Maltański łącznik - Steve Berry - ebook + audiobook + książka

Maltański łącznik ebook i audiobook

Steve Berry

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Urzekające. . . Fani Dana Browna będą się dobrze bawić. „Publisher’s Weekly” Kolejna powieść Berry’ego, która nie tylko jest rozrywką na wysokim poziomie, ale także rodzi głębokie i niepokojące pytania. „Fredericksburg Free Lance-Star” Po śmierci papieża rozpoczynają się przygotowania do kolejnego konklawe, do Watykanu przybywają kardynałowie. Kastor Gallo, kontrowersyjny kardynał, który popadł w niełaskę Watykanu, ucieka z Rzymu na Maltę. Tak próbuje odszukać dokument z IV wieku, z czasów Konstantyna Wielkiego. Były pracownik Wydziału Sprawiedliwości, Cotton Malone, przebywa nad włoskim jeziorem Como, tropiąc losy legendarnej korespondencji Winstona Churchilla i Benita Mussoliniego, która zaginęła w 1945 roku. Ujawnienie jej treści mogłoby wywrócić do góry nogami historię, jaką zna świat. Śladami Malone’a podąża jednak ktoś jeszcze… Pościgiem zaczyna interesować się Zakon Maltański, zgromadzenie o ponad dziewięćsetletniej historii, jedyne, które dotrwało czasów współczesnych. Dziś prowadzą przede wszystkim działalność humanitarną, lecz w ich szeregach znajdują się także członkowie starożytnej sekty Secreti, która zamierza wpłynąć na trwające właśnie konklawe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 540

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 25 min

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
4,2 (100 ocen)
51
27
16
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tadeuszdrozda

Nie oderwiesz się od lektury

Z pewnością niezła książka i warta przeczytania
00
Adaaga

Całkiem niezła

temat super, trochę sensacji, trochę thlirer, trochę histori. jedyne co mnie irytowało to zbyt długie opisy.
00

Popularność




THE MALTA EXCHANGE.

Copyright © 2019 by Steve Berry. All rights reserved.

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2020 for the Polish translation by Przemysław Hejmej (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-66512-21-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

Dla Elizabeth,

mojej żony,

mojej wieczności.

Książka ta nie jest oparta na faktach. Wszystkie zawarte w niej nazwiska, postacie, miejsca oraz wydarzenia są wytworem wyobraźni autora, a jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żywych bądź martwych, wydarzeń oraz miejsc jest czysto przypadkowe.

PODZIĘKOWANIA

Jak zwykle szczere słowa podzięki kieruję do Johna Sargenta, szefa wydawnictwa Macmillan, a także do Sally Richardson, która ma dla mnie wyłącznie ciepłe słowa. Dziękuję Jen Enderlin, stojącej na czele wydawnictwa St. Martin’s, jak również swojemu wydawcy z Minotaura, Andrew Martinowi. Ogromny dług wdzięczności zaciągnąłem u Hectora DeJeana z Publicity, Jeffa Dodesa oraz wszystkich innych osób z działu marketingu i sprzedaży (zwłaszcza u Paula Hochmana), u Anne Marie Tallberg, absolutnej ekspertki od wydawania popularnych książek, u Davida Rotsteina, który zaprojektował okładkę tejże pozycji, oraz u Mary Beth Roche i jej pełnych innowacyjności kumpli z działu audio.

Ponownie kłaniam się Simonowi Lipskarowi, memu agentowi i przyjacielowi, mojej redaktorce Kelley Ragland i jej zastępczyni Maggie Callan – obie są wprost cudowne.

Muszę też koniecznie wspomnieć o innych osobach. Są to: Meryl Moss i jej nadzwyczajny zespół wydawniczy (zwłaszcza Deb Zipf oraz JeriAnn Geller), Jessica Johns i Esther Garver, dzięki którym Steve Berry Enterprises wciąż utrzymuje się na fali, a także Rachel Maurizio, wyjątkowa przewodniczka po Malcie.

Dziesięć lat temu książkę Wenecka intryga zadedykowałem swojej narzeczonej Elizabeth. Stawiała wówczas pierwsze kroki na niwie wydawniczej, ale uczyła się szybko, ostatecznie stając się pierwszorzędną redaktorką, zwracającą baczną uwagę na warsztat pisarski oraz sensowność fabuły. Obecnie jest współwłaścicielką (razem z niezrównaną M. J. Rose) firmy marketingowo-wydawniczej 1001 Dark Nights, która zajmuje się publikowaniem romansów, pełni również funkcję dyrektora wykonawczego w International Thriller Writers, organizacji zrzeszającej ponad cztery tysiące członków – osiemdziesiąt procent z nich to aktywni autorzy thrillerów.

Ta książka jest więc poświęcona Elizabeth, kobiecie niezwykłej, dzięki której lepsze są nie tylko moje powieści, lecz także moje życie.

Wiara w Boga nie jest konieczna, aby być dobrym człowiekiem.W pewnym sensie dotychczasowe, tradycyjne pojmowanie Boga jest przestarzałe.Można być uduchowionym, nie będąc religijnym.

Nie jest rzeczą konieczną chodzenie do kościoła i dawanie nań pieniędzy.Dla wielu świątynią może być przyroda.

Niektórzy z najlepszych ludzi w dziejach nie wierzyli w Boga, podczas gdy wielu dopuszczało się najgorszych zbrodni w Jego imię.

PAPIEŻ FRANCISZEK

PROLOG

SOBOTA, 28 KWIETNIA 1945 ROKU

LAGO DI COMO, WŁOCHY

GODZINA 15.30

Benito Amilcare Andrea Mussolini zdawał sobie sprawę, że niebawem jego los się dopełni. Zrozumiał to już wczoraj, w chwili, gdy partyzanci z 52. Brygady Garibaldiego zablokowali mu drogę na północ i zatrzymali niemiecki konwój, który szedł mu z pomocą w planowanej ucieczce do Szwajcarii. Dowódca kolumny Wehrmachtu nie taił faktu, że jest zmęczony walką i zamierza uniknąć spotkania z posuwającymi się naprzód oddziałami amerykańskimi, woląc pozbawiony przygód powrót do Trzeciej Rzeszy. Okoliczność ta tłumaczyła, dlaczego z powodu jednego powalonego drzewa i bandy trzydziestu partyzantów do niewoli trafiło trzystu uzbrojonych po zęby żołnierzy niemieckiej regularnej armii.

Mussolini rządził Włochami przez dwadzieścia jeden lat, ale gdy alianci zajęli Sycylię, a potem przeprowadzili inwazję na kontynentalną część kraju, jego koledzy z partii faszystowskiej, wspierani przez króla Wiktora Emanuela III, skorzystali z okazji i pozbawili Il Duce władzy. Aby uchronić go przed więzieniem, niezbędna okazała się pomoc samego Hitlera, który uczynił z Mussoliniego głowę Włoskiej Republiki Socjalnej ze stolicą w Mediolanie. Był to zwykły, kontrolowany przez Niemców marionetkowy reżim – sposób na utrzymanie iluzji władzy – ale i on należał już do przeszłości. Alianci, prąc na północ, zajęli Mediolan, co zmusiło Il Duce do ucieczki jeszcze dalej, aż nad jezioro Como i pod granicę szwajcarską, która biegła zaledwie kilka kilometrów od niego.

– Jaki spokojny dzień – powiedziała Clara.

Przez życie Mussoliniego przewinęło się mnóstwo kobiet. Żona tolerowała owe kochanki, ponieważ rozwód nie wchodził w grę, przede wszystkim z powodów religijnych. Zresztą, cóż by jej przyszło z pozycji byłej małżonki Wodza?

Niezbyt wiele.

Wśród wszystkich zdobyczy Il Duce Claretta Petacci zajmowała miejsce szczególne. Dzieliła ich różnica wieku wynosząca dwadzieścia osiem lat, ale w jakiś tajemniczy sposób ta kobieta całkowicie rozumiała Mussoliniego. Nigdy niczego nie kwestionowała, nie wątpiła, zawsze okazywała miłość. Przyjechała do Como z własnej woli, aby dzielić z nim los wygnańca.

Tylko że ów los nie zapowiadał się zbyt różowo.

Rosjanie ostrzeliwali Berlin, Brytyjczycy i Amerykanie parli przez terytorium Niemiec bez żadnych przeszkód, Trzecia Rzesza leżała w ruinach. Hitler kulił się ze strachu w swoim bunkrze pod gruzami stolicy. Oś Rzym–Berlin przestała istnieć. Ta przeklęta wojna, która nigdy nie powinna była wybuchnąć, powoli zbliżała się do końca.

A oni przegrywali.

Clara stała przy otwartym oknie, pogrążona we własnych myślach. Widok z ich wysoko położonej kwatery sięgał aż po odległe jezioro i wznoszące się wokół niego góry. Spędzili w tym skromnym domostwie noc; wyposażenie pokoju stanowiły zwykłe łóżko oraz dwa krzesła na kamiennej posadzce. W kominku nie płonął ogień, jedyne oświetlenie zapewniała goła żarówka, jarząca się na tle bielonych ścian. Niegdyś, przez długi czas, Mussolini opływał w luksusy i folgował swoim pragnieniom. Dlatego za szczególną ironię uważał, że wraz z Clarą – która szukała kiedyś ukojenia w jego ramionach w wytwornym Palazzo Venezia – wylądowali ostatecznie w tym chłopskim łóżku, na jałowych włoskich wzgórzach.

Podszedł do okna, aby stanąć tuż obok niej. Parapet pokrywała gruba warstwa kurzu. Clara wzięła Mussoliniego za rękę, jakby był dzieckiem.

– Siedem lat temu – powiedział po włosku – byłem człowiekiem interesującym. A teraz prawie nic ze mnie nie zostało.

W jego głosie zabrzmiały apatia i katastroficzna nuta.

– Nadal jesteś kimś ważnym – oświadczyła.

Zdobył się na słaby uśmiech.

– Raczej kimś skończonym. Moja gwiazda spadła. Nie pozostała we mnie najmniejsza wola walki.

Ostatnio narastał w nim gniew; stawał się coraz bardziej agresywny, a także niezdecydowany, co nie było dlań typowe. Od czasu do czasu jego apodyktyczna złość wychodziła na wierzch, tyle że nikt się nią nie przejmował. Nikt nie przejmował się tym, co robi, co myśli ani co mówi.

Z wyjątkiem Clary.

Popołudnie było pochmurne i duszne, w powietrzu niosły się odgłosy odległych wystrzałów. Cholerni rebelianci zmienili ten sielski krajobraz w poligon, rugując z niego najmniejszy przejaw faszyzmu. Gdzieś w dole dostrzegł samochód jadący po meandrującej w górę wąskiej drodze, która wiodła z Azzano. Do chłopskiego domu przywieziono ich z Clarą jeszcze przed świtaniem. Dlaczego? Il Duce nie wiedział. Nie odstępowało ich dwóch brodatych partyzantów w furażerkach z czerwonymi gwiazdami, z pistoletami maszynowymi na ramieniu.

