Przełęcz Diatłowa. Tajemnica dziewięciorga - Anna Matveeva - ebook

Przełęcz Diatłowa. Tajemnica dziewięciorga ebook

Anna Matveeva

3,6

Opis

Wciągająca opowieść inspirowana tragicznymi wydarzeniami na Uralu sprzed ponad sześćdziesięciu lat, które do dzisiaj rozpalają wyobraźnię łowców zagadek.

Czy rosyjskiej pisarce uda się rozwiązać jedną z największych tajemnic XX wieku?

W styczniu 1959 roku grupa studentów i absolwentów Politechniki Uralskiej w Swierdłowsku (dzisiejszy Jekaterynburg) pod przywództwem Igora Diatłowa wyruszyła na północny Ural z zamiarem zdobycia szczytów Otorten i Ojka-Czakur. Wieczorem pierwszego lutego uczestnicy wyprawy rozbili obóz na zboczu góry Chołatczachl, aby przeczekać pogarszającą się pogodę. To, co wydarzyło się później pozostaje zagadką do dziś – wszyscy ponieśli śmierć w tajemniczych okolicznościach. W trakcie prowadzonego śledztwa powstało wiele hipotez dotyczących dramatu, który wydarzył się na Przełęczy Diatłowa.

 

Kiedy kilkadziesiąt lat później młoda pisarka przypadkowo trafia na informację o tragedii „diatłowców”, jej życie zaczyna się w dziwny sposób splatać z wydarzeniami z 1959 roku. Anna próbuje dociec prawdy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (215 ocen)
58
70
47
30
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Poświęcam dziewięciorgu

Kto wie, nie mówi. Kto mówi, ten nie wie.

„Przyciąga nas to, co dręczy nasze sumienie”

To prawdopodobnie najdziwniejsza historia, jaka wydarzyła się na Uralu w dwudziestym wieku.

W lutym tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku grupa studentów Uralskiego Instytutu Politechnicznego przeszła przez przełęcze niewysokiego, choć surowego Uralu Północnego. Szli trasą o najwyższym stopniu trudności, a prowadził ich kolega Igor Diatłow. W grupie były dwie dziewczyny. Droga przebiegała spokojnie, zgodnie z harmonogramem. Wszyscy byli profesjonalistami. I nagle katastrofa. Podczas jednego z noclegów, wieczorem, już po zmierzchu, zdarzyło się coś na tyle strasznego, że przeraziło doświadczonych, zahartowanych podróżników, którzy potrafili przetrwać w każdych warunkach choćby z jednym nożem.

Rozpruli namiot, porzucili wszystko i wybiegli na mróz tak, jak stali – niektórzy ubrani, inni w samych skarpetkach. Zbiegli po zboczu, niosąc troje rannych przyjaciół… Po kilku kilometrach wzięli się w garść, zatrzymali i zaczęli zastanawiać, jak przetrwać noc bez ciepłej odzieży, bez latarek i toporów, z rannymi…

Nikt nie ocalał. Ani jedna osoba nie doczekała świtu. Ale wszyscy, którzy nie stracili przytomności, walczyli o siebie i pozostałych jak lwy. A martwe śniegi płaskowyżu zachowały dynamiczne pozy ludzi czołgających się do opuszczonego namiotu.

Szukano ich długo, szukano ich z rozmachem – śmigłowcami i w grupach narciarzy. W końcu znaleziono. A przełęcz u stóp Góry Umarłych została nazwana Przełęczą Diatłowa.

Do tej pory nie jest jasne, co wydarzyło się tamtej lutowej nocy na odległej śnieżnej przełęczy. Wersji jest całe mnóstwo. Upadek rakiety i atak więźniów zbiegłych z pobliskiego łagru, pijacka bójka o dziewczynę i zemsta dawnych bóstw, próba bomby sodowej i śmiercionośne infradźwięki spowodowane wirowaniem wiatru wśród skał. Zagadkę potęguje to, kim były ofiary: młodzi, silni, rozsądni, stanowczy, doświadczeni, zgodni, sumienni. Elita budowniczych komunizmu.

