Sycylijskie lwy. Tom 1 - Stefania Auci - ebook

Sycylijskie lwy. Tom 1 ebook

Auci Stefania

4,8
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom bestsellerowej sagi rodziny Florio!

Rodzina, która rzuciła wyzwanie światu. Rodzina, która zdobyła wszystko. Rodzina, która stała się legendą.

Marsala to proste, mało wyrafinowane wino. Tylko wytrwałość, talent i palące pragnienie awansu były w stanie zamienić je w nektar godny królewskiego stołu.

Bracia Paolo i Ignazio Florio przybywają do Palermo w 1799 roku. Są obcy i wzbudzają pogardę wśród mieszkańców miasta, jednak wrogość Sycylijczyków jeszcze bardziej motywuje Floriów. Ci niezwykle sprytni, odważni, często bezwzględni mężczyźni wspierani przez wyjątkowe i wytrwałe kobiety szybko wspinają się po drabinie lokalnej hierarchii. Przechodzą drogę od sprzedawców przypraw do „niekoronowanych królów Sycylii”. Życie ich samych i ich rodzin to fascynująca historia sławy, bogactwa, romansów, władzy i mrocznych tajemnic. Tłem dla sagi rodziny Floriów jest najbardziej burzliwy okres w XIX wiecznej Italii. Od powstania przeciwko władzy Burbonów z 1819 roku, po lądowanie Garibaldiego na Sycylii w 1860. Historyczna pasja i drobiazgowość autorki w oddawaniu realiów sprawiają, że książkowe uniwersum jest żywe i pulsujące.

„Rodzinna saga w najlepszym wydaniu! Wielkie namiętności, rodzinne spory i niespełnione miłości, a do tego burzliwa historia, która za nic nie chce być słodka jak pachnące cynamonem sycylijskie cannolo. Idealna książka na lato!” Bartek Kieżun

„Od walącej się na głowy wiejskiej chaty po pałace i książęce koneksje – oto opowieść o XIX-wiecznym awansie rodziny Florio, z miłością i historią w tle. Znakomita lektura na włoskie, zwłaszcza sycylijskie wakacje” Manuela Gretkowska

„Rodzina jak z baśni. Fascynujący przekrój publicznej i prywatnej historii i obyczajów” Vanity Fair

„Tak mnie wciągnęła lektura, że spóźniłem się na samolot. Choć siedziałem przed samą bramką, nie mogłem się oderwać od tej powieści. W pewnym sensie to spóźnienie jest moją najlepszą recenzją” Pietrangelo Buttafuoco, Il Fatto Quotidiano

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 572

Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BeataGor

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie napisana książka, ciekawa, pomimo tego że nie ma wartkiej akcji, czyta się ją z zapartym tchem! polecam!
00
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Nie dziwię się, że owa powiesc jest tak znana i tłumaczona na inne języki. Sugestywna jezyk i ciekawa akcją. Z przyjemnością sięgnę po kolejna część.
00

Popularność




Stefania Auci

SYCYLIJSKIE LWY

przełożył Tomasz Kwiecień

Tytuł oryginału: I leoni di Sicilia

Copyright © Stefania Auci

© 2019 Casa Editrice Nord s.u.r.l.

Gruppo editorial Mauri Spagnol

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXII

Copyright © for the Polish translation by Tomasz Kwiecień, MMXXII

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla Federica i Eleonory: za odwagę, nieświadomość, strach i szaleństwo, które dzieliliśmy ze sobą w dniach straconych i odnalezionych

Cóż znaczy przegrana?

Nie wszystko znikło: trwa niezwyciężona

Wola, pragnienie zemsty i nienawiść

Nigdy niezgasła; trwa męstwo, co nigdy

Ani się podda, ani nie ustąpi.

Milton, Raj utracony, przeł. Władysław Bartkiewicz

PROLOG (Bagnara Calabra, 16 października 1799)

Cu nesci, arrinesci

„Kto się odważy, temu się darzy”

przysłowie sycylijskie

Trzęsienie ziemi jest jak syk, który rodzi się z morza i wciska pod skórę nocy. Pęcznieje, rośnie, ryczy i rozdziera ciszę.

W domach śpią ludzie. Niektórych budzi brzęk naczyń, innych trzaśnięcie drzwi. Ale kiedy drżą ściany, wszyscy są już na nogach.

Zawodzenie, ujadanie psów, modlitwy, przekleństwa. Góry otrząsają się z kamieni i błota, świat wywraca się do góry nogami.

Wstrząs dociera do contrady1 Pietraliscia, chwyta fundamenty domu i gwałtownie nimi szarpie.

Wyrwany ze snu przez rozedrgane ściany Ignazio otwiera oczy. Niska powała zdaje się spadać prosto na niego.

To nie jest sen. To najgorsza z rzeczywistości.

Przed nim, między ścianą a środkiem pomieszczenia, przesuwa się łóżeczko jego bratanicy Vittorii. Metalowa szkatułka zostawiona na ławce chwieje się, a potem spada na podłogę razem z grzebieniem i brzytwą.

Krzyki kobiet odbijają się echem po domu.

– Ratunku, ratunku! Trzęsienie ziemi!

Zrywa się na równe nogi. Ale nie ucieka. Najpierw musi się zatroszczyć o Vittorię: dziewczynka ma tylko dziewięć lat i jest przerażona. Wciąga ją pod swoje łóżko, by nie zwalił się na nią gruz.

– Zostań tutaj, rozumiesz? – mówi. – Nie ruszaj się.

Dziecko przytakuje. Z przerażenia nie może wydobyć głosu z gardła.

Paolo. Vincenzo. Giuseppina.

Ignazio wybiega z pokoju. Zdaje się mu, że korytarz nie ma końca, a przecież to tylko kilka kroków. Dotyka ściany, ta ucieka mu spod dłoni, na chwilę udaje mu się o nią oprzeć, ale ona porusza się niczym żywa istota.

Przedziera się do sypialni Paola, swojego brata. Przez okiennice prześwituje cienka smuga światła. Giuseppina, jego bratowa, jest już na nogach. Zbudził ją instynkt matki ostrzegający przed niebezpieczeństwem grożącym Vincenzowi, jej kilkumiesięcznemu dziecku. Próbuje chwycić niemowlę śpiące w kołysce przywiązanej do belek stropowych, ale wiklinowy kosz jest zdany na łaskę wstrząsów. Kobieta woła z rozpaczą, wyciąga ręce, a kołyska miota się szaleńczo.

Otulająca Giuseppinę chusta spada na podłogę, odsłaniając nagie ramiona.

– Synku! Synku! Matko Boska, dopomóż!

W końcu udaje się jej zatrzymać kołyskę i wyjąć z niej niemowlę. Dopiero wtedy Vincenzo otwiera szeroko oczy i wybucha płaczem.

Pośród chaosu Ignazio dostrzega cień. To jego brat Paolo. Wyskakuje z łóżka, chwyta żonę, wypycha ją do przedpokoju.

– Z domu, prędko!

Ignazio odwraca się.

– Czekaj! Vittoria! – woła.

Pod łóżkiem znajduje skuloną, obejmującą się za głowę bratanicę. Podnosi ją, ucieka. Kawałki tynku odpadają od ścian, znów słychać ryk rozedrganej ziemi.

Czuje, jak przerażona dziewczynka w poszukiwaniu bezpieczeństwa gwałtownie chwyta się jego koszuli, szarpie materiał, drapie go po piersi.

Paolo wypycha ich za próg, ściąga w dół po schodach.

– Tutaj, prędko.

Wybiegają na środek dziedzińca, gdy wstrząsy osiągają apogeum. Tulą się do siebie, dotykają głowami, zaciskają powieki. Ale są wszyscy, nikogo nie brakuje.

Ignazio modli się, drży i ma nadzieję, że to się zaraz skończy. Musi się skończyć.

Czas rozpada się na miliony chwil.

Potem ten ryk, jak się narodził, tak powoli ginie i nastaje cisza.

Na krótko ogarnia ich spokój nocy.

Ale Ignazio wie, że ten spokój jest złudny. Lekcji, jaką daje trzęsienie ziemi, nauczył się bardzo wcześnie.

Podnosi głowę. Czuje przerażenie Vittorii, jej paznokcie wpijające się w jego skórę. Drżenie jej ciała.

Czyta strach na twarzy szwagierki, ulgę na twarzy brata; widzi, jak Giuseppina sięga po ramię męża i jak Paolo uwalnia się z jej uścisku i podchodzi do budynku.

– Dzięki Bogu, dom stoi. Jutro przy świetle dziennym zobaczymy, jakie są zniszczenia i…

Ten moment wybiera Vincenzo, aby ponownie wybuchnąć płaczem. Giuseppina tuli go w ramionach.

– Ćśśś, już dobrze, życie moje, już dobrze – pociesza synka.

Vittoria nadal jest przerażona: Ignazio poznaje to po jej pospiesznym oddechu, po zapachu potu – woni strachu zmieszanej z mydlaną wonią koszuli nocnej.

– Vittorio, jak się czujesz? Nic ci nie jest? – pyta ją.

Bratanica kręci głową, ale nie puszcza koszuli stryja. Ignazio odsuwa ją siłą. Rozumie jej strach: Vittoria jest sierotą, córką jego brata Francesca. On i jego żona zmarli kilka lat wcześniej, pozostawiając dziewczynkę pod opieką Paola i Giuseppiny, jedynych osób, które mogły zastąpić jej rodzinę i dać dom.

– Jestem z tobą. Bądź spokojna.

Vittoria wpatruje się w niego w milczeniu, a potem przywiera do Giuseppiny z taką samą siłą, z jaką chwilę wcześniej przywarła do niego. Niczym rozbitek z tonącego okrętu.

Vittoria mieszka z Giuseppiną i Paolem od czasu ich ślubu, czyli od niespełna trzech lat. Ma taką samą naturę jak jej stryj Paolo: jest milcząca, dumna, powściągliwa. A przecież w tym momencie to tylko przerażone dziecko.

Ale strach ma wiele masek. Ignazio wie, że jego brat na przykład nie będzie stał bezczynnie i płakał. Nawet teraz, z rękami na biodrach i ponurym wyrazem twarzy, kontempluje podwórko i góry otaczające dolinę.

– Najświętsza Panienko, jak długo to trwało?

Odpowiada mu milczenie. Dopiero po chwili odzywa się Ignazio:

– Nie wiem. Długo.

Próbuje uspokoić drżenie, które wibruje w nim od środka, twarz ma wciąż napiętą z przerażenia. Jego szczękę pokrywa blady kędzierzawy zarost, ręce ma szczupłe i nerwowe. Jest młodszy od Paola, który z kolei wygląda na starszego, niż jest.

Napięcie przechodzi w wyczerpanie, ustępuje miejsca fizycznym doznaniom: mdłościom, dotykowi szorstkiego kamienia pod bosymi stopami, wilgoci. Ignazio stoi boso, w samej koszuli nocnej, prawie nagi. Odgarnia włosy z czoła, patrzy na brata, potem na bratową.

Potrzebuje tylko chwili na podjęcie decyzji.

Kieruje się w stronę domu. Paolo chwyta go za ramię.

– A ty gdzie się wybierasz?