Jak gdyby na coś czekali.

– Nie powinnaś była tutaj przyjeżdżać – zwrócił się do Clary.

Ścisnęła go za rękę.

– Moje miejsce jest przy tobie.

Podziwiał tę lojalność; żałował, że Czarne Koszule nie posiadały choćby drobnego jej ułamka. Okno dzieliło od ziemi około pięciu metrów, ale Mussolini wyobraził sobie, że stoi teraz znacznie wyżej, na balkonie Palazzo Venezia, jak w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym, gdy wysławiał wielkie włoskie zwycięstwo w Abisynii. Tamtego dnia na placu stłoczyło się czterysta tysięcy ludzi, którzy reagowali szaleńczo, nieprzerwanie, jak zahipnotyzowani. Krzyczeli Duce, Duce, Duce, a on wdychał żar tej masowej histerii.

Prawdziwy balsam na duszę.

Ale z dawnego Cezara pozostało w nim już bardzo niewiele.

Oczywiście nadal miał łysą głowę i wydatny brzuch, lecz oczy, dziwnie teraz pożółkłe, zdawały się z dnia na dzień coraz bardziej udręczone. Nosił dawny mundur, czarną koszulę, szarą bluzę, bryczesy z czerwonymi lampasami, wysokie wojskowe buty oraz zwykłą szarą furażerkę. Wczoraj, gdy zatrzymali ich partyzanci, Il Duce miał na sobie szynel i hełm niemieckiego szeregowca, głupio i nieudolnie próbując się skryć wśród innych.

To był błąd.

Świadczył o strachu.

Niektórzy nazywali go bufonem, inni awanturnikiem w sferze polityki bądź nurzającym się w przeszłości hazardzistą, który gra o wysoką stawkę. Europejczycy ogłosili Mussoliniego człowiekiem, który sprawił, że pociągi kursują punktualnie.

A on był po prostu Il Duce.

Przywódcą.

Najmłodszym w historii człowiekiem sprawującym władzę nad Włochami.

– Czekam na koniec tej tragedii – powiedział. – Czuję się dziwnie odseparowany od wszystkiego. Nie jestem już aktorem, raczej ostatnim widzem.

Ogarnęło go przygnębienie, które ostatnio często odczuwał; teraz z wielkim trudem starał się z niego otrząsnąć.

To nie była odpowiednia pora na użalanie się nad sobą.

Samochód cały czas wspinał się z jękiem po stromych serpentynach, między gęstymi zagajnikami cedrów i jodeł; odgłos silnika narastał, w miarę jak pojazd zbliżał się do domu.

Mussolini był zmęczony i blady, potrzebował golenia. Sprawiał zaskakująco niechlujne wrażenie, mundur miał wygnieciony i brudny. Co gorsza, Il Duce pozostawał całkowicie zdany na łaskę losu. Gotowy tylko na paniczną ucieczkę.

Niczego już nie kontrolował.

Samochód zatrzymał się pod domem, sporo niżej.

Od strony kierowcy wysiadł mężczyzna ubrany w bladoniebieski mundur kapitana Luftwaffe. Brązowe naszywki na kołnierzu wskazywały, że służy w korpusie łączności. Od wczoraj Wodza otaczał wyłącznie rozlazły chaos, typowy dla pilnujących go partyzantów. Ich niekompetencję zauważył już w ratuszu miejskim w Dongo, dokąd zabrano go najpierw: żaden z jego stróżów nie miał doprawdy pojęcia, co należy z nim począć. Siedział więc w sali, w której unosił się gęsty papierosowy dym i w której prowadzono gorączkowe rozmowy, słuchał Radia Mediolan, jak ogłaszało upadek faszyzmu oraz przekazywało polecenie, aby zatrzymywać wszystkich członków rządu.

Imbecyle. Sami idioci.

Ale nawet oni bledli w zestawieniu z Niemcami.

Mussolini zwlekał z podpisaniem paktu z Rzeszą, jak długo się dało. Hitler był bestią, a jego Mein Kampf stanowiła stek bzdur. Nie lubił tego stukniętego Austriaka i mu nie ufał. Ostatecznie jednak nie mógł ignorować potęgi opinii publicznej, więc w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym zgodził się na wojnę.

Potworny błąd.

Do diabła z tymi aryjskimi gnojkami. Il Duce nie miał najmniejszej ochoty oglądać więcej ich mundurów.

A tutaj proszę, jakiś się jednak pojawił.

Człowiek w uniformie wszedł do domu, po czym wspiął się po schodach na pierwsze piętro. Mussolini i Clara pozostali przy oknie, ale odwrócili się, gdy drzwi się otwarły i mundurowy wkroczył do pokoju. Il Duce spodziewał się, że tamten strzeli obcasami i zasalutuje, nie doczekał się jednak żadnych oznak szacunku. Przybysz rzucił po włosku, spokojnym tonem głosu:

– Chcę z panem porozmawiać. Sam na sam.

Był wysokim, chudym mężczyzną o pociągłej twarzy, dużych uszach i ziemistej cerze. Czarne włosy miał zaczesane do tyłu, a jego wąskie, zaciśnięte wargi ocieniał przycięty wąsik. Mussolini analizował w myślach wszystkie elementy tej przykrej sytuacji, szukając możliwości. Przez ostatnie dwadzieścia lat nikt nie ośmielił się go w ten sposób potraktować. Tak pogardliwie. Władza, by się jej bano, musi być absolutna, pozbawiona ograniczeń. Dlatego w pierwszym odruchu miał ochotę kazać przybyszowi się wynosić, lecz otaczająca go próżnia, jaką była niepewność o dalszy los, przemogła dumę.

– Poczekaj na zewnątrz – zwrócił się do Clary.

Zawahała się i chciała zaprotestować, Il Duce uciszył ją jednak, unosząc dłoń. Nie sprzeciwiała się dłużej, skinęła tylko głową i wyszła z pokoju.

Mundurowy zamknął za Clarą drzwi.

– Czasu jest mało – rzekł mężczyzna. – Idą po pana Komitet Wyzwolenia Narodowego i Ochotniczy Korpus Wolności.

Obie organizacje stanowiły problem, zwłaszcza ta druga, ponieważ składała się głównie z komunistów, którzy od dawna chcieli Włoch tylko dla siebie.

– Podjęto decyzję, by pana rozstrzelać. Udało mi się wyprzedzić ich emisariuszy, ale są już blisko.

– Wszystko to dzięki pańskim rodakom, Niemcom, którzy mnie opuścili.

Mężczyzna wcisnął prawą dłoń do kieszeni płaszcza i wyjął z niej jakiś przedmiot.

Pierścień.

Wsunął go na serdeczny palec lewej ręki, po czym pokazał matową, niebieskoszarą powierzchnię sygnetu: widniało na niej pięć rzędów liter.

SATOR

AREPO

TENET

OPERA

ROTAS

Nagle Mussolini zrozumiał.

To nie był zwykły gość.

W czasie sprawowania władzy najwyższego przywódcy Il Duce miał do czynienia z dwoma papieżami, Piusem XI i Piusem XII. Trudno powiedzieć, który z nich wydawał się bardziej potulny, z pewnością obaj byli irytujący. Niestety, aby rządzić Włochami, należało mieć Kościół katolicki po swojej stronie, co nie przychodziło tak łatwo. Mussoliniemu udało się zjednać sobie Kościół i zawrzeć z nim trudny sojusz, który teraz – i on także – zaczynał odchodzić w niebyt.

– Z pewnością zna pan ten sygnet – powiedział mężczyzna. – Taki sam ukradł pan człowiekowi, którego wcześniej zabił.

Sytuacja stawała się coraz jaśniejsza.

W tysiąc siedemdziesiątym roku skromna grupka Europejczyków na rubieżach chrześcijańskiego świata założyła szpital pod wezwaniem Świętego Jana Chrzciciela. Tak narodziło się Bractwo Szpitalników Świętego Jana z Jerozolimy. Jego obecna nazwa, po ponad ośmiuset pięćdziesięciu latach przemian, była nieprzyzwoicie długa.

Suwerenny Rycerski Zakon Szpitalników Świętego Jana z Jerozolimy, z Rodos i z Malty.

I kto tu naucza o próżności.

– Przemawiam w imieniu Jego Eminencji, samego księcia i wielkiego mistrza zakonu – oznajmił mundurowy. – Który raz jeszcze prosi, aby oddał pan to, co ma w posiadaniu.

– Jest pan prawdziwym niemieckim oficerem? – zapytał Il Duce.

Tamten kiwnął głową.

– Ale rycerzem zakonu stałem się na długo przed powstaniem tak zwanej Trzeciej Rzeszy.

Uśmiechnął się.

Wreszcie zasłona opadła.

Ten człowiek był właściwie zwykłym szpiegiem, co wyjaśniało, dlaczego wrogowie Mussoliniego pozwolili konwojowi przejechać.

– Twierdzi pan, że jacyś ludzie już po mnie idą. Dla partyzantów nic nie znaczę. W oczach Niemców jestem tylko żenującą postacią. Jedynie dla komunistów moja głowa ma jakąś wartość. Proszę zatem powiedzieć, cóż takiego pan oferuje, bym odmówił im przyjemności jej zdobycia?

– Pańskie wczorajsze sztuczki niczego nie dały.

Te słowa sprawiły Mussoliniemu przykrość.

Najpierw uciekał z Mediolanu nad Como wąską, wijącą się drogą ponad brzegiem jeziora, mijając dziesiątki wiosek przycupniętych nad spokojnymi wodami. Cernobbio, Moltrasio, Tremezzo, Menaggio. Normalnie byłaby to łatwa, zajmująca najwyżej pół dnia wycieczka, tym razem trwała jednak znacznie dłużej. Il Duce liczył, że będzie na niego czekać pięć tysięcy Czarnych Koszul, jego wojowników, ale zjawiło się zaledwie dwunastu. A potem ukazał się niemiecki konwój, złożony z trzydziestu ośmiu ciężarówek oraz trzystu zaprawionych w bojach żołnierzy, kierujący się na północ ku Austrii. Mussolini wmieszał się w tę karawanę w nadziei, że dotrze do Chiavenny, skąd planował pójść swoją drogą, w stronę Szwajcarii.

Ale nigdy tak daleko nie dotarł.

Ci cholerni Niemcy sprzedali go w zamian za bezpieczne przejście.

Szczęśliwie wiózł ze sobą polisę ubezpieczeniową. Złoto i klejnoty z włoskiego skarbu państwa, a także mnóstwo gotówki oraz dwie teczki wyładowane ważnymi dokumentami, aktami i korespondencją.