Tragizm historii grupy Igora Diatłowa kryje się oczywiście w śmierci młodych ludzi. Jej dramat zaś w tym, że zginęli właśnie ONI. W tamtych czasach przeszliby selekcję do oddziału kosmonautów, a dziś wygraliby każdy bezlitosny casting do wszystkich szałowych telewizyjnych show. Okazało się jednak, że los, niczym pogański tyran, posłał najlepszych chłopców i najlepsze dziewczęta na rzeź w ofierze dla Minotaura.

Niesprawiedliwie.

Od ponad sześćdziesięciu lat poczucie niesprawiedliwości wzmaga fakt, że przyczyna ich śmierci pozostaje nieznana. Gdyby to był Minotaur, można by jeszcze zrozumieć – to żarłoczna bestia. Ale jaka bestia przyjęła ofiarę z ludzi na stokach Chołatczachl, Góry Umarłych?

Poczucie niesprawiedliwości dotyczące tej zagadki jest też głównym napędem powieści Anny Matwiejewej. Rozwiązanie rozwiązaniem, jednak najczęściej to właśnie poszukiwanie odpowiedzi stanowi cel sam w sobie. Aby go osiągnąć, zaczyna się corps de ballet teoriami konspiracyjnymi, żonglerkę faktami, akrobacje domysłami.

Gra rozumu wypiera ból duszy. Przy czym, po rozpadzie Związku Radzieckiego, Anna Matwiejewa napisała książkę o diatłowcach jako PIERWSZA. To ona wyznaczyła sposób prowadzenia śledztwa: „Przyciąga nas to, co dręczy nasze sumienie”. Miłośnicy cudów zlekceważyli priorytety Matwiejewej. Kierowały nimi bowiem tylko żądza krwi i prostackie wścibstwo.

Anna Matwiejewa znajduje rozwiązanie zagadki. Jakżeby inaczej. Jednak równolegle do pracy z dokumentami tworzy inny wątek. „Śledztwo” prowadzi główna bohaterka, młoda kobieta, która przez zbieg okoliczności zajęła się i zainteresowała historią grupy Diatłowa. Dookoła „liche dziewięćdziesiąte”. A bohaterka odczuwa dyskomfort nie z powodu braku pieniędzy, a przez duszącą biurokratyczną zmowę milczenia wokół sprawy Diatłowa.

Życie zadaje bohaterce bolesny cios: porzucił ją ukochany, posprzeczała się z przyjaciółką. Jednak facet zrozumiał, że popełnił błąd. I zaczął powolutku wiązać nierozsądnie zerwane nici, odbudowywać związek. W książce Matwiejewej jednocześnie, i jakby współzależnie, poprawia się los bohaterki i opadają pokryte pleśnią całuny skrywające tajemnicę grupy Diatłowa.

Do czego to Annie Matwiejewie potrzebne?

Powieść to nie reportaż. Zbiór dokumentów przeznaczony jest dla zainteresowanych tematem, powieść – dla wszystkich. Powieść wymaga od czytelnika reportażu, a raczej dokumentów, empatii. Umiejscawiając swoją bohaterkę wśród „diatłowskich” archiwów, Matwiejewa sprawia, że historia diatłowców staje się częścią losów bohaterki. Czując wobec niej empatię, czytelnik czuje empatię również wobec diatłowców: współczucie działa jak echo. Prostota tego literackiego zamysłu czyni go złożonym.

