Poparzone dziecko - Stig Dagerman - ebook + książka

Poparzone dziecko ebook

Stig Dagerman

3,4

Opis

Magnetyzująca powieść jednego z najbardziej cenionych szwedzkich prozaików XX wieku

„To nieprawda, że Poparzone dziecko unika ognia. Ciągnie je do płomienia jak ćmę do światła. Wie, że jeśli się zbliży, znów się poparzy. Mimo to podchodzi bliżej”.

Gdy po śmierci ukochanej matki Bengt dowiaduje się o romansie ojca, duszna atmosfera w rodzinie staje się nie do zniesienia. Młodego mężczyznę dręczą obsesyjne myśli i koszmary. Wkrótce między synem, ojcem i jego – ich – kochanką narodzi się pełen napięcia miłosny trójkąt.

Powieść Stiga Dagermana w latach 40. podzieliła krytyków na dwa obozy. Jedni uznali ją za arcydzieło, inni punktowali nadmiar psychoanalizy. „Poparzone dziecko” kipi od uczuć, emocji i napięć. To rozdzierająco smutna opowieść o namiętności, nienawiści i lęku.

Stig Dagerman był najbardziej poruszającym pisarzem mojej młodości. „Poparzone dziecko” to powieść o niemożliwej i zakazanej miłości. Napisana nerwową, zdesperowaną prozą”.

Agneta Pleijel

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (58 ocen)
8
17
23
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aadrianaa

Dobrze spędzony czas

Książka z typu tych, w których nie rozumiemy głównego bohatera, ale takie również warto czytać.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Bränt barn

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2020

Copyright © for the Polish translation by Justyna Czechowska, 2020

Copyright © Stig Dagerman, first published by Norstedts, Sweden, in 1948

Copyright © for the foreword by Per Olov Enquist, 2010

Published by agreement with Norstedts Agency, Sweden and Book/lab Literary Agency, Poland

Dziękujemy Swedish Arts Council za dofinansowanie przekładu książki.

Redaktor prowadząca: Adriana Biernacka

Marketing i promocja: Katarzyna Kończal

Redakcja: Anna Mackiewicz

Korekta: Ewelina Chodakowska, Aleksandra Deskur

Pro­jekt okład­ki: Ula Pągowska

Grafika na okładce: © ElStrie/Shutterstock

ISBN 978-83-66553-78-1

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.com

STIG DAGERMAN to urodzony w 1923 roku pisarz i dziennikarz, jeden z najważniejszych szwedzkich prozaików XX w. Zadebiutował w 1945 roku powieścią Ormen, opowiadającą o okresie drugiej wojny światowej oraz o wywołanym przez nią lęku. W latach 1945–49 zdobył ogromną popularność i uznanie krytyki, wydał cztery powieści, zbiór opowiadań, reportaż o powojennych Niemczech, pięć sztuk teatralnych, setki wierszy i wiele esejów. Po wybuchu twórczości nastąpiły lata milczenia. Jesienią 1954 roku Szwecją wstrząsnęła wiadomość o samobójczej śmierci autora. Najbardziej znany jest jako prozaik, ale pisał także opowiadania i dramaty. Ponadto Stig Dagerman stworzył prawie tysiąc satyrycznych wierszy dla gazety „Arbetaren”. Jego prace zostały przełożone na wiele języków, a sam autor dopiero po śmierci zyskał uznanie na świecie.

W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICH UKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:

Auður Ava Ólafsdóttir, Blizna, przełożył Jacek Godek

Jonas T. Bengtsson, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka

Roy Jacobsen, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka

Carl Frode Tiller, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel

Karen Blixen, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska

Helga Flatland, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska

Roy Jacobsen, Niewidzialni, przełożyła Iwona Zimnicka

Przedmowa

Poparzone dziecko to pierwsza książka Stiga Dagermana, którą przeczytałem — zdaje się, że było to w roku 1949. Zachwyciła mnie i przez długi czas wszystkie szkolne wypracowania pisałem rytmem, który, jak sobie wyobrażałem, należał do niego. Potem przeczytałem wszystko, co napisał, ale nic nie było takie, jak Poparzone dziecko.

Co takiego osobliwego było w tej powieści o młodym mężczyźnie, który wchodzi w miłosną relację z nową żoną swojego ojca? Przecież to żadna pornografia. I dlaczego właśnie ta jego powieść podzieliła i nadal dzieli krytyków na dwa obozy? Olof Lagercrantz prawie o niej nie wspomina w swej klasycznej już książce o Dagermanie. Zbyt dużo Edypa, psychoanalizy i Freuda, mawiano.

Sześćdziesiąt lat później nadal tego nie widzę. Musiałem coś przeoczyć. Czytałem, i czytam, wyjątkowo realistyczną, czystą i poruszającą historię o młodym człowieku, który sugestywnie przypomina moje własne zwykłe ja.

Wciąż nie rozumiem. Przecież to Czyste Arcydzieło.

Stig Dagerman miał krótkie życie, jeszcze krótsze było jego życie twórcze. Z obliczeń wychodzą mi trzy lata i jedenaście miesięcy.

Debiutuje w listopadzie 1945 roku książką Ormen(Żmija) — tam ustawiamy początek. W 1946 roku jesienią ukazuje się Wyspa skazańców (wyd. pol.: tłum. Anna Topczewska, PIW, 2010), potężna, symboliczna powieść, która oczarowała krytykę, „latająca forteca problemów lat czterdziestych”; później, w tym samym roku, zbiór opowiadań Nattens lekar (Nocne zabawy). Wszyscy o nim mówią, jest geniuszem dekady. Jesienią 1946 roku od dwóch miesięcy przebywa w zbombardowanych i cierpiących głód Niemczech, na zlecenie gazety „Expressen”; pisze o tym, co widzi. Ten reportaż ukaże się wiosną 1947 roku w formie książki zatytułowanej Niemiecka jesień (wyd. pol.: tłum. Irena Kowadło-Przedmojska, Czarne, 2012).

Następną książką, którą pisze, latem 1948 roku, jest Poparzone dziecko.

Odbywa się to w bardzo szybkim tempie, cała powieść w sześć tygodni. Warto odnotować odstęp czasowy od zakończenia niemieckiej ekspedycji do momentu, gdy znów pisze. Czarna dziura. Przez półtora roku nic. Ale przecież nie ma czasu! Jego życie twórcze jest tak krótkie! Mniej niż cztery lata! Dlaczego robi przerwę w tym desperacko produktywnym czasie i co takiego się dzieje?

Pozornie nic. Wielki sukces niemieckiego reportażu, który do dziś pozostaje międzynarodowym klasykiem, ponieważ nikt inny nie chciał się zająć potworną rzeczywistością przegranych niemieckich cywilów, sprawia, że gazeta „Expressen” znajduje dla niego nowe zadanie. Miał pojechać do Francji i napisać… no właśnie, co? Francuską jesień? Uzupełnienie Strindbergowskiego Wśród chłopów francuskich?