– Część pańskiego złota mają partyzanci – odezwał się mężczyzna. – Jego większość Niemcy zatopili w jeziorze. A dwie należące do pana walizki zniknęły. Czy w jednej z nich jest to, czego pragnę?

– Niby czemu miałbym to panu wyjawić?

– Bo mogę uratować pańskie nędzne życie.

Il Duce nie mógł zaprzeczyć, że bardzo chce żyć. A jeszcze bardziej, by przeżyła ona.

– Co będzie z Clarą?

– Ją też mogę uratować.

Mussolini rozprostował ramiona za plecami i wysunął żuchwę, jak zwykle to robił. Potem przeszedł kilka kroków po podłodze; podeszwy jego butów zaszurały na krupiastym kamieniu. Po raz pierwszy od dawna czuł, jak przenika go fala własnej mocy.

– Ten prześwietny zakon nigdy nie zginie – rzucił. – Jest niczym cnota sama, niczym wiara. Zgadza się?

– Owszem. Hrabia de Marcellus wygłosił przed francuską Izbą Deputowanych bardzo elegancką mowę.

– O ile pamiętam, starał się o zwrot sporej połaci ziemi, którą Korona odebrała rycerzom. Poniósł porażkę, ale uzyskał za to dekret uznający suwerenność zakonu. Dzięki niemu szpitalnicy są traktowani we Francji jako odrębny podmiot prawa międzynarodowego.

– I rzeczywiście nie zginęliśmy – zauważył mężczyzna.

– Ku mojemu wybawieniu. – Wpatrywał się w gościa gniewnie. – Niech pan mnie zabierze od tych partyzantów, a pogadamy o Nostra Trinità.

Tamten pokręcił głową.

– Chyba nie pojmuje pan powagi swojej sytuacji. Jest pan człowiekiem skazanym na śmierć, który ucieczką próbuje ratować życie, zabierając ze sobą każdego lira i każdą uncję złota, jaką zdołał ukraść. – Przerwał. – Niestety, to się nie uda. Oni idą pana zabić. Jestem pańską ostatnią nadzieją. Nie ma pan żadnej innej karty przetargowej z wyjątkiem tej: dać mi dokładnie to, czego chcę.

– W tych teczkach, o których pan wspomniał, znajduje się korespondencja bardzo niewygodna dla Brytyjczyków. Nie będą jej chcieli upublicznić.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– To ich problem.

– Niech pan sobie wyobrazi, co zakon mógłby zrobić z tak obciążającymi informacjami.

– Mamy z Londynem znakomite stosunki. Chcę tylko pierścienia i dokumentów, które pan ukradł.

– Pierścienia? Przecież to zwykły kawałek metalu.

Mundurowy uniósł rękę.

– Dla nas to coś znacznie więcej.

Il Duce pokręcił głową.

– Wy, rycerze szpitalnicy, jesteście po prostu wyrzutkami. Wyrzucono was z Jerozolimy, Cypru, Rodos, z Rosji, Malty, teraz gnieździcie się w dwóch pałacach w Rzymie, wzdychając do dawno zapomnianej świetności.

– W takim razie mamy ze sobą coś wspólnego.

Mussolini wyszczerzył w uśmiechu zęby.

– I owszem.

Zza otwartego okna dobiegł go odgłos kolejnego samochodowego silnika.

Gość również to usłyszał.

– Już są – stwierdził mężczyzna.

Mussolinim owładnęła nagła determinacja, wzmocniona faktem, że święci cesarze rzymscy, Napoleon, a nawet sam Hitler nie osiągnęli tego, co jemu samemu udało się uczynić.

Pokonać papieża.

Obecność tego człowieka stanowiła niepodważalny dowód owego zwycięstwa.

– Proszę zapytać Piusa XII, jakie to uczucie klękać przede mną – rzucił Il Duce.

– Wątpię, by coś takiego miało miejsce.

– Nie w sensie dosłownym. W przenośnym tak, klękał. Wiedział, co mógłbym zrobić z jego drogocennym Kościołem. Co nadal mogę zrobić.

Właśnie dlatego Watykan nigdy otwarcie nie sprzeciwił się objęciu przez Mussoliniego władzy. Nawet po tym, jak Il Duce uzyskał totalną kontrolę nad krajem, Kościół dalej zachowywał milczenie, ani razu nie wykorzystując swojego ogromnego wpływu na Włochów i nie wywołując rewolty. Żaden król, żadna królowa ani żaden cesarz nigdy nie mieli takiego szczęścia jak on.

Wskazał na sygnet na palcu mężczyzny.

– Podobnie jak pan, czerpię siłę z postaci Konstantyna Wielkiego. Tylko on i ja odnieśliśmy sukces tam, gdzie inni ponieśli porażkę.

Pod domem zatrzymał się samochód, trzasnęły drzwiczki.

– Proszę przekazać wielkiemu mistrzowi, że będzie żałował, jeśli mnie nie uratuje – oznajmił Mussolini.

– Jest pan głupcem.

Gospodarz usztywnił kark.

– Jestem Il Duce.

Człowiek w niemieckim mundurze zdawał się niewzruszony. Potrząsnął głową i powiedział:

– Żegnaj, przywódco.

Emisariusz wyszedł.

Mussolini stał nadal, wyprostowany, twarzą do otwartych drzwi. Ileż to razy wysyłał ludzi na śmierć? Tysiące? Raczej dziesiątki tysięcy. Teraz rozumiał, jak musieli czuć się bezradni w chwili swojej zagłady.

Na schodach zabrzmiały głośne kroki.

Do pokoju wkroczył inny mężczyzna – żylasty, czarnooki, ponury – z pistoletem maszynowym w ręku.

– Przychodzę pana uwolnić.

Il Duce nie wierzył ani jednemu słowu, ale podjął grę:

– Mam szczęście.

– Musimy iść. Natychmiast.

Pojawiła się Clara; podeszła do łóżka i zaczęła macać pościel.

– Czego szukasz? – zapytał mężczyzna.

– Majtek.

– Zostaw. Nie ma już czasu. Musimy iść.

Mussolini ujął ją delikatnie pod ramię i skierował ku wyjściu. Czy ona była w ogóle świadoma, co się za chwilę stanie? Wątpił w to, ponieważ jak zwykle zdawała się bardziej zatroskana o niego niż o siebie.

Zeszli na parter, opuścili dom, po czym zajęli miejsca na tylnej kanapie sfatygowanego fiata. Kierowca nadal tkwił za kółkiem, z kolei mężczyzna z pistoletem maszynowym nie wsiadł do środka. Stał na prawym stopniu samochodu, z lufą skierowaną w stronę pasażerów.

Wóz ruszył wolno stromą drogą ku wiosce. Za nim szło dwóch strażników, pilnujących Mussoliniego minionej nocy. W ślimaczym tempie pokonali ostry zakręt szosy, po czym – gdy ta zaczęła wieść prosto – fiat przyspieszył. Opony świszczały na wilgotnej nawierzchni. Mężczyzna przyklejony do auta od zewnątrz kazał kierowcy zatrzymać się naprzeciwko żelaznej bramy, która przy wąskiej, pochyłej drodze tworzyła niszę szerokości około pięciu metrów i głębokości około dwóch. Brama, zawieszona między wielkimi betonowymi słupami, odgradzała podjazd. Dalej biegł długi, porosły krzewami murek sięgający pasa, który zakrzywiał się do wewnątrz.

Mężczyzna z pistoletem maszynowym zeskoczył ze stopnia samochodu i otworzył drzwiczki. Kierowca wysiadł. Po wrzaskliwych komendach dwaj pozostali uzbrojeni ludzie zajęli pozycje: jeden w górnej, drugi w dolnej części szosy. Drzewa zasłaniały widok mieszkańcom leżącego poniżej Azzano.

– Wychodzić! – padł rozkaz.

Na twarzy Clary odmalowała się udręka, jej oczy, niczym przerażonego ptaka, rzucały spojrzenia na wszystkie strony.

Mussolini wysiadł.

Clara za nim.

– Tam. – Mężczyzna machnął lufą swojej broni w kierunku żelaznej bramy.

Il Duce pomaszerował prosto do muru, a potem pod nim stanął. Clara zajęła miejsce u jego boku. Nie zamierzał popełnić tego samego błędu co wczoraj. Nie okaże strachu. Kiedy tamci to zobaczą, relacjonując wydarzenia swoim towarzyszom, sami będą musieli uczynić zeń tchórza.

– Benito Mussolini, jesteś zbrodniarzem wojennym. Naród włoski wydał na ciebie wyrok śmierci. Sprawiedliwości stanie się zadość.

– Nie! Nie możecie! – krzyknęła Clara. – Nie wolno wam tego zrobić!

Przytuliła się do ramienia Mussoliniego.

– Odsuń się! – wrzasnął mężczyzna. – Odsuń albo też zginiesz.

Ale ona nie ustąpiła. Tamten nacisnął spust.

Nic się nie wydarzyło.

Partyzant zaczął szarpać zablokowany zamek. Krzyknąwszy, Clara rzuciła się do przodu i obiema rękami chwyciła lufę pistoletu maszynowego.

– Nie możecie nas tak po prostu zabić! – zaskowyczała.

– Daj mi swój! – ryknął mężczyzna do kolegi.

Jeden ze strażników podbiegł i rzucił mu gnata. Niedoszły zabójca, puściwszy pistolet trzymany przez Clarę, złapał nową broń.

Mussolini zrozumiał, że ta chwila właśnie nadeszła.

Wypełniła go energia.

Nie wykonał najmniejszego ruchu, nie zamierzał uciekać ani walczyć.

Obiema dłońmi obciągnął marynarkę, wypiął do przodu pierś niczym dziób okrętu. Za plecami trzech mężczyzn, którzy przyjechali go zamordować, zobaczył rycerza szpitalnika w niemieckim mundurze. Szedł drogą w dół. Swobodnym krokiem. Niespiesznie. Nieniepokojony przez tych trzech. Mundurowy zatrzymał się i wpatrywał w rozgrywającą scenę. Dobrze. Niech patrzy.

– Magnus ab integro saeclorum nascitur ordo! – zawołał Mussolini.

Wątpił, by któryś z tych idiotów znał łacinę.

Zrozumieć go mógł wyłącznie szpitalnik.

Wielki nowy porządek wieków znów się rodzi.

Zaterkotał pistolet maszynowy.

Clara dostała pierwsza i zwaliła się na ziemię. Serce Il Duce pękło; nie żyła. W jego kierunku poleciały kolejne kule. Trzy trafiły w korpus, cztery w nogi. Pod Mussolinim ugięły się kolana, opadł do pozycji siedzącej.

Jego oczy wpatrywały się po przekątnej w rycerza szpitalnika. Zebrał całą ulatującą zeń energię, aby powiedzieć:

– To… jeszcze… nie koniec…

Z ust Il Duce buchnęła krew.

