Dziewczyna z poczty - Stefan Zweig - ebook + książka

Dziewczyna z poczty ebook

Stefan Zweig

4,0

Opis

Austria, 1926, bezrobocie i bieda po I Wojnie Światowej. Wiedenka, Christine dostaje posadę na wiejskiej poczcie. Pewnego dnia odbiera telegram, przybyła z Ameryki ciotka zaprasza ją do luksusowego hotelu w szwajcarskich Alpach. Tu dzięki pożyczonej garderobie i staraniom swej opiekunki szybko przeistacza się w elegancką damę, zostaje wciągnięta w świat niewyobrażalnego bogactwa i wyrafinowanych rozrywek, jest adorowana przez wielu mężczyzn. Jednak zazdrość i intrygi zazdrosnych o jej powodzenie kobiet ujawniają jej prawdziwe pochodzenie. Ciotka chce uniknąć skandalu, odprawia ją na wieś. Christine nie potrafi już jednak wrócić do dawnego, zwykłego życia. I wtedy poznaje Ferdinanda.

 

 

Zweig z czułością i przenikliwą bezpośredniością opisuje zmysłowe przebudzenie duszy od dawna pozostającej w niewoli finansowego i emocjonalnego ubóstwa.

„The Guardian”

 

 Wielka powieść o nadziei i desperacji.

„The Observer”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (22 oceny)
10
6
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JKlaudia

Nie polecam

strasznie rozciągnięte dialogi, beznadziejne zakończenie, szkoda czasu
00
cytrynka91

Dobrze spędzony czas

Wspaniała narracja, bardziej gorzka niż słodka historia. Spodoba się wielbicielom klasyki - Fitzgeralda, Remarque'a, Strona.
00
Adrian376

Całkiem niezła

zdecydowanie na plus wyszło pokazanie że chwilowe bogactwo przynosi więcej szkód niż pożytku, tytułowa bohaterka pojechała na urlop do bogatej cioci wypocząć ale ostatecznie wróciła z stamtąd z o wiele gorszym nastawieniem do życia niż jadąc tam. na minus z kolei jest to że w późniejszej części autor zapomina o postaci drugoplanowej która w początkowym okresie dla christine jest ważna. kolejny duży minus to to że książka nie dostała dobrego zakończenia, tak naprawdę urwali książkę pod koniec. polecam żeby spojrzeć na świat z innego punktu widzenia osoby która jest biedna na chwile jest bogata a potem znowu wraca do szarego życia w którym nie widzi już żadnego sensu i wszystko ją denerwuje motyw samobójstwa też na plus chociaż trochę za lekko autor je opisywał ostateczna ocena 3/5 na pewno lwią część tej oceny ma oryginalny pomysł na książkę cala reszta trochę kuleje
02

Popularność




Wiejskie urzędy pocztowe w Austrii niewiele się różnią od siebie: kto widział jeden, ten zna wszystkie. Urządzone, albo raczej zunifikowane w tym samym czasie za Franciszka Józefa i z tego samego funduszu jednakowo nędznie wyposażone, wszędzie wywołują to samo ponure poczucie niechęci do państwowej instytucji i od stóp lodowca po najbardziej odległe tyrolskie wioski uparcie zachowują ową znamienną woń więziennej wilgoci, kurzu oraz stęchłych akt – dawny zapach austriackiego urzędu. Wszędzie układ wnętrza jest jednakowy: drewniana ściana z pionowymi przezroczystymi szybkami, w ściśle przepisanych proporcjach dzieli pomieszczenie na dwie strefy – ogólnodostępną i służbową. O tym, że państwo nie troszczy się o obywateli przebywających w ogólnodostępnej części, świadczy dobitnie brak miejsc do siedzenia oraz jakichkolwiek wygód. Najczęściej jedynym w tym miejscu meblem jest nieśmiało oparty o ścianę chwiejny pulpit, który obleka porysowana cerata, czarna od niezliczonej ilości atramentowych kleksów, chociaż nikt nie pamięta, by we wpuszczonym w blat kałamarzu kiedykolwiek widział co innego niż gęstą, zeschniętą i nienadającą się do pisania breję, a jeśli nawet w specjalnym rowku leży przypadkiem na swoim miejscu obsadka, to ta niezawodnie okaże się rozczapierzona i równie do niczego niezdatna. Oszczędne państwo, w tym samym stopniu jak do komfortu, nie przywiązuje również wagi do piękna: odkąd Republika usunęła z urzędów podobiznę Franciszka Józefa, za jedyną artystyczną ozdobę urzędowych pomieszczeń mogą uchodzić co najwyżej plakaty, które z brudnych, pochlapanych wapnem ścian zapraszają swymi jaskrawymi barwami na dawno zamknięte wystawy, zachęcają do zakupu losów na loterię albo nawet, w niektórych zapomnianych placówkach, wzywają do udzielania pożyczek wojennych. I na tym, na zapełnianiu tanim kosztem ścian oraz wieszaniu przez nikogo nierespektowanego zakazu palenia, kończy się szczodrość państwa w owym publicznym pomieszczeniu.

Na znacznie większy respekt zasługuje natomiast to, co prezentuje się po drugiej, służbowej stronie bariery. Tu państwo ujawnia symboliczne atrybuty swej niewątpliwej władzy i jej bezkresnego zasięgu. W strzeżonym kącie stoi żelazna kasa pancerna, okratowane okna każą przypuszczać, że być może okazjonalnie skrywa naprawdę znaczące sumy. Na obrotowym stole jako pokazowy eksponat lśni wspaniały wypolerowany mosiężny aparat Morse’a, obok, już dużo skromniejszy, na czarnych niklowanych widełkach, drzemie słuchawka telefonu. Oba te aparaty mają specjalnie wydzielone, otoczone szacunkiem i pożądaniem miejsce, ponieważ oba, podpięte do miedzianych drutów, łączą tę odległą wioskę z całym bezkresnym imperium. Pozostałe utensylia pocztowe muszą się jednak tłoczyć, wagi do paczek, worki na listy, książki, teczki, zeszyty, rejestry i małe brzęczące kasy na bilon, odważniki, ciężarki, czarne, niebieskie, czerwone oraz kopiowe ołówki, spinacze, szpagat oraz lak do pieczętowania, gąbki do zwilżania i suszki do atramentu, guma arabska, noże, nożyczki, zginacze, rozmaite inne narzędzia, cały ten pocztowy kram ciśnie się pod łokciem na biurku, niebezpiecznie gniecie; w wielu szufladach i szafach piętrzą się niepojęte ilości coraz to innych papierów i formularzy. Ale to marnotrawstwo jest w rzeczywistości tylko pozorne, bowiem państwo skrycie sprawdza każdą sztukę swych tanich utensyliów. Od wypisanych ołówków po rozdarty znaczek, od wystrzępionej bibuły po rozpływające się w blaszanej mydelnicy mydło, od żarówki oświetlającej publiczne pomieszczenie po żelazny klucz, który je zamyka, władza niewzruszenie żąda od swych urzędników zdawania raportu z każdej zużytej lub niezdatnej już sztuki wyposażenia. Obok żelaznego pieca wisi spisany na maszynie, urzędowo ostemplowany i uwierzytelniony nieczytelnym podpisem, szczegółowy spis inwentarza, z bezwzględnym arytmetycznym opisem najdrobniejszego nawet i zupełnie bezwartościowego przedmiotu. Żadna rzecz, której nie wymienia ten spis, nie ma prawa się znaleźć w służbowym pomieszczeniu, i na odwrót, każda, którą kiedyś zawierał, musi w nim być, w każdej chwili gotowa do użycia. Bo urząd tego wymaga i życzy sobie porządku oraz sumienności.

Zgodnie z ową niewzruszoną zasadą w spisanym na maszynie inwentarzu musiałby się znaleźć także ten ktoś, kto co dzień o ósmej rano podciąga do góry szybkę i wprawia w ruch uśpione sprzęty, otwiera worki z pocztą, stempluje listy, wypłaca przekazy, wystawia pokwitowania, waży paczki, maże po papierze niebieskimi, czerwonymi i kopiowymi ołówkami, stawia jakieś dziwaczne tajemne znaki, ten, kto uwalnia słuchawkę telefonu oraz kręci korbką aparatu Morse’a. Ale z jakichś szczególnych względów ten ktoś, kogo publicznie tytułuje się asystentem pocztowym albo poczmistrzem, nie jest wymieniony na tej spisanej na tekturze liście. Nazwisko tego kogoś zarejestrowano na innej służbowej karcie, a ta spoczywa w innej szufladzie, w innym wydziale pocztowej dyrekcji, mimo że jest w ten sam sposób ewidencjonowane, rewidowane i kontrolowane.