Ale Francja to nie Niemcy, Francja była krajem zamkniętym, no i zwycięzcą. Sukcesu nie dało się powtórzyć, Dagerman mówił świetnie po niemiecku, ale słabo po francusku.

Francja jest jak zamknięta muszla, Dagerman włóczy się po francuskiej wsi, rośnie poczucie winy i rosną zaliczki. Nie dostarcza żadnych tekstów. Jest przecież wysłannikiem, przyjął zaliczkę, ale nie dostarcza. Wiosna jest okropna. Ale jest jeszcze coś, co powoduje różnicę.

W czym problem? Jest w środku swego pisarskiego życia. To życie skończy się bowiem dziesiątego października 1949 roku; zamknie wówczas swą ostatnią powieść — Weselnekłopoty (wyd. pol.: tłum. Maria Olszańska, Wydawnictwo Poznańskie, 1978). Potem jego kreatywność twórcza właściwie ustaje. Fizycznie ma jednak przed sobą jeszcze pięć lat, zanim popełni samobójstwo; ale nie potrafi już pisać. Tak więc: trzy lata i jedenaście miesięcy jako tworzący pisarz. Więcej nie będzie.

Ale co takiego wydarzyło się między grudniem 1946 roku, kiedy wraca z Niemiec, a lipcem 1948, gdy zaczyna pisać Poparzone dziecko i kończy je w sześć tygodni? Z jakiego powodu jego styl się zmienia, oddala od uznanych przez krytyków abstrakcji z symbolicznymi postaciami z Wyspy skazańców, i latem 1948 roku powstaje ta dręcząco realistyczna cienkoskórna proza? Czy to rzeczywistość go dopadła, tak że przystanął, niemal sparaliżowany?

We wstępie do książki Stig Dagerman. Brev (Stig Dagerman. Listy) Lasse Bergström zwraca uwagę na coś, co wydaje mi się istotne i co zaważy na całej dalszej twórczości Stiga Dagermana. Tej, która mu jeszcze została.

„To oczywiste, że niemieckie doświadczenie z 1946 roku jest punktem zwrotnym. Później nie potrafi już wykreować wewnętrznego lęku z taką wolnością i pewnością, jak w Ormen czyWyspie skazańców. Jego dzieło przybliża się do zewnętrznej rzeczywistości, jak w powieści Poparzone dziecko. Zdaje się anektować nowe literackie obszary, ale w tym procesie lęk, który wcześniej miał w jego dziele całkowitą swobodę, zamyka się w jego piersi niczym czarny drapieżnik”.

A może, innymi słowy: teoretyczny lęk lat czterdziestych został zweryfikowany w rzeczywistości. To, co Dagerman zobaczył w Niemczech jesienią 1946 roku, to resztki zbombardowanej europejskiej kultury, krajobraz, gdzie w ostatnim roku wojny 660 000 cywilów, mężczyzn, kobiet i dzieci, zgładziły naloty dywanowe. Zobaczył stan apatii, rezygnacji i winy, niebędący efektem intelektualnych rozmyślań, lecz — tak, jako zwykłą rzeczywistość. Dwudziestotrzyletni pisarz zostaje przeniesiony ze szwedzkich rozważań lat czterdziestych, krążących wokół egzystencjalnego lęku, poczucia winy i odpowiedzialności, do świata, gdzie ludzie umierają z głodu w ruinach i raczej nie mają siły stawiać pełnych lęku pytań o sens życia. Albo o winę. Identyfikuje się z przegranymi, zawsze przychodziło mu to z łatwością. W dodatku jest teraz mężem młodej Niemki, uciekinierki z reżimu nazistów: ona i jej rodzice przekazali Stigowi Dagermanowi „klucze do rozmów” z ich żyjącymi w Niemczech krewnymi, ale oni również nie mieli żadnych prostych odpowiedzi na pytania o winę i odpowiedzialność.

Ten skok — od bycia twórcą „latającej fortecy problemów lat czterdziestych” do obserwatora wśród gruzów europejskiego cierpienia w Berlinie, będących zresztą także pokłosiem latających fortec — był ogromny. Prawie nie dał mu rady. Dostaje przesyłki z fantastycznymi recenzjami Wyspy skazańców, przebywa w Zagłębiu Ruhry, na moment zapomina o głodzie i beznadziei i pisze w odpowiedzi: „Chciałem umrzeć ze wstydu — ale i to nie wyszło”.

O kolejnych latach napisze później do swego wydawcy, że „po Niemczech stracił radość pisania”. Ale nie tylko to. „Może to ten idiotyczny rok we Francji tak mnie spustoszył. Gonienie z miejsca na miejsce z dziennikarskim dyktatem na tylnym siedzeniu i maszyną do pisania w bagażu, która wkrótce stała się tak ciężka od niepowodzeń, że ledwo mogłem ją unieść. Gdzież ta droga, której wszędzie szukam?”

W końcu się poddaje, zawiadamia gazetę, że rok francuskich ambicji nie przyniósł żadnych efektów poza poczuciem winy, zamyka się na wsi w Bretanii i w sześć tygodni pisze to, co będzie jego najspójniejszą, najprostszą i najbardziej poruszającą powieścią, która teraz, po sześćdziesięciu latach, wciąż jest czytana na całym świecie, tak naprawdę jako jedyne szwedzkie dzieło lat czterdziestych.

Prosta opowieść o rodzinie z dzielnicy Söder w Sztokholmie. Prosta opowieść o młodym zdrajcy, pełen lęku autoportret napisany przez dwudziestopięcioletniego cienkoskórnego pisarza, który nie umie sprostać rozczarowaniu sobą i światem, oczekiwaniom i uznaniu jego geniuszu — bardzo możliwe, że część tego niesłychanego napięcia w powieści wynika z faktu, że wszystko w jego życiu się załamuje. I że on, pisząc tę swoją najbardziej osobistą powieść, wcale nie musiał opierać się na teoretycznej wiedzy na temat psychoanalizy, Freuda i kompleksu Edypa — że przeżył krótką intymną przygodę z teściową. Tą, która przyjechała z Niemiec z powodu hiszpańskiej wojny domowej i która — ona także — sporo go nauczyła o rzeczywistości poza literackim lękiem lat czterdziestych w Szwecji.

W każdym razie powstało Poparzone dziecko.

Przez najbliższy rok jest wysyłany — zawsze ktoś go wysyła, często producent filmowy, który ma genialny pomysł na nowo mianowanego szwedzkiego geniusza. Wysyłają go statkiem do Australii. Żeby opisał warunki wygnania, czemu też nie daje rady. A zatem ostatnia powieść, Weselne kłopoty — skok na główkę w krainę dzieciństwa, historia spisana niemal w panice, jak burleska, jak groteskowa tragedia na wsi. Potem nic, przez pięć lat nic. Ciągle nowe projekty, przerywane po trzech stronach. Potem garaż, zamknięte drzwi i włączone auto. Tajemnica „Dagerman” nie ma prostego rozwiązania: dlaczego ta kariera tak zabłysła na chwilkę i dlaczego skończyła się po trzech latach i jedenastu miesiącach?