Oczywiście pozostaje kontrast między dwiema składowymi powieści: historiami diatłowców i bohaterki. Ta podwójność wprowadza dystans i tworzy efekt stereo, który jest konieczny, żeby zrozumieć to, co się stało. Tragedia diatłowców należy do historii, ale ich dramat jest aktualny tu i teraz. Kontrast pozwala dostrzec ów nieoczywisty, lecz niezwykle ważny sens dramatu. Matwiejewa zamienia tragedię w dramat, bo tak powinno być. W tragedii się przysięga, w dramacie płacze; w tragedii zaciska się pięści, w dramacie boli serce; tragedia ma miejsce teraz, dramat dzieje się zawsze.

Ostatecznie tragedia jest dla tych dziewięciorga, którzy w odległym tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku, nie wiedząc, co ich czeka, wyszli w posępne i mistyczne góry Uralu Północnego. A dramat jest dla pozostałych, litujących się nad tymi, którzy odeszli.

Aleksiej Iwanow

Od autorki

Wydarzenia, o których mowa w tej książce, są prawdziwe. Wszystko to naprawdę miało miejsce. Zagadkowa śmierć dziewięciorga turystów wstrząsnęła Swierdłowskiem, chociaż w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku poza mieszkańcami miasta mało kto o niej wiedział. Resorty wojskowe i partyjni przywódcy przejęli nad wszystkim kontrolę. Jednak tragedia nie przestała fascynować ludzi.

Otoczona tajemnicą, do dzisiaj nie daje spokoju nawet tym, którzy dalecy są od turystyki i nigdy w życiu nie byli na Uralu. Odkąd moja powieść została opublikowana po raz pierwszy (a trzymacie w rękach tłumaczenie już szóstego wydania), pojawiły się nowe opracowania, książki, filmy. Czasami mam wrażenie, że zainteresowanie diatłowcami jest nadmierne, że najwyższy czas zostawić dusze młodych ofiar w spokoju… W tym, że tragedia na przełęczy zamieniła się w „święto wspólnego nieszczęścia”, widzę też trochę swojej winy. Niestety, prawda wciąż pozostaje nieodkryta, sprawa nie została zamknięta. Nie da się powiedzieć: „Tak, teraz już wszystko jasne, pokój ich duszom”.

W swojej książce chciałam pokazać historię z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku oczami człowieka, który żyje tą tragedią przez wiele lat. Moim celem nie było odkrycie strasznej tajemnicy Góry Umarłych. Ten cel wyznaczyłam Tobie, Drogi Czytelniku. Ja tylko postarałam się zrobić wszystko, aby ułatwić Ci zadanie.

Dokumenty wykorzystane w książce zostały przytoczone w oryginale, czasami w nieco skróconej formie. Współcześni bohaterowie są fikcyjni, chociaż niektórzy mają pierwowzory.

Ludziom, którzy byli osobiście związani z poszukiwaniami i podzielili się ze mną wspomnieniami o zmarłych oraz swoimi wersjami wydarzeń, składam serdeczne podziękowania za wierną przyjaźń i dążenie do przywrócenia sprawiedliwości. Przepraszam też za momenty, w których nasze opinie się rozmijają.

I jeszcze muszę was uprzedzić, że to naprawdę straszna lektura. Niczego nie wyolbrzymiłam, nie było takiej potrzeby. Historia grupy Diatłowa jest wystarczająco straszna. Niektórzy wyznali mi, że dążąc do rozwiązania zagadki, nie od razu dostrzegli, iż zaczęło się z nimi dziać coś dziwnego. Nie ma w tym żadnej mistyki, być może to jedynie zbieg okoliczności.

Dla czytelników, których interesują wyłącznie dokumenty, wyznaczyłam w książce specjalny szlak: unikajcie podstawowej czcionki.

Anna Matwiejewa

CZĘŚĆ PIERWSZA

PRZY ŚWIETLE DZIENNYM I SŁONECZNEJ POGODZIE

Rok 1999

W moim mieszkaniu jest bardzo zimno.