Przez lewe ramię przewrócił się na mokry bruk. Patrzył w górę, na pochmurne niebo, wciąż żywy. W wilgotnym powietrzu unosił się ciężki zapach kordytu. Jeden ze strażników stanął nad Mussolinim z lufą skierowaną w dół.

Il Duce skupił całą uwagę na czarnej kropce.

Jak na końcu zdania.

Pistolet wystrzelił.

CZASY WSPÓŁCZESNE

ROZDZIAŁ 1

WTOREK, 9 MAJA

LAGO DI COMO, WŁOCHY

GODZINA 8.40

Cotton Malone przyglądał się badawczo miejscu egzekucji.

Nieco po godzinie szesnastej dnia dwudziestego ósmego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku Benito Mussolini i jego kochanka Claretta Petacci zostali zastrzeleni kilka metrów od miejsca, w którym teraz stał. W późniejszych dziesięcioleciach wjazd do Villi Belmonte, znajdujący się przy wąskiej drodze, która na długości prawie kilometra biegła zboczem nad Azzano, stopniowo przekształcał się w kapliczkę. Zachowały się żelazna brama, niski mur, a nawet przystrzyżone żywopłoty. Pewien nowy element stanowił drewniany krzyż, ustawiony obok kamienia po jednej stronie bramy, z nazwiskiem Mussoliniego oraz datą jego śmierci. Po drugiej Malone ujrzał kolejny dodatek – niewielką drewnianą skrzynkę ze szklanym frontem, w której znajdowały się fotografie Il Duce i Claretty. Z żelaznej bramy, ponad krzyżem, zwisał ogromny wieniec świeżych kwiatów. Na transparencie widniał napis EGLI VIVRÀ PER SEMPRE NEL CUORE DEL SUO POPOLO.

On będzie zawsze żył w sercach ludu.

Jak znaleźć to miejsce, powiedziano Cottonowi na dole, we wsi, i poinformowano go, że lojaliści nieustannie otaczają je czcią. Zdumiewające, jeśli wziąć pod uwagę reputację Mussoliniego jako człowieka brutalnego oraz fakt, że od jego śmierci minęło już kilka dekad.

Sam Il Duce stał wtedy przed poważnym problemem.

Włochami targały ciągłe zmiany, kraj ogarnął chaos. Niemcy szybko się wycofywali, a partyzanci schodzili z gór. Wojska sprzymierzonych napierały mocno z południa, wyzwalając jedną miejscowość pod drugiej. Jedyna możliwa droga ucieczki wiodła na północ, do Szwajcarii.

Do której Mussolini nigdy nie dotarł.

Malone stał w chłodzie uroczego, wiosennego poranka.

Wczoraj wsiadł do popołudniowego samolotu z Kopenhagi do Mediolanu-Malpensy, a potem wypożyczonym samochodem marki Alfa Romeo skierował się na północ, nad jezioro Como. Lubił wydawać pieniądze na sportowe auta, bo któż nie znajduje przyjemności w kontrolowaniu dwustutrzydziestosiedmiokonnego silnika, osiągającego setkę w cztery sekundy. Cotton odwiedził Como już przed laty; wtedy, podczas tajnej misji dla Magellan Billet, zatrzymał się w niesamowitej Villi d’Este. Jednym z najlepszych hoteli świata. Tym razem nie mógł sobie pozwolić na nocleg w tak luksusowym miejscu.

Miał do wykonania specjalne zadanie zlecone przez wywiad brytyjski, ale działał jako wolny strzelec. Jego cel był Włochem, miejscowym handlarzem antyków, który niedawno znalazł się w kręgu zainteresowania MI6. Malone zajmował się zwykłym handlem antykwarycznym typu kupno-sprzedaż, jednak biznes ten, umożliwiający kontakt z rzadkimi książkami, pozwolił mu osiągnąć pewną wiedzę na temat starodruków i zagrożonych zniszczeniem dzieł literackich. W ślad za tym szły umiejętności negocjacyjne. Otrzymane poprzedniego wieczoru informacje skierowały uwagę Malone’a na potencjalną skrytkę handlarza, dlatego zadanie uległo modyfikacji. Gdyby się potwierdziły, Cotton miał po prostu wykraść pewne przedmioty.

Znał reguły tej gry.

Zwykłe kupno oznaczało pozostawienie za sobą aż nadto śladów, ale jeszcze do wczoraj stanowiło jedyną dostępną dla MI6 możliwość. Skoro jednak to, czego agencja pragnęła, da się zdobyć za darmo, czemu by nie spróbować? Zwłaszcza że ów przedmiot pożądania nie należał do oferującego go Włocha.

Malone nie miał złudzeń.

Dwanaście lat służby w Magellan Billet oraz kilka kolejnych, gdy współpracował z różnymi agencjami wywiadu jako freelancer, bardzo wiele go nauczyło. Wiedział, że płaci mu się nie tylko za załatwienie sprawy, lecz także za ewentualne konsekwencje, gdyby coś poszło nie tak. Wystarczająco silna motywacja, aby nie popełnić żadnego błędu.

W dodatku akurat ta sprawa wydawała się dość intrygująca.

W sierpniu tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku Winston Churchill przybył do Mediolanu pod fałszywą tożsamością pułkownika Wardena. Miał jakoby zamiar spędzić urlop nad brzegami jezior Como, Garda i Lugano. Niekoniecznie dziwna decyzja, skoro od wieków ludzie wybierali się na wakacje nad te krystaliczne alpejskie wody. Fałszywe nazwisko zapewniało mu odrobinę prywatności, choć wtedy Churchill przestał już być brytyjskim premierem, zdecydowanie przegrawszy wybory.

Najpierw odwiedził mediolański cmentarz, gdzie pospiesznie pogrzebano Mussoliniego. Stał nad grobem z kapeluszem w ręku przez kilka minut. Dziwne, zważywszy że zmarły był przecież brutalnym dyktatorem oraz jego wojennym przeciwnikiem. Następnie Churchill wyruszył na północ nad Como, gdzie zatrzymał się w pewnej willi nad brzegiem jeziora. W kolejnych tygodniach miejscowi widywali, jak pracuje w ogrodzie, wędkuje i maluje. Wówczas nikt nie zwracał na niego większej uwagi; dopiero kilkadziesiąt lat później historycy zaczęli się temu pobytowi baczniej przyglądać. Oczywiście, wywiad brytyjski od dawna wiedział, o co Churchillowi chodziło.

O listy.

Jego własną korespondencję z Mussolinim.

Listy zaginęły w momencie, gdy Il Duce został ujęty. Były prawdopodobnie ukryte wraz z innymi dokumentami w dwóch teczkach, które ostatni raz widziano dwudziestego siódmego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Plotka głosiła, że skonfiskowali je miejscowi partyzanci, po czym przekazali je – według jednych – komunistom, według drugich – Niemcom. Powiadano również, że zostały zakopane w ogrodzie willi, którą wynajął potem Churchill.

Nikt nie wiedział niczego na pewno.

Jednak w sierpniu czterdziestego piątego wydarzyło się coś, co wymagało interwencji samego Winstona Churchilla.

Cotton wsiadł z powrotem do alfy romeo i kontynuował jazdę w górę stromej drogi. Dom, w którym Mussolini i jego kochanka spędzili ostatnią noc, stał niedaleko. Malone czytał wiele sprzecznych ze sobą relacji na temat owej fatalnej soboty. Historycy do dziś nie znali wielu szczegółów wydarzeń, na przykład (i przede wszystkim) nazwiska zabójcy, które zatarł upływ czasu. Parę osób przypisywało sobie ów zaszczyt, brakowało jednak absolutnej pewności, kto pociąg­nął za spust. Jeszcze większa tajemnica skrywała to, co się stało ze złotem, klejnotami, pieniędzmi oraz dokumentami, które Mussolini zamierzał zabrać ze sobą do Szwajcarii. Zgadzano się zasadniczo, iż część tego bogactwa została zatopiona w jeziorze, ponieważ po wojnie miejscowi rybacy natrafiali czasem na złoto. Z kolei jeśli chodzi o dokumenty, nigdy nie ustalono wiarygodnego miejsca ich ukrycia. Sytuacja zmieniła się dopiero dwa tygodnie temu, kiedy to do ambasady brytyjskiej w Rzymie przyszedł mejl wraz z zeskanowanym listem.

Od Churchilla do Mussoliniego.

Nastąpiła wymiana wiadomości, w wyniku której wpłynęły jeszcze cztery skany. Za całą tę piątkę nie wyznaczono ceny, ale Cotton otrzymał pięćdziesiąt tysięcy euro na podróż nad Como tytułem wynagrodzenia za wykorzystanie swych umiejętności negocjacyjnych oraz szczęśliwy powrót z całym pakietem.

Dom, którego szukał, wznosił się wysoko na górskim grzbiecie, bezpośrednio ponad drogą, która biegła do granicy szwajcarskiej, oddalonej o mniej więcej dziesięć kilometrów. Okolicę porastały lasy, w których podczas wojny kryli się partyzanci, prowadząc bezustanną kampanię podjazdową zarówno przeciwko faszystom, jak i Niemcom. Ich bohaterskie działania, których zwieńczeniem był niespodziewany triumf w postaci ujęcia samego Mussoliniego, przeszły do legendy.

Dla Włoch druga wojna światowa zakończyła się właśnie tutaj.

Malone znalazł dom – skromny, dwupiętrowy sześcian – którego kamienne ściany pokrywały plamy pleśni, a pochyły łupkowy dach ocieniały wysokie drzewa. W licznych oknach odbijało się pełnym blaskiem wczesnoporanne słońce; żółty wapień zdawał się tracić swą barwę, skąpany w jasnym świetle. Po obu stronach głównego wjazdu tkwiły białe ceramiczne charty. Na dobrze utrzymanym dziedzińcu tu i ówdzie rosły cyprysy oraz starannie przystrzyżone żywopłoty – jedne i drugie były najwyraźniej obowiązkowym elementem zdobniczym wszystkich domostw nad jeziorem Como.

Malone zaparkował samochód i wysiadł z niego wprost w głęboką ciszę.

Za willą wznosiły się wzgórza, a dalej serpentyna drogi wciąż wspinała się w górę. Na wschodzie, pomiędzy kolejną partią drzew zmieniających wiosenne światło w zielone cętki, dostrzegł granatową plamę jeziora, leżącego nieco ponad kilometr niżej. Po jego lustrzanej powierzchni bezgłośnie mknęły łodzie, w tę i z powrotem. Powietrze było tu zauważalnie chłodniejsze, a z pobliskiego ogrodu dobiegał zapach glicynii.

Cotton odwrócił się ku frontowym drzwiom, nagle zaalarmowany.

Grube drewniane skrzydło było lekko uchylone.