– Potrzebują czegoś do okrycia. – Ignazio wskazuje głową na Vittorię i Giuseppinę, która trzyma w ramionach niemowlę. – Ty zostań z żoną. Ja pójdę.

Nie czeka na odpowiedź. Pospiesznie, ale i ostrożnie wchodzi po schodach. Zatrzymuje się w wejściu, by przyzwyczaić oczy do półmroku.

Naczynia, sprzęty, krzesła: wszystko leży na podłodze. Nad posadzką obok dzieży wciąż unosi się chmura mąki.

Serce mu się kraje: ten dom Giuseppina wniosła w posagu jego bratu. To ich dom, ale również przyjazne miejsce, w którym czuje się mile widziany. To przygnębiające, widzieć go teraz w takim stanie.

Waha się. Wie, co może się stać, jeśli dojdzie do kolejnego wstrząsu. Ale to tylko chwila. Wchodzi, zrywa koce z łóżek.

Dociera do swojej izby. Podnosi z podłogi sakwę, w której trzyma narzędzia. Znajduje też metalową szkatułkę. Otwiera ją. Obrączka matki błyszczy w ciemności, jakby na pocieszenie.

Wsuwa szkatułkę do sakwy.

W korytarzu widzi na podłodze chustę Giuseppiny: bratowa musiała ją zgubić podczas ucieczki. Nigdy się z nią nie rozstaje: nosi ją od pierwszego dnia, kiedy weszła do ich rodziny.

Chwyta ją, spieszy do wyjścia, robi znak krzyża przed krucyfiksem zawieszonym na framudze drzwi.

Chwilę później ziemia znów zaczyna się trząść.

– Ten był krótszy, dzięki Bogu.

Ignazio przekazuje koce bratu, jeden daje Vittorii. W rękach zostaje mu tylko chusta.

Kiedy oddaje ją Giuseppinie, ona dotyka swojej koszuli nocnej, czuje nagość skóry pod tkaniną.

– Ale…

– Znalazłem ją na podłodze – wyjaśnia Ignazio, spuszczając wzrok.

– Dziękuję – szepce kobieta i owija się tkaniną w poszukiwaniu ciepła, które przepędziłoby nienaturalny chłód i uspokoiło ciało drżące z przerażenia.

– Nie ma co stać pod gołym niebem. – Paolo otwiera drzwi do obory. Krowa wydaje słaby odgłos protestu, gdy ciągnie ją na powrozie, by przywiązać w przeciwległym kącie. Następnie zapala latarnię. Pod ścianami układa sterty siana. – Vittoria, Giuseppina, siadajcie.

Ignazio wie, że to przejaw troski, ale ton brata jest rozkazujący. Oszołomione kobiety patrzą to w niebo, to na drogę. Całą noc przesiedziałyby na podwórzu, gdyby ktoś im nie powiedział, co mają robić. To jest zadanie głowy rodziny. Być silnym, chronić: to jest rola mężczyzny, zwłaszcza takiego jak Paolo.

Vittoria i Giuseppina padają na stertę słomy. Dziewczynka zwija się w kłębek z dłońmi zaciśniętymi przed twarzą.

Giuseppina patrzy na nią. Patrzy i nie chce pamiętać, ale pamięć jest przebiegła, drapieżna, wraca do niej, łapie ją za gardło i wsysa w przeszłość.

Jej dzieciństwo. Nieżyjący rodzice.

Kobieta przymyka powieki, odgania wspomnienie głębokim oddechem. A przynajmniej próbuje je odegnać. Ściska Vincenza, potem rozpina koszulę nocną i dziecko natychmiast przysysa się do jej piersi. Małe rączki chwytają cienką skórę, paznokietki drapią okolice brodawki.

Ona żyje, jej syn żyje. Nie zostanie sierotą.

Tymczasem Ignazio stoi w progu. Uważnie lustruje mury domu. W ciemności szuka śladów osiadania, pęknięć, naruszenia ściany i nie znajduje żadnych. Jest zdumiony i prawie nie śmie żywić nadziei, że tym razem nic się nie stanie.

Wspomnienie matki wraca do niego niczym podmuch nocnego wiatru. Ona śmieje się, wyciąga ręce, a on, malec, biegnie w jej stronę. Szkatułka w torbie nagle wydaje się bardzo ciężka. Ignazio sięga po nią, wyciąga obrączkę z kutego złota. Zamyka ją w dłoni i przyciska do serca.

– Mamo.

Mówi to, bezgłośnie poruszając ustami. Jak modlitwę, jak prośbę o pocieszenie. O przytulenie, którego mu zabrakło, gdy miał siedem lat. Gdy zmarła jego matka Rosa. Był to rok 1783, rok kary boskiej, rok, w którym ziemia zatrzęsła się tak, że z Bagnary pozostały same gruzy. Niszczycielskie trzęsienie ziemi, które nawiedziło Kalabrię i Sycylię, powodując śmierć tysięcy ludzi, w ciągu jednej nocy w samej tylko Bagnarze pochłonęło dziesiątki istnień.

Już wtedy on i Giuseppina byli sobie bliscy.

Ignazio dobrze ją pamięta. Chudą, bladą dziewczynkę, wciśniętą między brata i siostrę, wpatrującą się w dwa kopczyki ziemi oznaczone jednym krzyżem: mogiłę jej rodziców, zmarłych we śnie, pogrzebanych pod gruzami ich pokoju.

Stał wtedy obok ojca i siostry; Paolo był nieco z tyłu, z zaciśniętymi dłońmi i ponurą miną na młodzieńczej twarzy. W tamtych czasach nikt nie opłakiwał jedynie własnych zmarłych: pogrzeb Giovanny i Vincenza Saffiottich, rodziców Giuseppiny, odbył się w tym samym dniu co pogrzeb matki Ignazia i Paola, Rosy z domu Bellantoni. Wraz z nimi pochowano wielu innych mieszkańców Bagnary. Powtarzały się nazwiska: Barbaro, Spoliti, Di Maio, Sergi, Florio.

Ignazio kieruje wzrok na bratową. Kiedy ona podnosi oczy i ich spojrzenia się spotykają, on zdaje sobie sprawę, że i ją dosięgły te same wspomnienia.

Mówią tym samym językiem, przeżywają ten sam ból, noszą w sobie tę samą samotność.

***

– Powinniśmy pójść i zobaczyć, co się stało z innymi. – Ignazio wskazuje na wzgórze za Bagnarą. Światła błyskające w ciemności zdradzają obecność domów i ludzi. – Nie chcesz wiedzieć, co z Mattią i Paolem Barbaro?

W jego głosie słychać lekkie wahanie. Ma dwadzieścia trzy lata, jest już dorosłym mężczyzną, a jednak jego ruchy przypominają Paolowi to dziecko, które chowało się za domem rodzinnym, za kuźnią ojca, gdy beształa je matka. Później, przy tamtej drugiej, nowej żonie ojca, Ignazio nigdy nie zapłakał. Wpatrywał się w nią tylko z zaciekłą nienawiścią i milczał.

Paolo wzrusza ramionami.

– Nie ma potrzeby. Skoro domy stoją, to nic im się nie stało. Poza tym jest noc i ciemno, a Pagliara daleko.

Jednak Ignazio z niepokojem patrzy na drogę, a potem dalej, ku wzgórzom otaczającym miasto.

– Nie. Idę zobaczyć, co się tam stało.

I rusza ścieżką w stronę głównych zabudowań Bagnary, ignorując wołanie brata, by zawrócił. Podnosi tylko rękę na znak, że idzie i basta.

Jest boso, w samej koszuli nocnej, ale nie przejmuje się tym; chce wiedzieć, co z jego siostrą. Schodzi ze wzgórza, na którym stoją zabudowania Pietraliscia, i po chwili dociera do miasta. Tu i ówdzie leżą gruzy, kawałki dachu, połamane dachówki.

Widzi biegnącego mężczyznę – jest ranny w głowę. Krew lśni w świetle latarni, którą oświetla sobie drogę. Ignazio przechodzi przez plac i zagłębia się w wąskie uliczki pełne kur, kóz i uciekających psów. Zamieszanie jest ogromne.

Na dziedzińcach kobiety i dzieci odmawiają różaniec lub wołają do siebie, prosząc o wieści. Mężczyźni szukają łopat i motyk, wyciągają sakwy z narzędziami; tylko one zapewnią im byt, są cenniejsze niż jedzenie czy ubrania.

Wspina się ścieżką prowadzącą do contrady Granaro, gdzie stoi dom rodziny Barbaro.

Wzdłuż drogi przycupnęły kamienne i drewniane chałupy.

Kiedyś to były prawdziwe domy: był wtedy mały, ale dobrze je pamięta. Zniszczyło je trzęsienie ziemi w 1783 roku. Ludzie odbudowywali je najlepiej, jak potrafili, z tego, co udało im się uratować. Inni wykorzystywali ruiny do budowy większych i bogatszych domów. Tak właśnie zrobił Paolo Barbaro, mąż Mattii Florio, jego siostry.

Pierwszą osobą, którą Ignazio widzi, jest właśnie ona, Mattia. Siedzi na ławce, jest bosa, ma ciemne oczy i surowe spojrzenie. Jej córka Anna trzyma się kurczowo matczynej koszuli nocnej, syn Raffaele śpi w ramionach Mattii.

Nagle Ignazio widzi w siostrze lustrzane odbicie swojej matki. Tę samą ciemną karnację. Podchodzi i obejmuje ją bez słowa. Napięcie przestaje go dręczyć.

– Co z wami? A Paolo, a Vincenzo? Vittoria? – Siostra ujmuje jego twarz w dłonie, całuje go w oczy. W jej głosie słychać drżenie. – A Giuseppina, co z nią? – Obejmuje go ponownie, a on czuje zapach chleba i owoców, zapach domu i słodyczy.

– Wszyscy bezpieczni, Bogu dzięki. Paolo umieścił ją i dzieci w stajni. Przyszedłem zobaczyć, jak się masz… jak się macie.

Zza domu wyłania się Paolo Barbaro. Jego szwagier. Prowadzi za uzdę osła. Mattia sztywnieje, Ignazio odsuwa się od niej.

– A, dobrze, że jesteś. Właśnie szedłem szukać ciebie i twojego brata. – Zaprzęga zwierzę do wózka. – Musimy iść do portu, sprawdzić, co z łodzią. Jesteś tylko ty, ale to nie szkodzi.

Ignazio rozpościera ramiona, zrzuca z nich koc.

– Tak mam iść? Prawie nagi?

– A co, wstydzisz się?

Paolo jest niski i krępy. Ignazio jest szczupły, ma młode, krzepkie ciało.

Mattia zbliża się do brata razem z dziećmi, które nie odstępują jej na krok.

– W komodzie są ubrania. Możesz włożyć…

Mąż ją ucisza:

– Czy ja cię o coś prosiłem? Dlaczego zawsze się wtrącasz? A ty się pospiesz i wsiadaj. Po tym, co się stało, nikogo nie będzie obchodziło, jak wyglądasz.

– Mattia chciała mi tylko pomóc – próbuje jej bronić Ignazio.

Nie może znieść widoku siostry ze spuszczoną głową, z policzkami czerwonymi ze wstydu.