We wnętrzu tego uświęconego urzędowym orłem służbowego pomieszczenia nigdy nie zachodzi żadna widoczna zmiana. Odwieczna reguła dotycząca pracy i przemijania rozbija się tu o urzędową barierę; podczas gdy drzewa za oknami kwitną i gubią liście, dzieci rosną, starcy umierają, domy się rozpadają, a na ich miejscu powstają nowe o zmienionych formach, ponadczasowy urząd daje świadectwo własnej, zamierzenie nadprzyrodzonej mocy. Bo każdy przedmiot w obrębie tej sfery, jeśli się zużyje, zniknie, odmieni się lub połamie, zostanie zastąpiony innym, dokładnie takim samym egzemplarzem, zamówionym i dostarczonym przez urząd zwierzchni, czym państwo okazuje znowu swoją wyższość nad resztą zmiennego świata. Treść przemija, forma trwa. Na ścianie kalendarz. Każdego dnia obrywa się z niego jedną kartkę, siedem w ciągu tygodnia, trzydzieści w miesiącu. W grudniu, trzydziestego pierwszego, kiedy kalendarz jest już cienki i pozostała tylko ostatnia kartka, zostaje zamówiony nowy, tego samego formatu, tej samej wielkości, tak samo wydrukowany: zmienia się rok, ale kalendarz pozostaje taki sam. Na swoim miejscu na stole księga rachunkowa, a w niej kolumny. Kiedy lewa strona jest całkowicie zapełniona, rachunki przenosi się na prawą, i tak kartka po kartce. Gdy ostatnia zostanie zapisana i książka się skończy, rozpoczyna się nową, tego samego typu, tego samego formatu, nie do odróżnienia od poprzedniej. Co jednego dnia zginie, następnego jest na swym miejscu, znowu usłużne, na drewnianych blatach leżą więc niezmiennie te same przedmioty, te same kartki, ołówki, spinacze i formularze, ciągle uzupełniane, ale zawsze te same. W tym urzędowym pomieszczeniu nic nie znika ani niczego nie przybywa, wiecznie trwa tu życie bez pór więdnięcia i rozkwitania, czy może raczej wiecznie trwa śmierć. Różny jest tylko rytm, w jakim zużywa się i wymienia szereg różnorodnych sprzętów, ale nie ich los. Żywot ołówka trwa tydzień, potem się kończy i na jego miejscu pojawia się identyczny, nowy. Książka pocztowa żyje miesiąc, żarówka trzy, kalendarz rok. Wyplatanemu krzesłu daje się trzy lata, zanim zostanie wymienione na nowe, a temu komuś, kto odsiaduje na nim swe życie, wyznacza się trzydzieści, względnie trzydzieści pięć lat służby, potem na krześle sadza się kogoś nowego. Nie ma żadnej różnicy.

W lokalu urzędu w Klein-Reifling, niepozornej wsi niedaleko Krems, jakieś dwie godziny koleją od Wiednia, ten wymienny „pracowniczy” element wyposażenia należy w 1926 roku do rodzaju żeńskiego i ponieważ placówka zalicza się do niższej kategorii, tytułuje się go urzędowo asystentką pocztową. Przez szybkę nie można wypatrzyć niczego poza sympatycznym, nierzucającym się w oczy dziewczęcym profilem; trochę zbyt wąskie usta, nieco zbyt blade policzki, lekka szarość pod oczyma; wieczorami, kiedy trzeba włączyć ostro świecącą elektryczną lampę, uważne spojrzenie dostrzeże na czole i skroniach delikatne bruzdki i zmarszczki. Jednakże oprócz malw za oknem i pokaźnego naręcza bzu, który wsadziła dzisiaj do blaszanej miski, owa dziewczyna przedstawia się jako najświeższe spośród pocztowych utensyliów w Klein-Reifling i pewnie posłuży za nie co najmniej dwadzieścia pięć lat. Jeszcze jakieś tysiąc i więcej razy owa kobieca dłoń bladymi palcami będzie podciągała i opuszczała rozklekotaną taflę szybki. Setki tysięcy, a może nawet miliony listów będzie tym samym wprawnym ruchem odrzucała na prawo, by potem setki tysięcy albo milion razy, za każdym razem tak samo krótko stukając, odciskać na znaczkach pocztowych umoczony uprzednio w tuszu mosiężny stempel. Prawdopodobnie ów wyćwiczony przegub będzie się nawet coraz to lepiej i bardziej automatycznie sprawował, coraz bardziej mechaniczny i coraz bardziej niezależny od reszty obecnego tu ciała. Setki tysięcy listów, nieprzerwanie nowych, ale ciągle listów. Znaczków, różnych znaczków, ale ciągle znaczków. Dni, coraz to innych, ale każdy od ósmej do dwunastej, od drugiej do szóstej, i przez wszystkie te lata od początku do końca służby ciągle to samo, to samo, to samo.

Być może jasnoblond asystentka za szybką rozmyśla w to ciche letnie przedpołudnie o tym, co przyniesie jej przyszłość, a może zamyśliła się tylko, ot tak, bez celu. Zsunęła wszakże z blatu bezczynne dłonie, odpoczywają teraz na kolanach splecione z sobą, wąskie, zmęczone i blade. W taki jaskrawy, promienny i rażący słońcem lipcowy dzień poczta w Klein-Reifling nie musi się obawiać nadmiaru pracy, poranne obowiązki ma za sobą garbaty, zatabaczony listonosz Hinterfellner, dawno już posegregował pocztę, przed wieczorem nie spodziewa się spedycji paczek i przesyłek z próbkami towaru z fabryki, a na pisanie listów miejscowi nie mają teraz ani ochoty, ani czasu. Osłonięci szerokimi rondami słomianych kapeluszy harują daleko w winnicach, dzieci wolne od szkoły pląsają boso w strumyku, pusto jest przed drzwiami i na wyboistym bruku w to kipiące mosiężnym żarem południe. Dobrze być wtedy w domu i móc oddać się marzeniom. W sztucznym cieniu spuszczonych żaluzji drzemią uśpione na regałach i w szufladach papiery i formularze, niemrawo i słabo przebija przez złocisty mrok metaliczny błysk aparatów. Niczym ciężki złoty kurz wszystkie sprzęty spowija cisza, tylko zza framug zamkniętych okiennic, niczym lilipucia orkiestra, pobrzmiewają dźwięki cichych komarzych skrzypiec i przytłumione wiolonczele trzmieli. Jedyne, co w tym wychłodzonym pomieszczeniu niestrudzenie się porusza, to wiszący między oknami zegar w drewnianej szafce. Z cichym bulgotem co sekundę połyka kolejną kropelkę czasu, jednakże ów słaby monotonny szmer bardziej usypia, niż budzi. Asystentka pocztowa czuwa więc w błogim letargu w swym małym uśpionym świecie. Chciała właściwie zabrać się do haftowania, co widać po przygotowanej igle i nożyczkach, ale zmięta robótka spadła jej na podłogę, no i zabrakło chęci oraz siły, żeby ją podnieść. Osunęła się więc nieco na krześle i wstrzymując oddech, z zamkniętymi oczyma oddaje się rozkoszy usprawiedliwionego próżnowania.

Aż tu nagle: stuk! Podrywa się przestraszona. I jeszcze raz, mocniej, metalicznie, bardziej niecierpliwie: stuk, stuk, stuk. Aparat Morse’a stuka coraz szybciej, mechanizm terkocze niestrudzenie: to telegram, rzadki gość w Klein-Reifling, domaga się należnego respektu. W jednej chwili budzi asystentkę z błogiego rozleniwienia, ta zrywa się i biegnie do stolika, żeby włączyć taśmę. I kiedy odszyfrowuje pierwsze przesuwające się po niej słowa, krew uderza jej do głowy. Po raz pierwszy, odkąd pełni tu służbę, widzi na taśmie własne nazwisko. Czyta pierwszy, drugi, czyta trzeci raz wystukaną do końca depeszę, nie mogąc pojąć jej treści. Bo co to? O co chodzi? Któż telegrafuje do niej z Pontresiny? „Christine Hoflehner, Klein-Reifling, Austria, serdecznie zapraszamy, czekamy w dowolnym terminie, dowolnego dnia, daj tylko znać przed przyjazdem. Serdeczności – Claire – Anthony”. Zastanawia się, kim jest ta lub ten Anthony, który tak na nią czeka? Czyżby to któryś z kolegów pozwolił sobie na głupi żart? Nagle przychodzi jej jednak do głowy, że matka już wiele tygodni temu mówiła, że jej siostra przyjeżdża tego lata do Europy, no i zgadza się, ciotka nazywa się Klara. A Anthony? Tak pewnie ma na imię jej mąż, tyle tylko, że matka zawsze nazywała go Anton. Tak, teraz wyraźnie sobie przypomina, przecież sama przed kilku dniami przyniosła matce list z Cherbourga, a ta zrobiła z tego tajemnicę i nawet nie pisnęła o tym, co było w środku. Jednak telegram jest zaadresowany do niej. Czy to ona ma jechać do Pontresiny, by odwiedzić tam ciotkę? Przecież nigdy o tym nie było mowy. Spoziera co chwila na nienaklejoną jeszcze taśmę, to pierwszy telegram, jaki samodzielnie odebrała, zaintrygowana i zdezorientowana wodzi wciąż wzrokiem po tej dziwnej kartce z niedowierzaniem i poczuciem bezradności. Nie, nie może czekać z tym do południa. Musi natychmiast zapytać matkę, co to wszystko ma znaczyć. Jednym ruchem chwyta klucz, zamyka urzędowe pomieszczenia i biegnie do domu. W zamieszaniu zapomina odstawić drążek telegrafu. Tak więc mosiężny młotek, wściekły na brak poszanowania, stuka nadal, stuk, stuk, stuk, w pustym pomieszczeniu, nie zapisując przy tym na pustej taśmie ani słowa.