Można by powiedzieć: jego dwie ostatnie powieści opisują wewnętrzny upadek rodziny — a więc Poparzone dziecko, wioskę, w której dorastał — zatem Weselne kłopoty. Najpierw spojrzał do wnętrza, potem za siebie.

A potem koniec.

Kilka dni przed odebraniem sobie życia pisze w liście do zaniepokojonej przyjaciółki, która być może coś podejrzewała: „Moje życie w pewnym sensie stanęło w martwym punkcie i nie wiem, jak mam się z tego wydostać. Nic już nie potrafię, pisać, śmiać się, mówić, czytać. Czuję się, jakbym był poza tą grą. Kiedy jestem z ludźmi, zmuszam się, by słuchać tego, co mówią, tak by uśmiechać się we właściwych momentach. Kiedy ostatnio czytałem Wilkastepowego, uderzyło mnie, że mam tam krewnego, tzn. niekoniecznie tych, którzy odbierają sobie życie, ale którzy zawsze mają obok siebie śmierć, tak na wszelki wypadek, żeby móc z nią rozmawiać, mieć w niej nadzieję. Nie wiem, dlaczego żyję. Nie widzę końca nagromadzonych głupich dni.

U jakiegoś katolika przeczytałem o kimś, kto nikogo nie widział, ponieważ ukrywał się w świetle. Gdybyśmy tylko mieli takie światło, w którym można by się ukryć”.

Per Olov Enquist

To nieprawda, że poparzone dziecko unika ognia. Ciągnie je do płomienia jak ćmę do światła. Wie, że jeśli się zbliży, znów się poparzy. Mimo to podchodzi bliżej.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zdmuchnąć świecę

O drugiej będą chowali żonę, o wpół do dwunastej mąż stoi w kuchni przed pękniętym lustrem nad zlewem. Nie płakał wiele, ale długo leżał bez snu i teraz ma czerwone oczy. Koszula jest biała, błyszcząca, a spodnie lekko parują po prasowaniu. Podczas gdy młodsza siostra zapina na haftkę sztywny kołnierzyk, a potem przeciąga po szyi białą kokardę, delikatnie, jakby go głaskała, wdowiec nachyla się nad zlewem i z bliska przygląda swoim oczom. Dotyka ich, jakby ocierał łzę, ale wierzch dłoni pozostaje suchy. Młodsza siostra, która jest tą ładniejszą siostrą, przytrzymuje rękę pod jego gardłem. Kokarda błyszczy bielą jak śnieg na czerwonej skórze. On ukradkiem głaszcze ją po ręce. Ładna siostra to ta, którą kocha. Tę ładną kocha. Żona była brzydka i chora. Dlatego nie płakał.

Brzydka siostra stoi przy kuchence. Gaz szumi. Podskakuje pokrywka na błyszczącym dzbanku z kawą. Czerwonymi palcami szuka odpowiedniego kurka, żeby wyłączyć. Jest w mieście od dwunastu lat, a wciąż nie nauczyła się obsługiwać kurków od gazu. Nosi okulary z czarnymi oprawkami, a kiedy chce spojrzeć komuś w oczy, nachyla się i gapi w niestosowny sposób. Wreszcie znajduje odpowiedni kurek i go przekręca.

— Na pewno biała kokarda na pogrzeb?

To ładna siostra się zastanawia. Wdowiec gładzi guziki przy mankietach. Ma długie czarne buty i gdy nagle staje na palcach, buty skrzypią. Ale brzydka siostra odwraca się szybko, jakby ją ktoś zaatakował.

— Na pogrzeb biała! Wiem to od czasów u konsula.

Zaciska usta. Oczy błyszczą za okularami, jakby się bały. Być może tak jest. Wie wszystko na temat pogrzebów. Ale prawie nic o weselach. Ładna siostra się uśmiecha, dalej przymierza i głaszcze. Brzydka przestawia wazon z białym bukietem ze stołu na blat kuchenny. Wdowiec znów spogląda w lustro i nagle widzi, że się uśmiecha. Zamyka oczy, wdycha zapach kuchni. Od kiedy sięga pamięcią, pogrzeby mają zapach kawy i spoconych sióstr.

Ale teraz też będą matkę chowali, syn ma dwadzieścia lat, jest nikim. Stoi samotnie pod lampą na środku pokoju, gdzie jest pełno ludzi. Ma trochę opuchnięte oczy. Zwilżył je zimną wodą po nocnym płaczu, wydaje mu się, że nic nie widać. Ale tak naprawdę widać wszystko, to dlatego pogrzebowi goście zostawili go samego. Nie z szacunku, ale ze strachu, bo świat boi się tego, co płacze.

Przez dłuższą chwilę stoi bez ruchu, nawet nie gładzi palcami mankietów, nawet nie ciągnie za krepę. Złote wahadło zegara, prezentu z okazji pięćdziesiątych urodzin, tyka cichutko. Goście rozmawiają przy oknie. Ich głosy przykrywa żałobny welon, ale ktoś z rodziny ojca wystukuje kłykciami marsza na parapecie. To twarde kłykcie, chciałby, żeby zamilkli. Ale oni nie milkną. Teraz ktoś ze wsi kręci gałką radia, choć jeszcze nie wybiła dwunasta. Warczy, ale jeszcze nikt nie wpadł na to, żeby wyłączyć.

Styczniowe światło wlatuje bezgłośnie do pokoju i odbija się we wszystkich połyskujących, skrzypiących butach. Na środku pokoju, pod lampą, znajduje się nowa, wielka, pusta przestrzeń, to tam samotnie stoi syn, widzi i słyszy wszystko, chociaż tak naprawdę jest gdzie indziej. Zanim umarła matka, a on został sam, stał tu długi dębowy stół, teraz przesunęli go pod okno. Jest przykryty białym obrusem, na nim kieliszki, karafki z ciemnym winem oraz piętnaście delikatnych, białych filiżanek i wielki brązowy tort, słodki, ale będzie miał gorzki smak. Za karafkami, pod oknem, ustawiono portret matki, dziś włożony w ciężką czarną ramkę. Jest okręcony zielonym, to kosztowna styczniowa zieleń. Podczas gdy parzy się żałobna kawa, pastor goli się w domu parafialnym, a tanki samochodów pogrzebowych napełniają się w garażu, jedenaścioro gości zbiera się wokół stołu i zdjęcia zmarłej. To portret z młodości, włosy jeszcze bujne, ciemne, ciężko opadające na gładkie czoło. Zęby widoczne spomiędzy krągłych warg są białe, zdrowe.

— Miała tu dwadzieścia pięć lat — odzywa się ktoś.

— Dwadzieścia sześć — poprawia ktoś inny.