Szwagier wskakuje na wózek.

– Moja żona zawsze dużo gada. Jedziemy.

Ignazio już ma coś odpowiedzieć, ale Mattia powstrzymuje go błagalnym spojrzeniem. A on dobrze wie, że Barbaro nie ma szacunku dla nikogo.

***

Morze jest lepkie, ma kolor atramentu, zlewa się z nocą. Ignazio zeskakuje z wozu, gdy tylko docierają do portu. Przed nim rozpościera się wietrzna zatoka, otoczona masywem skał i piaskiem, chroniona surowymi górami i przylądkiem Marturano. Przy łodziach kręcą się mężczyźni, krzyczą, sprawdzają ładunki, napinają liny.

Gwar jest taki, jakby to było południe.

– Idziemy. – Barbaro kieruje się w stronę wieży Króla Rogera, gdzie morze jest głębokie. Cumują tam największe jednostki.

Docierają do płaskodennego statku typu schifazzo2. To „San Francesco di Paola”, własność braci Florio i Paola Barbaro. Maszt kołysze się w rytm fal, bukszpryt wyciąga się ku otwartemu morzu. Żagle są zwinięte, takielunek nieuszkodzony.

Z luku ładowni wydobywa się nagle smuga światła. Barbaro pochyla się do przodu, wsłuchuje się w dźwięk otwieranej pokrywy ze zdziwieniem i irytacją.

– To ty, szwagrze?

Z luku wyłania się głowa Paola Florio.

– A kto by inny?

– Skąd mam wiedzieć? Po tym, co się stało…

Ale Paolo Florio już go nie słucha. Patrzy na Ignazia.

– O, jesteś! Nic nie powiedziałeś, tylko sobie poszedłeś i znikłeś. Właź na pokład, no już.

Co powiedziawszy, znika we wnętrznościach statku. Brat wskakuje, a ich szwagier zostaje na pokładzie, aby sprawdzić lewą burtę, którą jednostka uderzyła o pomost.

Ignazio zagłębia się w czeluść ładowni, między skrzynie i płócienne worki, które mają dotrzeć z Kalabrii aż do Palermo.

To jest ich praca: handel, zwłaszcza drogą morską. Kilka miesięcy wcześniej w Królestwie Neapolu doszło do wielkich wstrząsów: obalono króla i proklamowano Republikę Neapolitańską. Buntownicy szerzyli idee demokracji i wolności, podobnie jak we Francji podczas rewolucji, w wyniku której na szafocie spadły głowy Ludwika XVI i Marii Antoniny. Król Neapolu Ferdynand i Maria Karolina byli jednak sprytniejsi i uciekli na czas, korzystając z pomocy tej części armii, która pozostała wierna Anglikom, historycznym wrogom Francji.

Do gór Kalabrii dotarła jednak tylko ostatnia fala tej rewolucji. Dochodziło do zabójstw, żołnierze nie wiedzieli, komu mają być posłuszni, a bandyci, którzy od zawsze grasowali w górach, zaczęli zapuszczać się na wybrzeże i plądrować majątki kupców. Z jednej strony rewolucjoniści, z drugiej rabusie – drogi były niebezpieczne i chociaż morze nie miało kościołów ani tawern, z pewnością dawało więcej bezpieczeństwa niż trakty królestwa Burbonów.

Wnętrze małej ładowni jest duszne. Wiklinowe kosze pełne cytronów zamawianych przez perfumiarzy. Ryby, głównie sztokfisz i solony śledź. Na dnie skóry, na które czekają odbiorcy w Mesynie. Paolo przegląda worki z towarem. W ładowni unosi się zapach solonej ryby i lekko kwaśna woń skór.

Jedynie przypraw tu nie ma. Trzyma się je w domu aż do ostatniej chwili przed wyjściem w morze. Wilgoć i sól morska mogą im zaszkodzić, należy je przechowywać z największą ostrożnością. Mają egzotyczne nazwy, już sam ich dźwięk sprawia, że język czuje ich smak, a wyobraźnia przywołuje obrazy słońca i ciepła: pieprz, cytryna, goździki, pięciornik, cynamon. To one stanowią prawdziwe bogactwo.

Ignazio nagle zdaje sobie sprawę, że Paolo jest zdenerwowany. Widzi to w jego ruchach, słyszy w jego słowach, zagłuszanych szuraniem worków na deskach.

– Co ci jest? – pyta. Boi się, że brat pokłócił się z Giuseppiną. Jego bratowej daleko od uległości, która powinna charakteryzować żonę. A zwłaszcza żonę, jakiej Paolo by sobie życzył. Jednak wyczuwa, że nie o małżeńską kłótnię tu chodzi. – Co się dzieje? – powtarza.

– Chcę się wynieść z Bagnary.

Zdanie pada między jednym a drugim uderzeniem fali.

Ignazio ma nadzieję, że źle zrozumiał. Ale pamięta, że Paolo już wcześniej o tym wspominał.

– Dokąd? – pyta, bardziej przygnębiony niż zaskoczony.

Czuje strach. Nagły, pradawny strach, bestię o kwaśnym oddechu. Lęka się porzucenia.

Mattia i Paolo zawsze byli blisko niego. A teraz Mattia ma własną rodzinę, Paolo zaś chce odejść. Zostawić go samego.

Brat ścisza głos. To prawie szept.

– Myślę o tym już od dawna. A to trzęsienie ziemi przekonało mnie, że tak właśnie trzeba. Nie chcę, żeby Vincenzo dorastał tutaj, ryzykując, że dom się na niego zawali. A poza tym… – Patrzy na brata. – Chcę więcej, Ignazio. To miasto już mi nie wystarcza. To życie już mi nie wystarcza. Chcę jechać do Palermo.

Ignazio otwiera usta, żeby odpowiedzieć, ale zaraz je zamyka. Jest oszołomiony, czuje, jak jego słowa zamieniają się w popiół.

Wybór Palermo nie budzi zdziwienia. Barbaro i Florio, jak ich nazywają w Bagnarze, mają tam putìa, sklep korzenny.

Wszystko zaczęło się jakieś dwa lata wcześniej od małego składu na towary, które kupowali na wybrzeżu, aby odsprzedać je na Sycylii. Na początku była to konieczność, ale wkrótce potem Paolo zdał sobie sprawę, że to dla nich okazja, że mogą zwiększyć sprzedaż w Palermo, które w tamtym czasie było jednym z największych portów Morza Śródziemnego. Przekształcili magazyn w sklep. „Poza tym w Palermo jest duża społeczność bagnaroti”, mówi sobie w duchu Ignazio, mając na myśli migrantów z Bagnary. To żywe, bogate miejsce, pełne nowych możliwości, zwłaszcza po przybyciu Burbonów, którzy uciekli z Neapolu przed rewolucją.

Kiwa głową i wskazuje na mostek nad sobą, skąd dobiegają kroki ich szwagra.

Nie, Barbaro jeszcze nie wie. Paolo daje bratu znak, żeby milczał.

Samotność jest dla Ignazia jak dłoń ściskająca za gardło.

***

Powrót do domu odbywa się w ciszy. Bagnara jest zawieszona w czasie, czeka na świt. Kiedy bracia przybywają do Pietraliscia, wchodzą do obory. Vittoria i Vincenzo śpią. Giuseppina czuwa.

Paolo siada obok żony, wciąż spiętej, wciąż trwającej w gotowości. Ignazio szuka sobie miejsca na słomie i znajduje je obok Vittorii. Dziewczynka wzdycha. On odruchowo ją przytula, ale nie może zasnąć. Trudno mu przyjąć dopiero co usłyszaną wiadomość. Jak sobie poradzi, skoro nigdy nie był sam?

***

Przez szparę pod drzwiami przeciska się świt. Złote światło zwiastujące bliskość jesieni. Ignazio drży z zimna: ma zesztywniałe plecy i szyję, włosy pełne słomy. Potrząsa delikatnie Vittorią.

Paolo jest już na nogach. Prycha niecierpliwie, gdy Giuseppina tuli w ramionach dziecko, które znowu zaczęło płakać.

– Trzeba wracać do domu – oświadcza wojowniczo kobieta. – Trzeba przebrać Vincenza, a i ja nie mogę tak się pokazywać. Nie wypada.

Paolo sarka, otwiera szeroko drzwi: słońce wlewa się do obory. Dom wciąż stoi, w dziennym świetle widać oderwany tynk i połamane dachówki. Ale żadnych pęknięć, żadnych poważnych zniszczeń. Kobieta szepcze słowa błogosławieństwa. Mogą wrócić do środka.

Ignazio wchodzi do domu zaraz po Paolu. Za nimi Giuseppina. Słyszy jej niepewne kroki, czeka, gotów jej pomóc.

Przekraczają próg. Kuchnia jest pełna potłuczonych naczyń.

– Matko Boska, co za katastrofa. – Giuseppina mocno tuli płaczące bez opamiętania niemowlę. Powietrze niesie zapach dziecka podobny do woni zepsutego mleka. – Vittoria, pomóż mi! Posprzątaj, nie mogę robić wszystkiego. Pospiesz się!

Trzymająca się dotąd z tyłu dziewczynka podchodzi bliżej. Szuka spojrzenia stryjny, nie znajduje go. Z zaciśniętymi ustami schyla się i zaczyna zbierać skorupy. Nie zapłacze, nie wolno jej.

Giuseppina idzie korytarzem prowadzącym do sypialń. Każdy jej krok to lament i ucisk w sercu. Jej dom, jej dumę, wypełniają teraz tynk, który odpadł od ścian, i zniszczone przedmioty. Przywrócenie wszystkiego do porządku zajmie kilka dni.

Kiedy wchodzi do swojego pokoju, pierwszą rzeczą, jaką robi, jest umycie Vincenza. Potem kładzie dziecko na materacu, żeby sama mogła się umyć. Malec macha nóżkami, próbuje złapać swoją stópkę, a na koniec głośno się śmieje.

– Moja miłość – mówi matka. – Życie moje.

Vincenzo to jej puddara, gwiazda polarna. Giuseppina kocha go bardziej niż kogokolwiek na świecie.

W końcu wkłada swoją domową suknię. Ramiona otula chustą i związuje ją za plecami.

Kiedy wkłada syna z powrotem do kołyski, do pokoju wchodzi Paolo. Szeroko otwiera okno. Pomieszczenie napełnia się październikowym powietrzem i szelestem buków, które już zaczęły się czerwienić na wzniesieniach. W niewielkiej odległości od ogrodu warzywnego, który Giuseppina uprawia, kręci się sroka.

– Nie możemy zostać w Pietraliscia.

Kobieta zastyga w bezruchu z rękami na poduszce, którą trzepała.

– Dlaczego? Są szkody? Gdzie?

– Dach nie jest bezpieczny, ale nie chodzi tylko o uszkodzenia. Wynosimy się stąd. Wyprowadzamy się z Bagnary.

Giuseppina jest zdumiona. Poduszka wypada jej z rąk.

– Dlaczego?

– Bo tak postanowiłem. – Ton męża nie pozostawia wątpliwości: to jest niewzruszona decyzja.