Termometr pokojowy pokazuje jedenaście stopni. Wyobraźnia domaga się niedźwiedzich skór i szorstkich rąk, które łamią przy ognisku niedopieczone kości. I żeby odblaski płomieni pełgały po brodatych twarzach. Obowiązkowo.

Jest połowa listopada, zaczyna się tradycyjna uralska rozrywka: bitwa o ciepło. Aż do marca będę kopniakami zmuszać się do wejścia w lodowate poranki. Kot miękko wskakuje na parapet i przygląda się czemuś, co tylko on zna i zauważa za oknem, gdzie jest jedynie czarne powietrze i śnieg chrzęszczący jak kapusta.

Nie walczę z zimnem w moim mieszkaniu, nie narzekam. To bez sensu. Powiedzą, że nasz burmistrz to złodziejaszek, a ja zaczynam marznąć już na samą myśl, że temu łajdakowi jest ciepło. Jeszcze oznajmią, że nowe budownictwo rzadko jest ocieplane, a mój blok jest nowy, ma dopiero pięć lat. Do tego wadliwe kaloryfery i okna, których nie da się uszczelnić.

Ratuję się sztucznym ciepłem grzejnika, niezliczonymi kubkami herbaty i czekam na wiosnę.

Tak można żyć, można czekać. Tylko że ostatnio coraz częściej śni mi się wciąż jeden i ten sam sen. Jak w filmie: widzę wysokie gęste zaspy, czarne świerki, mizerne powykrzywiane brzózki. I jeszcze, w przedostatnim roku tysiąclecia, dolatuje do mnie świst śmiertelnego, morderczego wiatru i jakby jego ciche echo – ciężki oddech zamarzającego człowieka. Drobinki śniegu na zaczerwienionej twarzy, zesztywniałe dłonie. Zamknięte oczy.

Wieczorem sprawdzam, czy wszystko pozamykane. Żyjemy w takich czasach, że zasuwy i kraty to nasi najlepsi przyjaciele. Delikatnie pociągam za klamkę, a następnie, na wszelki wypadek, wyglądam przez wizjer.

Za drzwiami stoją ludzie. Cicho, bez ruchu. Małe szklane oczko judasza zniekształca ich twarze, ale widzę, że się uśmiechają. Dwie dziewczyny i kilku mężczyzn. Wszyscy w narciarskich spodniach i wodoodpornych kurtkach.

– A wy do kogo? – pytam.

Milczą.

Zauważam oparte o ścianę narty. Gdzie ich wywiało w taką pogodę? Zwariowali.

Kot wije się wokół moich nóg niczym piskorz. Na piętrze jest pusto. Otwieram drzwi. Czuć delikatny zapach papierosów, a obok wycieraczki leży śnieg.

1.

Rano ktoś zaczął walić do drzwi z taką siłą, jakby zabijał gwoździami trumnę. Ze mną w środku. Spojrzałam na zegarek – było wpół do ósmej, co za gadziny! – i wyskoczyłam z ciepłego azylu pościeli.

– Aniu, otwieraj, prędzej! – usłyszałam jeszcze w drodze do drzwi.

Dopełnieniem były płacz, krzyki i inne składowe zbiorowej histerii, która całkowicie unicestwia początkową irytację osoby wyrwanej ze snu.

Na piętrze, gdzie wczoraj byli narciarze, stała w towarzystwie jakichś ludzi moja sąsiadka Ira.

– Aniu, wpuść mnie, muszę zadzwonić. Emil Siergiejewicz nie żyje.

Ira załkała i zaczęła mówić szybciej. Z jej opowieści zrozumiałam niewiele, jak zawsze się zagalopowała.

Kiedy dzwoniła z mojego telefonu po karetkę, na milicję i do zakładu pogrzebowego, wyszłam na klatkę schodową i mijając współczujące plecy sąsiadów, poszłam do jej mieszkania.

Jej teść, Emil Siergiejewicz, leżał na podłodze. Potknęłam się spojrzeniem o nienaturalnie wyprostowane nogi w kapciach poprzecieranych na palcach.