Malone ruszył przez podjazd. Pod jego stopami chrzęścił biały żwir. Stanął tuż przed wejściem i lekko pchnął drzwi, nie przekraczając progu. Żadnego elektronicznego alarmu, cisza. Nikt też się nie pojawił, ale Cotton od razu zauważył ciało spoczywające twarzą w dół na lastrykowych płytkach. Wypływała spod niego karmazynowa plama.

Malone nie zabrał ze sobą broni. Według informacji, które otrzymał, dom powinien być pusty, właściciel miał wrócić dopiero późnym popołudniem. MI6 nie tylko namierzyło nadawcę mejli, lecz także zdołało sporządzić szybką charakterystykę potencjalnego sprzedawcy. Nic w niej nie sygnalizowało zagrożenia.

Cotton wszedł do środka i zbadał puls leżącego człowieka.

Brak.

Rozejrzał się dookoła.

Przestronne pokoje sprawiały przyjemne wrażenie. Ich tapetowane ściany ozdobiono wielkimi obrazami olejnymi, pociemniałymi wraz z upływem czasu. W powietrzu unosiła się woń stęchłych kwiatów, świecowego wosku i tytoniu. Malone zauważył też spore biurko z drewna orzechowego, fisharmonię z palisandru, obite jedwabiem sofy i fotele. W ściany jedną obok drugiej wbudowano misternie inkrustowane szafki o szklanych frontach, zapełnione różnymi przedmiotami niczym w muzeum.

W całym domu panował jeden wielki nieład.

Półotwarte szuflady, pochylone pod dziwnym kątem, zamęt na półkach, kilka zbitych gablot, fotele obrócone do góry nogami, niektóre ponacinane i rozdarte. Zasłony, zerwane z karniszy i zwinięte, leżące w stosach.

Najwyraźniej ktoś tu czegoś szukał.

Nic nie zakłócało ciszy, z wyjątkiem papugi w pozłacanej klatce. Klatka kiedyś musiała stać na marmurowym piedestale, a teraz walała się po podłodze, zmiażdżona i połamana; sam piedestał przewrócono. Ptak wydawał z siebie głośne, podekscytowane piski.

Malone przetoczył zwłoki na plecy i zobaczył dwie rany postrzałowe. Ofiara miała od czterdziestu pięciu do pięćdziesięciu lat, ciemne włosy i gładko wygoloną twarz. Właściciel willi był mniej więcej w tym samym wieku, ale jego rysopis, który Cotton otrzymał, nie pasował do ciała na podłodze.

Coś zastukotało.

Twardo i wyraźnie.

U góry.

A potem usłyszał ciężkie kroki.

Ktoś tam ciągle był.

Kryjówka, której szukał Malone, znajdowała się na drugim piętrze domu. Skierował się ku schodom i wszedł po nich, mijając półpiętro. Kamienne stopnie pokrywał dywanowy bieżnik, dobrze tłumiący odgłos skórzanych podeszew; żaden dźwięk nie zdradzał pozycji Malone’a. Na pierwszym piętrze usłyszał kolejny hałas, jak gdyby jakiś ciężki mebel walnął o podłogę. Ten, kto przeszukiwał pomieszczenie, był nieświadomy obecności agenta.

Malone zdecydował się szybko zerknąć, aby ocenić sytuację.

Skradał się dalej.

Pośrodku drewnianej podłogi korytarza leżał wąski zielony dywanik. Na jego drugim końcu półotwarte okno wpuszczało do środka poranne słońce i trochę wiatru. Cotton zbliżył się do pokoju, skąd dobiegał hałas – tego samego, który kazano mu zlokalizować. Ten, kto go ubiegł, musiał być dobrze poinformowany. Malone zatrzymał się w otwartych drzwiach i zaryzykował jedno szybkie spojrzenie do wnętrza.

Zobaczył potężnego niedźwiedzia.

Ważył co najmniej kilkaset kilogramów.

Huk musiał wywołać przewrócony regał. Zwierzę badało teraz jego zawartość, by po chwili pozrzucać wszystko z półek; wąchało też każdy toczący się po podłodze przedmiot. Stało zwrócone zadem do drzwi, łbem w kierunku jednego z półotwartych okien.

Malone musiał się ewakuować.

Nagle niedźwiedź przerwał plądrowanie i uniósł głowę, węsząc.

Niedobrze.

Zwierzę pochwyciło zapach człowieka, odwróciło się, po czym wydało gardłowy warkot.

Cotton miał ułamek sekundy, by podjąć decyzję.

Podobno w obliczu ataku niedźwiedzia należy paść na ziemię, twarzą w dół. Tyle że rady tej udzielali niewątpliwie ludzie, którzy nigdy nie znaleźli się aż tak blisko włochatej bestii. Czy Malone powinien teraz rzucić się ku schodom? A może do pokoju po drugiej stronie korytarza? Jeden błąd podczas ucieczki na parter, a misiek go załatwi. Wybrał pokój; skoczył w lewo i wpadł do środka dokładnie w chwili, gdy zwierzę zaszarżowało ze zdumiewającą jak na swą posturę szybkością. Cotton zatrzasnął od wewnątrz drzwi małej sypialni, w której rogu stał ogromny kaflowy piec. Pomieszczenie miało dwa, teraz uchylone okna wychodzące na tył willi.

Potrzebował chwili na zastanowienie.

Niestety, niedźwiedź miał inne zdanie.

Drzwi wpadły z hukiem do środka.

Malone rzucił się do jednego z okien i wyjrzał na zewnątrz. Grunt znajdował się dobre dziesięć metrów niżej. To oznaczało w najlepszym razie skręconą kostkę, a może złamaną kość, jeśli nie gorzej. Niedźwiedź stał w progu, jakby się wahał. Potem groźnie zaryczał.

Czyli nie ma innego wyjścia.

Malone zauważył biegnący tuż poniżej okna gzyms, szeroki na około dwadzieścia centymetrów. Wystarczy, by postawić stopę. Wyszedł na zewnątrz, rozpłaszczył dłonie na ciepłym kamieniu ściany i przycisnął do niej plecy. Niedźwiedź zaatakował: wystawił łeb za okno, po czym machnął uzbrojoną w ostre pazury łapą. Cotton przesuwał się cały czas w lewo, manewrując tak, by znaleźć się poza zasięgiem bestii.

Wątpił, by zwierzę poszło w jego ślady.

Co i tak nie rozwiązywało problemu.

Jak postąpić dalej.

ROZDZIAŁ 2

Rycerz-szpitalnik odsunął lornetkę od oczu.

Cóż to za osobliwy widok!

Człowiek stojący na wąskim gzymsie drugiego piętra willi, a obok niedźwiedź, który ryczy z okna i próbuje dosięgnąć go pazurami!

Mężczyzna znajdował się na wzniesieniu około czterystu metrów na północ od budynku i obserwował go sponad ożywających na wiosnę drzew. Wcześniej zauważył samochód marki Alfa Romeo wspinający się stromą, krętą szosą pod górę. Jego uwagę zwróciło to, że wóz skręcił w kierunku willi. Kiedy wyostrzył obraz w lornetce, od razu spostrzegł, iż kierowcą jest ten sam człowiek, który wczorajszego wieczoru zadawał pytania mieszkańcom Menaggio. Zrobił mu wtedy zdjęcie telefonem komórkowym, siedząc w jakiejś kafejce, dlatego mógł go teraz rozpoznać.

Harold Earl „Cotton” Malone.

Były agent Departamentu Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych, związany ze specjalną jednostką wywiadowczą o nazwie Magellan Billet. Oficer marynarki wojennej, pilot, wyszkolony do lotów na myśliwcach, absolwent wydziału prawa na Uniwersytecie Georgetown. Zanim go przeniesiono do Departamentu Sprawiedliwości (gdzie pozostawał dwanaście lat), Malone pracował w Wojskowym Biurze Śledczym. Nie miał jeszcze pięćdziesiątki, po prostu wcześniej przeszedł na emeryturę i prowadził teraz własną firmę. Cotton Malone, księgarz, Højbro Plads, Kopenhaga.

Intrygujący zwrot w karierze.

Malone cieszył się wyjątkową reputacją niezwykle kompetentnego agenta wywiadu, który nadal, choć sporadycznie, oferował swoje usługi na sprzedaż. Mężczyzna nie ustalił jednak, dlaczego ten Amerykanin, niewątpliwy fachowiec i człowiek utalentowany, znalazł się teraz tutaj, we Włoszech, i wypytywał o rzeczy, o których wiedziało zaledwie kilka osób na świecie.

Odwrócił wzrok od chaotycznej sceny na dole i spojrzał na właściciela willi, który tkwił skulony na ziemi, z rękoma skrępowanymi z tyłu oraz związanymi nogami. Sterczący z ust zażywnego Włocha knebel uniemożliwiał mu wydawanie dźwięków. Obok stał współpracownik szpitalnika, rozglądając się czujnie.

– Okazałeś się nie lada kłopotem – rzucił człowiek z lornetką w stronę więźnia, który wbijał weń pełen przerażenia wzrok.

Do willi przyjechali dwie godziny temu. Nagle, niespodziewanie, zjawił się ogrodnik, którego współpracownik mężczyzny musiał zastrzelić. On sam wolałby uniknąć rozlewu krwi, okazało się to jednak niemożliwe. Właściciel domu już wstał, był ubrany, gotów do wyjścia. Plan przewidywał złapanie go przed tym, jak opuści swoje lokum. Mężczyzna zadał więźniowi kilka obowiązkowych pytań, w nadziei, że tamten pójdzie na współpracę, lecz odpowiedzi się nie doczekał. Kilka kolejnych prób przemówienia mu do rozsądku także spełzło na niczym, więc przyprowadzili grubego Włocha tutaj, na górę, do lasu. Wciąż znajdowali się na terenie należącym do posesji, lecz obecność drzew zapewniała im większą prywatność tudzież szansę, by znacznie jaśniej przedstawić swój punkt widzenia. Jak gdyby dwie kule w ciele ogrodnika nie były dość jasnym komunikatem.

Mężczyzna podszedł do więźnia i kucnął obok niego. Woń chłodnego poranka połaskotała mu nozdrza.

– Przypuszczam, że teraz żałujesz nawiązania kontaktu z ambasadą brytyjską w Rzymie?

Skinienie głowy.

– Powiedz mi tylko, gdzie są te listy, które chciałeś sprzedać.

Podobno w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku, po ujęciu Mussoliniego, włoscy partyzanci przeprowadzili inwentaryzację tego, co znajdowało się w dwóch znalezionych przy nim teczkach. Nikt poważny nie uważał jednak owej listy za rzetelną. Mężczyzna czytał jej opis, który miał wskazywać, że wśród dokumentów nie było nic lub prawie nic interesującego. Jej pobieżność i bylejakość zakrawały na zwykły wybieg, ponieważ to, co naprawdę cenne, nigdy się na niej nie znalazło. Ani od lat nie wypłynęło na powierzchnię.