– O czym ty mówisz? – Giuseppina wpatruje się w Paola. – Mamy się wynieść z mojego domu?

– Z naszego domu.

„Z naszego domu?”, chce go zapytać. Staje przed nim z zaciśniętymi zębami. „To jest mój dom – myśli z goryczą. – Mój. Dom, który wniosłam w posagu, kiedy ty i twój ojciec chcieliście tylko pieniędzy i jeszcze więcej pieniędzy…”. Giuseppina dobrze pamięta, jak długo trwały starania o posag, którego domagali się Floriowie, i jak długo trwało, zanim udało się ich zadowolić, a przecież ona nawet nie chciała wychodzić za mąż. I teraz on zamierza stąd wyjechać? Dlaczego?

Nie, ona nawet nie chce tego wiedzieć. Wychodzi na korytarz, ucieka z tego miejsca i od tej dyskusji.

Paolo idzie za nią.

– Na wewnętrznych ścianach są pęknięcia, poodpadały dachówki. Przy następnym trzęsieniu ziemi to wszystko zwali się nam na głowy.

Wchodzą do kuchni. Ignazio rozumie w lot, co się dzieje. Wie, jakie są znaki nadchodzącej burzy, a tu widzi je wszystkie. Daje Vittorii znak, żeby wyszła. Dziewczynka posłusznie idzie w kierunku schodów i znika na zewnątrz. On sam wycofuje się na korytarz, ale zatrzymuje się tuż za progiem: obawia się reakcji Paola i gniewu bratowej.

Z tej kłótni nic dobrego nie wyniknie. Między nimi nigdy nie wynikło nic dobrego.

Kobieta chwyta za miotłę, aby zmieść mąkę z podłogi.

– A więc to napraw. Ty jesteś głową rodziny. Albo wezwij robotników.

– Nie mogę tu zostać, żeby pilnować murarzy, i nie mam czasu zrobić tego sam. Jeśli nie wyjadę, nie będziemy mieli co jeść. Pływam między Neapolem a Palermo, ale nie chcę być dalej bagnaroto. Chcę więcej, dla siebie i dla mojego syna.

Jego żona wydaje z siebie gromki śmiech zaprawiony pogardą.

– Ale jesteś i pozostaniesz bagnaroto, nawet jeśli pójdziesz na dwór Burbonów. Nie da się wymazać tego, kim się jest, bez względu na to, ile pieniędzy człowiek na to wyda. A ty parasz się handlem, pływasz na schifazzo kupionym na spółkę ze szwagrem, który traktuje cię jak służącego. – Giuseppina zaczyna stukać naczyniami w misce.

Ignazio słyszy dźwięk uderzających o siebie talerzy, wyobraża sobie nerwowe gesty bratowej. Widzi, jak jej schylone plecy poruszają się gwałtownymi ruchami. Wie, jak ona musi się czuć: wściekła, zdezorientowana, przestraszona. Pełna udręki.

Te same uczucia są i jego udziałem od ostatniej nocy.

– Wyjeżdżamy w ciągu najbliższych dni. Dobrze by było, gdybyś uprzedziła swoją babkę, że…

Talerz roztrzaskuje się o posadzkę.

– Ja z mojego domu się na krok nie ruszę! Zapomnij o tym!

– Twój dom! – Paolo w ostatniej chwili przełyka bluźnierstwo. – Twój dom! Odkąd się pobraliśmy, nie robisz nic innego, jak tylko rzucasz mi to w twarz. Ty i twoi krewni, i twoje pieniądze! To ja pozwalam ci w nim żyć, ja i moja praca!

– Tak, jest mój, zostawili mi go rodzice. Ty o takim domu mogłeś tylko pomarzyć. Mieszkałeś w stajni u swojego szwagra, pamiętasz? Dostałeś dukaty od mojego wuja i ojca, a teraz chcesz stąd odejść? – Giuseppina chwyta miedziany garnek i rzuca nim gwałtownie o ziemię. – Ja się stąd nie ruszę! To jest mój dom! Dach jest uszkodzony? Można go naprawić! I tak nigdy cię tu nie ma, wyjeżdżasz każdego miesiąca. Jedź sobie, gdzie chcesz. Mój syn i ja nie opuścimy Bagnary.

– Nie. Jesteś moją żoną. Syn jest mój. Zrobisz to, co ci powiem – odpowiada Paolo lodowatym tonem.

Giuseppina blednie. Zakrywa twarz fartuchem, uderza pięściami w czoło z niemożliwą do wyartykułowania wściekłością.

Ignazio chciałby interweniować, uspokoić ją i brata, ale nie może, więc odwraca wzrok, by się powstrzymać.

– Przeklęty, naprawdę chcesz mi wszystko odebrać? – szlocha Giuseppina. – Tu mam ciotkę, babkę, groby ojca i matki. A ty dla pieniędzy chcesz, żebym to wszystko porzuciła? Co z ciebie za mąż?

– Przestań!

Ona go nie słucha.

– Nie, powiadasz? Nie? To może powiesz, dokąd chcesz jechać?

Paolo przygląda się kawałkom rozbitego talerza, przesuwa jeden z nich czubkiem buta. Czeka kilka chwil, aż jej szloch ucichnie, zanim odpowie.

– Do Palermo, gdzie Barbaro i ja otworzyliśmy sklep korzenny. To teraz bardzo bogate miasto, nie to co Bagnara! – Podchodzi do żony, gładzi ją po ramieniu. – A poza tym wielu naszych rodaków tam mieszka. Nie byłabyś sama. – Gest jest niezręczny, nieco szorstki, ale miły.

Giuseppina strząsa z siebie dłoń męża.

– Nie – warczy. – Nie pojadę.

Łagodne spojrzenie Paola twardnieje.

– „Nie” to mogę powiedzieć ja. Jestem twoim mężem i pojedziesz ze mną do Palermo, nawet jeśli będę musiał ciągnąć cię za włosy stąd aż do wieży Króla Rogera. Zacznij zbierać rzeczy. Wypływamy w przyszłym tygodniu.

PRZYPRAWY (listopad 1799 – maj 1807)

Cu manìa ‘un pinìa

„Kto pracuje, głodu nie poczuje”

przysłowie sycylijskie

Od 1796 roku nad Italią wiały wiatry rewolucji przyniesionej wraz z wojskami dowodzonymi przez młodego i ambitnego generała Napoleona Bonapartego.

W roku 1799 jakobini z Królestwa Neapolu zbuntowali się przeciwko panującym Burbonom i ustanowili Republikę Neapolitańską. Ferdynand IV Neapolitański i Maria Karolina Habsburżanka musieli uciekać i schronili się w Palermo. Do Neapolu powrócili dopiero w roku 1802, a próba ustanowienia republiki skończyła się ostrymi represjami.

W roku 1798 Anglia, Austria, Rosja, Portugalia, Imperium Ottomańskie i Królestwo Neapolu połączyły siły przeciwko Francji. Jednak pobici pod Marengo (14 czerwca 1800) Austriacy wycofali się z wojny na mocy traktatu z Lunéville (9 lutego 1801), a rok później, na mocy traktatu z Amiens (25 marca 1802), pokój z Francją zawarła Anglia, która zdołała zachować swoje posiadłości kolonialne. Brytyjska marynarka wzmocniła swoją obecność na Morzu Śródziemnym, a zwłaszcza na Sycylii.

2 grudnia 1804 roku Napoleon koronował się na cesarza Francuzów, a po decydującym zwycięstwie pod Austerlitz (2 grudnia 1805) ogłosił koniec dynastii Burbonów i wysłał generała André Massénę z zadaniem osadzenia na neapolitańskim tronie rodzonego brata Napoleona, Józefa. Po raz kolejny Ferdynand musiał skorzystać z pomocy Anglików i ratować się ucieczką na Sycylię, której władcą pozostawał.

*

Cynamon, pieprz, kumin, anyż, kolendra, szafran, sumak, kasja…

Nie, przyprawy nie służą tylko do gotowania. Są lekarstwami, kosmetykami i truciznami, a w ich zapachu zawarta jest pamięć odległych krain, które niewielu widziało.

Aby trafić na sklepową ladę, laska cynamonu lub korzeń imbiru musi przejść przez dziesiątki rąk, przebyć daleką drogę w długich karawanach, na grzbiecie muła lub wielbłąda, przepłynąć ocean i dotrzeć do europejskich portów.

Oczywiście cena rośnie z każdym krokiem.

Bogaci są ci, którzy mogą je kupić, bogaci są ci, którzy potrafią je sprzedać. Egzotyczne przyprawy kuchenne – a tym bardziej substancje wykorzystywane w medycynie i sztuce perfumeryjnej – są dostępne tylko dla nielicznych wybrańców.

Na handlu przyprawami i opłatach celnych opiera swoje bogactwo Wenecja. Na początku XIX wieku przyprawami handlują przede wszystkim Anglicy i Francuzi. Z ich zamorskich kolonii przybywają statki wyładowane nie tylko ziołami leczniczymi, ale także cukrem, herbatą, kawą i kakao.

Ceny spadają, rynek się różnicuje, otwierają się porty, ilość i różnorodność przypraw rośnie. Dzieje się tak nie tylko w Neapolu, Livorno czy Genui. Także w Palermo sprzedawcy przypraw założyli korporację. Mają nawet swój własny kościół cechowy, Sant’Andrea degli Amalfitani. Rośnie liczba tych, których stać na handlowanie tymi cennymi substancjami.

***

Ignazio wstrzymuje oddech.

Tak jest zawsze. Ilekroć ich schifazzo zbliża się do portu w Palermo, on czuje ściskanie w żołądku, zupełnie jak zakochany. Uśmiecha się, chwyta za ramię Paola, a jego brat odwzajemnia gest.

Nie, nie zostawił go w Bagnarze. Zabrał go z sobą.

– Zadowolony? – pyta.

Ignazio kiwa głową, a jego oczy błyszczą, chłonąc piękno miasta. Nabiera głęboko powietrza w płuca, chwyta się takielunku i całym ciałem wychyla w stronę bukszprytu.

Opuścił Kalabrię i swoją rodzinę, czy raczej to, co z niej pozostało. Ale teraz, z oczami pełnymi nieba i morza, nie obawia się przyszłości. Groza samotności jest już odległą marą.

Dech w piersi zapiera mu widok nakładających się na siebie różnych odcieni błękitu, na którego tle odcinają się mury otaczające port. Wpatrzony w góry wznoszące się nad miastem dotyka obrączki po matce, którą nosi na palcu serdecznym prawej dłoni. Nosi ją zawsze, bo nie chce jej zgubić. A kiedy jej dotyka, wydaje się mu, że matka jest blisko, że słyszy jej głos.

Miasto rośnie przed jego oczami i nabiera kształtów.