Prędkość elektrycznej iskry ciągle jeszcze zdaje się niewyobrażalna, ponieważ szybsza jest niż nasze myśli. Owych dwanaście słów, które niczym bezgłośny piorun wylądowały w zatęchłym austriackim urzędzie, napisano zaledwie kilka minut temu, za trzema granicami, w chłodnym cieniu lodowca, pod czystym chabrowym niebem Engadyny, atrament na formularzu nadawczym jeszcze nie zdążył obeschnąć, a już ich sens i przesłanie zapadły głęboko w spłoszone serce.

Wydarzyła się rzecz następująca: Anthony van Boolen, makler i przedsiębiorca w branży bawełnianej, Holender, który wiele lat temu osiadł na południu Stanów Zjednoczonych, otóż ów Anthony van Boolen, dobroduszny, flegmatyczny oraz w najwyższym stopniu nieciekawy mężczyzna, kończy właśnie spożywać śniadanie na tarasie hotelu Palace, całym ze szkła i pełnym światła. Breakfast już zakończone, pora zatem na nikotynowe ukoronowanie całości, na pękatą havanę, czarnobrązowe cygaro przywiezione osobiście w szczelnym blaszanym pudełku prosto z plantacji. Aby móc z wyuczoną błogością doświadczonego palacza rozkoszować się pierwszym pośpiesznym pociągnięciem, ów tęgawy mężczyzna kładzie nogi na poręczy wiklinowego fotela naprzeciwko, a potem rozpościera kwadratowy papierowy żagiel „New York Herold” i pływa po bezkresnym morzu liter, kursów i notowań giełdowych. U drugiego krańca stołu jego małżonka Claire, zwana niegdyś najzwyczajniej Klarą, z wielkim znudzeniem dzieli tymczasem na cząstki grejpfrut, swój codzienny poranny owoc. Dzięki wieloletniemu doświadczeniu wie, że wszelka próba przebicia jakąkolwiek rozmową owej porannej ściany papieru nie ma w przypadku jej małżonka żadnych szans powodzenia. Tak więc przygląda się z życzliwością przystrojonemu w brązową czapeczkę pucołowatemu bojowi o czerwonych jak jabłuszko policzkach, który kołysząc się między stołami, zmierza nagle z poranną pocztą prosto w jej kierunku: na tacy spoczywa jeden jedyny list. Jego treść zdaje się wszakże żywo ją obchodzić, bo nie bacząc na doświadczenie wielu lat, próbuje jednak przerwać poranną lekturę męża: – Anthony, tylko chwilę – prosi. Gazeta ani drgnie. – Nie chcę ci przeszkadzać, ale posłuchaj, tylko sekundę, sprawa jest pilna. Mary – wypowiada to machinalnie z angielska – Mary właśnie mi odpisała. Nie może przyjechać, chociaż tak bardzo by chciała, ale kiepsko jest z jej sercem, bardzo kiepsko, lekarz uważa, że tu, na dwóch tysiącach metrów, nie wytrzymałoby. To całkowicie wykluczone. Gdybyśmy się jednak zgodzili, to przysłałaby nam na dwa tygodnie Christine, no, wiesz, to ta młodsza z jej córek, blondynka. Kiedyś przed wojną dostałeś jej fotografię. Ma wprawdzie posadę w jakimś urzędzie pocztowym, ale jeszcze nigdy nie wzięła prawdziwego urlopu, więc kiedy teraz o to wystąpi, na pewno natychmiast go dostanie i byłaby naturalnie bardzo szczęśliwa, gdyby mogła po tylu, tylu latach „złożyć tobie, kochana Klaro, i twemu czcigodnemu Anthony’emu wizytę” itd., itp.

Gazeta ani drgnie. Claire zaczyna tracić cierpliwość. – No więc, co o tym myślisz? Mam się zgodzić, żeby przyjechała?… To chyba nie będzie wadziło nikomu, że biedactwo zaczerpnie świeżego powietrza, no i, w końcu, przecież tak wypada. Skoro już tu jestem, to powinnam chyba wreszcie poznać dziecko mojej siostry, i tak coraz rzadziej się ze sobą kontaktujemy. Czy masz coś przeciwko temu, żebym pozwoliła jej przyjechać?

Papier nieco szeleści. Najpierw zza białej stronicy wydobywa się okrągły niebieskawy obwarzanek dymu z cygara, a potem dopiero dołącza do niego ociężały obojętny głos: – Not at all. Why should I?