Ten Włoch mógł znać odpowiedź na pytanie dlaczego.

– Opowiesz mi wszystko o tych dokumentach Mussoliniego.

Oczywiście, właściciel willi nie mógł odpowiedzieć, a jego oprawca nie miał zamiaru wyjmować knebla.

Przynajmniej na razie.

Skinął ręką, a wtedy współpracownik szpitalnika podniósł zwój liny leżący wśród liści. Wysoko ponad nimi wystawało kilka potężnych konarów. Mężczyzna przyglądał się im uważnie, wreszcie wybrał jeden sterczący jakieś dziesięć metrów nad gruntem. Jego wspólnik zdołał przerzucić linę przez konar dopiero za drugim razem, a potem zaczął przywiązywać do niej właściciela willi. Ten stawiał opór, lecz mając skrępowane dłonie i nogi, nie mógł wiele zdziałać. Nie przestawał wierzgać, gdy wspólnik mężczyzny wiązał koniec liny do pęt na jego nadgarstkach. Potem oprawca obiema rękami złapał za sznur zwisający z konara i pociągnął go tak, by Włoch poczuł szarpnięcie ramion.

Co miało jasno zasygnalizować dalsze zamiary napastników.

Podciągnięty do góry za ramiona więzień znalazłby się w pozycji, której nie wytrzymają stawy żadnego człowieka.

Ból byłby potworny, nie do zniesienia – sam ciężar ciała więźnia wywichnąłby mu stawy barkowe.

– Rozumiesz, co mogę z tobą zrobić? – zapytał mężczyzna.

Właściciel willi energicznie pokiwał głową.

Szpitalnik sięgnął do kieszeni i wyjął rewolwer.

– Za chwilę wyjmę ci knebel. Jeśli krzykniesz, a nawet podniesiesz głos, strzelę ci w twarz. Czy to jasne?

Tamten potwierdził.

Mężczyzna wyjął knebel z ust Włocha.

Uwięziony chwytał powietrze długimi, głębokimi wdechami. Mężczyzna pozwolił mu na to, a potem wbił w niego wzrok:

– Zawartość dwóch teczek z dokumentami Mussoliniego od dawna jest tajemnicą. Mów, jak ci się udało zdobyć to, co w nich było!

Włoch zawahał się. Mężczyzna skinął na swojego współpracownika, a tamten pociągnął za linę, która zaczęła unosić ramiona jeńca. Z pozycji przycupniętej, w której się dotąd znajdował, Włoch szybko zerwał się na nogi, gdyż ciężar jego własnego ciała stawał się nie do zniesienia.

– Nie! Nie! Przestańcie. Proszę.

– Odpowiedz na pytanie.

– Mój dziadek tam wtedy był. W Dongo, kiedy znaleźli Il Duce. Pomagał wyjmować papiery z teczek, kilka zatrzymał dla siebie.

– Czemu?

– Pomyślał, że kiedyś będzie mógł je sprzedać.

– I co z nimi zrobił?

– Nic. Po prostu je miał. Potem odziedziczył je mój ojciec, a następnie ja.

– Ile masz tych dokumentów?

– Pięćdziesiąt pięć stron. Wszystkie są w oryginalnej teczce, którą dziadek też zatrzymał.

Mężczyzna zanurzył lewą rękę w kieszeni spodni i wyjął z niej pierścień.

– Dziadek znalazł także i to?

Włoch skinął głową.

Widok sygnetu, wystawionego w jednej z gablot w willi jako ciekawostka, wywołał w napastniku złość.

Natychmiast uwolnił ów święty przedmiot.

– Masz pojęcie, co to w ogóle jest? – zapytał, unosząc grafitową powierzchnię pierścienia tak, by tamten mógł ją zobaczyć.

SATOR

AREPO

TENET

OPERA

ROTAS

Odpowiedzi nie było.

– Czy rozumiesz znaczenie tych pięciu słów? Mówi ci to cokolwiek?

Szpitalnik skinął na współpracownika, by ten kilkukrotnie szarpnął liną.

– Nie mam pojęcia! – wykrzyknął więzień, pojmując przesłanie. – Tylko tyle, że pośrodku jest maltański krzyż. Dziadek opowiadał, że znalazł go w teczce z dokumentami. Stąd go mam. Jako pamiątkę.

Zaledwie kilku ludzi na świecie znało prawdziwe znaczenie tego sygnetu; najwyraźniej ten chciwiec był jednym z nich.

Sprawdzili delikwenta wcześniej. Całe życie mieszkał nad jeziorem Como, w willi, która należała do jego rodziny od XVII wieku. Nic nadzwyczajnego, podobnie rzecz się miała z setkami innych osób oraz domów wokół tego akwenu. Facet zajmował się handlem antykami i zwykle kupował je od ludzi cierpiących na brak gotówki, nie wahał się też uciekać do kradzieży. Fakt, że znajdował się w posiadaniu zaginionych podczas wojny dokumentów, nie budził więc zdumienia.

Szpitalnik znów wykonał gest, a wówczas jego towarzysz napiął linę. Ramiona więźnia wygięły się niemal do granic. Lada moment czekał go nieznośny ból, choć stopy nadal tkwiły na ziemi.

– Pamiątka po kim? – zapytał mężczyzna, wskazując na sygnet.

– Po Il Duce. Miał go ze sobą. Wewnątrz jest znak krzyża, ale nie wiem, co to znaczy.

– I nigdy nie próbowałeś się dowiedzieć?

Indagowany pokręcił głową.

– Nigdy.

Szpitalnik się zastanawiał, czy może mu wierzyć.

– Nadal jest mnóstwo osób, które czczą Mussoliniego – powiedział właściciel willi. – Znam takich, dla których był wielkim człowiekiem. Liczyłem, że któregoś dnia tacy jak oni chętnie zapłacą za każdą pamiątkę.

Włoch oddychał urywanie, wyrzucał z siebie słowa szybko, słabym głosem.

– A jakie jest twoje zdanie o byłym przywódcy?

– Polityka mnie nie obchodzi. Nie ma dla mnie znaczenia.

Szpitalnik wycelował w więźnia palec.

– Bo twoim jedynym bogiem są pieniądze, jak przypuszczam?

Znów brak odpowiedzi.

– Brytyjczycy nie mają zamiaru kupować tych dokumentów – podjął mężczyzna. – Kontaktowanie się z nimi było głupie. W twojej willi jest teraz człowiek wysłany przez Anglików, który chce je wykraść. Bez wątpienia.

Na szczęście chwilowo ów agent był unieruchomiony przez jednego z przedstawicieli miejscowej fauny.

– Gdzie schowałeś teczkę z tymi pięćdziesięcioma pięcioma stronami dokumentów, w tym także listami, które chciałeś sprzedać?

– W willi. Na drugim piętrze.

W końcu jakaś współpraca.

Szpitalnik słuchał, jak Włoch opisuje kryjówkę.

– Pomysłowe – ocenił, gdy tamten skończył. – I tam jest wszystko?

Więzień skinął głową.

– Wszystko, co mam.

Ciekawe, pomyślał szpitalnik, czy Malone też miał tę informację.

Wykonał gest; jego człowiek poluzował linę, dzięki czemu ramiona Włocha opadły.

Właściciel willi westchnął z ulgą.

– Dlaczego nie wystawiłeś listów w gablotach? – zapytał mężczyzna. – Tak jak sygnetu.

– Ojciec powiedział, że to mogłoby być ryzykowne. Mówił, że powinniśmy przechowywać to w sekrecie, dopóki nie nabierzemy pewności, że ktoś będzie chciał za te rzeczy zapłacić.

– Więc dlaczego sprzedajesz teraz?

– Potrzebuję pieniędzy. Czytałem w jakimś piśmie artykuł o Churchillu i Mussolinim, w którym spekulowano na temat tych listów. Pomyślałem sobie: po co spekulować? Przecież ja je mam. Dlatego skontaktowałem się z Brytyjczykami.

– Jaką wyznaczyłeś cenę?

– Pięć milionów euro.

Albowiem korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy. Za nimi to uganiając się, niektórzy zabłąkali się z dala od wiary i siebie samych przeszyli wielu boleściami.

Biblia miała rację.

Szpitalnik nienawidził chciwości.

Dość tego.

Procedura dobiegła końca.

Uniósł rękę i strzelił właścicielowi willi w głowę.

Tłumik na lufie stanowił gwarancję, że odgłos nie zwróci niczyjej uwagi. Zwykły trzask, którego nie było słychać z odległości większej niż kilka metrów. Ten głupiec powinien zdawać sobie sprawę, iż jedyną kartą przetargową, jaką dysponował, była lokalizacja kryjówki. Jednak strach jest potężniejszy niż rozum, a ludziom zawsze się wydaje, że zdołają wynegocjować sobie wolność.

– Rób swoje – rzucił do współpracownika.

Ciało powędrowało w górę, ramiona nieboszczyka zostały wykręcone pod ostrym kątem. Szpitalnik usłyszał chrzęst pękających barków. Potem oprawca zawiązał linę wokół pnia drzewa; zwłoki zwisały z niej dziwacznie, dyndając w powietrzu niczym ostrzeżenie, jak czyniono to przed wiekami.

Księga Powtórzonego Prawa też miała rację.

Mojajest odpłata i kara, w dniu, gdy się noga ich potknie. Nadchodzi bowiem dzień klęski, los ich gotowy, już blisko.

Rycerz-szpitalnik podniósł lornetkę i cofnął się nieco, w miejsce, z którego znów mógł popatrzeć na willę. Spokój zakłócał jedynie poranny wiatr, poświstujący między iglakami, szarpiący go za ubranie. Poważniejszy problem nadal tkwił na występie pod oknem drugiego piętra.

Niedźwiedzia nie było widać.

Mężczyzna opuścił lornetkę.

To zwierzę nie było wcale największym z kłopotów czekających Harolda Earla „Cottona” Malone’a.

ROZDZIAŁ 3

Cotton stał na gzymsie nieruchomo jak skała. Niedźwiedź zniknął we wnętrzu domu, ale agent nadal słyszał, jak się tam miota. Niedaleko znajdowało się drugie otwarte okno, które dawało szansę ucieczki z tej grzędy i powrotu do środka. Tylko że, aby się tam dostać, Malone musiałby minąć okno, w którym wcześniej tkwił misiek. Pomysł ten nie wydawał się zbyt pociągający.