Majolikowe kopuły, blankowane wieże, dachówki. I port La Cala, pełen feluk, brygantyn i szkunerów, utworzony w zatoce o kształcie serca wciśniętej między dwa języki lądu. Przez gęstwinę masztów prześwitują bramy – porta Doganella, porta Calcina, porta Carbone – oprawne w kamienice tak blisko do siebie przylegające, tak ściśnięte, jakby próbowały się usunąć, by zostawić miejsce widokowi na morze. Po lewej stronie, częściowo zasłonięta dachami, wznosi się dzwonnica kościoła Santa Maria di Porto Salvo; nieco dalej widać kościół San Mamiliano i wieżę Sant’Annunziata, a następnie, prawie tuż przy murach, ośmiokątną kopułę San Giorgio dei Genovesi. Po prawej stronie mały przysadzisty kościółek Santa Maria di Piedigrotta i imponująca sylwetka otoczonego fosą Castello a Mare; nieco dalej, na pasie lądu wbijającym się w morze, lazaret przeznaczony na kwarantannę dla chorych marynarzy. Nad tym wszystkim wznosi się monte Pellegrino. Dalej zaś ciągnie się pasmo zalesionych gór.

Z lądu płynie i unosi się nad wodą zmieszana woń soli, owoców, spalonego drewna, alg i piasku. Paolo mówi, że to zapach stałego lądu. Ignazio myśli inaczej, uważa, że to charakterystyczny zapach tego miasta. Już słychać odgłosy ruchliwego portu. Aromat morza gaśnie, wyparty kwaśnym smrodem gnoju, potu, smoły i zastałej wody.

Ani Paolo, ani Ignazio nie zauważają, że Giuseppina nawet na chwilę nie odrywa wzroku od otwartego morza, jakby wciąż mogła zobaczyć Bagnarę. Nie wiedzą, że wspomina uścisk, który wymieniła z Mattią. Ta kobieta jest dla niej więcej niż szwagierką: to przyjaciółka, pewność, głos prowadzący ją w pierwszych trudnych miesiącach małżeństwa z Paolem.

Giuseppina miała nadzieję, że także Paolo Barbaro i Mattia przeniosą się z nimi do Palermo, ale ta nadzieja szybko zgasła. Barbaro oznajmił, że zostanie w Bagnarze i będzie pływał do Palermo i z powrotem, aby handlować z Północą i mieć jeszcze jeden pewny port. I że potrzebuje kobiety, która by się zajmowała domem i dziećmi. Giuseppina nie bez podstaw podejrzewała, że chciał oddalić żonę od jej braci: bardzo nie w smak była mu ich zażyłość, zwłaszcza więź łącząca Mattię z Ignaziem.

Samotna łza spada z jej policzka i znika na chuście. Giuseppina wspomina szum drzew, które sięgały od gór niemal do samego morza, bieganie po ulicach Bagnary aż do wieży Króla Rogera, promienie słońca lśniące na zmarszczkach wody i wilgotnych kamieniach na plaży. To w tamtym miejscu, na molo pod wieżą Króla Rogera, Mattia pocałowała ją w policzek.

– Nie myśl, że jesteś sama. Poproszę skrybę, aby wysyłał ci ode mnie listy, a ty będziesz robić to samo. Proszę, nie płacz już tak.

– To niesprawiedliwe! – Giuseppina zacisnęła pięści. – Nie chcę!

– Tak już jest, serce moje. Należymy do naszych mężów, nie mamy żadnej władzy. Bądź silna – powiedziała przyjaciółka, trzymając ją w uścisku.

Giuseppina pokręciła głową, nie mogła się pogodzić z tym, że zostaje wyrwana przemocą, wykorzeniona ze swej ziemi. To prawda, były kobietami swoich mężów, to oni sprawowali władzę. Ale mężowie często nie rozumieli, jak zadbać o bliskość ze swoimi kobietami. Tak właśnie było z nią i Paolem.

Potem wyraz twarzy Mattii się zmienił. Wypuściła z objęć Giuseppinę i podeszła do Ignazia.

– Wiedziałam, że ten dzień nadejdzie. To była tylko kwestia czasu. – Pocałowała go w czoło. – Niech Pan cię wspomaga, a Najświętsza Panna ci towarzyszy – wypowiedziała błogosławieństwo.

– Amen – odparł.

Mattia wyciągnęła ręce i zamknęła Giuseppinę i Ignazia we wspólnym uścisku.

– Uważaj na Paola. Jest zbyt surowy dla ludzi, a zwłaszcza dla niej. Powiedz mu, żeby był bardziej cierpliwy. Ty możesz, jesteś jego bratem i mężczyzną. Mnie nie posłucha – powiedziała bratu.

Jeszcze teraz, na myśl o pożegnaniu, Giuseppina czuje, jak ściska się jej żołądek. I wspomina, jak połykała łzy z głową opartą na ramieniu szwagierki, ocierając twarz o szorstki materiał jej płaszcza.

– Dziękuję, serce moje.

Odpowiedzią była pieszczota.

Słysząc słowa siostry, Ignazio pomroczniał. Rzucił wymowne spojrzenie na Paola Barbaro.

– A twój mąż, Mattia? Jest cierpliwy, szanuje cię? – parsknął cicho. – Nawet nie wiesz, jak mnie boli, że cię zostawiam z nim samą.

Siostra spuściła wzrok.

– Zachowuje się tak, jak powinien się zachowywać.

Zdanie zabrzmiało jak syk wydawany przez palącą się słomę. A Giuseppina wyczytała w nim to, co już wiedziała. Że Barbaro był wobec żony agresywny i szorstki. Podobnie jak w przypadku jej i Paola, ich małżeństwo zostało zaaranżowane przez rodziny ze względu na pieniądze.

Mężczyźni nie potrafią zrozumieć, że te dwie kobiety łączy wspólnota złamanych serc.

Wspomnienia Giuseppiny przerywa wołanie Vittorii:

– Stryjenko, spójrzcie! Już dopływamy!

Dziewczynka jest pełna entuzjazmu. Myśl o nowym mieście i życiu z dala od Bagnary od początku napawa ją radością.

– Będzie pięknie, stryjenko – powiedziała do Giuseppiny dzień przed wyjazdem.

– Jesteś za młoda, żeby to zrozumieć. Tam będzie inaczej niż tutaj – odpowiedziała z grymasem ciotka.

– Właśnie! – odparła niezrażona Vittoria. – To będzie miasto, prawdziwe miasto.

W odpowiedzi Giuseppina potrząsnęła tylko głową, a w jej sercu wezbrały żal, pretensje i złość.

Teraz dziewczynka podskakuje, wskazuje na coś. Paolo przytakuje, Ignazio macha rękami.

Od masy zakotwiczonych łodzi odrywa się barkas portowy, który następnie holuje ich do nabrzeża. W chwili cumowania zdążył się już zebrać tłumek gapiów. Z tłumku wychodzi im naprzeciw mężczyzna.

– Emiddio!

Paolo i Barbaro wyskakują na brzeg, witają go z zabarwioną szacunkiem poufałością. Ignazio widzi, jak rozmawiają po cichu, kiedy on wysuwa trap, by umożliwić bratowej zejście na ląd. Stojąca nieruchomo na pokładzie Giuseppina trzyma dziecko w objęciach, jakby chciała ochronić je przed zagrożeniem. Ignazio z delikatnością pomaga jej wejść na trap i przy okazji wyjaśnia:

– To Emiddio Barbaro, kuzyn Paola. To on pomógł nam kupić sklep.

Tymczasem Vittoria już zeskakuje na ziemię i biegnie do Paola. Ten szorstkim gestem daje jej znak, by się nie odzywała.

Giuseppina dostrzega na twarzy męża dziwne napięcie, jakieś głębokie rozedrganie, rysę w tej pełnej pewności siebie postawie, która tak często przyprawia ją o tłumiony natychmiast odruch gniewu. Ale to tylko chwila: twarz Paola znów staje się taka jak zwykle. Harda mina i czujne spojrzenie. Nawet jeśli jej mąż się boi, potrafi to ukryć.

Kobieta wzrusza ramionami. To jej nie obchodzi. Odwraca się do Ignazia i tak cicho, żeby nikt jej nie słyszał, odpowiada:

– Znam go. Póki żyła jego matka, odwiedzał Bagnarę. Ostatnio widziałam go dwa lata temu. – Potem jej ton łagodnieje. – Dziękuję – szepce i przechyla głowę, pozwalając, by spojrzenie szwagra spoczęło na jej skórze między szyją a obojczykiem.

Ignazio zwalnia kroku, a potem trzyma się tuż za nią.

Stawia stopę na kamiennym molo.

Palermo ogarnia go całego.

Jest w mieście.

To uczucie zachwytu i ciepła, które rozchodzi się po jego ciele, będzie wspominał z melancholią kilka lat później, gdy już naprawdę pozna to miasto.

***

Paolo przywołuje Ignazia, aby pomógł mu wyładować rzeczy na wózek, który przyprowadził Emiddio Barbaro.

– Znalazłem wam miejsce blisko innych ziomków z Bagnaro. Będziecie pod dobrą opieką.

– Czy to duży dom? – Paolo wrzuca na wóz wiklinowy kosz pełen naczyń. Trzask ceramiki oznajmia zniszczenie co najmniej jednego naczynia. Zaraz potem dwaj tragarze umieszczają na wozie corriolę, kufer z wyprawą Giuseppiny.

Krzywy uśmiech.

– Trzy pokoje na parterze. Oczywiście, nie tak przestronne jak wasz dom w Kalabrii. Zwrócił mi na to uwagę jeden z naszych rodaków, po tym jak jego kuzyn wrócił do Scylli. Ale najważniejsze, że jest tylko parę kroków od waszej putìa.

Giuseppina wpatruje się w kamienne molo i milczy.

Wszystko zostało już postanowione.

Złość wzbiera w niej i ryczy. Przykleja się do fragmentów rozbitego serca, składa je z powrotem, ale w nieładzie, i teraz te fragmenty ją ranią, wbijają się między żebra i w gardło.

Chciałaby być gdziekolwiek. Nawet w piekle. Byle nie tu.

Paolo Florio i Paolo Barbaro pozostają, by czuwać nad rozładunkiem towarów na nabrzeżu. Emiddio wprowadza ją i Ignazia do miasta przez porta Calcina. W drodze Giuseppinę atakuje miejski gwar; wszystko tutaj brzmi w jej uszach brutalnie i krzykliwie. Powietrze trąci zgnilizną. Całe miasto jest brudne. By to zauważyć, wystarczyło jej jedno spojrzenie. Palermo to żałosne miejsce.

Vittoria podskakuje przed nią, śmieje się głośno, w pewnym momencie robi piruet. „Z czego ona tak się cieszy?”, myśli z goryczą Giuseppina, powłócząc nogami po błotnistym chodniku. „Ale co się jej dziwić: nic nie miała i nic nie straciła. Może tylko zyskać”.

Dziewczynka zaś wyobraża sobie przyszłość i marzy, że nie jest sierotą przygarniętą przez krewnych z litości. Wyobraża sobie, że ma trochę pieniędzy, może męża, który nie będzie żadnym dalszym krewnym. Że ma więcej wolności niż to, co los mógłby jej dać w tamtym miasteczku wciśniętym między góry a morze.

Tymczasem Giuseppina czuje się biedna i głupia.

Po drugiej stronie bramy ulica przeciska się między sklepami i magazynami schowanymi w zaułkach, prowadzi obok mieszkań niewiele różniących się od zwykłych ruder. Kobieta rozpoznaje niektóre twarze. Nie odpowiada na pozdrowienia.

Czuje wstyd.

Zna ich, zna ich dobrze. To ludzie, którzy opuścili Bagnarę wiele lat temu. „Żebracy”, rzucała pod ich adresem jej babka. „Nędzarze, nie mają co do garnka włożyć, ale u nas nie chcieli zostać – dodawał jej stryj. – Woleli życie służących na obczyźnie, a swoje żony oddali na pomywaczki do cudzych domów”. Bo Sycylia to inna kraina, odrębny świat, który nie ma nic wspólnego z kontynentem.

A jej gniew rośnie, ponieważ ona, Giuseppina Saffiotti, nie jest nędzarką, która musi wędrować za chlebem. Ona ma ziemię, ma posag.

Im bardziej ulica się zwęża, tym cięższe staje się jej serce. Giuseppina nie może nadążyć za pozostałymi. Nie chce.

Docierają na plac. Po lewej stronie wznosi się kościół z portykiem zamkniętym kolumnami.

– To jest Santa Maria la Nova – wyjaśnia Emiddio, wskazując go Giuseppinie. – A ten obok to San Giacomo. Nie zabraknie wam miejsc do modlitwy – dodaje pojednawczo.

Ona mu dziękuje, robi znak krzyża, ale nie o modlitwie myśli w tym momencie. Pamięta raczej o tym, co zmuszona była zostawić za sobą. Patrzy na bruk, gdzie resztki owoców i warzyw toną w kałużach błota. Żaden wiatr nie wywieje stąd smrodu śmierci i gnoju.

W końcu zatrzymują się przy jednej pierzei placu. Ktoś z przechodniów zwalnia, rzuca ukradkowe spojrzenie, inni, bardziej bezpośredni, witają się z Emiddiem, a jednocześnie przyglądają się przybyszom, oceniają w myślach wartość ubrań i dobytku, mowę gestów, dociekają historii wcześniejszego życia.

„Idźcie stąd wszyscy”, chciałaby krzyczeć Giuseppina. „Zniknijcie!”.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmia Emiddio.

Drewniane drzwi. O ich skrzydła opierają się kosze z owocami, warzywami i ziemniakami. Emiddio zbliża się, trąca nogą jeden z koszy. Bierze się pod boki i mówi tonem kogoś, kto wygłasza oświadczenie:

– Mastro Filippo, zabierzecie stąd te rzeczy? Przybyli nowi lokatorzy z Bagnary.

Sprzedawca warzyw to zgarbiony starzec z wodnistym okiem. Wychodzi z głębi magazynu, trzymając się ścian.

– Dobrze, już dobrze, jestem! – Podnosi głowę i ukazuje drugie oko, znacznie bystrzejsze, którym szybko lustruje Ignazia i zatrzymuje się na Giuseppinie.

– Rychło w czas. Mówiłem, żeby zabrać te rzeczy dziś rano – upomina go Emiddio.

Starzec podchodzi do koszy i ściąga jeden z nich. Ignazio próbuje mu pomóc. Emiddio kładzie mu rękę na ramieniu.

– Mastro Filippo jest silniejszy niż my dwaj razem wzięci. – Jednak w tych słowach kryje się coś więcej.

To pierwsza lekcja, którą tu otrzymuje Ignazio: w Palermo pół zdania potrafi znaczyć więcej niż całe przemówienie.

Sapiąc i wzdychając, sklepikarz uwalnia przejście. Na bruku pozostają liście warzyw i skórki pomarańczy. Wystarcza jedno spojrzenie Emiddia, by zostały zgrabione.

Nareszcie mogą wejść.

Giuseppina rozgląda się dookoła. Od razu orientuje się, że dom musi stać pusty od ponad dwóch miesięcy. Palenisko do gotowania jest za blisko wejścia, niemal na wyciągnięcie ręki. Komin nie działa prawidłowo: ściana jest poczerniała, kafle są popękane i pokryte sadzą. Jest stół, ale nie ma ani jednego krzesła, tylko samotny taboret. W ściany wbudowano kilka szafek zamykanych drzwiczkami z napęczniałego i popękanego drewna. Belki pokryte są pajęczynami, na zawilgłej podłodze panoszą się robaki. Deski skrzypią pod stopami.

Jest ciemno.

Ciemno.

Gniew zamienia się we wstręt, wędruje do przełyku, staje się żółcią. Jest tak silny, że Giuseppina odczuwa odruch wymiotny.

„To ma być dom? Mój dom?”.

Przekracza próg sypialni, w której stoją Emiddio i Ignazio. Pokój jest prawie tak wąski jak korytarz: chore światło wpada przez zabezpieczone kratami okno wychodzące na wewnętrzny dziedziniec. Słychać szum fontanny.

Pozostałe dwa pomieszczenia to niewiele więcej niż schowki. Nie mają drzwi, w futrynach wiszą tylko zasłony.

Giuseppina przyciska Vincenza do piersi, rozgląda się i wciąż nie może uwierzyć w to, co widzi. A jednak to wszystko jest prawdziwe. Całe to plugastwo. Całe to nieszczęście.

Vincenzo się obudził. Jest głodny.

Kobieta wraca do kuchni. Została sama: Ignazio i Emiddio wyszli i są za progiem. Czuje, że jej nogi się poddają i osuwa się na stołek, by nie upaść na podłogę. Słońce zachodzi i wkrótce ciemność spłynie na Palermo i na tę ruderę, czyniąc z niej grobowiec.

Tak zastaje ją Ignazio, gdy wraca do środka. Zrozpaczoną, z płaczącym dzieckiem. Szwagier zaczyna grzebać w bagażach.

– Pomóc ci? – pyta. – Wkrótce przybędzie Paolo z resztą koszy i twoim wianem. – Chce zmazać przerażenie z twarzy Giuseppiny. Chce odwrócić jej uwagę, chce…

– Przestań. – Jej głos się łamie. Podnosi głowę. – Czy nie stać nas na nic lepszego niż ta nędza? – pyta skulona, bez gniewu, bez siły.

– Nie w Palermo. Miasto… to jest duże miasto, ot co. Jest drogo. To nie jest takie miasteczko jak nasze. – Ignazio próbuje tłumaczyć, ale zdaje sobie sprawę, że te słowa jej nie wystarczą.

Ona ma puste spojrzenie.

– To jest jakaś zatęchła nora. Dokąd twój brat mnie zabrał?

***

Świta. Na piano San Giacomo, placu, na który wychodzi putìa braci Florio i Paola Barbaro, nie ma prawie nikogo.

Drzwi sklepu skrzypią. Paolo wchodzi do środka. W nozdrza uderza go smród pleśni. Stojący za nim Ignazio ciężko wzdycha. Kontuar jest spuchnięty od wilgoci. Flakony i słoje stoją bez żadnego porządku.

Braci ogarnia zniechęcenie, osiada między klatką piersiową a gardłem, przechodzi z jednego na drugiego.

– Nikt nie powiedział, że przyjeżdżacie tu na stałe – mówi po sycylijsku chłopak, który przyniósł im klucze. – A don Bottari chory… Od tygodni nie wstaje z łóżka – próbuje usprawiedliwiać.

Ignazio myśli, że tu nie chodzi o żadną chorobę, tylko o to, że Bottari w ogóle przestał się interesować sklepem. Ten żałosny stan nie jest kwestią kilku dni.

Paolo nie komentuje.

– Daj miotłę – mówi tylko. – I rusz się po wiadra z wodą.

Chwyta miotłę i zaczyna zamiatać podłogę. Robi to z kontrolowanym gniewem. Nie w takim stanie widział putìa, gdy ostatni raz przypłynął do Palermo.

Ignazio waha się, po czym idzie w stronę pomieszczenia, które widać przez zasłonę. Brud. Nieporządek. Wszędzie piętrzą się papierzyska. Stare krzesła, wyszczerbione moździerze. Ogarnia go poczucie, że wszystko zrobił źle, że zaryzykował i przegrał. W rytmicznym odgłosie miotły wyczuwa, że Paolo czuje się tak samo.

Szsz, szsz.

Każde pociągnięcie miotły jest jak policzek. Nic nie poszło zgodnie z ich oczekiwaniami. Nic.

Ignazio zaczyna zbierać papiery, opróżnia jutowy worek, by mieć gdzie zebrać śmieci. Wielki karaluch spada mu na stopy.

Szsz, szsz.

Serce jest małym kamieniem, mieści się w zaciśniętej dłoni.

Strząsa owada z nogi.

***

Kończą porządki, gdy wybija południe. Na progu Paolo – bosy, z podwiniętymi rękawami koszuli – ociera z potu rozgrzaną twarz.

Teraz sklep pachnie mydłem. Posługacz wyciera z kurzu flakony i albarella i porządkuje je zgodnie z instrukcjami Paola.

– Więc to prawda. Otworzył.

Paolo odwraca się.

Widzi mężczyznę w średnim wieku o oczach tak jasnobłękitnych, że niemal białych. Łysina rysuje jasną plamę nad jego czołem. Przybysz ma ubranie dobrej jakości i halsztuk. Za nim stoi dziewczyna z narzuconą na ramiona atłasową pelerynką i perłowymi kolczykami w uszach, wsparta na ramieniu młodego mężczyzny.

– Wygląda na to, że Domenico Bottari komuś wynajął –domyśla się towarzysz dziewczyny.

Paolo przenosi na niego spojrzenie. Mężczyzna ma mocny głos z silnym lokalnym akcentem i twarz pokrytą piegami.

– Ja jestem właścicielem, wraz z bratem i szwagrem – wyjaśnia przybyszom. Wyciera wilgotną dłoń o podwinięte ponad kostki spodnie i wyciąga ją w geście powitania.

– Wy jesteście właścicielem? – Twarz młodego człowieka wykrzywia śmiech. – Taki z was pryncypał, że nie możecie nawet nająć nikogo do umycia podłogi?

– Jeszcze jeden Kalabryjczyk – włącza się dziewczyna. – Ilu ich tu jest? Kiedy mówią, wydaje się, jakby śpiewali!

– I co zamierzacie robić, będziecie handlować przyprawami? – Starszy mężczyzna ignoruje słowa młodej kobiety.

„To jego córka?”, zastanawia się Paolo. „Możliwe. Jest do niego podobna, nawet bardzo”.

Mężczyzna podchodzi do niego i przygląda mu się uważnie.

– A może będziecie odsprzedawać czyjeś towary? Gdzie się będziecie zaopatrywać? Na pewno macie kontakty z innymi Kalabryjczykami i z Neapolitańczykami. To oni będą wam sprzedawać przyprawy? – pyta.

– Ja… my… – Paolo chciałby przerwać tę lawinę pytań.

Wyciąga ręce do przodu, szuka wzrokiem Ignazia, ale ten poszedł do stolarza po deski do naprawy półek i krzeseł.

W rogu zaułka, w niewielkiej odległości od putìa, widzi posługacza. Chłopak trzyma w ręku wiadro i patrzy z szacunkiem na przybyszów. Paolo przyzywa go gestem, ale od razu się orientuje, że wyrostek nie ruszy się z miejsca.

Starszy mężczyzna podchodzi do drzwi.

– Można? – Przestępuje próg, nie czekając na odpowiedź. – Za Bottariego ta putìa nieźle prosperowała, ale teraz… – Wystarczy mu jedno spojrzenie. – Czeka was dużo pracy, zanim będziecie w stanie coś sprzedać. – Pociera dłonie. – Jeśli nie wiecie, od kogo kupować i jak sprzedawać, to możecie otworzyć w Boże Narodzenie i zamknąć na Świętego Szczepana.

Paolo opiera miotłę o ścianę, prostuje podwinięte rękawy. Teraz jego głos nie jest już przyjazny.

– To prawda. Ale środków i chęci nam nie brakuje.

– Będzie wam trzeba sporo szczęścia. – Młodszy mężczyzna też wszedł do środka. Ocenia półki, liczy słoje, czyta napisy na buteleczkach. Jakby wyceniał wszystko, co widzi. – Z takim towarem daleko nie zajdziecie. To nie Kalabria. Jesteście w Palermo, stolicy Sycylii, to nie jest miejsce dla nędzarzy. – Bierze do ręki flaszę, palcem wodzi po pęknięciu. – Chyba nie sądzicie, że dacie sobie radę z wyszczerbionymi naczyniami?

– Mamy dostawców towaru. Jesteśmy handlarzami przypraw, mamy własną łódź. Mój szwagier co miesiąc będzie nam przywoził towar. Potrzebujemy tylko czasu, by się urządzić. – Paolo przechodzi do defensywy, chociaż tego nie chce, ale ten mężczyzna naciska na niego, kpi, stawia w trudnej sytuacji.

– A więc jesteście zwykłymi handlarzami, nie prawdziwymi aromatari3.

Młody człowiek trąca starszego łokciem. Nie zadaje sobie nawet trudu, by ściszyć głos.

– A nie mówiłem? Wydawało mi się to dziwne… Cech aromatari nie dostał żadnej prośby o przyjęcie, cech farmaceutów również nie. To zwykli sklepikarze.

– Masz rację – potwierdził starszy.

Paolo ma ochotę ich wyrzucić: przyszli wściubiać nos w nie swoje sprawy, zaglądali mu do kieszeni, a teraz jeszcze z niego drwią.

– Muszę wrócić do pracy. – Wskazuje na drzwi. – Życzę miłego dnia.

Starzec obraca się z powrotem na piętach. Rzuca mu kpiące spojrzenie, po czym stuka obcasami, okazując szydercze posłuszeństwo, i wychodzi ze sklepu bez pożegnania.

Młodszy zatrzymuje się jeszcze, by spojrzeć na półki.

– Daję wam dwa miesiące, zanim zaczniecie żebrać na ulicy. Dwa miesiące i zamkniecie.

***

Kiedy Ignazio wraca, zastaje Paola ze ściągniętą twarzą i drżącymi rękami. Brat przesuwa pojemniki, przygląda się im, kręci głową.

– Co się stało? – pyta natychmiast Ignazio. Bo coś musiało się stać. Paolo rzadko okazuje zdenerwowanie.

– Przed chwilą przyszło tu troje ludzi. Dwóch mężczyzn i kobieta. Wypytywali mnie bez końca. Kim jesteście, co robicie, jak handlujecie…

– Ciekawscy ludzie, krótko mówiąc. – Ignazio podnosi kilka desek, które przyniósł od cieśli, i zabiera się do naprawy. Bierze gwóźdź, wpatruje się w niego, uderza młotkiem. – A czego chcieli?

– Rzecz nie w tym, czego chcieli, tylko kim byli.

W tym momencie Ignazio nieruchomieje. Wzburzenie w głosie brata to nie jest zwykła niechęć: to niepokój, a może nawet strach. Marszczy brwi.

– Paolo, kim oni byli? Czego od nas chcieli?

– Powiedział mi ten mały posługacz, którego przysłał nam Bottari. Był tak przerażony, że nie chciał nawet podejść. – Brat kładzie mu rękę na ramieniu. – To był Canzoneri, Ignazio. Canzoneri i jego zięć, Carmelo Saguto, który nawet ci nie powiem, jak się zachował.

Ignazio odkłada młotek.

– Ten Canzoneri? Hurtownik przypraw, które sprzedaje nawet królewskiej armii?

– I całej arystokracji. Tak, ten.

– Po co przyszedł?

Paolo wskazuje na sklep. Między otwartymi ramionami powstaje pustka, wkrada się półmrok popołudnia zmęczonej jesieni.

– Żeby nam powiedzieć, że jego zdaniem nie zajdziemy daleko. – W głosie Paola pobrzmiewa nuta zniechęcenia i rezygnacji, która głęboko dotyka Ignazia. I której nie może znieść.

Podnosi młotek, chwyta gwóźdź.

– Niech mówi, co chce.

Uderzenie młotkiem.

Jakby oddawał bratu myśl, którą ten wyjawił mu w Bagnarze, oznajmiając decyzję o wyjeździe.

– Niech sobie wszyscy mówią, co chcą, Paolo. Nie przyjechaliśmy tu, żeby głodować jak żebracy ani uciekać nocą do Kalabrii. – Jego głos jest twardy, nie ukrywa gniewu, oburzenia, dumy. Kolejny gwóźdź, kolejne uderzenie młotkiem. – Tu przyjechaliśmy i tu zostaniemy.

***

Po Canzonerim przyszli też inni aromatari, aby się rozejrzeć. Obchodzili sklep, zaglądali przez okna, wysyłali służbę na przeszpiegi.

Twarze mieli wrogie, szydercze lub współczujące. Jeden z nich, mężczyzna o nazwisku Gulì, powiedział im po przyjacielsku, żeby nie czuli się zbyt pewnie, bo „Palermo jest trudne”.

Palermo bacznie przygląda się braciom Florio. Dokładnie i wnikliwie. I nie daje zniżek.

Klienci nieliczni.

A przecież bracia mają przyprawy i zioła. I to najwyższej jakości.

Kiedy więc kilka tygodni później słyszą skrzypnięcie drzwi, prawie nie wierzą własnym oczom.

Wchodzi kobieta. Na głowie ma chustkę, przepasana jest fartuchem. W ręku trzyma kartkę. Wyciąga papier do Paola, który stoi bliżej.

– Nie wiem, co tam jest napisane – wyjaśnia. – Mojego męża brzuch boli i ma wysoką gorączkę. Kazali mi to wszystko kupić, ale nie mam wiele pieniędzy i nie stać mnie, by pójść do apteki. Poszłam do don Gulego, a on mi powiedział, że za to, co mam, nic nie dostanę. A wy możecie mi sprzedać?

Bracia wymieniają spojrzenia.

Paolo czyta.

– To środki na zaparcie. Zobaczymy, co się da zrobić. – Wymienia zioła: – Ruta, kwiat malwy…

Ignazio wspina się na półki, ściąga z nich odpowiednie naczynia. Zioła trafiają do moździerza, a Paolo słucha żalów klientki.

– Już cztery dni męża boli i nie może wstać z łóżka. – Kobieta z niepokojem spogląda na Ignazia, który rozdrabnia zioła w moździerzu. – Czy to go uzdrowi? Bo nie mam dokąd pójść. Musiałam zastawić kolczyki, żeby wezwać doktora, bo cyrulik nic się nie zna.

Paolo pociera podbródek.

– Ma gorączkę? Wysoką?

– Leży w łóżku i nic mu nie pomaga.

– Biedak… Skoro gorączka jest silna…

Ignazio wskazuje bratu stojący za nim duży pojemnik. Paolo rozumie.

Łyżka ciemnej kory trafia do moździerza.

Kobieta zerka na Ignazia podejrzliwie.

– A co to jest to coś?

– To kora z drzewa chinowego rosnącego w Peru. Używa się jej do zbicia gorączki – objaśnia cierpliwie Paolo.

Ale kobieta jest niespokojna, wkłada ręce do kieszeni. Ignazio słyszy brzęk liczonych grani i tarì4.

– Tym razem nic nie płacicie. Nie martwcie się – mówi w końcu.

Kobieta nie może uwierzyć. Wyjmuje pieniądze i kładzie je na kontuarze.

– Ale inni…

Paolo dotyka jej ramienia.

– Inni to inni i robią, co chcą. My jesteśmy bracia Florio.

I tak się wszystko zaczyna.

***

Mija tydzień za tygodniem. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia.

Pewnego dnia Giuseppina przychodzi do sklepu tuż po tym, jak dzwony wybiły południe. Zastaje męża i szwagra odstawiających na bok pojemniki i wagi.

– Przyniosłam obiad – mówi. Trzyma kosz z chlebem, serem i oliwkami. Ignazio podsuwa jej krzesło, ale ona kręci głową.

– Muszę iść. Vittoria została sama z Vincenzem.

Paolo bierze ją za nadgarstek.

– Nie uciekaj.

Mówi to z niespodziewanym ciepłem. Ona siada ostrożnie obok męża, który podaje jej kromkę chleba umaczaną w oliwie.

– Już jadłam.

Paolo ściska jej dłoń.

– No to co? Zjedz jeszcze.

Giuseppina przyjmuje kromkę. Ale oczy ma wciąż spuszczone.

Ignazio przeżuwa powoli swoją porcję. Przygląda się uważnie obojgu.

Żartują. A raczej to Paolo żartuje. Giuseppina przyjmuje kęsy, które mąż jej podaje, ale wciąż marszczy czoło.

Wtem ktoś puka.

– No i tak to jest, nie ma chwili spokoju… – Paolo ociera usta rękawem.

Wychodzi do klienta, Ignazio zaś przełyka ostatni kawałek sera i wstaje. Giuseppina łapie go za rękaw.

– Ignazio!

Ton bratowej jest ostry, mężczyzna ma wrażenie, że Giuseppina mówi teraz niemal tak samo jak jego brat.

– Co takiego?

– Potrzebuję twojej pomocy. I… – Z sąsiedniego pomieszczenia dobiega brzęk zdejmowanych z półki naczyń. – Chciałam wysłać list do Mattii. Czy mógłbyś mi go napisać?

Ignazio się cofa.

– Paolo nie może ci pomóc?

– Prosiłam go. – Ręka Giuseppiny leży na blacie stołu. Zaciska się w pięść, przesuwa do przodu, aż dotyka dłoni szwagra. – Powiedział, że nie ma czasu i że nie powinnam mu więcej zawracać głowy. Prawda jest taka, że nie chce, byśmy do siebie pisały, wiem o tym, a kiedy mu to wprost powiedziałam, wściekł się. Mattia nie wie, co u nas słychać, nie wie, czy stanęliśmy na nogi… Wcześniej spotykałyśmy się codziennie w kościele. Teraz nawet nie wiem, czy ona żyje, i chcę do niej przynajmniej napisać…

Ignazio wzdycha. Jego brat i bratowa są jak woda i olej: mogą być w tej samej misce, ale nigdy się nie zmieszają.

Giuseppina ścisza głos. Dotyka jego dłoni, ściska ją.

– Nie wiem, kogo mam prosić. Nie znam tu nikogo, a nie chcę opowiadać o swoich sprawach obcej osobie. Choć ty mi pomóż.

Ignazio milczy i zastanawia się. „Nie”, mówi sobie. „Powinna się zwrócić do skryby”. Nie chce wiedzieć, dlaczego Giuseppina ma ten nieszczęśliwy wyraz twarzy ani dlaczego Paolo próbuje się do niej zbliżyć, choć wie, że zostanie odtrącony. Ale to i tak nic nie da: widzi i słyszy ich codziennie i nawet jeśli nie kłócą się głośno, wie, że między nimi nie jest dobrze. Ponieważ pewne rzeczy pojmuje się duszą, instynktem. A on, który kocha oboje, znalazł się w środku, pomiędzy nimi.

I wtedy właśnie on, ten cichy i pokorny brat, wielkoduszny i życzliwy mężczyzna, czuje, jak wychodzi z ukrycia w głębi jego serca mały, jadowity wąż. Ignazio nauczył się przeganiać go kamieniami, bo wie, że nie ma prawa go uwolnić. I w żadnym wypadku nie może pouczać Paola, jak ma postępować z żoną.

Giuseppina zniża głos do szeptu.

– Proszę cię.

Ignazio wie, że nie powinien się wtrącać. Powinien się usunąć, powiedzieć, żeby jeszcze raz porozmawiała z Paolem.

I wtedy właśnie uświadamia sobie, że ich palce splotły się ze sobą.

Odsuwa się nagle, odwraca do niej plecami i mówi:

– Dobrze. Ale teraz już idź.

***

Kiedy Paolo pyta Ignazia, dlaczego przyniósł do domu papier i atrament, on mówi prawdę. I widzi, że twarz brata ciemnieje.

– Powodzenia. Mnie już wystarczy jej żalów, żebym jeszcze w liście musiał je znosić.

Jedzą kolację, niewiele mówiąc, biorą jadło z jednej misy na środku stołu. Na koniec winogrona i nieco suszonych owoców. Vittoria przechadza się po izbie, tuląc Vincenza w ramionach. Śpiewa.

Spójrz na tego chłopca,

popatrz, jaki piękny.

Śpijże, śpij,

śpij w moich ramionach,

bo już na sen przyszła pora.

Przyjdźże śnie,

Przyjdź do niego,

Do synka mego maleńkiego.

Giuseppina ociera dłonie o fartuch. Podchodzi do Vittorii, całuje ją w czoło.

– Idźcie już spać. Ja mam jeszcze coś do zrobienia z twoim stryjem.

Siada na ławie, odgarnia włosy z twarzy.

– A więc?

– Pójdę po papier – mówi Ignazio.

Idzie do pokoju, który dzieli z Vittorią, szuka atramentu. Nadstawia ucha w kierunku kuchni.

– Dlaczego nie poprosiłaś mnie? – pyta Paolo.

– Powiedziałeś, że nie masz czasu. – Głos Giuseppiny jest pełen goryczy.

– No tak. – Skrzypienie krzesła. – W takim razie idę do łóżka.

Ignazio wchodzi do pokoju, zagradza bratu drogę.

– Już jestem. Paolo, poczekaj, napisz i ty kilka słów pozdrowienia.

Giuseppina patrzy na męża. „Zostań”, zdaje się mówić.

I Paolo zostaje.

Siada z powrotem i pisze. Ma trudny charakter, ale nie mogło być inaczej, biorąc pod uwagę to, jak dorastał. I jest dumny, jak wszyscy mężczyźni z rodziny Florio.

Następnie oddaje papier Ignaziowi. Ten chwyta za pióro, daje znak Giuseppinie, że jest już gotowy.

– Droga Mattio… – Kobieta przerywa, bierze głęboki oddech. A potem zaczyna i mówi, jakby nie mogła się zatrzymać: – Dziecko zdrowo rośnie, twoi bracia pracują od rana do nocy… Mieszkanie mamy małe, ale do sklepu jest blisko… Nie ma warzyw, które zbierałyśmy razem w górach… Palermo jest bardzo duże, a ja znam tylko ulice, które prowadzą do portu…

Ignazio pisze, ale też uważnie słucha.

Doskonale rozumie, co Giuseppina chce przekazać szwagierce między wierszami.

Przynajmniej Vincenzo jest mi powodem do radości, bo Paolo i Ignazio zostawiają mnie samą na cały dzień i chyba przyjdzie mi zwariować w tej dziurze. Tak, bo nasze mieszkanie to niewiele więcej niż magazyn przy sklepie, a ja spędzam całe dnie samiuteńka z synem i Vittorią, a w tym ogromnym mieście nie widzę dla siebie miejsca, brak mi Ciebie i gubię się w tej pustce pośród murów i błota.

W końcu Giuseppina milknie.

Paolo podchodzi do żony i ściska jej ramię.

– Jutro rano wyślę list – mówi. Głaszcze ją po włosach. To bardzo długa pieszczota, spleciona z żalu, czułości i strachu. Otwiera usta, żeby coś jeszcze dodać, ale się powstrzymuje. Wychodzi z pokoju, odprowadzany zdumionym spojrzeniem żony.

„A przecież powinien”, myśli Ignazio. „Powinien z nią porozmawiać. Wysłuchać jej. Czy nie na tym polega małżeństwo? Czy nie na wspólnym dźwiganiu trudów życia?”.

Czy nie tak właśnie by on sam postąpił?

***

– Dziękuję, don Florio, dobrego dnia!

– Zawsze do usług. Do widzenia.

Boże Narodzenie 1799 roku minęło niepostrzeżenie.

Po nim przebiegł kolejny rok, a ich aromateria – tak nazywają tu sklep korzenny – prosperowała coraz lepiej. Bracia Florio wyrobili sobie pewną markę w mieście, choć wiele ich to kosztowało. Przez długi czas doświadczali nieufności mieszkańców Palermo i cierpieli z powodu plotek rozsiewanych przez Saguta, zięcia Canzoneriego. Inni aromatari z obawy przed narażeniem się Canzoneriemu trzymali się z dala od ich sklepu. Paolo wciąż pamięta dni spędzone na progu w oczekiwaniu na klienta lub innego sklepikarza, który chciałby zamówić u nich zapas przypraw. Na dodatek przyszło braciom znosić kpiące spojrzenia Saguta, który zawsze, gdy przechodził obok, napawał się widokiem pustego sklepu. Paolo przysięgał sobie, że kiedyś zetrze mu z twarzy ten bezczelny uśmieszek.

Nowy rok, 1801, przyniósł chłód i deszcz. Drzwi zamykają się z typowym, dobrze już znanym skrzypnięciem. Przez chwilę do sklepu wdzierają się szum deszczu, zimowy wiatr i zapach palonego drewna.

Paolo rozgląda się i bierze się do odkładania na miejsce słojów pozostawionych na blacie.

Pod koniec poprzedniego roku szalała gwałtowna epidemia grypy. Śpiewy świątecznych mszy przeplatały się z lamentami licznych pogrzebów.

Zapasy kory chinowej były bliskie wyczerpania. Najważniejsze aromaterie, włącznie ze sklepem Canzoneriego, sprzedawały ją dosłownie za cenę złota i tylko tym, którzy naprawdę potrzebowali.

Wtedy, niespodziewanie, nadeszła dostawa przypraw przywieziona przez Barbaro. Przyszła wraz z nowym rokiem: skrzynie pełne pachnideł wypełniły sklep. Wieść o tym rozeszła się w ciągu jednej nocy. Jak to mówią na Sycylii: u’ risu cammina ‘nzemmula cu’ li guai, „śmiech wędruje tuż obok kłopotów”, a co jednego przyprawia o śmiech, drugiego doprowadza do płaczu. Tak też się stało: następnego dnia sklep był pełen, i to nie tylko biedaków szukających ziół leczniczych.

Stawili się także aromatari. Drobni aptekarze. Cyrulicy. Bracia zastali ich przed drzwiami, z kapeluszami w rękach i pieniędzmi w kieszeniach, błagających o sprzedanie im kory drzewa chinowego, której nie mogli kupić gdzie indziej.

Paolo pamięta jeszcze, jak Carmelo Saguto, przechodząc przez piano San Giacomo, zatrzymał się i z niedowierzaniem patrzył na aptekarzy wchodzących i wychodzących ze sklepu Kalabryjczyków, w których sukces nikt nie wierzył. Wbiegł do środka, przepychając się przez innych klientów, i zażądał, by Paolo pokazał mu korę. Krzyczał, że to nie może być prawda, że tylko kpią sobie z ludzi…

Paolo chwycił garść specyfiku i rozrzucił po blacie.

– Kora chinowca z Peru. Właśnie przybyła, a już cała wyprzedana. Nie macie co płakać, Saguto.

Tamten cofnął się o kilka kroków, otoczony zakłopotanymi spojrzeniami pozostałych aromatari i cyrulików. Twarz zdeformował mu wściekły grymas. Przez chwilę Carmelo stał nieruchomo, potem splunął na podłogę i wyszedł.

Następnego dnia Canzoneri rozgłosił, że ma więcej przypraw i że obniżył ceny oraz da upusty lojalnym klientom. Było już jednak za późno.

– Campa tu e cu’ mori, mori – skomentował Paolo. Ty się bogać, a kto ma umrzeć, niech umiera.

Teraz już rozumiał. Tak to działa.

Właśnie wtedy przestał być po prostu kolejnym u’ bagnaroto, przybyszem z Bagnary. Został don Paolem Florio.

Odtąd ten tytuł widnieje w listach przewozowych, na dokumentach i umowach podpisanych przez sklepikarzy, którzy przekonali się, że jego towar jest dobry, i wrócili, aby u niego kupować.

Paolo odstawia ostatni słój na półkę.

To prawda: ładunek kory chinowca to był łut szczęścia. Ale to, co stało się później, nie było już owocem dobrego losu.

Za oknem, w strugach deszczu, biegnie ich służący, Michele. Przyciska do piersi paczkę okrytą brezentem. Wchodzi i otrząsa się z wody.

– Leje jak z cebra! – woła, kładąc paczkę na kontuarze. – Jest gałka muszkatołowa i kumin. Wziąłem też trochę dyptamu, bo zobaczyłem, że się kończy.

– A jak w magazynie?

– Zimno. I wilgoć, ale przy takim deszczu nic na to nie poradzimy.

– Wilgoć niszczy towar – sarka Paolo. – Później ty i Domenico idźcie przenieść worki na górę. I uszczelnijcie drzwi papierem.

Chłopak kiwa głową i znika na zapleczu. Wymienili zasłonę na normalne drzwi i przemalowali okiennice.

To nie jedyna nowość w ich działalności. Sklep jest już za mały. Paolo i Ignazio wynajęli magazyn przy via dei Materassai w dzielnicy Castellammare. Mogą tam przechowywać towary przybywające z całego basenu Morza Śródziemnego. Skok jakościowy, konieczny po tym, jak rozpoczęli hurtową sprzedaż przypraw.

Paolo przywołuje Michelego.

– Jestem, don Paolo.

– Wychodzę. Ignazio się spóźnia, a ja nie chcę mieć problemów z celnikami. Ty pilnuj sklepu.

Ulewa, na którą wychodzi, przyprawia go o dreszcze. Gdy przecina piano San Giacomo, patrzy w stronę swojego domu: światło lampy prześwituje przez okiennice. Giuseppina pewnie krząta się przy kuchni.

„A Vincenzo…”.