— Alma była piękna w młodości.

— Tak, Alma była piękna.

— Tak, w młodości była piękna.

— Więc nie dziwota, że Knut, że Knut… eee…

Wtedy przypominają sobie o synu stojącym na środku podłogi, że ich słucha.

— Miała piękne włosy — wtrąca ktoś, zbyt pospiesznie.

— Wtedy nosiła już dziewczynkę.

— To ona miała dziewczynkę?

— Miała mieć. Ale umarła.

— Jako niemowlę?

— Miała roczek. Potem urodził im się chłopiec. Jak byli już po ślubie.

Wtedy sobie o nim przypominają i tym razem milkną. Ktoś wyciąga dużą, białą chusteczkę i wydmuchuje nos. Wyłączają radio. Skrzypiącymi krokami przesuwają się na bok, bo nadchodzi kawa. To ta dobra ciotka, ta, którą lubi, bo płakała za okularami, niesie dzbanek. Niesie go wysoko i godnie niczym świecę, poci się przy tym w ciasnej czarnej sukience. Za nią nadchodzi młoda ciotka. Ma na sobie czarne, jedwabne pończochy, mężczyźni w pomieszczeniu na moment się zapominają, bo zauważyli, że ma piękne nogi. Przez chwilę do kogoś się uśmiecha. Ona nie płakała.

Na końcu idzie ojciec. Podchodzi do syna powoli ze spuszczonym wzrokiem. Teraz wszyscy zamilkli i się odwrócili. Także ten, który wystukiwał marsza. Nawet ojciec milczy. Milczący i samotni, spotykają się na środku podłogi. Spotykają się ich dłonie, ich ramiona. Potem ich piersi. Na końcu spotykają się ich oczy. Nie na długo, ale wystarczy, by obaj dostrzegli, kto płakał, a kto ma suche oczy.

— Nie płacz, chłopcze — odzywa się ojciec.

Powiedział to po cichu, ale wszyscy i tak usłyszeli. Ktoś z gości pociąga nosem, króciutko, ale jednak. Skrzypią buty, kilka sukienek szeleści, jakby się szło po liściach. Ramię ojca jest twarde jak kamień.

— Nie płacz, chłopcze — powtarza.

Wtedy syn ostrożnie uwalnia się od tego, który nie płakał. Samotnie pokonuje długą drogę między miejscem pod lampą a stołem, gdzie parują filiżanki, a kieliszki napełniono po brzegi. Ktoś stojący na drodze odsuwa się wystraszony. Bez drżenia dłoni syn podnosi filiżankę, a potem kieliszek i powoli się odwraca.

Ojciec stoi w miejscu. Twarde ramię z prawej strony zwisa mu jak postrzelone. Pochyla głowę i zagina czerwone ucho do policzka. Ale dopiero gdy promień słońca wpada przez okno, syn widzi, że oczy ojca nagle błyszczą. Wylewa kilka kropel ciemnego, gorzkiego wina na podłogę między buty.

Zanim przyjadą auta, stoją grupkami w różnych częściach pokoju. Czworo stoi z kieliszkami w dłoniach pod tykającym zegarem. Popijają, gdy nikt nie patrzy. To ludzie ze wsi, krewni wdowca, ludzie, których widuje się tylko na weselach i pogrzebach. Od ich ubrań zalatuje molami. Patrzą na drogi zegar. Potem na siebie. Patrzą na drogą encyklopedię, której skórzane grzbiety lśnią za szkłem. Potem patrzą na siebie i popijają małymi łykami. Szepczą, ich wargi są miękkie od kawy i wina. Nigdy nie lubili nieboszczki.

Siostry stoją pod lampą razem z czwórką przyjaciół ojca, którzy zwolnili się z pracy w poniedziałek przed południem, żeby pójść na pogrzeb. Spodziewano się więcej gości, ale nawet ci, co przyszli, nie lubili zmarłej. A jednak przez chwilę rozmawiają o niej zniżonym, strapionym głosem. Potem mówią o czymś innym, tym samym tonem.

Przy jednym oknie stoi wdowiec i syn oraz trójka najbliższych sąsiadów. To dwie kobiety, które cieszą się z urozmaicenia codzienności, i mężczyzna na chorobowym. Najbliżej okna stoi syn. Odstawił kieliszek i filiżankę między dwiema doniczkami na parapecie. Wie, że sąsiedzi nie lubili matki. Dlatego nie chce ich słuchać. Mężczyzna na chorobowym mówi jednak o swoich dolegliwościach. Dwie sąsiadki mówią o innych chorobach. Wdowiec o chorobie nieboszczki. Miała słabe serce, była opuchnięta z nadmiaru wody. Zniżonymi głosami rozmawiają o słabych sercach i wodzie.

W tym czasie syn wygląda przez okno. Wie, że niebawem wszyscy będą wyglądać przez okno, dlatego spieszy się, by zobaczyć jak najwięcej. Widzi błękitne tory tramwajowe, na zakręcie białe od lodu i soli. Widzi maleńkie zamarzające płatki opadające na ulicę. Widzi błękitny dym unoszący się z komina przytułku. Kilku robotników, którzy rozbili ulicę za pomocą wierteł i kilofów, odkłada narzędzia, chuchają białym dymem w dłonie i idą na przerwę. Jakiś kot przemyka po śniegu, naprzeciwko koń na szeroko rozstawionych nogach sika na żółto do rynsztoka.

Ale cały czas słońce odbija się w pozłacanym łbie byka nad sklepem mięsnym. W sklepie wszystko odbywa się jak zwykle. Ludzie z dymem w ustach otwierają i zamykają drzwi. W witrynie leży mięso na białych półmiskach, a za marmurową ladą sprzedawcy unoszą ostre siekiery. Jak wiele razy wcześniej, syn przywiera do okna tak blisko, że szyba zachodzi mgłą od oddechu. Jak wiele razy wcześniej, choć nie tak, jak w pierwsze dni. Bo w pierwsze dni było najgorzej. Wtedy w krótkim czasie cała szyba zachodziła mgłą. Musiał wówczas chwycić swą dłoń i ściągnąć ją do kieszeni, żeby się nie wyrwała i nie stłukła szyby. Musiał zagryźć wargi, żeby nie krzyknąć: Dlaczego nie zamkniecie? Hej, tam na dole! Jak można! Dlaczego nie zasłonicie witryny? Dlaczego nie zamkniecie drzwi? Jak można dopuścić, żeby furgonetki woziły mięso, mimo że wiecie, co tam się stało? Rzeźnicy! Okrutni mordercy! Jak możecie pozwolić na to, żeby wszystko było jak zawsze, chociaż wszystko się zmieniło?