– Serce – powiedział ktoś cicho za moimi plecami.

O tym, że Emil Siergiejewicz choruje, wiedziałam od dawna. Był miłym seniorem, wcale nie takim starym. Z tego, co zrozumiałam, przeszedł na emeryturę cztery lata temu. Bardzo lubił czytać i nieustannie pożyczał ode mnie książki. A ja, wbrew swoim zwyczajom, chętnie mu je dawałam, chociaż nie lubię, kiedy obce ręce dotykają moich rzeczy. Emil Siergiejewicz był bardzo skrupulatny i zawsze oddawał książki obłożone w „Literaturną Gazietę”.

Zmarły wyglądał poważnie, nawet pięknie. Zupełnie inaczej niż za życia.

Ira trzasnęła drzwiami.

– Anka, co ty tu robisz? Przecież twoje mieszkanie stoi otwarte! – A kiedy znowu zobaczyła Emila Siergiejewicza, dodała: – Oj, co to teraz będzie?

Zdenerwowanie Iriny można było zrozumieć. Teść był jedynym oparciem dla niej i jej małego synka. Żyli z jego emerytury i dodatkowych zleceń, nie wiem dokładnie jakich.

– No nic. – Ira otarła łzy. – Przynajmniej śmierć miał lekką.

„I co z tego?”, przyszło mi do głowy. Na głos zaś powiedziałam:

– Ira, tak bardzo mi przykro. Mogę ci jakoś pomóc?

Odpowiedziała, że nie, dziękuje. I że jak niby mogę teraz pomóc.

Wychodząc, postanowiłam jednak zapytać:

– Wiem, że to zupełnie nie w porę, ale… nie widziałaś wczoraj grupy narciarzy na klatce schodowej?

Ira w milczeniu pokręciła głową i ponownie wycofała się w swoje nieszczęście, jak do głębokiej jamy.

Nie byłam na pogrzebie Emila Siergiejewicza. Musiałam lecieć do Moskwy w sprawie mojej książki i nie mogłam odwołać tego spotkania. Leciałam samolotem nad zaśnieżoną ziemią i wyobrażałam sobie, jak na cmentarzu Szirokorieczeńskim trumna opada do grobu. Obok stoi nagrobek jego syna, męża Iriny, którego zabiły na ulicy pijane małolaty. Na śniegu przed bramą leżą świerkowe gałązki.

A kiedy po czterech dniach wróciłam, przeklinając wszystko i wszystkich, bo spotkanie okazało się całkowicie bezsensowne – wydawnictwo nie chciało powieści, co równie dobrze mogli powiedzieć mi przez telefon – Iriny nie było w mieszkaniu.

– Pojechała do matki do Sierowa razem z synkiem – wyjaśniła Nadieżda Gieorgijewna spod dziewięćdziesiątkipiątki. – Powiedziała, że mieszkanie wynajmie. Nie wiem, Anka, kto tu będzie chciał zamieszkać. I że ona się nie boi, meble tam przecież zostawiła i dywan…

Dywan i meble Iriny to nic specjalnego, ale Nadieżda Gieorgijewna mieszka znacznie biedniej, więc nie ma porównania.

Poza tym w mieszkaniu Iriny jest zimno, zupełnie jak u mnie. A przecież ona ma jeszcze dziecko!

Odwróciłam się od Nadieżdy Gieorgijewny, żeby w końcu otworzyć drzwi, ale staruszka powiedziała:

– Aniu, wejdź do mnie.

Jeszcze z torbą podróżną – pełna kultura! – poszłam do zaniedbanego mieszkania pod numerem dziewięćdziesiątym piątym. Nieprzyjemnie pachniało starością: mieszaniną leków, starej skóry, lichego jedzenia i noszonych od kilku dni wełnianych skarpet.

Za to Nadieżda Gieorgijewna miała pomalowane usta.