Owo lakoniczne stwierdzenie kończy rozmowę i tym samym rozpoczyna czyjś nowy los. Mimo upływu lat ożywają dawne więzy, bowiem pomimo nieomal szlachecko brzmiącego nazwiska, w którym owo „van” to tylko jego zwykły holenderski składnik, oraz mimo porannej rozmowy małżonków po angielsku, owa Claire van Boolen to nikt inny, jak tylko siostra Marii Hoflehner, tym samym więc, ponad wszelką wątpliwość, ciotka asystentki pocztowej z Klein-Reifling. Austrię opuściła dobre ćwierć wieku temu za sprawą pewnej nieco mrocznej historii, o czym sama – nasz umysł zawsze jest nam w tym względzie usłużny – prawie już nie pamięta, a jej siostra nigdy nie zdała z tego sprawy córkom. Owa afera wzbudziła jednak swego czasu sporą sensację i mogłaby mieć z pewnością znacznie gorsze następstwa, gdyby mądrzy i zręczni ludzie w porę nie pozbyli się źródła powszechnej ciekawości. Pani Claire van Boolen zwała się wówczas po prostu panną Klarą i prezentowała stroje w wykwintnym salonie mody przy Kohlmarkt. Bystrooka wówczas i sprytna, w fatalny sposób zauroczyła podstarzałego przedsiębiorcę drzewnego, który towarzyszył żonie podczas przymiarek. Ów bogaty i jeszcze dość dobrze zakonserwowany radca handlowy zaledwie w kilka dni gwałtownie i porywczo zadurzył się, jakby w panicznym strachu przed możliwością odebrania mu tej ostatniej szansy, w krągłej wesołej blondynce, a jego, nawet w tych kręgach niezwykła, hojność przyśpieszyła starania o rękę. Już wkrótce, ku oburzeniu swej porządnej rodziny, dziewiętnastoletnia panienka mogła jako swą własność obwozić fiakrem najpiękniejsze suknie i futra, które do tej pory wolno jej było jedynie prezentować przed lustrem lub przed najczęściej wielce wymagającymi klientkami. Im bardziej była elegancka, tym bardziej podobała się swemu podstarzałemu mecenasowi, a im bardziej podobała się oszalałemu z powodu nieoczekiwanego miłosnego szczęścia radcy handlowemu, tym hojniej ją wyposażał. Po paru tygodniach rozmiękczyła go na tyle, że z zachowaniem największej tajemnicy adwokat szykował już papiery rozwodowe, a Klara była na najlepszej drodze, by zostać jedną z najbogatszych kobiet w Wiedniu. Wtedy jednak z energiczną głupotą włączyła się w to wszystko ostrzeżona anonimowymi listami małżonka. Chora ze wściekłości i z usprawiedliwionej goryczy, że po trzydziestu latach zgodnego małżeństwa mąż próbuje się jej pozbyć niczym kulawego konia, kupiła rewolwer i napadła na parę w świeżo urządzonym miejscu schadzek. Bez żadnych wstępów, oszalała ze złości, oddała w stronę cudzołożnicy dwa strzały, z czego pierwszy chybił, a drugi trafił tylko w ramię. Rana wprawdzie okazała się zupełnie niegroźna, ale inne towarzyszące temu zdarzenia były wielce krępujące; śpieszący zewsząd na odsiecz sąsiedzi, krzyki i wołanie o pomoc przez otwarte na oścież okna, wyważanie drzwi, omdlenia i awantury, lekarze, policja, zdjęcia z miejsca akcji, a nade wszystko widmo nieuniknionej rozprawy w sądzie, której, zapewne z powodu skandalu, w równym stopniu obawiali się wszyscy uczestnicy wydarzenia. Szczęśliwym trafem nie tylko w Wiedniu, ale wszędzie bogaci ludzie mają cwanych adwokatów, zaprawionych w tuszowaniu nieprzyjemnych spraw, i tak niezawodny mistrz w tej dziedzinie, radca prawny Karplus, od razu zadbał, żeby nie zaostrzać niebezpiecznie sprawy. Bardzo uprzejmie zaprosił Klarę do swojego biura. Pojawiła się więc, nader elegancka, z kokieteryjnym opatrunkiem na ramieniu, i przeczytała z ciekawością umowę, w której, jeszcze przed powołaniem świadków, miała się zobowiązać, że wyjedzie do Ameryki, a tam pewien lawyer, o ile panna dotrzyma warunku i sprawi się dobrze, oprócz jednorazowego zadośćuczynienia za poniesione straty, będzie jej przez pięć lat, zawsze pierwszego dnia miesiąca, wypłacał pewną sumę pieniędzy. Klara, która po tym skandalu i tak nie miała specjalnej ochoty na pracę w salonie, a poza tym wydaliła ją z domu własna rodzina, bez wzburzenia przebrnęła przez cztery stronice pisma, po czym, przeliczywszy szybko wymienione w umowie kwoty i uznawszy je za zaskakująco wysokie, zażądała jeszcze, a nuż się uda, dodatkowego tysiąca guldenów. Zgodzono się i na to, tak więc, uśmiechnąwszy się tylko, podpisała umowę i rzuciła się na głęboką wodę, i tej decyzji nigdy nie musiała żałować. Już w czasie podróży przez ocean nadarzały się różne możliwości zamążpójścia i niebawem podjęła ostateczną decyzję: w nowojorskim pensjonacie poznała swego van Boolena, wtedy jeszcze skromnego komisarza jakiejś holenderskiej firmy eksportowej, który dzięki wniesionym przez nią w posagu pieniądzom bardzo szybko postanowił usamodzielnić się na Południu, i nigdy nie domyślił się romantycznego pochodzenia owego kapitału. Po trzech latach mieli już dwoje dzieci, po pięciu dom, po dziesięciu znaczny majątek, a wojna, inaczej niż w Europie, gdzie okrutnie niweczyła dobytek, tutaj oraz na wszystkich innych kontynentach obficie go pomnażała. Obaj synowie, niemal dorośli i wprawieni w interesach, włączyli się do pracy w ojcowskim biurze maklerskim, tak więc po latach starsi już rodzice mogli sobie pozwolić na beztroską dłuższą podróż do Europy. I co osobliwe: ledwie zza mgły wychynęły płaskie nabrzeża Cherbourga, Claire w ciągu jednej sekundy doznała nagłego zwrotu w pojmowaniu patriotyzmu. W głębi duszy dawno już stała się Amerykanką, teraz jednak wobec faktu, że ten kawałek ziemi przed nią to była Europa, niespodziewanie poczuła, jak rośnie w niej tęsknota za odległą przeszłością: nocą śniły się jej łóżka z siatką, w jakich spały obok siebie z siostrą, powracały w myślach tysiące drobiazgów i naraz poczuła się zawstydzona, że przez wiele lat do swej zubożałej i w międzyczasie owdowiałej siostry nie skreśliła ani linijki. Nie dawało jej to spokoju. Kiedy tylko zeszła na ląd, wysłała ów list ze studolarowym banknotem oraz prośbą, żeby siostra do niej przyjechała.

Teraz jednak zaproszenie trzeba było przenieść na córkę, wystarczyło więc, by pani van Boolen lekko skinęła, a już z kąta, niczym brązowy pocisk wystrzelony z procy, startuje w jej stronę chłopiec w liberii, w pół słowa pojmuje, o co chodzi, i biegnie natychmiast po formularz telegramu, a potem, z zapisaną kartką, w czapce zsuniętej na uszy, pędzi na pocztę. Po kilku zaledwie minutach wystukane przez aparat Morse’a znaki przeskakują pod dachem na rozkołysane mosiężne druty, a przesłana wiadomość, szybciej niż hałaśliwe pociągi, niewypowiedzianie szybciej niż wzbijające kurz auta, z prędkością mknącej iskry przebywa tysiące kilometrów. W okamgnieniu pokonuje granice, tysiące górskich szczytów Vorarlbergu, czyściutki Liechtenstein, przebija się przez tyrolskie doliny i przemieniona magicznie w słowa spływa z wysokości lodowców do doliny Dunaju, wskakuje do transformatora w Linzu. Tam odpoczywa kilka sekund, a potem szybciej, niż da się wypowiedzieć słowo „już”, gotowa wiadomość wspina się na maszt w Klein-Reifling i przedostaje na dół do wystraszonego odbiornika, a stamtąd wprost do zdumionego, zmieszanego serca, które rozpiera wielka ciekawość.

Na przełaj, za róg, po ciemnych trzeszczących drewnianych schodach na strych, i już Christine jest u siebie, w ich wspólnym pokoju z małym oknem, na poddaszu dusznego wiejskiego domu. Szeroki dach z okapem, dobry zimą do powstrzymywania osuwającego się śniegu, za dnia skąpi górnemu piętru każdej niteczki słońca; tylko czasami pod wieczór w stronę pelargonii na parapecie skrada się cieniutki i słabowity promień. Tak więc ponury stryszek trąci wilgocią i duchotą, butwiejącym drewnem powały i stęchłą pościelą; pierwotne zapachy nadal tkwią w drewnie niczym grzyby; zapewne kiedyś, w zwyczajnych czasach, izba ta służyła jedynie za składzik. Ale po wojnie, przy wielce dokuczliwym braku mieszkań, gdy wszystko było takie skromne, przyjęła z wdzięcznością ten pokój, rada, że może w ogóle postawić między czterema ścianami dwa łóżka, stół i starą szafę. Nawet odziedziczony, obity skórą fotel zajmował za dużo miejsca i poszedł za niewielkie pieniądze w ręce handlarza, co później okazało się okropnym błędem, bo teraz, kiedy obrzmiałe, spuchnięte stopy starszej pani Hoflehner odmawiają posłuszeństwa, za jedyne miejsce odpoczynku służy jej łóżko.

Chore, pękate niczym bele nogi, z ukrytą pod flanelowymi bandażami siatką niebezpiecznie sinych żył, umęczona i przedwcześnie postarzała kobieta zawdzięcza swej dwuletniej służbie w zimnej niepodpiwniczonej sali szpitala wojskowego, do którego przydzielono ją (jakoś trzeba było zarabiać) jako intendentkę. Od tej pory ta masywna niewiasta posuwa się do przodu, ciężko dysząc, a kiedy się zmęczy albo zdenerwuje, łapie się od razu za serce. A przecież, wie to dobrze, nie jest aż taka stara. Przeto całe szczęście, że szwagier, radca dworu, w tym całym zamęcie po przewrocie wyłowił w samą porę, wprawdzie mizernie opłacaną i na głuchej wsi, posadę na poczcie dla Christine. Bądź co bądź, zawsze to bezpieczniej, gdy ma się nad głową kawałek dachu i jest gdzie odsapnąć, choć ciasny stryszek ledwie starcza do życia, raczej tylko przygotowuje do jeszcze węższej trumny.

W tych czterech ciasnych ścianach zawsze pachnie octem i wilgocią, chorobą i łóżkiem, a do tego przez niedomykające się drzwi sączy się z malutkiej kuchenki za ścianą welon pary oraz mdląca woń podgrzewanego jedzenia. Pierwsze, co Christine, przekroczywszy próg pokoju, machinalnie czyni, to rozwarcie na oścież zamkniętego okna. Dzwonienie szyby budzi starą kobietę na łóżku, ta jęczy. Nie potrafi inaczej, jęczy, kiedy tylko ją ruszyć, tak jak stara zdezelowana szafa trzeszczy, zanim się jej dotknie, wystarczy podejść, to strach ciężko doświadczonego, zreumatyzowanego ciała i przeczucie bólu, który niesie z sobą wszelki ruch. Kobieta wydaje więc z siebie najpierw jęk, a potem dopiero, po nieodłącznym westchnieniu, gramoli się z łóżka i pyta: „Co się stało?”. Zamroczony drzemką umysł podpowiada jej, że to jeszcze nie południe i nie pora jedzenia. Musiało się więc wydarzyć coś szczególnego. Wtedy córka wręcza jej telegram.

