuje służącej i był tak łaskawy, że pomyślał o waszej rodzinie.
Łaskawy! Niemal udławiłam się ze złości, ale Tania zerwała się i wypchnęła naprzód Krystynę. Dygnęła niezgrabnie przed Wasylem i oblizała wargi.
– Mój panie, w dużym domu potrzeba wielu sług. A słowo daję, panie, że nikt nie pracuje tak ciężko, nikt nie jest tak zręczny, jak moja Krystyna. Spójrzcie na nią, panie, czy nie jest jak anioł? – Pociągnęła za warkocz córki i jej jasne włosy rozsypały się na ramiona. – Taka delikatna skóra... I takie piękne zęby!
Rozchyliła zaciśniętą szczękę Krystyny, żeby pokazać jej uzębienie, jakby była bydlęciem na wiosennym targu! To było tak odrażające, że nawet mnich uniósł brwi. Ojciec odwrócił się twarzą do ściany. Wasyl złapał Krystynę za nadgarstek, gdzie pod jasną skórą prześwitywały błękitne żyłki. Potrząsnął głową.
– Nie wytrzymałaby pierwszej zimy. Nie mogę karmić bezużytecznych gąb. – Uszczypnął ją w szczupłe biodro, aż się skrzywiła. – Do rodzenia też się nie nada.
Mnich pogładził swoją zmatowiałą brodę.
– Nie. Chcę tamtą. Jest zdrowa i silna jak koń.
Wskazał na mnie. Zrobiło mi się słabo.
Tania znowu się wtrąciła:
– Ona ma złą krew i jest głupia, a do tego leniwa.
Nie zamierzała łatwo się poddać.
– Zamknij się. – Wasyl sięgnął do skórzanej sakiewki, którą miał przytroczoną do pasa obok noża i pistoletu. Podróż wozem pełnym towarów była długa i niebezpieczna. Dał mnichowi kilka monet. Tania ostatni raz wysunęła się do przodu.
– A co z nami? Stracimy ręce do pracy, jeśli odejdzie!
Wyciągnęła dłoń. Twarz mojego ojca pociemniała. Wasyl zawahał się, ale mnich wzruszył ramionami, więc dał Tani srebrną monetę. Przygryzła ją szybko i schowała.
Wasyl zwrócił się do mnie.
– Pakuj się, dziewczyno. Mój wóz stoi już na zewnątrz. Wyruszamy natychmiast.
Tania zaczęła mnie poszturchiwać. Miałam na sobie tę lepszą lnianą tunikę, z kołnierzem haftowanym w kwiatowy wzór, a pod nią czysty sarafan. Do Wałku jedzie się trzy dni, zniszczę sobie ubranie podczas podróży. Gdy rozwiązywałam pas, mnich się odwrócił. Wasyl natomiast mierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, gdy zdejmowałam sarafan i wkładałam prostą, codzienną suknię z długimi rękawami i starą tunikę. Policzki płonęły mi ze wstydu, gdy wiązałam warkocz w węzeł i owijałam głowę chustką. Przysięgłam sobie, że nie będzie miał ze mną łatwo.
– Jestem gotowa – powiedziałam.
Ojciec przytulił mnie, po raz pierwszy w życiu.
– Uważaj na siebie, moje dziecko. Twoja matka była dobrą kobietą. Zobaczymy się na tamtym świecie, jeśli Bóg da – szepnął mi do ucha.
– Czymże jestem dla Boga? – syknęłam, by powstrzymać łzy. Wasyl chwycił mnie za nadgarstek. Greta zaczęła płakać. Tania wymierzyła jej policzek, przez co rozszlochała się jeszcze mocniej. Mnich pobłogosławił mnie znakiem krzyża, ale ja tylko prychnęłam. Zaraz potem byłam na zewnątrz i siedziałam na koźle obok Wasyla. Trzej jego ludzie, którzy nawet nie zsiedli z koni, ledwo na mnie spojrzeli. Musieli wiedzieć, że interes zostanie ubity szybko. Aż mnie mdliło z upokorzenia.