Teraz jest spokojniejszy, pochyla się i patrzy. Po prostu się pochyla, oddycha. Po prostu kieruje wzrok niczym lornetkę na pozłacaną głowę byka i wysokie okna witrynowe z ciężkimi górami mięsa. Przyciska uda do parapetu, aż boli. Myśli: tam w środku umarła mama. Tam w środku umarła mama, gdy ojciec golił się w kuchni, a ja, jej syn, grałem w pokoju w pokera sam ze sobą. Tam w środku spadła z krzesła i nie było przy niej żadnego z nas, żeby ją złapać. Tam w środku leżała w brei na podłodze, gdy rzeźnik stał odwrócony do niej plecami i sztukował baraninę.

A może wcale nie jest taki spokojny. Może musiał jednak coś powiedzieć. Może musiał przynajmniej się wzdrygnąć. W każdym razie czuje na ramieniu czyjąś rękę z kamienia. W każdym razie widzi, jak ręka z kamienia przeciera zaparowane okno. Nie, to wielkie, zimne oko. Dotyka go opuszkami palców, marznie. Ręka z kamienia dalej pociera, a gdy skończyła, oko jest zimne i wyraźne, lecz wierzch dłoni mokry od łez. Wyciera ją o rękaw, a potem opuszcza.

— Nie płacz, chłopcze — słyszy szept ojca.

I tak płacze. Ktoś wciska mu w dłoń chusteczkę i gdy wyciera oczy do czysta, po ciszy w pokoju poznaje, że wszyscy słuchają jego szlochu. Wtedy milczy zawstydzony. Wtedy przywołuje oczy do porządku, zwija żółtą chusteczkę, ta pachnie perfumami, w kulkę i podaje ją najbliżej stojącej kobiecie. To wtedy ojciec mówi:

— Zachowaj ją. Mam jeszcze jedną.

Kulka ciąży mu w dłoni. Przywiera do szyby, ale teraz ta nie zachodzi mgłą. Ojciec przybliża policzek do jego policzka. Jest z kamienia.

— Zobacz — szepcze ojciec.

I syn widzi. Widzi, jak zza rogu wyjeżdża długi ciąg aut. Pięć czarnych aut w opadającym na błękitno śniegu. Pięć czarnych aut, które niewzruszone suną ku ich bramie i zatrzymują się ze śniegiem na dachach.

— Pewnie starczyłyby trzy — szepcze ciotka w okularach tak, żeby nikt nie usłyszał, i tak, że usłyszeli wszyscy.

I pewnie starczyłyby trzy, ale dopiero pięć czarnych aut wygląda jak należy. A ojciec uwielbia, gdy coś wygląda jak należy. Ojciec uwielbia to, co piękne. Dlatego zamówił pięć.

To cztery piętra w dół. Pokonują je bardzo powoli, jakby szli tędy po raz ostatni. Najpierw idzie ojciec, za nim syn, a potem trzynaścioro pozostałych. Przez okna klatki schodowej widzą, że śnieg pada coraz gęściej, tworzy na trzepakach szare chmury. Jeśli się nie przejaśni, nie będzie widać aut. Cała piętnastka milczy, nie, szesnastka, bo na trzecim piętrze dołącza do nich narzeczona syna. Jest chuda i blada, z trudem dostała wolne w sklepie z pasmanterią. Na połach czarnego płaszcza ma śnieg, na czarnych rękawiczkach ma śnieg i ma śnieg na woalce kapelusza, widać jej tylko oczy. Widać, że płakała. Ale kto wie, z jakiego powodu?

Czarny, milczący pochód sunie w dół. Sąsiedzi otwierają drzwi, patrzą z powagą i w milczeniu. To piękne przedstawienie z dobrymi rolami. Jakieś dziecko wybucha płaczem, przywiera do ściany, jakby zobaczyło samą śmierć. A gdy już przeszli, drzwi zamykają się litościwie i cicho. Najpierw kroczy syn, za nim narzeczona, potem kroczy ojciec i trzynaścioro pozostałych. Kamień schodów jest twardy, potworny jest stukot twardych obcasów i szelest czarnych ubiorów. Potworny jest śnieg, pada cicho i ciężko, chowając wszystkich żywych i umarłych. Potworna jest także długość tych schodów. Idą i idą, nie docierają na sam dół. Syn chwyta dłoń narzeczonej, ale to tylko jej mokra rękawiczka. Ściska ją mocno, tylko po to, by poczuć, jak zmarzła. Spogląda w dół, idzie i idzie. Głębokie pęknięcia w tych żałobnych schodach, pełno w nich soli i piachu.

W końcu napotyka potworny widok, gdy już pokonał ostatnie schody. Piękny, lecz potworny. Bezwiednie puścił rękę narzeczonej i sam ruszył przez ciemny korytarz w stronę bramy. Ale w momencie, gdy ma otworzyć i wyjść do oczekujących aut, które ledwo widać przez śnieg i przez szybę, uderza go, jak cicho jest za nim, jak ciemno. Odwraca się powoli na wycieraczce i widzi coś, czego nigdy nie zapomni, bo widok jest i piękny, i potworny. Na środku schodów przystanęła cała piętnastka ubrana na czarno. Ich korpusy zasłoniły okno. Dlatego jest tak ciemno. Za szczelnymi woalkami świecą kobiece twarze, twarde jak kości. I wszystko inne jest ciemne, schody, ściany i ciężkie ubrania. Tylko twarze są białe i jedna dłoń bez rękawiczki. Przez moment stoją nieruchomo, jakby czekali na niewidzialnego fotografa. Potem suną z wolna w dół, w jego stronę, niczym jeden wielki cień. To koniec żałobnych schodów.

Na zewnątrz pada śnieg. Przejeżdża dzwoniący tramwaj. Nad robotami drogowymi świecą słabe latarnie. Wsiadają do aut ze śniegiem na ubraniach. Jest ich szesnaścioro na pięć dużych aut, siedzą daleko od siebie i marzną. W chwili, gdy ruszają, śnieg nieco zelżał, więc przynajmniej ktoś zobaczy, jak jadą. Zabierają pastora z plebanii. Czeka w sieni z gołą głową. Siada z przodu, z najbliższymi żałobnikami, przez okienko ściska im dłonie. Na każde z nich patrzy z powagą i długo. Oczy mu łzawią od zacinającego wiatru. Przez chwilę sądzę, że i on płacze.

W drodze wypytuje ich o zmarłą. Jak żyła, od czego umarła i jak. Odpowiada ojciec, za całą czwórkę, za siebie, syna, narzeczoną i swą ładną siostrę. Nie lubi pastorów. Po prostu uznał, że pogrzeb z pastorem jest piękny. Więc odpowiada szorstko, że żyła jak biedni ludzie. Kiedy miała siłę, chodziła sprzątać. A gdy już nie miała siły, była w domu. Leżała. Miewała ciężkie nastroje. Poza tym była dobra. Chyba głównie była dobra. Przynajmniej chciała dobrze. W ostatnim okresie była opuchnięta, miała problem ze schodami.