Przeniósł ciężar ciała na pięty, a dłonie przycisnął mocno do ściany, próbując zachować równowagę. Po jego lewej stronie znajdowała się krawędź dwuspadowego dachu nad parterem, która osiągała tu maksymalną wysokość. Skok w dół oznaczał spadek o jakieś dwa i pół metra. Wykonalne. Ponieważ brakowało innych możliwości działania, Cotton zrobił wielki krok ponad gzymsem, przełożył wygiętą w szpon rękę za węgieł domu i skręcił, starając się jak najściślej przylegać ciałem do elewacji.

Wciągnął kilka głębokich haustów powietrza.

Dobrze, że nie było tu Cassiopei. Przejawiała równą niechęć do wysokości jak on do zamkniętej przestrzeni. Malone skupił myśli na kobiecie, aby uwolnić umysł od obecnego trudnego położenia. Tęsknił za Cassiopeią. Ich związek przeżywał dobry okres, w końcu zawarli pokój ze wszystkimi dręczącymi ich demonami. Ona przebywała obecnie we Francji, gdzie prowadziła renowację trzynastowiecznego zamku. Mieli się spotkać w przyszłym tygodniu w Nicei na kilka dni miłej zabawy. Dlatego w międzyczasie Cotton przystał na wykonanie tego, jak mogło się wydawać, dziecinnie prostego zadania – łatwy zarobek pięćdziesięciu tysięcy euro – które wcale się takim nie okazało.

Zatrzymał się, przestając pełznąć po gzymsie nad dachem.

Nie mógł wylądować bezpośrednio na kalenicy.

To nieodwracalnie zmieniłoby całe jego życie.

Skoczył, celując w boczną krzywiznę dachu. Stopy uderzyły w twarde łupki. Miał ułamek sekundy, aby się czegoś złapać i nie spaść na dół. Paznokcie rąk tarły o ciepły kamień, aż w końcu palce, uchwyciwszy krawędź dachu, zacisnęły się na niej mocno.

Po chwili Malone poluzował chwyt i zjechał po pochyłym dachu w dół, w kierunku rynny, z szeroko rozłożonymi nogami, używając podeszew butów jako hamulców. Tak dotarł do miedzianego orynnowania, które zaskrzypiało w proteście pod jego ciężarem, lecz wytrzymało. Cotton spuszczał się coraz niżej, przylegając ciałem do miedzianej rynny i krzywiąc się na każdy jęk wydawany przez metal. Potem zeskoczył na ziemię, prosto w trawnik nieopodal jakichś krzewów.

Niestety, musiał wrócić do wnętrza willi.

Mógłby zaczekać, aż niedźwiedź się z niej wyniesie, ale potrwałoby to pewnie zbyt długo. Poza tym kto wie, kiedy nadejdzie właściciel domu i znajdzie zwłoki. Wtedy wezwie policję, willa stanie się miejscem przestępstwa i dostęp do listów będzie niemożliwy.

Należało działać teraz, z niedźwiedziem w środku czy bez niego.

Lecz tym razem Malone nie zamierzał wyjść na idiotę.

Okrążył spiesznie dom w kierunku frontowych drzwi. Wcześniej w salonie na parterze zauważył szafkę na broń. Wszedł ponownie do willi; niedźwiedź nadal buszował na górze. Cotton zlokalizował szafkę, okazała się zamknięta na klucz. Wewnątrz stało osiem sztuk broni długiej. Złapał najbliższe krzesło, stłukł szybę i wyjął strzelbę powtarzalną. W szufladzie poniżej znalazł naboje. Pięć wsunął do magazynka, przeładował, wprowadził jeden z nich do komory, po czym zaczął się przygotowywać do wejścia po schodach na drugie piętro. Nie chciał zabijać zwierzęcia, ale miał zamiar to zrobić, gdyby okazało się konieczne.

Przystanął na półpiętrze.

Niedźwiedź nie wychodził z pokoju, z którego Malone uciekł na gzyms. Sądząc po odgłosach, nadal siał tam spustoszenie. Agent podszedł do otwartych drzwi. Uwaga miśka była skierowana w zupełnie inną stronę, dzięki czemu Cotton przemknął szybko dalej, obok okna na końcu korytarza. Znajdował się teraz w potrzasku, ale był to chyba jedyny sposób, aby zagonić zwierzę na schody, a potem do drzwi wyjściowych, które pozostawił otwarte.

Prędko policzył do trzech, wyszedł na korytarz i strzelił wprost w ścianę na samym jego końcu. Niedźwiedź najpierw podskoczył, a potem ryknął z przestrachu. Cotton rzucił się w stronę otwartego okna na korytarzu, jednocześnie przeładowując broń. Zwierzę wypadło z sypialni, szybko omiotło człowieka wzrokiem, a potem odwróciło się i długimi susami pobiegło korytarzem w przeciwną stronę. Aby przypadkiem nie zmieniło zdania, Malone wypalił ponownie, tym razem w sufit. Odłamki drewna i tynku spadły na podłogę niczym deszcz.

Niedźwiedź zniknął na schodach.

Malone poszedł za nim na półpiętro, a potem obserwował, jak zwierzę wybiega przez frontowe drzwi.

Udało się.

Ale hałas ktoś mógł usłyszeć.

Do uszu rycerza-szpitalnika dobiegły dwa odgłosy strzałów.

Właściciel willi powiedział, że to, czego napastnicy szukają, jest w niewielkim gabinecie na drugim piętrze domu. Mężczyzna przyglądał się Malone’owi, jak pełznie po gzymsie, potem zsuwa się z dachu i ponownie wbiega do domu. Owe dwa wystrzały musiały być sprawką agenta, należało więc zakładać, że przeciwnik jest uzbrojony.

Przynajmniej niedźwiedź zwiał.

Widział zwierzę uciekające z willi co sił w nogach, na ile pozwalał mu ciężar ciała. Po chwili zniknęło między drzewami.

Szpitalnik poczuł zadowolenie.

To chyba właściwe miejsce.

Wszystko na to wskazywało.

Salwując się ucieczką na północ, Mussolini zabrał ze sobą wiele dokumentów, prawdopodobnie te o największym ciężarze gatunkowym – papiery, które można było wykorzystać politycznie. Szukał schronienia w jakimś kraju neutralnym, jednym z tych, które robiły wszystko, by trzymać się z dala od wojny. Hitler chciał wprawdzie najechać Szwajcarię i Mussolini właśnie sobie przypisywał zasługę odwiedzenia go od tych zamiarów. Il Duce był niemal pewien, że władze szwajcarskie będą mu na tyle wdzięczne, by zaoferować azyl polityczny. Historycy są zgodni, iż wiózł dowody swoich wysiłków podjętych w celu uratowania Szwajcarii przed Niemcami – dowody na piśmie. A także, jak się wydaje, legendarne listy, jakie wymieniał z Churchillem, które to ostatnio zwróciły uwagę Brytyjczyków.

Swoją jedyną nadzieję?

Być może, ale tylko być może, w schowku właściciela willi znajdowało się coś jeszcze. Coś szczególnego. To, czego rycerz-szpitalnik poszukiwał od dawna. Wskazywała na to obecność sygnetu w domu. Rzeczywiście, to chyba było to miejsce.

Czy aby na pewno?

Istniał tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.

Cotton odstawił strzelbę i podniósł jeden róg tureckiego dywanu, który przykrywał podłogę gabinetu na drugim piętrze. Przyjrzał się drewnianym deskom, podziurawionym przez korniki i zwichrowanym; na pierwszy rzut nie dostrzegł w nich niczego niezwykłego.

Wszystkie przybite gwoździami, jak należy.

Opadł na kolana, a następnie zaczął delikatnie opukiwać podłogę w poszukiwaniu skrytki, która miała się znajdować w tym miejscu. Tak mu powiedziano. Wreszcie wyczuł wydrążenie. Stukał dalej, aby ustalić zarys wgłębienia w kształcie kwadratu. Żeby się do niego dostać, zabrał ze sobą solidny scyzoryk, kupiony poprzedniego dnia w drodze z lotniska na północ.

Wyciągnął ostrze.

Po kilku minutach udało mu się wysunąć panel składający się z kilku połączonych deseczek. Brak kurzu i brudu na spojeniach wskazywał, że niedawno go podniesiono, a potem włożono z powrotem na miejsce. Pod podłogą znajdowała się niewielka wolna przestrzeń, a w niej podniszczona teczka ze słoniowej skóry (o tym też Cottonowi powiedziano), z zepsutym zamkiem, obwiązana sznurkiem.

Wyciągnął teczkę ze skrytki.

Widniał na niej wizerunek siedzącego orła z rozpostartymi skrzydłami, który trzyma w szponach wiązkę rózg z toporem.

Starożytny symbol cesarskiego Rzymu, oznaczający władzę nad życiem i śmiercią. Włoskie organizacje polityczne z XIX oraz z początku XX wieku powszechnie używały go jako swojego emblematu. Ostatecznie orzeł pojawił się na fladze Narodowej Partii Faszystowskiej, która swą nazwę zaczerpnęła od symbolu najwyższej władzy rzymskiej, czyli fasces, rózg liktorskich.

Malone otworzył teczkę.

W środku znajdowała się prawdziwa skarbnica: zbiór dobrze zachowanych dokumentów, solidnie zabezpieczonych grubym zwojem impregnowanego płótna. Dzięki swej ejdetycznej pamięci Cotton władał włoskim, a także kilkoma innymi językami; szybko przejrzał zawartość, kartkując kruche stronice. Większość dokumentów dotyczyła wojny, działalności partyzantów, były też raporty wojskowe, kilka pisanych na maszynie listów od Hitlera, oryginałów, wraz z podpiętym do nich włoskim tłumaczeniem, a ponadto kopie pism przez kalkę, wysłanych do Niemiec. Na paru z nich widniały jakieś odręczne dopiski oraz notatki na marginesach. Pod stertą dokumentów leżała wiązka listów – przedwojenna korespondencja Mussoliniego z Churchillem.

Było ich jednak więcej niż pięć.

W sumie jedenaście.

Najwyraźniej sprzedający chciał sobie zachować kilka epistoł w rezerwie.

Strzał w dziesiątkę, trafiony zatopiony.

Malone schował dokumenty do teczki i ją zamknął. We wnętrzu willi panowała cisza. Niedźwiedź dawno zniknął. On też powinien pójść w jego ślady. Wyszedł z gabinetu, skręcił na klatkę schodową, minął kilka otwartych drzwi na drugim piętrze. Zgodnie z rozkazami miał wrócić samochodem do Mediolanu i bezzwłocznie oddać to, co właśnie pozyskał.

Nagle spadł na niego mocny cios od tyłu.

Ciałem Malone szarpnęło tak, jakby w jego prawym uchu doszło do nagłej eksplozji. Zobaczył przed oczami gwiazdy. Nogi się pod nim ugięły; szybko zdał sobie sprawę, że nie nastąpił żaden wybuch, że dostał potężne uderzenie w potylicę. Próbował się wziąć w garść, ale chwiał się tylko, co chwila tracąc i odzyskując przytomność.