Powoli, z rozmysłem, każdy ruch niesie z sobą ból, zniszczona ręka stara się namacać na nocnym stoliku okulary, mija dłuższa chwila, zanim pośród aptecznego kramu odnajdzie wreszcie i przytknie do oczu szkła w drucianej oprawie. Ledwie odcyfrowała zapisaną kartkę, a już jej ciężkim ciałem targa jakby elektryczny wstrząs, stara się utrzymać swój ciężar w pionie, z trudem łapie powietrze, chwieje się na nogach i wreszcie opada na Christine z niepohamowanym impetem. Kurczowo obłapia przerażoną córkę, trzęsie się, śmieje, sapie, próbuje coś mówić, ale nie potrafi, w końcu dysząc i jęcząc, całkiem wyczerpana, pada na krzesło i trwa tak przez dobrą chwilę. Wtedy z drżących bezzębnych ust bezładnie i na wpół zrozumiale wyrywają się roztrzęsione, przerywane, połykane okrawki jakichś zdań, zagłuszane co chwila niepohamowanym, tryumfującym śmiechem; nie stara się być zrozumiała, duka wciąż, gestykuluje, a do jej zwiędłych, spazmatycznie rozedrganych ust spływają po policzkach łzy. W wielkim przejęciu obrzuca lawiną słów oszołomioną tym dziwnym widokiem Christine: Bogu niech będą dzięki, wszystko się dobrze skończy i teraz ona, nikomu już niepotrzebna i stara, będzie mogła nareszcie spokojnie umrzeć. Tylko dlatego miesiąc temu, w czerwcu, odbyła tę pielgrzymkę, tylko po to, chciała jedynie wymodlić u Boga, żeby jej siostra Klara zjechała tu, zanim ona umrze, i żeby zajęła się jej biednym dzieckiem. Dlatego teraz tak się cieszy. Bo tu, o tu, jest przecież nie tylko napisane, ale jeszcze w dodatku, och, zatelegrafowane, za ciężkie pieniądze, że Christine ma pojechać do niej, do hotelu. Już dwa tygodnie temu przysłała im sto dolarów. Tak, zawsze miała złote serce, zawsze była dobra i kochana. Och, ta Klara. A za sto dolarów może nie tylko tam jechać, ale jeszcze się wyszykować niczym prawdziwa księżniczka, zanim odwiedzi ciotkę w tym eleganckim uzdrowisku. Tak, tam dopiero Christine zrobi wielkie oczy, zobaczy, jak beztrosko żyją dystyngowani i majętni ludzie. Pierwszy raz, Bogu niech będą dzięki, będzie miała tak dobrze jak oni, ale klnąc się na wszystkich świętych, czyż na to aż nadto nie zasłużyła? Bo cóż do tej pory miała z życia – nic, zawsze tylko praca i praca, dyżury, mordęga, a do tego ta stała troska o starą, niedołężną, chorą i zgorzkniałą matkę, która dawno już powinna być w ziemi i nie mogłaby zrobić nic lepszego, niż wreszcie odejść z tego padołu. To przez nią i przez tę przeklętą wojnę Christine zmarnowała młodość, a jej, starej matce, pękało zawsze serce, że córka traci najlepsze lata. Teraz jednak uśmiecha się do niej szczęście. Musi być miła dla wuja i ciotki, zawsze im wdzięczna, a przy tym skromna, nie trzeba się bać ciotki Klary, bo jest dobra i ma złote serce, z pewnością pomoże jej wydostać się z tej dusznej dziury, oderwać od chłopskiego koryta, gdy ona, jej matka, będzie już leżała w ziemi. Nie, nie powinna się na nic oglądać, jeśli ciotka zaproponuje jej, by wyjechała z nimi, byle być jak najdalej od tego zrujnowanego kraju, od tych złych ludzi, a o nią, matkę, niechaj w ogóle się nie martwi. Ona zawsze znajdzie sobie jakieś miejsce w domu opieki, a w końcu, jak długo to jeszcze potrwa… Ach, teraz może spokojnie umierać, bo odtąd wszystko się dobrze potoczy.

Pękata, okręcona spódnicami i chustami stara kobieta ciągle jeszcze się chwieje, zatacza i człapie na słoniowych nogach w tę i z powrotem, aż trzeszczą deski w podłodze. Wciąż przykłada do oczu czerwoną chustkę, szloch i łzy mieszają się z okrzykami radości, coraz żywiej gestykuluje, musi jednak czasami powstrzymać pełne wzburzenia zachwyty, żeby na chwilę przysiąść, głębiej powzdychać, obetrzeć nos i zaczerpnąć tchu przed kolejną lawiną słów. Za każdym razem do głowy przychodzi jej coś nowego, raz mówi, raz krzyczy, to tryumfuje, to jęczy, wzdycha i szlocha, wszystko z powodu owej cudownej niespodzianki. Jednakże w pewnej chwili, kiedy znowu opada z wyczerpania, zauważa, że obrzucana słowami radości Christine stoi obok niej zmieszana, zażenowana i blada, z wielkim zdumieniem w oczach, i nie wie, co powiedzieć. Irytuje to starą kobietę. Zrywa się na siłę z krzesła i sunie w kierunku córki, a potem chwyta roztrzęsioną córkę, całuje ją z głośnym cmokaniem, przyciąga ku sobie, potrząsa nią i szarpie na wszystkie strony, jakby chciała obudzić ze snu: – Ale dlaczego ty nic nie mówisz? O kogo tu chodzi, jak nie o ciebie, co ci jest, głuptasie? Stoisz tak niczym kłoda i nic nie mówisz, nie odzywasz się wcale, a przecież spotkało cię takie szczęście! No, uciesz się wreszcie! No, dlaczego się nie cieszysz?

Regulamin z całą surowością zabrania urzędnikom opuszczania na dłużej służbowego pomieszczenia, prywatne sprawy, nawet te największej wagi, muszą się w godzinach pracy podporządkować naczelnej zasadzie: najpierw urząd, a dopiero potem człowiek, najpierw litera, a dopiero potem sens. Po kilku minutach owej krótkiej, ukradkowej przerwy asystentka Hoflehner znowu siedzi przykładnie za szybką na poczcie w Klein-Reifling. Nikt w tym czasie się o nią nie upominał. Nadal, na opuszczonym przez chwilę stole, leżą tak jak przedtem senne pojedyncze kartki druków, a z boku telegraf, który tak bardzo wzburzył jej krew, milczy, pobłyskując żółto w mrocznym pomieszczeniu. Nikt, dzięki Bogu, tu nie zachodził, niczego nie zaniedbała. Z czystym sumieniem asystentka pocztowa może się więc pogrążyć w rozmyślaniach na temat tej bulwersującej wiadomości, której, całkowicie nią zaskoczona, nadal nie pojmuje, nie wie, czy wysłały ją tu po drutach dobre, czy złe moce. Dopiero teraz powoli porządkuje myśli. Ma po raz pierwszy zostawić matkę, na dwa tygodnie, a może i na dłużej, żeby wyjechać do eleganckiego hotelu, do obcych ludzi, chociaż nie, to nieprawda, bo jedzie przecież do ciotki Klary, siostry swojej matki. Pojedzie na urlop, na prawdziwy, uczciwy urlop, żeby po Bóg raczy wiedzieć ilu latach odpocząć i zobaczyć wreszcie coś nowego, innego, zobaczyć świat. Wciąż od nowa o tym rozmyśla. Właściwie jest to dobra wiadomość, matka ma rację, naprawdę ma rację, że tak się ucieszyła. Jeśliby się nad tym uczciwie zastanowić, od wielu, wielu lat jest to najlepsza wiadomość, jaka zagościła w ich domu. Zwolnić się pierwszy raz z pracy, być wolną, widzieć nowe twarze, zobaczyć kawałek świata, czyż nie jest to naprawdę dar niebios? I znowu nagle dźwięczy jej w uszach zdziwiony, przestraszony i prawie wściekły głos matki: „No, dlaczego się nie cieszysz?”.