Syn patrzy przez okno. Rozjaśnia się. Niebo nad Söder zamienia się w lód. Ulica, którą jadą, jest zimna i twarda. Na chodnikach zacina silny wiatr. Porywa kapelusz, całkiem nowy, czarny kapelusz. W mięsnym mężczyzna na biało trzyma w dłoni piłę… Miała problem ze schodami… A jednak pozwolili, by wyszła. Przejeżdżają przez most. Zamarznięty kanał. Wiją się na nim cienkie ślady nart. Na dole przy pomoście przymarzła łódka.

— W którym szpitalu zmarła pani Lundin? — pyta pastor.

Nagle wszyscy się wzdrygają, wbijają wzrok w podłogę auta. Ojciec długo mówi o tym, od czego umarła, bardzo długo, już prawie widać mury cmentarza. Ale to, jak umarła, nikogo nie powinno obchodzić. Blada narzeczona odwraca się, patrzy na syna. Ale syn wygląda przez tylną szybę. Widzi, jak pozostałe auta wjeżdżają w długi, biały zakręt. Pięknie to wygląda, gdy jadą sznurem jeden za drugim, ktoś przystaje i patrzy.

— Czy zmarła w domu? — dopytuje pastor.

— Tak — mówi ładna siostra — tak właśnie. Zmarła w domu.

I są na miejscu.

Teraz ruszają w długą drogę ku kaplicy. Wiatr porywa woalki i łzawi oczy. Na przodzie idą pastor i ojciec. Dalej syn i narzeczona. Potem obie ciotki pod rękę. Potem krewni ojca ze wsi. Kilkoro fałszywych przyjaciół. Dwie sąsiadki. Na końcu idzie ten na chorobowym, myśląc o swojej chorobie.

Nie zajmują dużo miejsca w kaplicy. Ojciec siada ciężko w pierwszym rzędzie, w rękach trzyma czarny kapelusz. Ogląda się przez ramię, czy jeszcze ktoś przyjdzie. Ale nikogo nie widać. A jednak nie, w chwili, gdy wszyscy usiedli, wchodzą dwie kobiety ze sztandarem. Kiedyś, zanim zbrzydła i spuchła, nieboszczka należała do klubu kobiet. Prawie o tym zapomnieli. Ale klub nie zapomniał. I kiedy ta ze sztandarem zbliża się dziarskim krokiem, wdowiec przypomina to sobie boleśnie wyraźnie. Nie miał na myśli nic złego, ale pewnego wieczora uczepił się, że ciągle biega na spotkania, więc już nigdy nie poszła. W każdym razie sztandar z kirem jest piękny, a ta, co go niesie, też nie wygląda najgorzej. Już wcześniej była czerwona od wiatru, a teraz pąsowieje od osiemnastu spojrzeń. Krewni ze wsi w drugiej ławce nieco się obruszają na czerwony sztandar, ale, jak to ktoś szepcze, dobrze, że jest kir, żałoba.

Na środku pomieszczenia stoi żółta trumna i choć próbuje się patrzeć w inną stronę, w końcu musi się ją zauważyć. Stoi na podwyższeniu, jest śliczna, z ośmioma wieńcami. Przekrzywiając głowę, można odczytać napisy na szarfach.

— Ostatnie pożegnanie od rodziny Carlssonów — czyta cicho do ucha męża jakaś kobieta. Potem nagle zaczyna szlochać. To ich wieniec. Jest piękny.

Wtedy rozbrzmiewa muzyka. Skrzypce i organy, a kiedy tak grają na balkonie, syn spogląda na dłonie swojej dziewczyny. Drżą w rękawiczkach, leciutko jak listki. Potem patrzy na dłonie ojca. Ciężkie, nieruchome leżą na kolanach. Lecz nagle wyciągają zegarek i dopóki gra muzyka, otwierają i zamykają kopertę, raz za razem. Ładna siostra obraca pierścionek, kręci nim. Potem go ściąga i rozgląda się zagubiona. Ale brzydka siostra słabo widzi trumnę. Dlatego chucha na okulary i przeciera je dużą białą chustką. Potem widzi już lepiej. Na przodzie, najbliżej trumny, stoi niosąca sztandar, sztywna, ale po drżącym kirze widać, że się trzęsie.

Pastor przemawia. To mowa o dobrej żonie dobrego męża i dobrej matce dobrego syna i dobrej córki. Więc pastor sądzi, że narzeczona syna to córka zmarłej. Złoszczą się na nią o to. Przynajmniej się na nią patrzą. A ona żuje rękawiczkę i płacze. Płacz łatwo jej przychodzi. A pastor mówi o ciężkim żywocie i potężnej cierpliwości potrzebnej do zniesienia choroby. Wtedy wszystkie kobiety wycierają nosy w chusteczki, bo przecież wszystkie na coś chorują, bądź w rękawy swych płaszczy. W końcu pastor mówi o szczęściu umierania w domu, w otoczeniu najukochańszych. Wtedy wszyscy mężczyźni mocno lub lekko zagryzają wargi, bo przecież wszyscy tak boją się śmierci. Ale syn wyciąga chusteczkę, mokrą i pachnącą perfumami. Piach chrzęści i trumna z wolna opuszcza się jak organy kinowe, a wraz z nią wszystkie kwiaty. Starają się ją widzieć najdłużej jak się da, jak patrzy się za znikającym pociągiem z przyjacielem na pokładzie. W końcu nie ma już nic. Jedynie ten otwór w podłodze pachnący kwiatami, a wkrótce nawet nie to. Nad tym otworem stoi teraz wdowiec. Stoi tam nieśmiały i nieco skulony, a przez rozpięty płaszcz widzą wiszący zegarek. Za każdym razem, gdy chce coś powiedzieć, ten dynda jak wahadło pod czarnym płaszczem.

— Droga — zaczyna.

Lecz zaraz zanosi się płaczem. Nagle prawda uderza go jak bat, wzdryga się. Tak gwałtownie, że ktoś niepokoi się, że zaraz upadnie. Ale on nie upada. Kłania się tylko nad dziurą. Odchodzi stamtąd tyłem, wzrok ma zimny od tej prawdy. Przy ławce pastor w uspokajającym geście kładzie swą dużą dłoń na jego dłoni, aż ta przestanie drżeć, aż będzie spokojna jak kamień.

Syn czyta nad grobem wiersz. To niewielka biała kartka, która leżała w kieszeni obok mokrej chusteczki. Dlatego wiersz pachnie perfumami, a atrament rozlał się na boki, ale to nie dlatego tak źle idzie mu czytanie. To przez płacz. Wiersz zna na pamięć, ostatnie wersy, kiedy już się oswoił, idą mu bardzo dobrze. Teraz głos jest opanowany, spokojny, może nawet zadowolony z siebie.

Zadowolony jest również ojciec. Lubi to, co piękne. Piękne wiersze na pięknych pogrzebach. Zerka na pastora, ale ten tylko słucha. Lecz słucha pięknie. Przywykł do tego, by pięknie słuchać pogrzebowych wierszy. To długi wiersz, choć kartka jest mała, goście zerkają na pastora, by zobaczyć, co sądzi o ich pogrzebie.