Wreszcie zwalił się całym ciężarem na prawy bark.

Światło dnia zniknęło.

ROZDZIAŁ 4

MALTA, GODZINA 9.50

Luke Daniels uwielbiał morze, co było dość dziwne jak na byłego żołnierza elitarnej lekkiej piechoty. Większość służby dla kraju odbył na suchym lądzie, odkąd jednak odszedł z wojska i wstąpił do Magellan Billet, znacznie częściej bywał nad wodą. Cottona Malone’a poznał w zimnych odmętach duńskiego Sundu, a całkiem niedawno zakończył ryzykowną misję na Oceanie Indyjskim i Morzu Jawajskim. Teraz podskakiwał na falach przy północnym wybrzeżu Malty, siedząc na dziobie dwudziestopięciostopowej łodzi motorowej. Jego krótkie włosy i rozpięta koszula były wilgotne od słonawej mgiełki. Poprzedniego dnia natrafił na reklamę miejscowej firmy oferującej sporty wodne, jednej z miliona, które sprzedawały swoje usługi w nadmorskich kurortach, zaspokajających potrzeby tysięcy turystów przez okrągły rok.

Wzbij się wysoko, wysoko do góry! Wyobraź sobie, jak szybujesz na spadochronie za naszą specjalną, przystosowaną do tego celu motorówką. Nasi goście wznoszą się w niebo, a potem lecą na wysokości nawet 80 metrów ponad morzem, podziwiając niezwykłe widoki wyspy. Na koniec tego niezapomnianego doznania lądują bezpiecznie na motorówce. Przygodę możesz przeżyć samodzielnie albo z przyjacielem, zarówno rano, jak i po południu bądź wieczorem, ciesząc się sławnym zachodem słońca na Malcie. Proponujemy coś, czego nie wolno przegapić. Zabierz ze sobą znajomych. Lot trwa dziesięć minut.

Luke wolał uniknąć towarzystwa innych osób, dlatego zarezerwował całą łódź na rano, płacąc dodatkowo za to, aby pozostać w powietrzu dłużej niż owe dziesięć minut. Chodziło mu o konkretną lokalizację na wyspie oraz o wybraną porę.

– Przygotuj się! – zawołał sternik. – Jesteśmy prawie na miejscu.

Daniels polował na grubą rybę, lecz nie z gatunku tych, które zamieszkiwały tutejsze błękitne wody. Śledził Jego Eminencję kardynała Kastora Gallo, jednego z aktualnych dwustu trzydziestu jeden książąt Kościoła rzymskokatolickiego.

Wcześniej otrzymał wszystkie niezbędne dane na temat tego człowieka.

Gallo urodził się i wychował na Malcie. Jego ojciec był rybakiem, a matka nauczycielką. Przed ukończeniem dwudziestego roku życia wyjechał z wyspy i wstąpił do seminarium w Irlandii, studia skończył jednak na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Święceń kapłańskich udzielił mu Jan Paweł II w Bazylice Świętego Piotra. Potem Gallo pracował w różnych parafiach na całym świecie, a następnie wrócił do Wiecznego Miasta i podjął studia doktoranckie z zakresu prawa kanonicznego. Benedykt XVI podniósł go do godności kardynała, mianując prefektem Najwyższego Trybunału Sygnatury Apostolskiej, sądu apelacyjnego ostatniej instancji w każdej toczonej w Kościele sprawie. Na tym stanowisku pozostawał Gallo przez dwa ostatnie pontyfikaty, dopóki jego szczerość w wyrażaniu własnych opinii nie wpędziła go w kłopoty – został zdymisjonowany. Obecnie nosił zaledwie tytuł patrona Suwerennego Rycerskiego Zakonu Maltańskiego, co było stanowiskiem raczej ceremonialnym, przyznawanym kardynałom albo bliskim śmierci, albo w niełasce. Jako stosunkowo energiczny pięćdziesięciosześciolatek, Gallo podpadał bardziej pod tę drugą kategorię.

Motorówka zwolniła i płynęła teraz spokojnie.

Luke wstał z dziobu, minął opalonego sternika i wskoczył na platformę znajdującą się na rufie, na niskiej ławie. Drugi członek załogi podał mu prostą nylonową uprząż, którą Daniels miał założyć na siebie. Jako ranger niejednokrotnie skakał z samolotu na różnych wysokościach, parę razy w warunkach bojowych, dwa – nad otwartym oceanem. Nie miał akrofobii, przeszkadzała mu jednak świadomość, że będzie dyndał na spadochronie przypiętym do długiej na sto metrów liny holowniczej, podtrzymywany w powietrzu tylko przez cienką nylonową sieć. Zawsze mawiał, że skoro latanie jest takie bezpieczne, to dlaczego port lotniczy nazywają terminalem? Po łacinie „stacją końcową”.

Wsunął się w całe to ustrojstwo.

Członek załogi sprawdził uprząż, tu i ówdzie silniej szarpnął dla pewności, po czym naciągnął mocno troki wokół klatki piersiowej. Sprzączki ze stali nierdzewnej podpiął do metalowych pierścieni, łącząc człowieka ze spadochronem.

– Zrelaksuj się. Spróbuj nie zwisać! – krzyknął facet. – Za nic się nie łap i dobrze baw!

Luke pokazał wyciągnięte kciuki.

Silnik łodzi zwiększył obroty.

Dziób, unoszony w górę rytmicznym pulsowaniem, rozdzielał teraz wodę na dwie mlecznobiałe bruzdy kilwateru. Jaskrawy baldachim nad głową Danielsa zatrzepotał na chłodnym wietrze. Linki mocujące napięły się, Luke oderwał się od burty; czubki jego tenisówek zwisały swobodnie. Gruba nylonowa lina rozwijała się ze szpuli wyciągarki w miarę wznoszenia.

Powoli i spokojnie.

Ocenił swoje położenie. Około czterystu metrów od północnego wybrzeża.

Malta znajduje się pośrodku wąskiego kanału, sto kilometrów od Sycylii, dwieście osiemdziesiąt od północnych brzegów Afryki. Ta śródziemnomorska wyspa ma powierzchnię zaledwie trzystu szesnastu kilometrów kwadratowych, a w swoim najwyższym punkcie wznosi się na wysokość około dwustu pięćdziesięciu metrów nad poziomem morza. Rzymianie nadali jej nazwę Melita, czyli „miód”, z powodu bogatego asortymentu tego specjału, produkowanego na miejscu. Usytuowanie Malty wpłynęło na jej historię. Rościli sobie do niej prawa po kolei: Fenicjanie, Kartagińczycy, Grecy, Rzymianie, Bizantyjczycy, Arabowie, Normanowie, Szwabowie, Andegaweńczycy, Aragończycy, zakon szpitalników, Francuzi i Brytyjczycy. Obecnie kraj jest niepodległą demokratyczną republiką, członkiem ONZ, Unii Europejskiej oraz Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Ta jałowa, pozbawiona wody skała, sucha latem, deszczowa zimą, na przestrzeni wieków była stale najeżdżana przez różne armie. Południowe wybrzeże zdawało się nie do zdobycia dzięki wysokim, ostro zakończonym klifom, niegościnnym wzgórzom i poszarpanym grzbietom skalnym, w których nie sposób uczynić wyłomu. Jednakże tutaj, na północy, w ląd wrzynały się długie zatoki podobne do fiordów, tworząc cudowne naturalne porty.

Poprzedniego wieczoru w hotelu Luke przeczytał krótki rozdział dotyczący historii wyspy w przewodniku turystycznym znalezionym w pokoju. Od pradawnych czasów rdzenni Maltańczycy żyli możliwie z dala od wybrzeży, pragnąc uniknąć złych warunków atmosferycznych, a także piratów i handlarzy niewolników. W XVI wieku na wyspę dotarli suwerenni rycerze z Rodos, ówczesna morska potęga. Po osiedleniu się na tej ziemi stali się rycerzami maltańskimi. Żeby zmniejszyć groźbę ewentualnych najazdów i zagwarantować sobie pełne władztwo nad krajem, na wybrzeżach utworzyli system strażnic, wznoszonych z miejscowego pomarańczowo-brunatnego piaskowca. Były one rozlokowane w strategicznych odległościach od siebie, tak aby mogły przekazywać sygnały po kolei, jedna po drugiej. Jedne strażnice budowano małe, inne w postaci minifortec. Ta, na którą spoglądał teraz Luke z wysokości stu metrów nad motorówką, powstała w tysiąc sześćset pięćdziesiątym ósmym roku. Nadal prezentowała się solidnie i nadawała do użytku.

Wieża Madliena.

Dowiedział się o niej co nieco wczoraj, podczas krótkiej wizji lokalnej: budowla służyła między innymi jako siedziba baterii artyleryjskiej w okresie drugiej wojny światowej. Po spiralnych schodach Luke wszedł na samą górę, skąd wpatrywał się w morze, dokładnie w miejsce, nad którym unosił się teraz. Podobnie jak jej pozostali towarzysze, Madliena zajmowała nagi, skalisty cypel. Zerowa osłona. Szeroki widok. Sensowna obserwacja z lądu niemożliwa.

Musiał więc improwizować.

Spojrzał na zegarek.

Dziesiąta rano.

Wkrótce kardynał Gallo powinien stanąć na blankach Madlieny.

Co samo w sobie budziło pewne pytania.

Papież zmarł trzynaście dni temu. Konstytucja Apostolska nakazywała, aby pochować ciało w ciągu czterech do sześciu dni. Potem następowała dziewięciodniowa żałoba, novemdiales. Konklawe miało się odbyć w piętnaście dni po śmierci pontifeksa. Ale choć do jego rozpoczęcia została niecała doba, kardynał Gallo niespodziewanie wyjechał z Rzymu na Maltę. Czyn ten zwrócił uwagę Waszyngtonu; Luke otrzymał zadanie monitorowania poczynań Gallo. Po co? Tego nie musiał już wiedzieć.

Po prostu kazano mu tam pojechać i obserwować.

A teraz unosił się na tyle wysoko, że nie dobiegały go żadne dźwięki. Ciepły, mocny wiatr owiewał mu twarz. Spienione fale uderzały o skalistą linię brzegową. Jako pracownik Magellan Billet Daniels nie był już żółtodziobem ani też studenciakiem, jak lubił go nazywać Cotton Malone. Raczej doświadczonym agentem operacyjnym. Jego szefowa, Stephanie Nelle, okazywała mu chyba coraz większe zaufanie. Nawet stosunki z wujem, byłym prezydentem Stanów Zjednoczonych, obecnym senatorem Dannym Danielsem, stopniowo się poprawiły; możne je było uznać za dobre. Luke znalazł sobie w Departamencie Sprawiedliwości miejsce na ziemi i zamierzał się go trzymać.

Czas zarobić na swoje utrzymanie.