Ma rację, matka naprawdę ma rację: dlaczego właściwie się nie cieszę? Dlaczego nic we mnie nie drgnęło, dlaczego mnie to wcale nie poruszyło i nadal nie porusza? Wsłuchuje się w siebie, czy wewnątrz nie pojawi się jakaś odpowiedź na to, co tak nagle spadło na nią z nieba, ale nie: czuje tylko zamęt i strach. To dziwne, myśli, dlaczego mnie to nie cieszy? A przecież kiedy setki razy na poczcie wyjmowałam z worka widokówki, żeby je wkładać do odpowiednich przegródek, i przyglądałam się szarym norweskim fiordom, bulwarom Paryża, zatoce w Sorrento, kamiennym piramidom Nowego Jorku, czyż nie wypuszczałam ich zawsze z ręki z głębokim westchnieniem? Czyż nie myślałam – kiedy ja? Czy ja też któregoś dnia?… Czyż w długie puste przedpołudnia nie marzyłam, by kiedyś wreszcie zrzucić te bezsensowne kajdanki i wycofać się z tego morderczego wyścigu z czasem? I by wreszcie odpocząć, mieć dużo, dużo czasu, a nie, jak zawsze, tylko jego porwane strzępki, tak pocięte, że można skaleczyć nimi palce? Uniknąć choć raz tego codziennego przymusu, budzika, łajdaka, który niszczy sen i ciągle popędza, każe wstawać, ubierać się, napalić w piecu, biec po mleko, po chleb, dorzucić do ognia, podstemplować, napisać, zatelefonować, a potem – po powrocie do domu – rzucić się natychmiast do prasowania, do kuchni, prać, gotować, cerować, zadbać o czystość i śmiertelnie umęczonej zapaść nareszcie w sen. Przecież tysiące, setki tysięcy razy marzyłam o czymś podobnym przy tym samym stole, w tej samej dusznej klatce, a teraz, kiedy mnie to spotyka, gdy mogę stąd wyjechać, podróżować i cieszyć się wolnością, wcale… – matka ma rację – wcale się na to nie cieszę? Dlaczego? Dlaczego jestem na to niegotowa?…

Przygarbiona wpatruje się nieobecnymi oczyma w obcą zimną ścianę, siedzi i czeka, czy nie poruszy się w niej jednak ta, tak usilnie przywoływana, spóźniona radość. Wstrzymuje nieświadomie oddech i niczym ciężarna wsłuchuje się we własne ciało, kuli w sobie, wytęża słuch. Jednak nic się nie porusza, wewnątrz, niczym w pozbawionym ptaków lesie, panuje głucha cisza; mając dwadzieścia osiem lat, coraz usilniej próbuje sobie przypomnieć, jak to jest, gdy człowiek się cieszy, i z przerażeniem konstatuje, że nie pamięta: bo to tak samo jak z wyuczoną niegdyś w dzieciństwie obcą mową, którą zdążyło się już zapomnieć, ale przecież wiadomo, że kiedyś się ją znało. Zastanawia się: kiedy to ostatnio się cieszyłam, rozmyśla o tym tak intensywnie, że na czole wyrzynają się dwie głębokie zmarszczki. Wreszcie sobie przypomina: powoli, niczym z zamglonego lustra, wyłania się obraz jasnowłosej dziewczynki o chudych nóżkach, która wymachując zuchwale szelkami tornistra, okręca je sobie wokół perkalowej spódniczki. Zaraz po nim kłębi się tuzin innych obrazów: gra w palanta w jakimś ogrodzie na przedmieściach Wiednia, gdzie co chwila rozbrzmiewa swawolny trel, każde uderzenie piłeczki powoduje salwę śmiechu, naraz przypomina sobie, jak lekko i swobodnie wydobywał się jej wtedy z gardła, jakby był zawsze gotowy do kolejnego wybuchu, i jak zaczajony pod skórą burzył się, wprost kipiał we krwi; wystarczyło podskoczyć, żeby potoczyście wydobył się z ust, tak łatwo czmychał z gardła, może nawet zbyt łatwo. Musiała siłą trzymać się ławki i mocno zagryzać usta, żeby nie parsknąć nagle w środku lekcji francuskiego przy jakimś dziwacznym słówku czy też innym głupstewku. Nie trzeba było właściwie niczego, żeby pobudzić ów wezbrany, zanoszący się sam sobą dziewczęcy śmiech. Jąkanie nauczyciela, grymas przed lustrem, kot, który śmiesznie zwinął ogon, jakiś bacznie przyglądający się na ulicy oficer, wystarczało byle co, najmniejsza, najbardziej bezsensowna głupotka, było w niej tyle tego śmiechu, że eksplodował przy lada iskierce. Zawsze obecny i zawsze w gotowości, swawolny i łobuzerski, nawet we śnie odciskał na dziecięcych ustach swą pogodną arabeskę.

I nagle wszystko poczerniało i zgasło niczym przygnieciony knot. Rok tysiąc dziewięćset czternasty, pierwszy sierpnia. Popołudnie na pływalni. Błyskawicznie ściąga z siebie w kabinie koszulę, ogląda nagie, jędrne szesnastoletnie ciało, zaokrąglone, białe, gorące, sprężyste i zdrowe. Jakże miło będzie je schłodzić, pluskać się wraz z przyjaciółkami w basenie, pływać i ścigać się na rozpryskującej wodę desce – jeszcze dzisiaj słyszy ten chichot i śmiechy dziewczęcej gromadki. Potem kłusem, w podskokach, raz, dwa do domu, bo oczywiście znowu zapomniała wyjść o właściwym czasie, a przecież musi jeszcze pomóc matce przy pakowaniu: za dwa dni wybierają się na letnisko do Kamptal. Wbiega więc szybko na górę, po trzy schody na raz, i łapiąc z trudem oddech, staje w drzwiach. Dziwne, kiedy się pojawia, ojciec i matka milkną nagle w pół słowa, oboje starają się na nią nie patrzeć. Ojciec, jego mocny głos słyszała zaledwie przed chwilą, podejrzanie gorliwie rozkłada gazetę, matka musiała chyba płakać, teraz nerwowo gniecie w dłoni chusteczkę i rusza w stronę okna. Co tu się wydarzyło? Czyżby się kłócili? Nie, niemożliwe, bo ojciec nagle odwraca się i, nigdy nie widziała, żeby był aż tak czuły, kładzie rękę na drżących ramionach matki. Matka nie podnosi oczu, pod niemym dotykiem ojca jej plecy drżą jeszcze bardziej. Co tu się stało? Żadne z nich nie zwraca na nią uwagi, żadne na nią nie patrzy. Jeszcze dziś, po dwunastu latach, pamięta, jak się wtedy bała. Czyżby byli na nią źli? Czy coś przeskrobała? Wystraszona – dziecko zawsze się boi i zawsze ma poczucie winy – wymyka się do kuchni, gdzie Bożena, kucharka, zdradza jej, że Geza, który służy u sąsiada oficera, powiedział, a ten wie, co mówi, że zaraz się zacznie i że stłuką na kwaśne jabłko tych przeklętych Serbów. No i że Otto, który jest porucznikiem rezerwy, a także mąż jej siostry, że obaj muszą tam jechać, dlatego ojciec tak bardzo jest roztrzęsiony, matka również. I rzeczywiście, następnego ranka jej brat Otto w szaroniebieskim mundurze jegra, z oficerską szarfą założoną przez ramię, ze złotą frędzlą u szabli, stoi na środku pokoju. Zazwyczaj jako zastępca nauczyciela gimnazjalnego nosi czarny, źle wyszczotkowany surdut i w tej dostojnej czerni wygląda nieomal zabawnie, blady i chudy, nad wiek wybujały chłopak ze sztywnymi, krótko przystrzyżonymi włosami oraz miękkim żółtym puszkiem na policzkach. Teraz jednak, gdy tak energicznie i zdecydowanie zagryza usta i stoi wyprostowany jak struna w dopasowanym mundurze, wydaje się siostrze obcy i inny. Przygląda się mu z właściwą podlotkom głupią dziecięcą dumą i klaszcze w dłonie: – A niech mnie, jak ty szykownie wyglądasz! – Na to matka, zazwyczaj łagodna, popycha ją tak mocno, że Christine ląduje z łokciem na szafie: – Nie wstyd ci, ty niedobra, ty pozbawiona serca istoto? – Jednakże ów matczyny wybuch złości nie jest niczym innym, jak tylko pocieszeniem dla skrywanego bólu, teraz z jej rozedrganych ust wyrywa się gwałtowny szloch, który przechodzi w rozdzierający, przenikliwy krzyk, w rozpaczy uczepia się z całym impetem młodego człowieka, który gwałtownie odwraca głowę i stara się zachować męską postawę, mówi coś o ojczyźnie i obowiązku. Ojciec, nie mogąc na to patrzeć, odwraca się do nich tyłem, tak więc młody człowiek, blady na twarzy, musi, zacisnąwszy zęby, sam, prawie siłą, wyswobodzić się z żarliwych uścisków matki. Całuje ją naraz ukradkiem w oba policzki, ojcu, który jest nienaturalnie sztywny, podaje w popłochu rękę i przemykając obok, rzuca Christine w pośpiechu jedynie krótkie „serwus”. I już po chwili szabla dźwięczy na schodach. Po południu przychodzi się pożegnać mąż siostry, sierżant, który jako urzędnik magistratu został przydzielony do zaopatrzenia. Z nim jest już łatwiej, nie czuje się zagrożony, zachowuje się głośno, udaje, że wszystko to fraszka, pociesza, żartuje i wychodzi. Obaj jednak zostawiają za sobą dwa cienie, brat brzemienną żonę, w czwartym miesiącu ciąży, a szwagier siostrę z małym dzieckiem. Kiedy co wieczór obie siadają z nimi do stołu, zawsze jest tak, jakby lampa coraz słabiej świeciła. Wystarczy, żeby Christine naiwnie powiedziała coś wesołego, zaraz wszyscy podnoszą na nią zagniewane spojrzenia, potem w łóżku, kiedy jest już pod kołdrą, długo jeszcze się wstydzi, że znów była niedobra, tak niepoważna i tak dziecinna. Mimo woli staje się z czasem milkliwa. Śmiech w tych pokojach dawno już zamarł, sen w tych ścianach jest coraz lżejszy. Czasami tylko nocą, kiedy się przypadkiem zbudzi, z pokoju obok dochodzi ją coś, jakby ciągły szmer, ciche, straszne mamrotanie; to matka, nie mogąc spać, modli się godzinami na klęczkach za brata przed oświetlonym lampką obrazem Maryi.