Wyciągnęła grubą teczkę wypchaną papierami i dwie duże pogniecione koperty koloru tektury, przedarte wzdłuż brzegów.

– Irka kazała ci to przekazać. Emil Siergiejewicz zawsze siedział nad tymi papierami i mówił, że trzeba by się poradzić Anny, wszak to pisarka, ale się wstydził. Irka mówi, że teraz te papiery nadają się tylko do wyrzucenia, ale a nuż ci się do czegoś przydadzą.

2.

Weszłam do doszczętnie wyziębionego mieszkania. Kocur pędem rzucił się mnie przywitać, pazury ślizgały mu się po parkiecie. Obrócił się dookoła własnej osi i aż sam się przestraszył, opuścił uszy.

– Nie zapomnieli cię nakarmić, Schumi?

Rzuciłam teczki i koperty Emila Siergiejewicza na fotel i poszłam do kuchni wstawić wodę. Zabawne, że kiedyś stawiało się czajnik na kuchence, a teraz wystarczy wcisnąć guzik.

Za plecami usłyszałam pacnięcie i przeciągły szelest. Schumacher wskoczył na oparcie fotela.

Zawartość teczki i kopert leżała na podłodze niczym jeszcze jeden dywan. Dokumenty wystukane na starej maszynie do pisania „Moskwa”, kartki zapisane przez kalkę różnymi charakterami pisma, kserokopie map i rysunków, wycinki prasowe skserowane tak, że pośrodku śnieżnobiałej kartki przebijały niewyraźne notatki, kiepskiej jakości fotografie i około dwustustronicowa zszywka (to ona tak dźwięcznie pacnęła o podłogę).

Podniosłam ją. Wyblakły czarno-biały wydruk był którąś z kolei kopią, najwyraźniej niekompletną. Wielu stron brakowało, a po ósmej od razu następowała dwudziesta piąta.

SPRAWA KARNA NR __

Decyzja o umorzeniu śledztwa

W SPRAWIE ŚMIERCI TURYSTÓW

W OKOLICACH GÓRY OTORTEN

Wszczęto … 1959 r.

Zakończono … 1959 r.

Na chybił trafił (i najwyraźniej trafnie) otworzyłam teczkę.

Okoliczności sprawy:

23 stycznia 1959 roku samodzielna grupa turystów składająca się z 10 osób wyruszyła na wyprawę narciarską po trasie Iwdel – góra Otorten. Od Obozu Północnego nr 2 na wyprawę narciarską wyruszyło 9 osób. 1 lutego 1959 roku grupa zaczęła wspinaczkę w kierunku góry Otorten, a wieczorem rozbiła namiot u podnóża szczytu 1079.

Nocą 2 lutego w niewyjaśnionych okolicznościach nastąpiła śmierć wszystkich 9 osób[1].

Następnym dokumentem w „Sprawie” było zdjęcie narciarzy, którzy stali pod moimi drzwiami w poprzedni piątek. Dwie pucułowate dziewczyny – brunetka i blondynka, wesoły chłopak w kapeluszu i jeszcze jeden, o odrobinę skośnych oczach (podobają mi się takie oczy i tacy chłopcy)… Minęło przecież czterdzieści lat! I nawet gdyby założyć, że oszalałam, a to jedynie halucynacje, nie rozumiem, czego mogliby ode mnie chcieć ci narciarze. Nie jestem turystką, nawet nie lubię przyrody. Nigdy nie spałam pod namiotem ani nie byłam na nartach i co najważniejsze, mam dopiero trzydziestkę, nawet ich nie znałam. Nie mogłam znać!

Jeszcze raz (teraz od początku) otworzyłam kopię akt śledztwa i zaczęłam czytać wszystko po kolei.

Prokuratura

Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej

Do Prokuratora Obwodu Swierdłowskiego

Państwowego Radcy Sprawiedliwości 3-ciej klasy –

Tow. Klinowa N.