Ale dla syna kartka nagle jest pusta. Stoi nad otworem, trzyma w dłoni kartkę, a dłoń się trzęsie. Patrzy na białą pustkę i nie rozumie. Wtedy wygląda za brzeg kartki, spojrzenie spada, spada. Brzegi grobu są szare i gładkie. Wieko trumny żółte i zimne. Kwiaty lśnią na czerwono.

Dopiero teraz rozumie. A niełatwo zrozumieć. Krok do przodu, a potem płacz. Jeszcze krok, a dalej wie, że tu jest koniec. Chusteczka mocno do oka, a potem czuje, że nie da się dłużej zwlekać. Nie da się przeformułować nekrologu. Nie da się wysłać więcej zaproszeń. Nie da się nocami myśleć o wierszu, kiedy nie potrafi się zasnąć. Nie ma pociechy i nie ma schronienia, ani końca, ani początku. Tylko pusta jak grób prawda, że tu w dole leży jego matka, jest martwa, na zawsze odeszła. Odeszła od modlitw i myśli, od kwiatów, wierszy i łez, i słów. Z chusteczką przyciśniętą raz do jednego oka, raz do drugiego płacze z tej pustki, syn płacze bez końca, nic bowiem nie ma w sobie tylu łez co pustka.

Pastor odprowadza go delikatnie na miejsce, dłoń z kamienia ściąga go na ławkę, a kamienne ramię otacza jego plecy. Przez zasłonę z łez widzi, jak tamta kobieta podchodzi i zanurza sztandar trzy razy w otworze, lecz gdy wyciąga go za trzecim razem, kir odpadł. Z wolna opada za podłogę kaplicy. Potem wszyscy po raz ostatni otaczają grób. Ci, co niosą bukiety, upuszczają je. Te mocno uderzają o pokrywę trumny albo z szelestem układają się w krąg. Pozostali patrzą, krótkie spojrzenie albo długie spojrzenie, dalej dwa kroki w tył i ściskają dłoń pastora.

Ale na brzegu grobu syn wyrywa się z kamiennego uchwytu i z pustką jak ból gardła rwie na kawałki swój wiersz. Tak małe kawałki, że wyglądają jak śnieg, gdy powoli opadają na trumnę, przykrytą kwiatami i płaczem.

Wysadzają pastora w zaspie przy plebanii. Spieszy się mu, teraz już nikt nie sądzi, że płakał. Pada coraz mocniej, w drodze do miasta pięć aut gubi się w śniegu. Jest ich teraz sześć, jest ich teraz siedem w pogrzebowej kolumnie. Dołączył samochód rzeźnika i furgonetka z meblami. Na moście, gdy na pół minuty się przejaśnia, w jednym aucie widzą szafkę z lustrem, w drugim wielkie martwe zwierzę. Droga z kaplicy była ciężka. Tym, którzy nie płakali, zawiewający śnieg wycisnął łzy. A tym, co płakali, odebrano płacz i zamieniono tylko na łzy. Kobietę ze sztandarem i jej towarzyszkę zaproszono do ostatniego samochodu, a ze względu na długi kij muszą uchylić jedno okno. Więc śnieg wpadł do środka, ten na chorobowym przez całą drogę narzekał i mówił o chorobie i jak bardzo jest wrażliwy na chłód. Ale kobiety z klubu mówiły tylko o Almie.

— Alma była dobrą koleżanką — powiedziały. — Trudno o lepszą towarzyszkę.

Ale nikt się z nimi nie zgodził, milczeli, ale nie dla zgody, a kiedy wysiedli na Söder, szybko zasunęli szybę, mając nadzieję na grzane piwo.

W lokalu jest ciepło. Ciepło i ładnie. Nie przywykli, że kelnerzy mają tak białe fraki i tak nisko się kłaniają. Równie dobrze mogli urządzić to w domu, stypę. Siostra w okularach coś by ugotowała, siostra bez mogłaby serwować, z pewnością starczyłoby miejsca. Ale to porządna restauracja, a oddzielna sala, którą wynajął wdowiec, to piękne i odświętne pomieszczenie, a wdowiec lubi wszystko, co piękne i odświętne, nawet jeśli ma kosztować.

W tej kwestii Alma była skąpa, tak myśli część tych, którzy właśnie weszli do oddzielnej sali, i jeśli to Knutte umarłby pierwszy, z pewnością urządziłaby stypę w domu — o ile w ogóle byłaby jakaś stypa. Najwyżej trochę kawy przed pogrzebem, a później kieliszek wina i ciasto.

Zanim usiądą, mija kilka cichych minut. Stół nakryto dla siedemnastu osób, wdowiec stoi między siostrami i liczy. Liczy talerzyki i krzesła, za pierwszym razem wychodzi mu tylko szesnaście. Ale trzy razy zlicza do siedemnastu. Światło w sali jest słabe, szesnaście twarzy gorących i czerwonych od płaczu i śnieżycy. Wypełnione błogim żalem są te dziwne ciche minuty, które mijają, najpierw całkiem cicho, potem coraz mniej. Bo ktoś pociera dłonie, pociera jak przed ciężką robotą. Zaraz ktoś kaszle, żeby zagłuszyć pocieranie. Ktoś inny szepcze, a jeszcze ktoś kaszle, żeby zagłuszyć szeptanie. Wtedy wdowiec się odwraca.

— Siadajmy — mówi prawie szeptem.

Sukienki szeleszczą, a buty skrzypią. Krzesła szurają, pstrykają zamki torebek. W sali jest ciemno i odświętnie, ci, co tam siedzą, czują się zadziwiająco czyści, najpierw każdy z osobna, spoglądają na swe białe talerze. Czyści, prawie jak dzieci. Talerze połyskują. Mogą odbić w nich swoje uczucia. To piękny obraz.

Coś przykrego przytrafia się wdowcowi. Siedzi obok syna, a po jego drugiej stronie siedzi ładna siostra. Rozgląda się za jedzeniem i wódką, już podnosi rękę, jakby do machnięcia. Ale wtedy otwierają się dwa skrzydła drzwi, trzech białych kelnerów w rzędzie wnosi tace. Gdy go mijają, rzucają mu zdziwione spojrzenia, odwraca się i spuszcza wzrok. Dopiero wtedy zauważa świecę. Jeden po drugim goście zauważają świecę, wysoką białą świecę w czarnym świeczniku, samotnie płonącą na stole. Jeden po drugim widzą świecę i wielki biały talerz stojący przed wdowcem. Potem wszyscy patrzą na niego.

— Siedzisz na miejscu Almy — mówi ktoś przeszywającym głosem.

To brzydka siostra. Oczy jej błyszczą za zaparowanymi okularami, a on mógłby ją uderzyć, bo powiedziała to tak głośno. Sposób, w jaki wstaje z krzesła, powinien być godny, ale jest przerażony, poważnie spłoszony. Na białym talerzu Almy pozostała spalona zapałka. Aż jeden z kelnerów zmiecie ją serwetką.

Teraz to syn siedzi najbliżej świecy. To płonie świeca matki. Patrzy na nią, czuje jedynie pustkę. Patrzy w płomień tak długo, aż nie widzi nic innego, oślepiony myśli: To płonie życie mojej matki. To moja matka powoli umiera.

Ale wie, że ona nie żyje i że świeca niczego nie zmieni. To tylko zwykła świeca, która się pali, a gdy się spali, nie stanie się nic innego niż to, że zwykła świeca spłonęła na świeczniku. Ale narzeczona, na którą potem patrzy, nie śmie spojrzeć na świecę. Śmie tylko patrzeć na własne kolana, gdzie leży zmięta chusteczka. Musi zapłakać.

Wtedy syn spogląda na ojca. Patrzy na niego długo, tak długo, że zapomina o jedzeniu. Kanapka leży nieruszona na talerzu, piwo niewypite. Bo nagle nabrał tak wielkiej ochoty, by spojrzeć ojcu w oczy. Jeszcze nie do końca wie dlaczego, wie tylko, że musi spojrzeć mu w oczy, choćby przez chwilę. Ale ojciec nie patrzy w stronę syna. W stronę syna stoi świeca. A on nie chce jej widzieć. To piękna świeca, a on lubi wszystko, co piękne, a jednak nie chce jej widzieć. Dlatego patrzy w inną stronę, w każdą inną stronę. Od kręcenia szyją robi się spocony i czerwony. Nieznacznie kiwa głową do gości naprzeciwko i po obu swoich stronach, tu rzuca jakieś słowo, tam jakieś inne, upuszcza widelec ze śledziem na kolano. Nagle zapomina, gdzie jest, i zaczyna się śmiać. Śmieje się, jak zwykło się śmiać bez powodu. Wtedy siostra chwyta go za ramię, brzydka siostra szczypie go w łokieć i mówi tak, że słyszą prawie wszyscy:

— Nie możesz się tak śmiać, Knut!

Nie, nie może się tak śmiać. Sam to rozumie i zastyga. Lodowaty wstyd przeszywa mu ciało. Wyciąga chusteczkę. Jest sucha. Teraz zmoczy ją potem, potem wstydu. Przez chwilę ukrywa się za nią, doprowadza twarz do porządku, tak że gdy znów go oglądają, nosi piękną maskę, spokojną, piękną maskę powagi, ba, wręcz żałoby. A kiedy serwują alkohol, przez maskę spogląda w stronę świecy. Lecz przed świecą siedzi syn i teraz oczy syna zatapiają się w jego, wkłuwają się w nie, aż pali. Wtedy łatwiej patrzeć na świecę. To piękna świeca, którą można pokochać. Ale syn nie ma pięknych oczu. Dlatego ojciec ich nie kocha. Dlatego nawet nie chce na nie patrzeć.

W milczeniu piją za zmarłą. Ktoś po kielichu wydaje pełne rozkoszy „aaa”, lecz jego żona kaszle, żeby to zagłuszyć. I wdowiec kaszle. Potem stuka w kieliszek.

— Minuta ciszy dla Almy — mówi i pochyla głowę.

Wtedy wszyscy pochylają głowy. Wtedy niemal wszyscy myślą o zmarłej. Świeca pali się wysokim, jasnym płomieniem. Na zewnątrz hula śnieg, szczekają psy. W środku jest cicho i ciepło, gdzieś z oddali w restauracji słychać cudną muzykę. Długa jest ta minuta. Wiele zdąży się pomyśleć. Jeden widzi, jak trumna zniża się i ginie w otworze. Jeden widzi, jak nadjeżdża karetka, ślizgając się na śniegu i świecąc czerwonym światłem, a jeden widzi Almę siedzącą w ogrodzie ze spuchniętymi nogami na poduszce. Ktoś inny widzi ją młodą, jak stoi na schodach z chusteczką na głowie. Ktoś słyszy jej głos, jak przez drzwi mówi coś nieprzyjemnego. Ten ktoś potrząsa głową, aż nadejdzie lepsze wspomnienie. Zawsze nadchodzi, kiedy się potrząsa.

Ale jeden myśli o czymś innym i chce, by ta minuta już minęła i żeby ta świeca szybko się wypaliła. Tak bardzo boi się ciszy i świecy. Inny też jej nie widzi, ponieważ wie, że ona nie żyje, a kiedy ktoś nie żyje, jest tylko wielka, pusta dziura. Przez całą minutę patrzy na swój talerz, a na talerzu cały czas leży dwoje wystraszonych oczu o wielkich, czerwonych białkach. Przez całą minutę myśli: dlaczego tata się boi? I wie, że właśnie to chciał wiedzieć: czy te oczy opłakują, czy tylko się boją.

Potem przez cały wieczór nie ma już ani jednej cichej minuty. Jest dużo alkoholu, w jakiś dziwny sposób jest go więcej, niż im się należy, a alkohol jest dobry. Najpierw człowiekowi robi się od niego ciepło, ma piękne oczy. Wszyscy pozostali też mają piękne oczy. Wszystko, co twarde, staje się miękkie, a wszystko, co nasze, staje się innych. Gdy podaje się dłoń, jest ktoś, kto ją przyjmuje. Gdy wypowiada się słowo, jest ktoś, kto je słyszy, jakby było warte słuchania. Ludzie zbliżają się do siebie, a zbliżanie jest przyjemne. Ma się piękne wargi i miękkie usta. Wszystko staje się gorące, załamują się wszystkie cienie. W żałobie tworzy się krawędź radości.

Widzą, jak dopala się świeca, niebawem spali się do końca. Ale czy nie przeraża ich to, że tak szybko płonie, to, że to życie tak stoi i płonie jasnym, ostrym płomieniem? Jasnym, ostrym? Nie, jest miękki i ciepły, a im świeca jest niżej, tym bardziej rozmięka. Im głębiej sięga, tym wspomnienie Almy bardziej rozmięka. Wszyscy wyciągają obrazy, trzymają je przed dobrodusznymi oczami swych sąsiadów. I wszystkie obrazy robią się dobre, gdy oglądają je dobre oczy.

— Była uprzejma i cierpliwa — mówi ta, która stała na chodniku i widziała, jak karetka się ślizga — i piękna była nieboszczka. W kostnicy tak pięknie leżała ze złożonymi dłońmi. A to, że upadła na czoło, tego nie było widać.

— A jak się nacierpiała — mówi ten, w którego ogrodzie siedziała kiedyś ze spuchniętymi nogami. — Jak walczyła za swych dni.

— I jak się nadźwigała — mówi jego żona.

— I jaka była dla Knuta, wszyscy dobrze to wiemy. A najlepiej wie o tym on sam — mówi ta, która nigdy nie była jej przyjaciółką.