Potem jest rok tysiąc dziewięćset piętnasty, Christine ma siedemnaście lat. Rodzice postarzeli się o całą dekadę. Ojciec, jakby wyżerał go od środka jakiś ług, kurczy się coraz bardziej, i żółty, zgarbiony snuje się po pokojach, wszyscy wiedzą, że ma kłopoty i że interesy idą źle. Od sześćdziesięciu lat, jeszcze od czasów dziadka, w całej monarchii nie było nikogo, kto by z takim artyzmem jak Bonifazius Hoflehner i jego syn umiał wyprawiać poroża kozic lub innej upolowanej zwierzyny. Ojciec preparował myśliwskie trofea dla Esterházych, Schwarzenbergów, a nawet arcyksiążąt, pracując z czterema albo pięcioma pomocnikami od rana do późnej nocy, rzetelnie, czysto i solidnie. Jednak teraz, w tych zabójczych czasach, gdy strzela się jedynie do ludzi, interes stanął, a tu połóg synowej, choroba wnuczka, i wszystko tyle kosztuje. Milknie coraz bardziej, coraz bardziej kuli ramiona, aż pewnego dnia, kiedy przychodzi list z Isonzo, zapada się całkiem w sobie. Tym razem nie jest to pismo Ottona, jego syna, lecz kapitana, i wszystko już wiadomo: bohaterska śmierć na czele kompanii, pamięć po wsze czasy itd. W domu zalega jeszcze większa cisza; matka przestaje się modlić, nad obrazem Maryi nie pali się już lampka; zapomniano dolać oleju.

Rok tysiąc dziewięćset szesnasty, Christine ma osiemnaście lat. Domownikom z ust nie schodzą nowe słowa: za drogo. Matka, ojciec, siostra i bratowa od swych zmartwień uciekają w lament, od rana do nocy grzebią w papierach, jedno drugiemu wylicza koszty ubogiego codziennego życia. Za drogie jest mięso, za drogie masło, za droga nowa para butów: Christine prawie boi się oddychać ze strachu, że to także będzie za drogie. Niczym wypłoszone przepadły gdzieś wszystkie niezbędne do życia rzeczy, pochowały się w chomiczych jamach, złodziejskich borsuczych norach, trzeba je tropić, wyżebrać gdzieś chleb, wycyganić u przekupki trochę jarzyn, chodzić na wieś po jaja, ręcznym wózkiem przywozić węgiel ze stacji, codzienny wyścig tysięcy zziębniętych, głodujących kobiet po coraz to mizerniejsze łupy. A do tego ojciec, z tym jego żołądkiem, potrzebuje specjalnej, lekkostrawnej diety. Odkąd usunął znad wejścia szyld „Bonifazius Hoflehner” i musiał sprzedać sklep, z nikim już nie rozmawia, tylko czasami, kiedy sądzi, że w pobliżu nikogo nie ma, dotykając się rękoma w różnych miejscach, pojękuje z bólu. Należałoby właściwie zawołać lekarza. Ale mówi, że za drogo, i woli nadal cierpieć w milczeniu.

I rok tysiąc dziewięćset siedemnasty, Christine ma dziewiętnaście lat; ojca pochowali dwa dni po sylwestrze, zaoszczędzone pieniądze starczyły w sam raz na to, żeby w farbiarni ufarbować na czarno ubrania. Życie staje się coraz droższe, dwa pokoje odnajęli parze, która uciekła z Brodów, ale dalej na nic nie starcza, nawet jeśliby robotat’ od rana do późnej nocy. W końcu wujek, radca dworu w jakimś ministerstwie, załatwia im pracę w szpitalu w Korneuburgu, matce posadę intendentki, a jej – pomocy biurowej. Gdyby tylko nie było to tak daleko – szarym świtem, w lodowatym, nieogrzewanym wagonie, a wieczorem powrót. Potem sprzątanie, łatanie, szorowanie, cerowanie i szycie, aż w końcu, nie myśląc ani nie marząc o niczym więcej, człowiek jak worek przewraca się i pogrąża w niedobrym śnie, z którego najchętniej nigdy by się nie obudził.

I rok tysiąc dziewięćset osiemnasty, ma dwadzieścia lat. Ciągle jeszcze trwa wojna, ciągle jeszcze nie ma jednego wolnego, beztroskiego dnia, ciągle jeszcze nie czas, żeby rzucić okiem w lustro, żeby choć na chwilę wyjść do miasta. Matka zaczyna się skarżyć, w zimnym niepodpiwniczonym szpitalnym pomieszczeniu puchną jej nogi, ale Christine nie ma już prawie siły na współczucie. Zbyt długo żyje w tym samym domu z matczyną udręką; odkąd codziennie spisuje na maszynie po siedemdziesiąt, osiemdziesiąt potwornych okaleczeń, coś się w niej stępiło. Czasem, o kulach – lewą nogę ma zgruchotaną – kuśtyka do jej biura młodziutki, złotowłosy niczym pszenica w jego ojczyźnie podporucznik z Banatu, z pociętą wojennymi zmarszczkami strachu dziecięcą niewinną buzią. Tęskni za domem i w starym szwabskim dialekcie opowiada jej o swej wsi, o psie, o koniach, biedny blondynek, zagubione dziecko. Całowali się kiedyś wieczorem na ławce w ogrodzie, dwa, trzy słabiutkie pocałunki, bardziej z litości aniżeli miłosne, po czym nagle jej mówi, że gdy tylko wojna się skończy, chciałby się z nią ożenić. Utrudzona zbywa te słowa uśmiechem; nie ma nawet odwagi pomyśleć, że wojna może się kiedyś skończyć.

I rok tysiąc dziewięćset dziewiętnasty, Christine ma dwadzieścia jeden lat. Rzeczywiście, wojna już się skończyła, ale nie nędza. Spłaszczyła się tylko pod huraganowym ogniem rozporządzeń, podstępnie przyczaiła w papierowych kazamatach świeżo wydrukowanych, mokrych jeszcze banknotów i wojennych pożyczek. Ale zaraz potem wypełzła znowu na powierzchnię, z zapadłymi oczyma, z rozdziawionymi ustami, głodna i zuchwała wyżera resztki odpadów z wojennych śmietników. Z nieba sypie się śnieg mianowników, zer, setki tysięcy, miliony, a każdy płatek, każdy grubszy banknot natychmiast roztapia się w ciepłej dłoni. Śpisz, a pieniądz topnieje, zmieniasz znoszone drewniaki, by pobiec znowu na targ, a on w tym czasie rozmienia się na drobne; mimo że ciągle w biegu – zawsze jesteś spóźniony. Życie staje się matematyką, dodawaniem, mnożeniem, zmienia się w szalony, pogmatwany korowód cyfr i liczb, ten wir porywa z sobą w zachłanną, nienasyconą pustkę ostatni dobytek: zrywa matce z szyi złoty łańcuszek, z palca obrączkę, ze stołu adamaszkową serwetę. Jednak ile by w nią wrzucać, wszystko na nic, niczym nie można zatkać tej czarnej piekielnej dziury, cóż z tego, że do późnej nocy dzierga wełniane swetry, że wynajęła wszystkie pokoje i sypia wraz z matką w kuchni. Sen to jedyne, czego nie musi sobie odmawiać, jedyne, co nic nie kosztuje; móc późnym wieczorem rzucić na materac swe zmaltretowane, wychudłe, blade i ciągle jeszcze nietknięte ciało, a potem przez sześć, siedem godzin nie wiedzieć niczego o tej apokalipsie.

Potem rok tysiąc dziewięćset dwudziesty, tysiąc dziewięćset dwudziesty pierwszy. Ma dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata, jest w kwiecie wieku, tak się przecież mówi. Nikt jednak jej tego nie powiedział, a sama o tym nie wie. Od rana do wieczora jedna jedyna myśl: jak przeżyć za coraz to mniejsze pieniądze? A jednak jest nieco lepiej. Wujek, radca dworu, pomaga jeszcze raz, udaje się osobiście do dyrekcji, aby u przyjaciela, z którym grywa w taroka, wyżebrać dla niej posadę asystentki pocztowej, wprawdzie w Klein-Reifling, nędznej, schowanej pośród winnic dziurze, ale bądź co bądź, są to już widoki na stałą posadę i jakieś zabezpieczenie. Licha pensja starcza dla jednej osoby, ale ponieważ u szwagra nie ma miejsca dla matki, Christine musi ją zabrać do siebie i dzielić z nią każdy grosz: nadal dzień rozpoczyna od oszczędzania, a kończy rachunkami. Liczy się każda zapałka, każde ziarenko kawy, każda kruszyna ciasta. Mimo to można odetchnąć, można żyć.

I lata tysiąc dziewięćset dwadzieścia dwa, tysiąc dziewięćset dwadzieścia trzy, tysiąc dziewięćset dwadzieścia cztery – Christine ma dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat. Czy wtedy jest się jeszcze młodym? Czy już starym? Kilka drobnych zmarszczek zaczyna rysować się na skroniach, czasami bolą ją nogi, a wiosną dziwnie boli głowa. Ale przecież wszystko zmierza ku dobremu i kiedyś będzie lepiej. Pieniądz znowu przyjemnie ciąży w ręku, ma stałą posadę, zwie się asystentką pocztową, a szwagier z początkiem miesiąca przesyła matce dwa, trzy banknoty. Czas więc powoli spróbować znowu być młodą; matka wręcz na nią nastaje, aby zaczęła wychodzić z domu i trochę się zabawiła. Wreszcie dopina swego i zmusza Christine, by zapisała się na lekcje tańca w sąsiedniej miejscowości. Nie sposób zgłębić rytmicznego tańca, kiedy jest się wiecznie zmęczonym, czasami ma wrażenie, że pozamarzały jej wszystkie stawy i nawet muzyka nie skruszy w nich lodu. Wytrwale ćwiczy przepisane kroki, jednak taniec jej nie porywa, nie cieszy, czuje po raz pierwszy, że jest już za późno, że jej udręczona i poszarpana przez wojnę młodość dawno już minęła. Pękła jakaś sprężyna, mężczyźni chyba to czują, bo żaden nie czyni o nią prawdziwych starań, chociaż jej delikatna sylwetka i jasnoblond włosy wydają się szlachetne pośród pulchnych wiejskich dziewcząt o rumianych prostackich twarzach. Jednakże te powojenne siedemnasto-, osiemnastoletnie pannice nie są już tak spokojne i cierpliwe, nie czekają, aż ktoś zechce je wybrać. Same domagają się przyjemności, jakby miały do tego prawo, domagają się ich tak niepohamowanie, jak gdyby chciały przeżyć nie tylko własną młodość, ale i tych setek tysięcy umarłych i pogrzebanych. Dwudziestosześcioletnia Christine obserwuje z pewnym lękiem, z jakim znawstwem w oku, z jaką pewnością siebie, jakże pożądliwie i wyzywająco zachowują się te nowe młode kobiety, jak prowokująco kręcą biodrami, jak niedwuznacznie reagują śmiechem na najbardziej nawet zuchwałe zaczepki chłopaków i jak, bez wstydu, rozchodzą się w drodze do domu, a potem każda z nich skręca z mężczyzną w stronę lasu. Brzydzi się nimi. Pośród tego pożądliwego, grubiańskiego, powojennego pospólstwa czuje się niewyobrażalnie stara i zmęczona, niepotrzebna i bezsilna, nieskora i niezdolna, by z nimi rywalizować. I w ogóle: nie chce już o nic więcej walczyć, nie chce się dłużej męczyć! Chciałaby spokojnie oddychać, bujać w obłokach, wykonywać, co do niej należy, i podlewać kwiatki na parapecie, byle niczego nie pragnąć, niczego nie oczekiwać. Żadnych nowych wyzwań, nowych wydarzeń, nowych podniet: nawet na radość ta dwudziestosześcioletnia, okradziona z dziesięciu lat młodości kobieta nie ma już ani odwagi, ani siły.

Kiedy o tym rozmyśla, wzdycha mimo woli. Wystarczy, że przypomni sobie te wszystkie okropieństwa czasu własnej młodości i znowu czuje się zmęczona. Podstępy matki nie mają sensu! Po co stąd wyjeżdżać, jechać do nieznanej ciotki, przebywać pośród ludzi, z którymi nie ma wspólnego języka? Ale, mój Boże, co robić, matka tego pragnie i sprawi jej to przyjemność, nie wolno więc chyba się bronić: po co w ogóle się bronić? Jest przecież tak bardzo zmęczona, tak bardzo zmęczona! Asystentka pocztowa powoli, z rezygnacją, wyjmuje z górnej szuflady biurka kartkę urzędowego papieru, składa ją starannie na pół, podkłada rygę i pieczołowicie, wyraźnie, pięknymi literami o cieniutkich pionowych i pogrubianych poprzecznych kreseczkach, pisze podanie do dyrekcji w Wiedniu o przysługujący jej zgodnie z prawem urlop, prosi także, by z powodów rodzinnych mogła otrzymać go natychmiast oraz żeby z początkiem następnego tygodnia przysłano zastępczynię. Potem pisze do siostry, by ta załatwiła jej w Wiedniu wizę szwajcarską i pożyczyła małą walizkę, a także, ze względu na matkę, przyjechała omówić z nią różne sprawy. A potem, przez następne dni, powoli, starannie i dokładnie przygotowuje się do podróży, bez radości, bez nadziei, bez zaangażowania, tak jakby nie była to jakaś część jej prywatnego życia, lecz należała do tego drugiego, jedynego, jakie zna – do służbowych obowiązków.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Dziewczyna z poczty
Knut Beck | Uwagi końcowe. Od wydawcy
Karta redakcyjna

Tytuł oryginału: Rausch der Verwandlung

© for the Polish translation by Karolina Niedenthal

© for afterword by Knut Beck

© for the Polish edition by Officyna

Wydanie I, Warszawa 2012

Wydanie II, Łódź 2021

Korekta: Tomasz Baudysz, Łukasz Urbaniak

Projekt okładki: Maciej Mraczek / maciejmraczek.pl

Projekt: Ewa Mikuła, Katarzyna Turkowska

Wydawnictwo Officyna s.c.

93–114 Łódź, ul. Przędzalniana 99

www.officyna.com.pl, [email protected]

Książka ukazała się przy wsparciu:

ISBN 978-83-66511-32-3

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek

Wydawnictwo Officyna wykazało należytą staranność (w rozumieniu art. 355 par. 2 kodeksu cywilnego) w celu odnalezienia aktualnego dysponenta autorskich praw majątkowych do „Uwag końcowych. Od wydawcy” autorstwa Knuta Becka. Przed oddaniem książki do druku poszukiwania te nie przyniosły rezultatu, dlatego Officyna s.c. zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia aktualnemu dysponentowi autorskich praw majątkowych niezwłocznie po jego zgłoszeniu się do wydawnictwa.

Officyna Publishing House has shown due diligence (in the sense of art. 355 par. 2 of the Civil Code) in order to find the current holder of the copyright to „Endnotes. From the publisher” by Knut Beck. This search was unsuccessful before the book went to press, therefore Officyna s.c. undertakes to pay appropriate remuneration to the current holder of the author’s economic rights immediately after he reports to the publisher.