(osobiście)

Zwracam akta umorzonego postępowania karnego dotyczącego śmierci turystów Diatłowa i innych.

Załączniki: 

1. Akta Sprawy w 1 tomie.

2. Album.

3. XXXXXXXXXXXXXXX[2]

Zast. prokuratora RFSRR

Państwowy radca sprawiedliwości 3-ciej klasy

(Urakow)

Następnie był odręczny dopisek kursywą. Tak podpisują swoje książki dumni pisarze:

t. Rogowoj J.I.

zgodnie z zaleceniem N.I. Klinowa prosi się o przechowywanie w tajnym archiwum,

dokumenty przechowywać w zakładzie Sielsowietu

11/VII 59 r.

Postanowiłam jednak napić się herbaty. Ostatecznie teczki i te dziwne dokumenty donikąd nie uciekną. Poza tym musiałam się zastanowić, co to za cuda się ze mną wyprawiają. Kiedyś pomagał mi zebrać myśli papieros (tak naprawę przeszkadzał, wszak od palenia się głupieje, serio), teraz pozostała tylko herbata.

I nagle zdarzyło się, co następuje. Zaczęło mi krążyć po głowie sześć cyfr. Jak piosenka: osiem-pięć-jeden-cztery-dziewięć-dwa. Krążyły i krążyły…

Cyfry były różne, żadna się nie powtarzała.

Numer indeksu?

Kod?

Czas się leczyć?

Zadzwonił telefon.

Telefon!

Podniosłam słuchawkę, ale to była pomyłka. Prosili o Jewgienię Iwanownę. Pomyślałam wtedy: „Przecież osiem to rozmowa międzymiastowa, nie może być takiego numeru…”.

Ale i tak go wykręciłam. Usłyszałam radosny infantylny głos:

– Gratulacje! Dodzwonił się pan do radia „B-moll” jako pierwszy!

– Pierwsza – poprawiłam machinalnie. – I co teraz? Po co się do was dodzwoniłam…?

– Wygrała pani nasz konkurs, teraz trzeba odebrać fantastyczną nagrodę!

W słuchawce coś nagle zaburczało, rozległy się dzikie okrzyki.

– Kiedy ja w ogóle nie chciałam brać udziału w waszym konkursie.

Infantylny głos zaśmiał się z wyraźnym niedowierzaniem.

– Proszę zapisać adres!

Posłusznie chwyciłam długopis. Bijąca się z myślami inteligentka, nie ma nic gorszego.

3.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

[1] W powieści autorka przytacza oryginalne dokumenty (m.in. raporty, radiogramy, dzienniki diatłowców). W przekładzie zachowano zarówno pojawiające się w nich błędy interpunkcyjne, jak i niekonsekwencje w zapisie dat, skrótów, nazw własnych, stanowisk i innych – przyp. tłum.

[2] Sposób oznaczania wykreślonych informacji – A.M.

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
„Przyciąga nas to, co dręczy nasze sumienie”
Od autorki
CZĘŚĆ PIERWSZA. PRZY ŚWIETLE DZIENNYM I SŁONECZNEJ POGODZIE • Rok 1999
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
CZĘŚĆ DRUGA. ZŁAMANA ŚWIECA • Rok 2000
23.
24.
25.

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Перевал Дятлова, или Тайна девяти: роман

Redaktor prowadząca: Marta Budnik

Wydawca: Małgorzata Święcicka

Redakcja: Adrian Kyć

Korekta: Małgorzata Lach

Projekt okładki: Krzysztof Rychter

Zdjęcie na okładce: © Рустем Слободин (Dyatlovpass.com)

Copyright © by Anna Matveeva

Agreement by Wiedling Literary Agency

Copyright © 2020 for the Polish edition

by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation

by Magda Dolińska-Rydzek, 2020

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2020

ISBN 978-83-66520-68-4

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek