Śmiech ma po matce. Tajemnice genów - Carl Zimmer - ebook

Śmiech ma po matce. Tajemnice genów ebook

Zimmer Carl

4,4

Opis

Z tej książki dowiesz się:

Jak to się dzieje, że dziedziczymy florę bakteryjną?

Dlaczego wciąż nosimy w sobie geny odpornościowe neandertalczyków?

Jaką rolę w rozwoju genetyki odegrał groszek?

Kiedy XX + XY = XY, a kiedy XX?

 

Wszystkim nam się wydaje, że z dziedziczeniem jesteśmy na ty. Już wiele wieków temu ludzie dostrzegali podobieństwa dzieci do rodziców – podobny kolor oczu lub sposób zachowania w określonych sytuacjach. Nie zastanawiali się jednak, dlaczego tak się dzieje, i nie nazwaliby tego dziedziczeniem. Dziedziczenie oznacza dar lub klątwę. Definiuje to, jacy jesteśmy, na podstawie naszej biologicznej przeszłości. Daje nam również nieśmiertelność, przenosi bowiem naszą cząstkę w przyszłość.

 

Carl Zimmer, jeden z najbardziej uznanych amerykańskich naukowców, opowiada nam o historii dziedziczenia i genetyki od pierwszych chorób przenoszonych z pokolenia na pokolenie aż po czasy współczesne przyglądając się równocześnie swojej rodzinie. Wybiega również w przyszłość, zastanawiając się, w jakim stopniu etyczne jest modyfikowanie genów i pojedynczych komórek na wczesnym etapie rozwoju człowieka. Gdyby człowiek musiał przeczytać tylko jedną książkę o genetyce, powinien z pewnością sięgnąć po Śmiech ma po matce. Tajemnice genów Carla Zimmera.

 

Książki dobre nie tylko w teorii!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1056

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (58 ocen)
32
20
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aguleczek5

Dobrze spędzony czas

Powrót do zagadnień genetyki był bardzo przyjemny i interesujący. Najciekawszy chyba okazał się początek. Autor nie szczędzi ciekawostek z okresu, gdy ta dziedzina dopiero raczkowała. Poruszonych zostaje także wiele aktualnych problemów współczesnego świata. Autor przekazuje swoją wiedzę w sposób jasny i intrygujący. Myślę, że osoby kompletnie zielone w genetyce również odnajdą się w lekturze. Z czasem miałam jedynie problem z poczuciem, że autor coraz częściej się powtarza, a rozdziały nie są już tak fascynujące jak te początkowe. Spowodowało to, że coraz częściej odpływałam myślami i nie skupiałam się w pełni na lekturze. Podsumowując jest to tytuł godny uwagi, zwłaszcza jeśli ktoś chce uzupełnić wiedzę z genetyki. Rozwlekły styl autora nie jest na tyle męczący by zniechęcić do tematu.
00
Sengatime

Dobrze spędzony czas

Bardzo obszerne opracowanie. Wydzieliłabym trzy sfery. Część historyczną, część postaci znałam, niektóre historie znane choćby ze szkoły, inne wydarzenia były dla mnie nowe. Część główną o genach, a potem o sekwencjonowaniu genomu, konsekwencjach mutacji itp. i część "czary mary" czyli najnowsze badania i manipulacje w genomie, o obecnych możliwościach i niewiadomej przyszłości dziedziny. Książka mozolna w czytaniu, niosąca sporo zrozumienia i satysfakcji.
00
lena1666

Nie oderwiesz się od lektury

Choć pełna szczegółowych informacji, to ta książka zawiera także wiele faktów które zainteresują też laików. Polecam wszystkim.
00
AgataDemb

Nie oderwiesz się od lektury

Mega ciekawa książka o najnowszych odkryciach w dziedziczeniu genów.
00

Popularność




Prolog

Najbardziej w życiu boję się nieznanych mi miejsc. Nadal ogarnia mnie panika na wspomnienie podróży w głąb sumatrzańskiego lasu równikowego, gdzie mój brat Ben zachorował na dengę. Trochę mi duszno na myśl o nocy w Bużumburze, kiedy zostaliśmy wraz z przyjacielem obrabowani. Mam dreszcze, gdy przypomnę sobie szalonego na punkcie skamielin paleontologa, który prowadził mnie po śliskiej, pokrytej mchem krawędzi klifu w Nowej Fundlandii w poszukiwaniu pozostałości prekambryjskiego życia. Najbardziej jednak byłem przerażony, gdy siedziałem wraz z moją żoną Grace w komfortowym gabinecie ginekologa.

Grace była w ciąży z naszym pierwszym dzieckiem i lekarz uparł się, żebyśmy spotkali się z konsultantem do spraw genetyki. Nie rozumieliśmy dlaczego. Byliśmy gotowi na cokolwiek, co miała nam przynieść przyszłość. Wiedzieliśmy, że pod sercem Grace bije drugie, zdrowe serduszko – i ta wiedza zupełnie nam wystarczała. Nie chcieliśmy nawet wiedzieć, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Imiona zestawialiśmy po prostu w dwóch kolumnach: Liam lub Henry, Charlotte lub Catherine.

A jednak nasz ginekolog był nieugięty. Pewnego popołudnia udaliśmy się więc do gabinetu na Manhattanie. Przed nami stanęła kobieta w średnim wieku, może z dziesięć lat starsza od nas. Z uśmiechem wyjaśniała nam szczegóły dotyczące zdrowia naszego dziecka, których nie dało się poznać z rytmu jego serca. Byliśmy uprzejmi, lecz zdystansowani, czekając, aż wreszcie nasze spotkanie dobiegnie końca.

Rozmawialiśmy już o niebezpieczeństwach powiększania rodziny po trzydziestce, o rosnącym zagrożeniu zespołem Downa u naszego potomka. Zgadzaliśmy się, że jesteśmy gotowi zmierzyć się z każdym wyzwaniem, przed którym może stanąć nasze dziecko. Czułem się dumny ze swojej postawy. Teraz jednak, gdy przyglądam się sobie z perspektywy lat, nie jestem już z siebie taki zadowolony. Nie miałem zielonego pojęcia, jak to jest wychowywać dziecko z zespołem Downa. Kilka lat później miałem poznać rodziców, którzy to robili. Dzięki nim dowiedziałem się, jak wygląda takie życie: kolejne operacje serca, trudy nauki postępowania z obcymi, lęk o przyszłość dziecka po własnej śmierci.

Gdy siedzieliśmy z „doradcą genetycznym”, byłem nadal bardzo pewny siebie. Nasza rozmówczyni zorientowała się prędko, że wcale nie mamy ochoty tam być, lecz mimo to bardzo starała się podtrzymać rozmowę. Przyszli rodzice nie powinni obawiać się wyłącznie zespołu Downa, powiedziała. Jest całkiem możliwe, że oboje nosimy w sobie geny, które przekazane naszemu dziecku mogą spowodować inne zaburzenia. Wyciągnęła kartkę papieru i narysowała na niej drzewo rodowe, by pokazać nam, jak geny są dziedziczone.

– Nie musi nam pani tego tłumaczyć – zapewnialiśmy ją.

W końcu zawodowo zajmowałem się pisaniem o genach i genetyce, nie potrzebowałem szkolnego wykładu.

– No dobrze, w takim razie chciałabym zadać państwu kilka pytań o rodzinę – odparła.

Był rok 2001. Kilka miesięcy wcześniej dwóch genetyków przybyło do Białego Domu, by w towarzystwie prezydenta Billa Clintona wydać oświadczenie. „Jesteśmy tutaj, by uczcić pierwszy w dziejach opis całego ludzkiego genomu – powiedział Clinton. – Bez wątpienia jest to najważniejsza i najbardziej cudowna mapa, jaką rodzajowi ludzkiemu udało się stworzyć”[1].

Ten „cały ludzki genom”, o którym mówił Clinton, nie pochodził od jednej osoby na Ziemi. Był pełnym błędów szkicem, kolażem materiału genetycznego zebranym od sporej grupy osób[2]. Jego powstanie kosztowało trzy miliardy dolarów. Mimo że genom był roboczą wersją, jego zestawienie stało się przełomowym momentem w historii nauki. Niedoskonały opis jest lepszy niż żaden. Naukowcy zaczęli porównywać ludzki genom z genomami innych gatunków, by na poziomie molekularnym dowiedzieć się, w jaki sposób wyewoluowaliśmy od naszych wspólnych przodków. Mogli przyjrzeć się około dwudziestu tysiącom genów kodujących ludzkie białka – każdemu z osobna – i poznać, w jaki sposób kształtują one ludzki organizm i dlaczego chorujemy.

W 2001 roku Grace i ja nie mogliśmy oczekiwać, że poznamy genom naszego dziecka, że dowiemy się dokładnie, jak nasze DNA połączyło się, by stworzyć nowego człowieka. Równie dobrze mogliśmy sobie wyobrażać, że kupimy na kredyt atomową łódź podwodną. Zamiast tego nasza doradczyni przeprowadziła z nami coś w rodzaju ustnego sekwencjonowania genomu. Pytała o nasze rodziny, a udzielane przez nas odpowiedzi stanowiły wskazówki dotyczące mutacji kryjących się w naszych chromosomach, które mogły zagrozić naszemu dziecku.

Historia Grace była krótka: Irlandka z dziada pradziada. Jej przodkowie przybyli do Stanów Zjednoczonych na początku XX wieku – jedna strona rodziny z Galway, druga z Kerry i Derry. Moja opowieść była, o tyle, o ile wiedziałem, bardziej skomplikowana. Ojciec był Żydem, a jego rodzina przybyła z Europy Wschodniej w końcu XIX wieku. Skoro nazwisko Zimmer było niemieckie, zakładałem, że musimy mieć także niemieckich przodków. Rodzina mojej mamy pochodziła głównie z Anglii, ale miała także niewielką domieszkę krwi irlandzkiej i niemieckiej. Z pokolenia na pokolenie przekazywano u nas opowieść, jakoby nasz przodek uważający się za Irlandczyka tak naprawdę był Walijczykiem – ale nikt nie chciał się przyznać do bycia Walijczykiem. Ktoś tam po stronie mamy przypłynął do Ameryki na pokładzie Mayflower. Podobno wypadł za burtę i trzeba go było wyławiać z Atlantyku.

W miarę jak opowiadałem historię swojej rodziny, rzedła mi mina. O moich przodkach wiedziałem niewiele – ledwie pamiętałem ich imiona – jak więc mogłem wiedzieć cokolwiek o tym, co po nich odziedziczyłem?

Doradczyni wytłumaczyła nam, że moje żydowskie pochodzenie może zwiększyć ryzyko wystąpienia u naszego dziecka choroby Taya–Sachsa. To choroba układu nerwowego, spowodowana odziedziczeniem dwóch zmutowanych kopii genu zwanego HEXA[3]. Fakt, że moja mama nie była Żydówką, obniżał prawdopodobieństwo tego, że ja noszę tę mutację. A nawet jeśli, to irlandzkie pochodzenie Grace niemal gwarantowało nam spokojny sen.

Im więcej rozmawialiśmy o naszych genach, tym bardziej czułem, że nic o nich nie wiem. Moje mutacje zapalały się w moim DNA niczym czerwone światełka ostrzegawcze. Może jedno z nich znajdowało się na kopii mojego genu HEXA? Może mam też inne, których naukowcy jeszcze nie nazwali, ale które mogą być zagrożeniem dla naszego dziecka? Z własnej woli podjąłem się przekazania własnego materiału genetycznego dalej, pozwalając biologicznej przeszłości stać się przyszłością. A jednak nie miałem zielonego pojęcia, co tak naprawdę przekazuję.

Nasza rozmówczyni próbowała dowiedzieć się jak najwięcej. Czy ktoś w rodzinie zmarł na raka? Jakiego rodzaju był to rak? Ile lat miały te osoby? Czy ktoś miał wylew? Próbowałem przedstawić jej medyczny rodowód, ale wszystko znałem z drugiej ręki. William Zimmer, ojciec mojego ojca, zmarł po czterdziestce na zawał – przynajmniej tak mi się wydawało. Ale pewien kuzyn powiedział mi kiedyś, że to wcale nie był zawał, tylko przepracowanie i depresja. Żona Williama, moja babcia, zmarła na jakiś rodzaj raka. Jajnika lub węzłów chłonnych? Umarła wiele lat przed moimi narodzinami i nikt w rodzinie nie miał zamiaru obarczać mnie onkologicznymi szczegółami.

Jak – zastanawiałem się – ktoś taki jak ja, o tak wąskiej wiedzy na temat dziedziczenia, może w ogóle mieć dziecko? W panice przypomniałem sobie o wujku, którego nigdy nie spotkałem. Przez pierwsze kilkanaście lat mojego życia nie wiedziałem nawet o jego istnieniu. Pewnego dnia jednak mama opowiedziała mi o swoim bracie Harrym i o tym, jak każdego dnia przychodziła do jego kołyski, by się przywitać. Pewnego dnia zastała kołyskę pustą.

Byłem tą historią zdziwiony, a nawet wściekły. Dopiero gdy dorosłem, zrozumiałem, dlaczego lekarze w latach pięćdziesiątych kazali rodzicom umieszczać dzieci takie jak Harry w ośrodkach i po prostu dalej żyć. Nie miałem pojęcia o ogromnym wstydzie, który powodował, że takie dzieci stawały się niemal niewidoczne.

Próbowałem opisać wujka Harry’ego naszej konsultantce, lecz równie dobrze mogłem próbować opisać ducha. Powoli zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że nasze dziecko jest zagrożone. Cokolwiek Harry odziedziczył po naszych przodkach, drzemie też we mnie. A ode mnie przeszło na moje dziecko, w którym to coś może wywołać katastrofę.

Doradczyni nie wyglądała na zmartwioną. Byłem tym poirytowany. Pytała, czy wiedziałem cokolwiek o chorobie Harry’ego. Czy był to zespół łamliwego chromosomu X? Jak wyglądały jego ręce i stopy?

Nie znałem odpowiedzi. Nigdy nie spotkałem wujka. Nigdy nie próbowałem go odnaleźć. Pewnie się bałem, że będzie patrzył na mnie jak na obcego. Może i mieliśmy wspólne DNA, ale czy mieliśmy ze sobą coś naprawdę wspólnego?

– Cóż – powiedziała konsultantka – mutacja powodująca zespół łamliwego chromosomu X zlokalizowana jest w  chromosomie X, więc nie musimy się tutaj o nic martwić.

Jej spokój wydawał nam się teraz przejawem skrajnej niekompetencji.

– Jak może być pani tego taka pewna? – spytałem.

– Wiedzielibyśmy – zapewniała mnie.

– Skąd byśmy wiedzieli? W jaki sposób? – domagałem się odpowiedzi.

Doradczyni uśmiechnęła się ze stanowczością dyplomaty mierzącego się z dyktatorem.

– Byłby pan poważnie opóźniony w rozwoju.

Znów zaczęła rysować, by mieć pewność, że będę rozumiał, co mówi. Kobiety mają dwa chromosomy X – tłumaczyła – mężczyźni zaś jeden X i jeden Y. Kobieta z jednym zmutowanym chromosomem X będzie zdrowa, ponieważ drugi chromosom X może skompensować tę mutację. Mężczyźni nie mają kopii zapasowej. Jeśli odziedziczyli mutację, będzie to oczywiste od wczesnego dzieciństwa.

Reszty wykładu wysłuchałem, nie przerywając.

Kilka miesięcy później Grace urodziła nasze dziecko – jak się okazało, córeczkę. Nazwaliśmy ją Charlotte. Gdy niosłem ją w dziecięcym foteliku, wychodząc ze szpitala, nie mogłem uwierzyć, że powierzono nam to życie. Nie miała żadnych śladów dziedzicznych chorób. Rosła i kwitła. Próbowałem rozpoznać w niej jakieś dziedziczne cechy. Przyglądałem się jej twarzy, porównując ją do zdjęć Grace, gdy ta była jeszcze dzieckiem. Czasami myślałem, że mogę usłyszeć jej odziedziczone cechy – do dziś sądzę, że śmieje się jak jej matka.

Gdy piszę te słowa, Charlotte ma piętnaście lat. Ma trzynastoletnią siostrę o imieniu Veronica. Przyglądając się, jak dorastały, coraz bardziej zastanawiałem się nad dziedzicznością. Rozmyślałem nad źródłem ich różnych odcieni skóry, kolorów oczu, obsesji Charlotte na punkcie ciemnej materii czy też talentu wokalnego Veroniki („Z pewnością nie odziedziczyła tego po mnie”. „Cóż, nie ma szans, by dostała to po mnie”).

I tak zacząłem się zastanawiać nad samą naturą dziedziczenia. To słowo, które wszyscy znamy. Nikt nie potrzebuje jego tłumaczenia, to nie „mejoza” albo „allel”. Wszystkim nam się wydaje, że z dziedziczeniem jesteśmy na ty. Używamy tego terminu, by wyjaśnić jedne z najważniejszych wydarzeń w naszym życiu. A jednak dla każdego z nas oznacza on coś innego. Z powodu dziedziczenia jesteśmy podobni do naszych przodków. Dziedziczenie oznacza dar lub klątwę. Dziedziczenie definiuje nas przez naszą biologiczną przeszłość. Daje nam również szansę na nieśmiertelność, przenosi bowiem cząstkę nas w przyszłość.

Zacząłem przyglądać się historii dziedziczenia i odkryłem prawdziwy, monumentalny pałac. Przez całe tysiąclecia ludzie opowiadali historie o tym, jak przeszłość dała podstawy teraźniejszości; o tym, jak przypominamy naszych rodziców – lub też, z dziwnych powodów, zupełnie się od nich różnimy. A jednak przed XVIII wiekiem nikt nie używał słowa „dziedziczenie” w naszym współczesnym rozumieniu. Współczesna koncepcja dziedziczności nie utrwaliła się jako materia warta naukowego zainteresowania jeszcze przez następnych sto lat. Karol Darwin pomógł zmienić tę kwestię w naukowe pytanie – na które próbował odpowiedzieć najlepiej, jak potrafił. Poniósł w tym względzie spektakularną porażkę. Na początku wieku XX narodziny genetyki przyniosły nadzieję na znalezienie wyczerpującej odpowiedzi. Ludzie powoli tłumaczyli swoje wyobrażenia o dziedziczności na język genów. W miarę jak technologia potrzebna do ich studiowania stawała się coraz tańsza i szybsza, ludzie przyzwyczajali się powoli do tego, że mogą zbadać własne DNA. Zaczęli zamawiać testy genetyczne online, by odnaleźć zagubionych rodziców, dawnych przodków, tożsamość rasową. Geny przekazane nam przez przodków stały się zarazem błogosławieństwem i klątwą.

Bardzo często jednak geny nie mogą nam dać tego, czego od dziedziczenia oczekujemy. Każdy z nas nosi w sobie mieszankę DNA, pozszywaną z fragmentów otrzymanych od niektórych z naszych licznych przodków. Każdy z tych fragmentów ma swoją własną przeszłość, własną trasę podróży przez ludzką historię. Pewien konkretny fragment może być czasami powodem do niepokoju, ale większość naszego DNA warunkuje to, kim jesteśmy – nasz wygląd, nasz wzrost, nasze upodobania – w bardzo subtelny sposób.

Z jednej strony możemy oczekiwać od genów odziedziczonych po przodkach zbyt wiele, z drugiej zaś – nie doceniamy w pełni ich roli. Przyzwyczailiśmy się definiować dziedziczność wyłącznie poprzez geny, które rodzice przekazują swoim dzieciom. Jednak dziedziczność zachodzi także w nas samych – każda komórka daje początek tryliardom komórek potomnych, z których składa się nasze ciało. Jeśli zaś chcemy mówić, że „odziedziczyliśmy” geny po naszych przodkach – używając przy tej okazji słowa, które kiedyś odnosiło się do majątków i królestw – to powinniśmy też pamiętać o innych elementach, które dziedziczymy, począwszy od mikroorganizmów żyjących w naszych ciałach, a skończywszy na technologii, której używamy, by ułatwić sobie życie. Powinniśmy przedefiniować słowo „dziedziczenie” i poszerzyć jego znaczenie, tak aby odzwierciedlało bardziej stan faktyczny niż nasze życzenia i fobie.

Pewnego słonecznego wrześniowego poranka zbudziłem się i podniosłem dwumiesięczną Charlotte z łóżeczka. Grace odsypiała noc, a ja zabrałem córkę do salonu, próbując sprawić, by była cicho. Charlotte była jednak bardzo niespokojna i ukoić mogłem ją tylko kołysaniem w ramionach. By jakoś wypełnić czas, włączyłem telewizor: z odbiornika dochodziła do mnie mieszanka lokalnych wiadomości, rozmów o losach celebrytów, przyjemnej prognozy pogody i doniesień o niewielkim pożarze w biurze w budynku World Trade Center.

Od dwóch miesięcy byłem ojcem i doświadczenie to sprawiło, że zacząłem zauważać ocean słów, który otaczał moją rodzinę. Docierały one do nas z telewizora i z ust naszych przyjaciół. Czaiły się w nagłówkach gazet i zeskakiwały z bilbordów. Na razie Charlotte nie mogła ich jeszcze zrozumieć, ale i tak już formowały jej rozwijający się mózg, kształtowały jej możliwości językowe. Miała odziedziczyć po nas nie tylko geny w komórkach, lecz także język angielski.

Miała też odziedziczyć po nas świat – ukształtowane przez ludzi środowisko, które miało decydować o możliwościach i ograniczeniach w jej życiu. Do tego poranka czułem, że znam ten świat. Był zdolny do operacji na żywym mózgu i do wysyłania sond badawczych w kierunku Saturna. Był to jednak także świat asfaltu i kurczących się lasów. Jednak ten pożar, o którym wspomniano w telewizji tego ranka, się rozszerzył. Spiker powiedział, że przyczyną mógł być samolot, który wbił się w budynek World Trade Center. Kołysałem Charlotte, a z telewizora, między reklamami i poradami kuchennymi, dochodziły do mnie informacje, że drugi samolot uderzył w drugą wieżę. Dzień zamienił się w katastrofę.

Charlotte powoli zasypiała. Spojrzała na mnie, a ja na nią. Zdałem sobie sprawę, że opanowała mnie obsesja na punkcie tego, jakie DNA mogła po mnie odziedziczyć. Trzymałem córkę w ramionach i zacząłem się zastanawiać, jaki odziedziczy po mnie świat.

Część pierwsza

Dotyk na policzku

Rozdział 1

Owa lekka cząsteczka jego substancji

Cesarz, ubrany na czarno[4], wszedł, utykając, do wielkiej sali. 25 października 1555 roku w pałacu królewskim w Brukseli zebrała się grupa arystokratów, którzy mieli wysłuchać przemowy Karola V. W owym czasie rządził on większością Europy, a także sporymi połaciami Nowego Świata. Kilka lat wcześniej Tycjan namalował jego portret – cesarz siedzi na bojowym koniu, okuty w zbroję, z lancą w ręku. Teraz jednak, w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, nie miał już zębów, a jego spojrzenie stało się zupełnie puste. Przemierzając salę, musiał opierać się zarówno na lasce, jak i na ramieniu księcia Wilhelma Orańskiego. Za Karolem dreptał jego dwudziestoośmioletni syn Filip. Nie dało się ukryć, że byli spokrewnieni: obaj mieli wystającą dolną szczękę, co sprawiało, że ich usta niemal zawsze były otwarte. Cecha ta była tak charakterystyczna, że anatomiści nazwali później tę przypadłość od ich dynastii „szczęką habsburską”.

Ojciec i syn wspięli się kilka stopni na podest, gdzie zwrócili się w stronę zebranych i usiedli[5]. Słuchali, jak przewodniczący Rady Flandrii oświadczył, iż Karol zwołał zebranych, by byli oni świadkami jego abdykacji. Zgromadzeni mieli teraz złożyć przysięgę na wierność Filipowi II, prawowitemu następcy Karola V.

Cesarz wstał z tronu i założył okulary. Czytał z notatek, podsumowując czterdziestoletni okres własnych rządów. Przez dekady rozszerzył swoje panowanie niemal na cały świat. Poza Hiszpanią rządził także Świętym Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego, Niderlandami i większością Italii. Jego władza rozciągała się od Meksyku po Peru, gdzie jego armie niedawno zmiażdżyły imperium Inków. Niezliczone okręty zawijały do hiszpańskich portów wyładowane złotem i srebrem z Nowego Świata.

Począwszy od lat czterdziestych XVI wieku, Karol zaczął jednak niedomagać. Cierpiał na podagrę i hemoroidy. Jego bitwy częściej kończyły się remisami niż zwycięstwami. Pogrążał się w depresji, czasem tak poważnej, że zamykał się na całe dnie w swojej komnacie. Głównym pocieszeniem był dla niego syn. Karol powierzył mu rządy w Hiszpanii, gdy ten był ledwie nastolatkiem. Filip okazał się dobrym następcą Karola.

Teraz, w 1555 roku, Karol chciał uczynić go królem. Gdy zakończył swoją przemowę, zwrócił się do Filipa. „Niech Bóg Wszechmogący pobłogosławi cię synem – powiedział – któremu, gdy się zestarzejesz i ogarnie cię choroba, będziesz mógł oddać swoje królestwo z taką samą dobrą wolą, z jaką ja oddaję ci moje”[6].

Formalności związane z abdykacją zajęły jeszcze kilka lat. Po nich Karol udał się do klasztoru, który wypełnił zegarami, a Filip wreszcie został ukoronowany. Wszystko poszło jak z płatka. Nikt nie protestował. Cóż mogło być bardziej naturalne niż syn następujący po ojcu? Gdyby ktokolwiek inny przejął stery imperium, byłoby to sprzeczne z prawami dziedziczenia.

Dziedziczenie – herencia po hiszpańsku, héredité po francusku, eredità po włosku. Słowo pochodzi z łacińskiego hereditas, Rzymianie jednak nie używali go w znaczeniu takim jak my[7], czyli do opisywania procesu, dzięki któremu dziedziczymy geny i inne charakterystyczne cechy naszej biologii. Używali hereditas w sensie prawnym, odnosząc go do statusu bycia następcą, dziedzicem. „Jeśli zostaniemy dziedzicami jakiejś osoby – pisał prawnik Gajusz – ruchomości i nieruchomości tej osoby przechodzą na nas”[8].

Wydaje się to całkiem proste, ale Rzymianie toczyli liczne spory o dziedziczenie. Stanowiły one dwie trzecie procesów w rzymskich sądach. Jeśli bogacz zmarł bez testamentu, jego fortunę w pierwszej kolejności dziedziczyły dzieci – poza córkami, które przez małżeństwo weszły w inne rodziny. Następni w kolejce byli bracia ojca i ich dzieci, potem dalsi krewni.

System rzymski był jednym z wielu. Wśród Irokezów dziecko mogło mieć wiele matek. W wielu społeczeństwach południowoamerykańskich dziecko mogło mieć wielu ojców; każdy mężczyzna, który uprawiał seks z ciężarną kobietą, był uważany za ojca jej nienarodzonego dziecka. W pewnych społecznościach pokrewieństwo liczyło się tylko w linii ojca, w innych tylko w linii matki. Wśród Apinajé w Brazylii[9] obie linie są ważne: mężczyźni śledzą swych przodków w linii męskiej, kobiety zaś w linii żeńskiej. Słownictwo używane do określania krewnych mówi nam sporo o tym, w jaki sposób dana społeczność organizuje swoje praktyki dziedziczenia. Na przykład wśród mieszkańców Hawajów to samo słowo używane jest na określenie sióstr i kuzynek.

Średniowieczna Europa przejęła niektóre ze zwyczajów dziedziczenia od Rzymian, jednak z upływem czasu pojawiły się nowe zasady. W niektórych krajach synowie dzielili między siebie ziemie ojca[10], w innych tylko najstarszy je dziedziczył, w jeszcze innych przejmował je najmłodszy. We wczesnym średniowieczu czasami i córki miały prawo dziedziczenia, lecz z biegiem lat je utraciły.

W miarę jak Europa stawała się coraz bogatsza, pojawiały się nowe zasady, po to aby utrzymać fortuny w całości. Najpotężniejsze rodziny przyjmowały tytuły i korony, które przekazywano w dynastycznej sukcesji, najczęściej (i najlepiej) synowi, jeśli zaś nie było innego wyjścia – córce, a czasem nawet prabratankowi. Zdarzało się, że krewni reprezentujący różne gałęzie rodziny zmarłego monarchy walczyli o koronę, próbując udowodnić swoje prawo do tronu. Coraz trudniej jednak było te prawa udowodnić, w miarę jak pamięć o odległych przodkach stawała się coraz słabsza.

Rodziny arystokratyczne i szlacheckie starały się temu przeciwdziałać, spisując swoje genealogie. W średniowieczu Wielka Rada Wenecji stworzyła Złotą Księgę[11], do której każdy syn wielkich rodzin miasta wpisywał się w dniu osiemnastych urodzin. Tylko ci, których imiona widniały w Złotej Księdze, mogli zostać członkami rady. Ponieważ nieprzerwane więzi dynastyczne z odległymi przodkami stawały się coraz ważniejsze, rodziny zaczynały płacić artystom za wizualną propagandę. Początkowo przedstawiano dynastie za pomocą prostych linii wertykalnych, z czasem zaś pojawiły się proste drzewa. U podstawy malowano pradziada rodu, a jego potomkowie zajmowali kolejne gałęzie. Francuzi nazwali te drzewa od ich rozgałęzionego kształtu pé de grue, czyli „noga żurawia” – i stąd pochodzi angielskie słowo pedigree.

W XV wieku genealogie stały się częścią życia publicznego. W 1432 roku na cześć króla Anglii Henryka VI urządzono specjalną paradę[12]. Król, wówczas zaledwie dziesięcioletni, został koronowany na króla Francji, a po jego powrocie do Londynu mieszkańcy miasta wyszli na ulice, by świętować jego nowy tytuł. Na trasie przejazdu urządzono specjalnesceny – król mijał makiety wież i relikwiarzy, a Londyńczyków przebrano za Grację, Fortunę i Wiedzę oraz całe masy aniołów. Punktem centralnym był zamek skonstruowany z zielonego jaspisu obrazujący parę drzew[13].

Jedno drzewo przedstawiało pochodzenie Henryka od najwcześniejszych królów Anglii oraz Francji, drugie zaś – pochodzenie Jezusa od króla Dawida. Drzewa były mieszanką fikcji i prawdy, miały jednocześnie pokazywać i ukrywać. Reprezentowały tylko tych przodków, którzy mogli pomóc Henrykowi uargumentować jego prawa do francuskiej korony. Na drzewach brakowało rodzeństwa i kuzynowstwa, bękartów i żon. Nie było też dynastii Yorków, rywali Henryka do angielskiego tronu. Usunięcie ich z drzewa genealogicznego nie oznaczało jednak wymazania ich z historii – Henryk VI miał zostać zamordowany w wieku czterdziestu dziewięciu lat, a po jego śmierci to dynastia Yorków przejęła władzę w Anglii.

Kiedy Karol V abdykował w 1555 roku, też urządził przedstawienie. Ojciec i syn stali na scenie obok siebie. Arystokraci siedzący przed cesarzem i następcą tronu w milczeniu aprobowali przekazanie władzy. Być może, słuchając przemowy, spoglądali raz na Karola, raz na jego syna. Gdyby nawet wpatrywali się w wystające królewskie żuchwy, nie powiedzieliby, że Filip odziedziczył szczękę po ojcu. Rozpoznaliby podobieństwo, ale do jego wyjaśnienia nie posłużyliby się słowami używanymi w kontekście tronów czy majątków.

Aby wytłumaczyć, dlaczego Karol i Filip byli do siebie podobni, Europejczycy XVI stulecia opierali się głównie na naukach starożytnych Greków i Rzymian[14]. Grecki lekarz Hipokrates twierdził, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety produkują nasienie i że nowe życie powstaje, gdy owo nasienie zostaje zmieszane. Właśnie to połączenie odpowiada za mieszankę cech ojca i matki u dzieci. Arystoteles nie zgadzał się z tą teorią i twierdził, że tylko mężczyźni produkują nasienie – miało ono wzrastać w krwi miesiączkowej w łonie kobiety i tak rozwijać się w embriony. Arystoteles i jego uczniowie wierzyli, że kobieta może wpłynąć na cechy swoich dzieci, lecz tylko w taki sposób, w jaki ziemia wpływa na to, jak żołądź wyrasta w dąb. „Matka nie jest prawdziwym rodzicem dziecka, które zwie swoim – pisał grecki dramatopisarz Ajschylos. – Jest mamką, która dba o wzrost młodego nasienia zasadzonego przez prawdziwego rodzica: mężczyznę”[15].

Świat antyku miał niewiele do powiedzenia o tym, dlaczego różni rodzice przekazywali różne cechy – dlaczego niektórzy ludzie byli wysocy, a inni niscy, dlaczego niektórzy mieli skórę jaśniejszą, inni zaś ciemniejszą. Jedna z teorii głosiła, że różnice te wynikały z odmiennych doświadczeń – innymi słowy, ludzie mogli przekazywać cechy, które nabyli w trakcie swojego życia. Dla przykładu, w starożytnym Rzymie jedna z ważnych rodzin nosiła przydomek „Ahenobarbi”. Oznaczał on „czerwoną brodę” – która odróżniała ich od w większości ciemnowłosych Rzymian. Ahenobarbi także byli na początku, zgodnie z legendą, ciemnowłosi. Pewnego dnia jednak członek tej rodziny zwany Luciuszem Domicjuszem wracał do domu i napotkał półbogów Kastora i Polluksa (znanych skądinąd jako Bliźnięta). Powiedzieli oni Domicjuszowi, żeby przekazał Rzymianom wieść o ich wielkim zwycięstwie, a następnie obaj pogłaskali go po policzku. Od tego boskiego dotyku broda Lucjusza Domicjusza nabrała koloru brązu – i przekazał on czerwonawy zarost wszystkim swoim męskim potomkom.

Hipokrates swoim autorytetem medycznym uwiarygodnił jeszcze inną opowieść – o plemieniu Długogłowych[16]. Podłużna czaszka była uważana przez nich za znak szlachetnego pochodzenia, dlatego rodzice uciskali głowy noworodków, owijając je w bandaże. „Zwyczaj, który taki miał początek, przemienił się z czasem w cechę naturalną” – napisał Hipokrates. Według niego z czasem dzieci Długogłowych zaczęły rodzić się z już rozciągniętymi czaszkami.

Inni Grecy opowiadali podobne historie – na przykład o ludziach, którzy straciwszy palce, mieli potem dzieci pozbawione palców. „Nasienie bowiem – pisał Hipokrates – pochodzi z wszystkich części ciała, zdrowe nasienie ze zdrowych części, chore zaś z chorych”. Jeśli części ciała ulegały zmianom w czasie życia danej osoby, jej nasienie także ulegało zmianom.

Według Greków miejsce zamieszkania ludzi także miało wpływ na ich cechy. Mogło być nawet odpowiedzialne za narodowy charakter. „Ludzie z krajów chłodnych, a w szczególności ci z Europy, pełni są ducha, lecz brak im umiejętności i inteligencji” – oznajmiał Arystoteles. Dlatego nie mogą rządzić sami sobą ani innymi. Azjaci mieli spore umiejętności i inteligencję, lecz brakowało im ducha, dlatego rządzili nimi despoci. „Grecy zaś – pisał dalej – geograficznie umiejscowieni pomiędzy nimi, łączą w sobie dobre cechy obu tych ludów”[17].

Teorie Arystotelesa i innych starożytnych pisarzy zachowały się dzięki arabskim uczonym, od których Europejczycy przejęli je w średniowieczu. W XIII wieku filozof Albert Wielki twierdził, że temperatura i wilgotność miejsca narodzin wpływają na kolor skóry. Hindusi mieli być szczególnie dobrzy w matematyce, według Alberta, ponieważ wpływ gwiazd miał być w Indiach szczególnie silny[18].

W ciągu następnych trzech stuleci Europejczycy znaleźli nowe wytłumaczenie więzi między pokoleniami: łączyła je krew. Nawet dziś, gdy mówimy o członkach tej samej rodziny, używamy słowa „krewni”, tak jakby było to coś oczywistego. Jednak w innych kulturach to inne substancje są odpowiedzialne za takie więzi. Na malajskiej wyspie Langkawi, dla przykładu, ludzie wierzyli, że dzieci zyskiwały powinowactwo przez to, co jedzą[19]. Spożywały to samo mleko co ich rodzeństwo, a później jadły ryż uprawiany w tej samej ziemi. Te przekonania są tak silne, że mieszkańcy Langkawi wierzą, że jeśli dzieci z różnych rodzin karmione są piersią przez tę samą kobietę, to ich późniejsze małżeństwo będzie kazirodztwem.

Europejski koncept krwi nadał pochodzeniu nową formę: oddzielił pokrewieństwo od świata zewnętrznego. Dziecko rodziło się z krwią rodziców w żyłach i dziedziczyło wszystko, co się z tym wiązało. Filip II mógł odziedziczyć koronę po swoim ojcu, miał bowiem królewską krew, która pochodziła od ojca, a przed nim od jego dziada. Genealogie stawały się więc wykresami więzów krwi, dowodami na to, że arystokratyczne rodziny nie zostały „skalane” krwią proletariuszy. Habsburgowie szczególnie troszczyli się o swoją królewską krew i zawierali związki małżeńskie tylko z członkami własnej dalszej rodziny. Karol V ożenił się z Izabelą Portugalską – oboje byli wnukami króla Ferdynanda i królowej Izabeli.

Europejczycy zaczęli też kategoryzować zwierzęta według ich krwi. Spośród wszystkich ptaków sokoły miały najszlachetniejszą krew i dlatego sokolnictwo było sportem królów[20]. Jeśli sokół krzyżował się z mniej szlachetnym ptakiem, ich potomstwo zwano bastardami. Arystokraci stali się koneserami koni i psów, którzy płacili fortuny za rasy czystej krwi. Dla zwierząt, tak samo jak dla ludzi, odziedziczenie szlachetnej krwi miało oznaczać także odziedziczenie szlachetnych cech, takich jak odwaga i siła.

Żadne doświadczenie nie mogło ukryć cnót krwi, czy to człowieka, czy też zwierzęcia. W średniowiecznym romansie Oktawian rzymski cesarz o tym samym imieniu zostaje ojcem dziecka, Florentyna, którego później wychowuje rzeźnik. Nawet w tym niearystokratycznym domu nie da się ukryć szlachetnej krwi Florentyna. Kiedy jego przybrany ojciec wysyła go na rynek, by sprzedał dwa woły, Florentyn przehandlowuje je za krogulca.

W XV wieku ludzie zaczęli używać nowego słowa na określenie grupy zwierząt, które łączyła wspólna krew: „rasa”[21]. Hiszpański podręcznik z około 1430 roku pełen był rad dla hodowców, jak zapewnić „dobrą rasę” konia[22]. Ogier musi „być dobry i piękny, i o dobrym umaszczeniu, klacz zaś musi być spora i pięknej postury, i także o pięknej sierści”. Nie minęło dużo czasu, zanim zaczęto i ludzi kategoryzować w rasy. Ksiądz o imieniu Alfonso Martinez de Toledo ogłosił w 1438 roku, że łatwo rozróżnić ludzi należących do dobrej i złej rasy. Nie ma znaczenia, jak zostali oni wychowani, pisał Martinez de Toledo. Wyobraźmy sobie syna rolnika i syna rycerza wychowywanych razem, na jakiejś odosobnionej górze z dala od rodziców. Syn rolnika i tak skończy, pracując na polu, syn rycerza zaś będzie czerpał przyjemność jedynie z walki na miecze i jazdy konnej. „Dobry człowiek z dobrej rasy zawsze powraca do swych korzeni – pisał de Toledo – podły zaś człowiek ze złej rasy lub dynastii, nieważne, jak bogatej lub potężnej, zawsze skończy jako zbój, ze zbójnictwa bowiem się wywodzi”[23].

W końcu XV wieku Żydów w Hiszpanii zaczęto postrzegać jako oddzielną rasę. Przez stulecia prześladowano ich w Europie za niezliczone zmyślone przestępstwa wobec chrześcijan. W piętnastowiecznej Hiszpanii tysiące Żydów próbowało uciec przed szykanami, przechodząc na chrześcijaństwo. Zwano ich conversos. „Starzy chrześcijanie” – jak sami siebie nazywali – byli temu przeciwni, twierdząc, że Żydzi nie mogą uciec przed swoim pochodzeniem za pomocą zwykłej przysięgi. Dotyczyło to również ich dzieci, niemoralność bowiem Żydzi mieli mieć we krwi i w swym nasieniu, przekazywanym z pokolenia na pokolenie[24]. „Od czasów Aleksandra aż do dziś nigdy nie doszło do aktu zdrady bez udziału Żyda lub jego potomków”[25] – pisał hiszpański historyk Gutierre Díaz de Games w 1435 roku.

Hiszpańscy autorzy zaczęli nazywać nienawróconych Żydów oraz conversos żydowską „rasą”[26]. Chrześcijańscy mężczyźni byli przestrzegani przed posiadaniem potomstwa z żydowskimi kobietami, co porównywano do płodzenia źrebaków przez ogiera czystej krwi z klaczą niższej rasy. W 1449 roku hiszpańskie miasto Toledo obróciło tę wrogość w prawo i ogłosiło, że nawet ślad żydowskiej krwi dyskwalifikuje poddanego z piastowania oficjalnych stanowisk i małżeństwa z „prawdziwymi” chrześcijanami.

Zakazy te przyjęły się w całej Hiszpanii i z czasem przybrały coraz ostrzejszą formę. Żydowska krew uniemożliwiała studia na uniwersytecie, dziedziczenie mienia, a nawet wjazd do niektórych części kraju. Aby zaliczyć Żydów do oddzielnej rasy, większość Hiszpanów sama siebie musiała określić jako rasę. Rodziny arystokratyczne twierdziły teraz, że ich drzewa genealogiczne sięgały Wizygotów. Chwaliły się czystością swej krwi, limpieza de sangre. Chwalono bladą skórę „starych chrześcijan”, która miała być oznaką sangre azul – niebieskiej krwi – krążącej w ich żyłach[27]. Określenie to przetrwało całe stulecia i było używane nawet po drugiej stronie Atlantyku.

Do zawarcia oficjalnego małżeństwa między członkami potężnych rodzin lub do zajęcia lukratywnych pozycji w rządzie potrzeba było oficjalnych certyfikatów potwierdzających czystość krwi. Hiszpańska inkwizycja sprawdzała krewnych i sąsiadów. Inkwizytorzy zajmowali się każdą, nawet najmniejszą, plotką o żydowskim pochodzeniu – pogłoska, że jakiś przodek pracował jako sprzedawca tkanin lub lichwiarz, mogła wystarczyć do wzniecenia podejrzeń[28]. Odkrycie nawet jednego Żyda w rodowodzie mogło oznaczać tragedię. Bogate rodziny wynajmowały specjalnych badaczy, zwanych linajudos, którzy mieli gromadzić dowody na limpieza de sangre. Oczywiście niemal każda rodzina miała przynajmniej jednego żydowskiego przodka. Linajudos bogacili się więc, zmyślając rodzinne kroniki, które ten fakt ukrywały.

•••

„Rasa” jako koncept pojawiła się mniej więcej w tym samym czasie, gdy Europejczycy zaczęli kolonizować inne części świata. Odkrywali wtedy coraz więcej ludów, które zaczęli określać w tych kategoriach.

„Nie znalazłem tam potworów” – pisał Krzysztof Kolumb z Karaibów w 1493 roku[29]. Zamiast cyklopów czy Amazonek napotkał ludzi, których nazwał Indianami. Kolumb nie był z początku pewien, co o nich sądzić. Ich wygląd był sprzeczny z koncepcjami Arystotelesa – mimo że żyli pod palącym słońcem, nie mieli czarnej skóry jak mieszkańcy Afryki. Nie mieli też ubrań, stali ani broni. Kolumb był jednak pod wielkim wrażeniem ich sztuki budowania oraz nawigowania czółnami. „Galera nie mogłaby z nimi konkurować w prędkości, wiosłują bowiem niezwykle szybko – pisał. – Mają wysublimowaną inteligencję i potrafią świetnie nawigować po tych morzach”.

Mimo że Kolumb podziwiał niektóre cechy Indian, nie powstrzymało go to od uczynienia z nich niewolników. Niektórych wysłał do pracy na farmach lub w kopalniach; setki zaś posłał na sprzedaż do Hiszpanii, chociaż większość z nich zmarła w czasie przeprawy przez Atlantyk. Konkwistadorzy i osadnicy postępowali tak samo jak Kolumb. I choć niektórzy teologowie upierali się, by traktować Indian bardziej po ludzku, inni usprawiedliwiali niewolnictwo koncepcją ras. Ogłosili, że Indianie to naturalni niewolnicy, niezdolni do racjonalnego rozumowania i przeznaczeni przez Boga do służby Europejczykom[30].

„Dla nich nie ma jutra i cieszą się, jeśli mają dość do picia i jedzenia przez tydzień” – pisał hiszpański jurysta Juan de Matienzo[31]. Inny „badacz” twierdził: „Natura tak ich ukształtowała, by mieli siłę do osobistej służby. Hiszpanie zaś są bardziej delikatnej postury, bardziej ostrożni i mądrzejsi, powinni więc oddawać się życiu politycznemu i publicznemu”[32].

Indianie tak bardzo cierpieli z powodu nowych chorób i ciężkiej pracy, że stanęli na krawędzi wyginięcia. W odpowiedzi na to Karol V zakazał ich zniewalania, mimo to wielu z nich skończyło jako zabiedzeni rolnicy pracujący na haciendach swych panów. Potrzebna była więc nowa siła robocza – Indian zastąpiono niewolnikami z Afryki[33].

Przez całe stulecia handel ludźmi dostarczał niewolników z Afryki Subsaharyjskiej do Europy, na Bliski Wschód i do Azji Południowo-Wschodniej. Handlarze uzasadniali swoje praktyki, dehumanizując niewolników. W 1377 roku tunezyjski badacz Ibn Chaldun ogłosił, że Afrykanie – oraz Słowianie, także często zniewalani – „posiadają cechy podobne do tych, jakie wykazują głupie zwierzęta”[34]. Ibn Chaldun nadal jednak wierzył w teorie dziedziczenia Hipokratesa. Czarni Afrykanie, którzy przenosili się do zimnego klimatu Europy, według Chalduna „rodzili potomków, którzy z czasem stawali się biali”.

Muzułmanie po raz pierwszy sprowadzili afrykańskich niewolników do Hiszpanii w VIII wieku. Ich liczba stale rosła, w miarę jak portugalscy handlarze porywali mieszkańców Afryki i przywozili ich do Europy. Niektórzy niewolnicy o afrykańskich korzeniach odzyskiwali wolność i spędzali resztę swojego życia wśród Europejczyków. Niektórzy dołączyli do załóg, które popłynęły z Kolumbem do Nowego Świata.

Gdy coraz więcej niewolników trafiało bezpośrednio do Brazylii, Peru i Meksyku, Europejczycy szukali nowych uzasadnień dla niewolnictwa[35]. Niektórzy głosili, że była to klątwa, którą mieszkańcy Afryki odziedziczyli po swych biblijnych przodkach. Teologowie już od dawna twierdzili, że Afrykanie pochodzą od Chama, jednego z synów Noego[36]. Po tym, jak Cham zobaczył swego ojca nago, ten przeklął go i obwieścił, że syn Chama, Kanaan, nigdy nie zazna wolności. „Niech będzie najniższym sługą swych braci!” – powiedział Noe.

W XV wieku europejscy autorzy wrócili więc do historii Chama, wywodząc z niej powstanie oddzielnej rasy, której przeklęta natura miała objawiać się ciemną skórą. W 1448 roku portugalski autor Gomes Eanes de Azurara napisał, że z powodu grzechu Chama „jego [Chama] rasa ma być poddaną wszystkim innym rasom na świecie. I z tej właśnie rasy wywodzą się czarni”[37].

•••

Spośród wszystkich wielkich rodzin Europy żadna nie dbała o czystość krwi tak jak Habsburgowie. Ich krew była niebieska, jak mogły poświadczyć szczegółowe genealogie. Aby zachować jej czystość – i utrzymać największe imperium na świecie nienaruszone – Habsburgowie zawierali małżeństwa tylko w ramach rodziny. Kuzyni żenili się z kuzynkami, wujowie z siostrzenicami. Z upływem czasu Habsburgów zaczęły jednak dotykać dziedziczne przypadłości. Habsburska szczęka była jednym z najbardziej widocznych objawów. Naukowcy przyjrzeli się dokładnie obrazom przedstawiającym Filipa II i innych habsburskich królów i podejrzewają, że Habsburgowie nie tyle mieli większą dolną szczękę, ile ich górna szczęka była mniejsza, ponieważ nie rozwinęła się prawidłowo[38]. Filip II cierpiał również na inne pojawiające się w rodzinie choroby, między innymi astmę, epilepsję i melancholię.

By zadbać o rodzinne interesy, Filip II ożenił się z Marią Manuelą, swoją kuzynką w pierwszej linii. Genetycznie byli jednak jeszcze bliżej spokrewnieni: rodzice Filipa, Karol i Izabela, także byli kuzynami, a rodzice Manueli byli rodzeństwem Karola i Izabeli – ojciec bratem Izabeli, matka zaś siostrą Karola. Owocem tego niezwykle bliskiego związku był chorowity Don Carlos, urodzony w 1545 roku. Prawa strona jego ciała była słabiej rozwinięta niż lewa, co sprawiało, że utykał. Miał także garb oraz zdeformowaną, tak zwaną kurzą, klatkę piersiową.

Gdy ojciec Don Carlosa został królem, chłopiec miał dziesięć lat[39]. Ciągle zawodził żałośnie i często odmawiał posiłków. Nie powstrzymało to jednak Filipa przed ogłoszeniem Don Carlosa – kiedy ten miał lat dwanaście – „uniwersalnym następcą”, który odziedziczy wszystkie jego królestwa, tak jak on sam odziedziczył je po swoim ojcu Karolu.

Po dziewiętnastych urodzinach Don Carlosa było już jednak jasne, i to nawet dla jego ojca, że coś jest z nim bardzo nie w porządku. Jeden z gości na hiszpańskim dworze napisał: „Nadal zachowuje się on jak siedmioletnie dziecko”. Nawet Filip się zgadzał: „Mimo że i inne dzieci rozwijają się późno, Bóg sprawił, że moje jest znacznie za innymi”.

Po dwudziestce Don Carlos stał się brutalny. Raz wyrzucił sługę przez okno, bo ów go zdenerwował. Marnował setki tysięcy dukatów. Próbował zabić szlachcica. Filip zdecydował, że „naturalny i unikalny temperament” syna nigdy się nie zmieni i że nie może pozwolić na jego rządy. Król przywdział więc zbroję, zebrał grupę dworzan, również uzbrojonych, i wparował do pokoju syna. Okna zabito gwoździami, usunięto wszelką broń, dokumenty oraz pieniądze – i zamieniono pokój księcia w celę. Don Carlos zmarł w niej kilka tygodni później, 24 lipca 1568 roku, w wieku dwudziestu trzech lat.

Filip II ożenił się ponownie – tym razem z własną bratanicą, Anną Austriaczką. W 1578 roku urodził im się syn, który dwadzieścia lat później jako Filip III zastąpił swego ojca na tronie. Ożenił się on ze swoją kuzynką i rządził do 1621 roku, gdy jego syn Filip IV przejął władzę. W czasie rządów Filipa IV hiszpańskie imperium – od dawna najpotężniejsze państwo świata – zaczęło podupadać. Armia stawała się coraz słabsza, Portugalia odzyskała niepodległość. Złoto i srebro nadal wprawdzie płynęły z Nowego Świata, ale trafiały do kieszeni bankierów w innych rejonach Europy, tymczasem ludność Hiszpanii cierpiała z powodu epidemii i głodu.

Filip IV był odizolowany od tego chaosu w murach swego wielkiego pałacu. Na ścianach wieszał arcydzieła Rubensa i słuchał poetów wychwalających go pod niebiosa, którzy nazywali go Królem Planetą. Nieustanną fiestę przerywała jedynie troska króla o to, czy zdoła spłodzić potomka, który ten planetarny tron odziedziczy.

Poza habsburską szczęką i innymi chorobami w rodzinie coraz częściej zaczęło dochodzić do poronień i śmierci nowo narodzonych dzieci[40]. Mimo najlepszych możliwych warunków umieralność niemowląt wśród Habsburgów była wyższa niż wśród hiszpańskich chłopów. Pierwsza żona Filipa IV, Elżbieta Burbon, doświadczyła pasma poronień i śmierci dzieci, nim sama zmarła w 1644 roku. Ich syn Baltazar Karol zdołał dożyć siedemnastego roku życia, ale zmarł na czarną ospę w 1646 roku. Dynastia Habsburgów stanęła u progu kryzysu – nie było następcy.

Po śmierci Baltazara Filip IV ożenił się z narzeczoną syna – i swoją własną bratanicą – Marianną. W 1651 roku urodziła ona królowi córkę – Małgorzatę Teresę, która dożyła dwudziestu dwóch lat. W kolejnych latach Marianna powiła jeszcze dwójkę dzieci, lecz także zmarły one młodo. W 1661 roku, gdy królewski syn Filip Prospero zmarł w wieku lat czterech, Filip IV szukał przyczyny jego śmierci w fakcie, że on sam uganiał się za aktorkami.

•••

Patrząc na wiek XVII z dzisiejszej perspektywy, trudno zrozumieć, że Filip IV nie zauważył, że to dziedzictwo rodzinne było przyczyną problemów. W owym czasie jednak niemal nikt nie myślał w ten sposób o dziedziczeniu. Jednym z wyjątków był pisarz Michel de Montaigne, który w 1580 roku opublikował esej pod tytułemO podobieństwie dzieci do ojców.

Montaigne był francuskim dworzaninem, który w 1571 roku zrezygnował z życia politycznego i zajął się pisaniem esejów o próżności, szczęściu, kłamcach i przyjaciołach. Mimo że rozkoszował się swoją samotnością, od czasu do czasu w jego życie wkradał się ból, spowodowany kamieniami nerkowymi. Pewnego dnia ból ten posłużył za temat eseju.

„Można przypuszczać, iż zawdzięczam ojcu ową kamienistą naturę; umarł bowiem straszliwie uciśniony wielkim kamieniem, jaki miał w pęcherzu”[41] – zgadywał. Montaigne nie miał bladego pojęcia, w jaki sposób można było odziedziczyć chorobę, w przeciwieństwie do korony lub gospodarstwa. Jego ojciec był zdrowy, gdy Montaigne się urodził, i taki pozostał przez następne dwadzieścia pięć lat. Dopiero w szóstej dekadzie życia pojawiły się u niego kamienie nerkowe, które nękały go przez ostatnie siedem lat jego życia.

„Skoro on sam był wówczas tak odległy od tej choroby, w jaki sposób owa lekka cząsteczka jego substancji, z której mnie zbudował, mieściła w sobie odcisk tak głęboki? – zastanawiał się Montaigne. – Gdzież ukryta była ta cecha przez cały czas?”[42]Już tego typu wątpliwości miały w owym okresie wizjonerski charakter. Nikt w epoce Montaigne’a nie myślał o cechach jako o odrębnych elementach, które można przekazywać z pokolenia na pokolenie. Ludzie się nie rozmnażali; byli tworzeni![43] Życie miało taki sam tok jak rosnący chleb czy fermentujące wino. Lekarze Montaigne’a nie mogli sobie wyobrazić przypadłości drzemiącej w rodzicach, a następnie możliwej do przekazania dzieciom. Cecha nie mogła zniknąć i pojawić się ponownie niczym ukryty list. Lekarze czasami faktycznie obserwowali pewne choroby jako powszechne w konkretnych rodzinach. Nie zastanawiali się jednak, dlaczego tak jest. Wielu, szukając wytłumaczenia na kartach Biblii, cytowało fragment mówiący o Bogu, który „karze grzechy ojców na synach do trzeciego, a nawet czwartego pokolenia”.

Cokolwiek lekarze powiedzieliby o kamieniach nerkowych Montaigne’a, ten i tak pewnie by to zignorował. Nienawidził lekarzy, podobnie jak jego ojciec i dziadek. „Antypatia, jaką mam dla ich sztuki, jest u mnie dziedziczna” – powiedział.

Montaigne zastanawiał się, czy stosunek do lekarzy może zostać odziedziczony, podobnie jak choroby czy inne cechy. Ale jak wszystko to może przechodzić z pokolenia na pokolenie w nasieniu – tego już nie mógł sobie wyobrazić. „Kto mi objaśni te związki, uwierzę mu w tyle innych cudów, ile sam zapragnie: byle, jak zwykle tacy czynią, nie dawał mi za dobrą monetę wyjaśnienia o wiele trudniejszego i fantastyczniejszego niż rzecz sama”.

Montaigne żył jeszcze przez dwanaście lat i najwyraźniej nigdy nie spotkał lekarza, który zdołałby rozwiać jego wątpliwości dotyczące dziedziczenia. W roku jego śmierci hiszpański doktor Luis Mercado został mianowany przez Filipa II Lekarzem Królewskiej Komnaty[44]. Mercado być może spełniłby warunki Montaigne’a, był bowiem jednym z nielicznych lekarzy w Europie, który zauważył, że ludzie dziedziczą choroby, i który pytał, dlaczego tak się dzieje.

Zanim został mianowany lekarzem na królewskim dworze, Mercado wykładał medycynę na Uniwersytecie w Valladolid. Jego kolega z uczelni opisywał go jako „ubranego skromnie, jedzącego umiarkowanie, pokornego charakteru, prostego w obyciu”[45]. Na uniwersytecie Mercado prowadził wykłady głęboko zakorzenione w myśli Arystotelesa. Oddanie ideom starożytnych filozofów nie powstrzymało go jednak przed prowadzeniem własnych obserwacji i publikowaniem pełnych nowych idei książek o gorączkach i epidemiach. W 1605 roku, w wieku lat osiemdziesięciu, Mercado zaprezentował swoje opus magnum: De morbis hereditaris (O chorobach dziedzicznych). Była to pierwsza książka poświęcona temu problemowi.

Mercado próbował zrozumieć, dlaczego pewne choroby towarzyszą niektórym rodzinom przez pokolenia. Odrzucił możliwość, że wynika to z boskiej kary. Zamiast tego uważał, że aby zrozumieć choroby dziedziczne, trzeba najpierw pojąć, jak rozwija się nowe życie. Mercado twierdził, że każda część ciała – ręce, serce, oczy – ma swój własny kształt, swoją równowagę tak zwanych humorów oraz szczególną funkcję. W krwiobiegu humory ulegały zmieszaniu i jakaś tajemnicza siła formowała z nich nasienie. W przeciwieństwie do Arystotelesa Mercado wierzył, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni produkują nasienie, które łączy się w czasie stosunku. Ta sama tajemnicza siła oddziaływała na połączone już nasienia i tworzyła z nich nowe humory, z których powstawał nowy człowiek. W owym nowym człowieku z kolei powstawały te same części ciała co w jego rodzicach.

Według Mercado ten cykl powstawania, łączenia się i rozwoju był odcięty od świata zewnętrznego. Przypadek nie mógł wpłynąć na ukryte nasienie ludzkiego życia i zmienić dziedzicznych cech. Mercado odrzucał tym samym ludowe przekonania o wpływie środowiska – że wyobraźnia matki może zmienić jej dziecko lub że psy, które nauczyły się nowych sztuczek, mogą przekazać je swoim szczeniętom. Dziedziczna choroba była niczym pieczęć odciśnięta na nasieniu[46]. Ta sama pieczęć pojawiała się w każdym pokoleniu i jej rezultatem była ta sama choroba: „powstają tak oto osoby podobne do poprzednich i zdeformowane na skutek tego samego defektu” – pisał.

W swoich kontaktach z pacjentami – zarówno królewskimi, jak i nie – Mercado spotkał się z wieloma przykładami chorób dziedzicznych. Niektóre uderzały od razu – dziecko mogło na przykład urodzić się głuche – podczas gdy inne potrzebowały czasu, by się ujawnić, tak jak kamienie nerkowe, które nękały Montaigne’a, podobnie jak jego ojca. W wielu przypadkach, według Mercado, rodzice przekazywali dzieciom zaledwie tendencję do jakiejś choroby. Humory dziecka mogły czasami chorobie przeciwdziałać. Albo też zdrowe nasienie jednego z rodziców mogło przeciwdziałać choremu nasieniu drugiego. Defekt jednak nadal mógł drzemać w dziecku – i ono mogło przekazać go własnym dzieciom. Jeśli w następnym pokoleniu nie pojawiło się zdrowe nasienie od innych rodziców, choroba mogła wyjść z ukrycia.

Niektóre choroby dziedziczne dało się leczyć, twierdził Mercado, lecz bardzo powoli i nigdy zupełnie. „W jakimś odosobnionym miejscu możemy nauczyć głuchoniemych mówić – pisał. – Dzięki długiej praktyce wielu dotkniętych dziedzicznymi przypadłościami odzyskało mowę i słuch”[47].

W większości wypadków jednak lekarz mógł zrobić bardzo niewiele, ponieważ pieczęć choroby znajdowała się poza jego zasięgiem. Zamiast terapii Mercado proponował, by ludzie z tym samym defektem nie zawierali małżeństw, istniało bowiem znacznie większe prawdopodobieństwo, że ich dzieci ów defekt odziedziczą. Ludzie powinni szukać partnerów jak najbardziej różnych od nich samych.

Mercado całkiem nieźle potrafiłby odpowiedzieć na pytanie Montaigne’a o dziedziczenie. Ale świat nie był jeszcze gotów na dokładne zbadanie jego idei. Od naukowej rewolucji dzieliły go jeszcze dekady i potrzeba było aż dwóch stuleci, by dziedziczenie potraktowano jako kwestię podlegającą badaniom naukowym. Nikt – nawet sam Mercado – nie zauważył, że należący do rodziny królewskiej pacjenci stanęli u progu dziedzicznej katastrofy. Chroniąc własną szlachetną krew, zwiększali liczbę mutacji powodujących choroby w swojej rodzinie. Zmniejszali tym swoje szanse na potomstwo, a te dzieci, które mimo tych niewielkich szans zdołały się urodzić, były poważnie zagrożone odziedziczeniem wielu chorób.

•••

Do 1660 roku, przez czterdzieści lat, Filip IV próbował doczekać się męskiego następcy. W tym czasie został ojcem dwanaściorga dzieci. Dziesięcioro z nich zmarło, a dwoje, które przetrwało, było dziewczynkami. W miarę jak Filip się starzał, cała przyszłość dynastii Habsburgów stawała pod coraz większym znakiem zapytania. W kolejnym roku jednak całe imperium świętowało narodziny syna, który miał zostać królem.

Karol, nowy książę, był zgodnie z oficjalnym komunikatem „bardzo piękny, o sporej głowie, ciemnej karnacji i nieco pulchny”[48]. Królewscy astrologowie ogłosili, że układ gwiazd w momencie jego narodzin był niezwykle pomyślny i „wszystko to obiecuje długie i szczęśliwe życie oraz rządy”. Kiedy Karol miał zaledwie trzy lata, jego ojciec zmarł. Na łożu śmierci, spoglądając na krucyfiks na ścianie, Filip IV mógł się pocieszać, że pozostawiając po sobie męskiego potomka, zdołał wykuć nowe ogniwo w łańcuchu dziedziczenia.

Król Karol II okazał się najbardziej schorowanym habsburskim monarchą Hiszpanii. „Wydaje się niezwykle słaby – pisał ambasador Francji – ma blade policzki i otwarte usta”[49]. Ambasador zanotował, że mamka nosi młodego króla wszędzie, by ów nie musiał sam chodzić. „Lekarze nie wróżą mu długiego życia” – donosił.

Karol II, urodzony sześćdziesiąt lat po tym, jak Mercado opublikowałO chorobach dziedzicznych, mimo lichego zdrowia i słabego umysłu zdołał dożyć wieku dorosłego. Wokół niego szalały głód i wojny, on jednak wolał zajmować się walkami byków. Jedyną sprawą państwową, o którą osobiście się troszczył, była próba spłodzenia potomka. Ale nawet i w tej kwestii zawiódł.

Mijały kolejne lata, a królowa nie zachodziła w ciążę. Karol był coraz bardziej schorowany. „Ma żołądek bez dna, wszystko połyka w całości, bowiem jego dolna szczęka wystaje tak bardzo, że zęby nie mogą się spotkać – donosił brytyjski ambasador. – Aby to zrównoważyć, ma niezwykle szerokie gardło, więc ptasi żołądek albo wątróbkę połyka na raz; jednak jego słaby żołądek nie może tego strawić, więc zwraca wszystko z powrotem”[50].

Hiszpańska inkwizycja o brak potomka oskarżała wiedźmy, lecz nawet ich procesy nie zdołały pomóc królowi. Stało się jasne, że Karol niedługo umrze. Całymi miesiącami zastanawiał się, kogo mianuje swoim następcą. Wreszcie, w październiku 1700 roku, wybrał księcia Anjou, wnuka króla Francji. Karol obawiał się, że po jego śmieci imperium upadnie, zażądał więc, by jego następca rządził, „nie pozwalając na nawet najmniejszy uszczerbek Monarchii w takiej chwale założonej przez mych przodków”[51].

Wkrótce monarchia i tak zaczęła się rozpadać. Wizja sojuszu między Francją a Hiszpanią skłoniła Anglię do zawiązania własnych sojuszów z innymi potęgami w Europie. Wybuchły walki, zarówno na Starym Kontynencie, jak i w Nowym Świecie, które ostatecznie przerodziły się w wojnę o sukcesję hiszpańską. Konflikt ten miał zmienić oblicze świata – zwiastował wzrost potęgi Anglii i koniec władzy Hiszpanii.

Karol nadal jednak marzył o tym, że jego imperium pozostanie w całości. Do swojego testamentu dodał nawet kodycyl, w którym zastrzegł, że książę Anjou ma poślubić Habsburżankę z Austrii. Niedługo potem rozchorował się tak bardzo, że nie był w stanie mówić ani słyszeć. Karol zmarł 1 listopada 1700 roku. Miał zaledwie trzydzieści pięć lat. Nie zostawił dziecka, które mogłoby odziedziczyć imperium – przyczyną tego były niewidzialne gołym okiem cechy, które Karol odziedziczył po swoich przodkach. Kiedy lekarze przeprowadzili autopsję, odkryli w jego wątrobie trzy kamienie. Nerki króla pełne były wody. Serce zaś, jak donosili, miało wielkość małego orzecha.

Rozdział 2

Podróż w czasie

W 1904 roku pięćdziesięciopięcioletni Holender, o mocnej budowie ciała i siwiejącej brodzie, wsiadł na pokład statku zmierzającego do Nowego Jorku. Hugo de Vries był profesorem Uniwersytetu w Amsterdamie, ale niewiele czasu spędzał w salach wykładowych. Do jego ulubionych zajęć należały długie spacery po niderlandzkich łąkach w poszukiwaniu interesujących kwiatów. Jego angielski kolega skarżył się, że ubrania de Vriesa śmierdzą i że koszulę zmienia raz na tydzień[52].

Kiedy de Vries znalazł się w Nowym Jorku, udał się na stację kolejową i złapał pociąg przemierzający cały kraj aż do Kalifornii. Oficjalną przyczyną podróży była wizyta na Uniwersytecie Stanforda oraz Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. De Vries wygłosił wykłady, wziął udział w obowiązkowych bankietach i gdy tylko mu się udało, uciekł na północ.

Osiemdziesiąt kilometrów od San Francisco leżało niewielkie miasteczko Santa Rosa. De Vries wraz z czterema innymi naukowcami udał się wprost ze stacji kolejowej na liczący nieco ponad półtora hektara kawałek ziemi, otoczony płotem i wypełniony ogrodami. W samym jego środku stał skromny domek porośnięty bluszczem, obok którego znajdowały się szklarnia i stodoła. Od ulicy do domu prowadziła wysadzana bukszpanem alejka, obok niej zaś stał biało-niebieski szyld informujący gości, że wizyty ograniczone są do pięciu minut, chyba że ktoś się wcześniej umówił[53].

Na szczęście de Vries i jego towarzysze byli umówieni. Na powitanie wyszedł im niski, zgarbiony mężczyzna w jego wieku, w brązowym garniturze. Nazywał się Luther Burbank[54].

Burbank mieszkał w domku pośród ogrodów z siostrą i matką. Od miesięcy czekał na wizytę de Vriesa – przeznaczył na nią wieczór i cały następny dzień. Najpierw pokazał naukowcom swój ogród, a następnie zabrał ich do siedmiohektarowego gospodarstwa u podnóża Sonomy. Te dwa kawałki ziemi oraz rośliny, które w nich rosły, uczyniły Burbanka bogatym i sławnym. „Jego rezultaty są zdumiewające – pisał później de Vries. – Podziwia go cały świat”[55].

Nie była to przesada. Każdego roku Burbank otrzymywał trzydzieści tysięcy listów[56]. Do Santa Rosa przyjeżdżali Henry Ford i Thomas Edison. Gazety wychwalały go regularnie, nazywając „czarodziejem ogrodnictwa”[57]. Ziemniak Burbanka, którego wyhodował w wieku dwudziestu czterech lat, był już w owym czasie standardowym gatunkiem uprawianym w całych Stanach Zjednoczonych. Margerytka rosła w wielu ogródkach. Burbank stworzył tysiące różnego rodzaju roślin – białą jeżynę, orzech włoski Paradox oraz pozbawione cierni kaktusy.

„Taką wiedzą o Naturze i taką umiejętnością zajmowania się roślinami wykazać może się tylko geniusz” – powiedział de Vries grupie naukowców w Stanfordzie przed swoją wyprawą do Santa Rosa[58]. Zanim spotkał się z Burbankiem, zastanawiał się, ile z tego, co o nim przeczytał, było prawdą. „San Francisco Call” pisał, że kwiaty Burbanka „kwitną na taką skalę, iż wydaje się, jakby to magia, a nie nauka za tym stała”[59]. Czasami katalogi Burbanka wyglądały jak baśnie. W jednym z wydań de Vries przeczytał, że Burbank oferuje śliwki bez pestek. Nie mógł uwierzyć, że coś takiego w ogóle udało się stworzyć. Kiedy więc dotarł wreszcie do Santa Rosa, poprosił o dowód. Burbank poprowadził go wraz z resztą gości do śliwy uginającej się pod ciężarem niebieskich owoców. Każdemu dał jedną śliwkę – gdy je ugryźli, ich zęby napotkały jedynie miękką słodycz. „Chociaż wiedzieliśmy, że w śliwkach nie było pestek, byliśmy zdumieni i zaskoczeni” – napisał de Vries[60].

De Vriesa nie było łatwo zadziwić. Był naukowcem do szpiku kości i przed swoją podróżą do Kalifornii spędził dwie dekady na eksperymentach, które pomogły uczynić badania nad dziedziczeniem prawdziwą nauką. Niedługo przed wizytą u Burbanka nauka ta zyskała swoje prawdziwe miano: genetyka.

W roku 1904 genetyka była jednak ledwo co rozpoczętą budowlą, a właściwie jedynie fundamentem, bez ścian. Podstawowe pytania o dziedziczenie nadal pozostawały bez odpowiedzi. De Vries zdawał sobie sprawę, że wraz z innymi genetykami znajdowali się dopiero na początku długiej drogi oraz że inni próbowali na tę drogę wkroczyć już od tysięcy lat. Szanował wiedzę hodowców roślin i zwierząt, chociaż także był świadomy tego, że wiele z ich osiągnięć nigdy nie zostało spisanych i uległy one zapomnieniu. W XVIII i XIX wieku niektórzy hodowcy dorobili się sporych fortun. Całe narody oczekiwały, że sprawią oni cuda i doprowadzą do ekonomicznego zbawienia. Na początku XX wieku zaś żaden z hodowców nie miał większej renomy niż Luther Burbank. Poświęcił on całe dekady, by zrozumieć – jak sam to nazwał – „wrodzoną, organiczną siłę życia z wszystkimi jej nawykami, których sumę nazywamy dziedziczeniem”[61]. De Vries przybył do Santa Rosa, by nauczyć się od Burbanka tego, czego ten dowiedział się o dziedziczeniu, i pomóc genetyce wyjść z powijaków.

•••

Pozostałości ceramiki, starożytne nasiona oraz kości zwierząt wskazują, że pierwsi hodowcy pojawili się około jedenastu tysięcy lat temu. Niegdyś dzikie rośliny i zwierzęta zostały przez ludzi udomowione. Rewolucja rolnicza doprowadziła do eksplozji populacji naszego gatunku, lecz także uzależniła nas od cech dziedzicznych udomowionych roślin i zwierząt. Gdy rolnicy zasiewali nowe pole owsem lub gdy w stadzie kóz pojawiły się nowe koźlęta, istotne było, by kolejne pokolenie roślin i zwierząt było dokładnie takie samo jak poprzednie. Jeśli kukurydza nagle stałaby się twarda jak szkło lub gdyby krowy przestały dawać mleko, ludzie umarliby z głodu. Umiejętność sterowania dziedziczeniem mogła także uczynić rolników zamożnymi. Gdyby hodowali świnie, które miały więcej mięsa, staliby się bogatsi. Gdyby dotarli ze swoimi produktami na targ lub do sieci sprzedaży, mogliby przyciągnąć więcej klientów dzięki lepszym gatunkom – słodszym pomarańczom czy też bardziej wytrzymałym bydlęcym skórom.

Trudno powiedzieć, na ile wcześni rolnicy rozumieli prawidła hodowli. Źródła pisane dotyczące tej kwestii praktycznie nie istnieją, lecz wyników nie da się zignorować. Bogactwo królestwa Habsburgów w Hiszpanii także częściowo wywodziło się z tajemniczej sztuki hodowli. Pierwsze owce wypasane na hiszpańskich łąkach miały bez wyjątku szorstką wełnę. Kiedy przybyli Arabowie, przyprowadzili ze sobą owce z Afryki Północnej i skrzyżowali je z miejscowymi stadami. Nowe owce zwano merynosami[62]. Przez całe stulecia hiszpańscy pasterze hodowali miliony merynosów i każdego roku prowadzili je przez cały kraj. Latem zwierzęta wypasano w Pirenejach, a następnie pędzono wąskimi ścieżkami setki kilometrów na południowe niziny, gdzie spędzały zimę. Przez wiele pokoleń ich wełna stała się niezwykle miękka, gęsta i niemal jedwabista w dotyku.

Wełna merynosów stała się towarem luksusowym. W czasie podróży zwierząt przez kraj pasterze zatrzymywali się, by strzyc owce, i sprzedawali wełnę kupcom z całej Europy. Henryk VIII, król Anglii, akceptował królewskie ubrania wykonane jedynie z merynosów. Wełna ta stała się w Hiszpanii tak cenna, że za przemycenie z kraju jednego merynosa groziła kara śmierci.

W XVII wieku wspaniałość wełny merynosów była taką samą tajemnicą jak cierpienia habsburskich królów. Nikt w owym czasie nie zgadłby, że mają one ze sobą coś wspólnego. Niektórzy twierdzili, że za jakość wełny odpowiedzialne jest środowisko, w jakim żyją owce. Zimno w górach i ciepło na równinach miały wpływać na ich nasienie w taki sam sposób, w jaki gleba miała wpływać na smak wina. Dowodów na tę teorię dostarczały także nieliczne przypadki owiec przeszmuglowanych z Hiszpanii – w innych krajach nie rozwijały się one dobrze, a po kilku pokoleniach krzyżowania z lokalnymi stadami przestawały dawać dobrą wełnę.

W całej Europie wraz ze wzrostem populacji rosło zapotrzebowanie na wełnę – tak samo jak na wołowinę, bydlęce skóry czy jajka. Pszenica, owies i kukurydza również były poszukiwane. Każdy, kto potrafiłby tak pokierować dziedziczeniem, by pożądanych towarów wyprodukować więcej, mógł być pewien fortuny. Szczególnie skuteczny hodowca miał szanse nawet zostać celebrytą. Najsłynniejszym hodowcą XVIII wieku był Anglik – Robert Bakewell[63]. Pewna księżna nazwała go kiedyś „panem Bakewellem, który wymyślił owce”[64].

Pan Bakewell urodził się w 1725 roku w Dishley Grange, liczącej ponad sto osiemdziesiąt hektarów posiadłości dzierżawionej przez jego ojca[65]. To właśnie ojciec zachęcał go, by uczył się nowych technik, podróżując do innych gospodarstw w Anglii, Irlandii i Niderlandach. Bakewell pomógł ojcu ulepszyć gospodarstwo – dzięki wykopanemu labiryntowi kanałów i śluz doprowadzających więcej wody produkcja trawy wzrosła trzykrotnie. Robert Bakewell przejął Dishley Grange, zanim skończył trzydzieści lat. Dziesięć lat później dał się poznać jako hodowca, gdy zdobył pierwszą nagrodę na pokazie koni w Ashby.

Jednak to owce przyniosły Bakewellowi sławę. Razem z sąsiadami nieprzerwanie hodował rasę zwaną Old Leicester. Zwierzęta były ciężkie, duże, o płaskich bokach. Miały szorstką wełnę, a ich twarde, niezbyt smaczne żyłowate mięso nie cieszyło się szczególną popularnością. Ale Bakewell, patrząc na owce Old Leicester, ujrzał w nich szansę na New Leicester. Przeczuwał, że w zwierzętach drzemie potencjał. Odpowiednio kierowane, mogły one produkować wspaniałą baraninę, i to przy niewielkiej ilości paszy. Bakewell był człowiekiem swoich czasów – epoki maszyn. Chciał stworzyć wełniane, produkujące mięso maszyny.

W przeciwieństwie do inżynierów Bakewell nie rozumiał jednak procesów – w tym wypadku naturalnych – którymi próbował manipulować. Mógł tylko zgadywać, wybierając ze stada owce, które odpowiadały jego wizji. Wierzył, że cechy zewnętrzne odpowiadały cechom wewnętrznym i że te mogą zostać przekazane potomstwu.

„Twierdzi – zapisał jeden z gości w Dishley Grange – że im mniejsze kości, tym lepsza jakość zwierzęcia i tym szybciej ono utyje, a w jego masie, jak się możemy spodziewać, więcej będzie wartościowego mięsa”[66].

Bakewell podróżował po całej Anglii w poszukiwaniu baranów, które mógłby skrzyżować ze swoimi owcami. Mioty jednak nie zawsze reprezentowały jednolitą odmianę New Leicester. Zamiast tego składały się z rozmaitych owiec o różnej wielkości i różnych kształtach. Ale Bakewell nie stracił wiary w swój projekt. Wybierał spośród jagniąt te, które mu odpowiadały, i krzyżował je ze sobą lub z owcami z innych gospodarstw. Cykl obserwacji i selekcji trwał latami, w czasie których Bakewell zamienił swoje gospodarstwo w prymitywne laboratorium. Gromadził owce w szopach czystych jak zagrody dla koni, w których mógł eksperymentować w tajemnicy. Mierzył i ważył swoje owce co tydzień, aż do uboju. Spisywał dane na tablicach, a potem kopiował je do rejestrów – niestety niezachowanych[67].

Z czasem owce zaczęły wyglądać tak, jak sobie je wyobrażał. Zaprzestał podróży w poszukiwaniu baranów i zamiast tego wybrał strategię rozmnażania w obrębie swojej hodowli. Bakewell krzyżował kuzynów z kuzynkami, braci z siostrami, ojców z córkami. Inni hodowcy uważali go za wariata, przekonani, że musi to skończyć się katastrofą. Bakewell jednak dbał o to, by żadna deformacja czy defekt nie zakorzeniły się w jego stadzie.

Po piętnastu latach Old Leciester stał się New Leicester. Nowa rasa owiec, o beczułkowatym ciele, prostym, krótkim i płaskim tyle, małej głowie oraz krótkich nogach z drobnymi kośćmi, została uznana za przyjemną dla oka[68]. Mięso być może nie charakteryzowało się smakiem, na jaki czekali arystokraci – jeden z krytyków określił je „dobrym wyłącznie dla węglarza z Newcastle”[69] – ale Bakewell nie przejmował się snobami. „Moi ludzie chcieli tłustej baraniny, to taką im dałem”[70] – powiedział.

Trochę bajdurzył. Jego stado liczyło zaledwie kilkaset sztuk i nie mógł nim wykarmić milionów głodnych Anglików. Zamiast tego sprzedawał swoje owce innym hodowcom, którzy zakładali własne stada New Leicester. Sporo mu za to płacili. Byli nawet skłonni robić coś, o czym nikt wcześniej nie słyszał: wynajmowali jego barany. Bakewell dostarczał je na farmy klientów w amortyzowanych dwukółkach, w których zwierzęta zawieszone były na specjalnych pasach. Zastrzegał sobie też prawo do najlepszych jagniąt urodzonych z takich miotów, by jeszcze bardziej ulepszyć własne stado.

Posiadłość Dishley Grange stała się celem podróżników, którzy przybywali nawet z odległej Rosji, by zobaczyć z bliska pracę Bakewella i dowiedzieć się więcej o niezwykłych metodach „księcia hodowców”[71]. Bakewell chętnie przyjmował gości. Zamienił swój dom w muzeum dziedziczenia, wypełniając go szkieletami owiec i stawami zwierząt umieszczonymi w solance, by zademonstrować zmiany, do jakich doprowadził w swoich zwierzętach. Były to świetne działania marketingowe. Goście Bakewella pisali listy i książki o jego eksperymentach. Pewien francuski arystokrata ogłosił, że Bakewell „przeprowadzał obserwacje i studia nad tymi wspaniałymi zwierzętami z taką pieczołowitością, z jaką studiuje się matematykę czy jakąkolwiek inną naukę”[72].

W rzeczywistości Bakewell nie pozostawił po sobie nawet jednego pomiaru owcy. Nie opublikował żadnego „prawa dziedziczenia” tłumaczącego jego sukces. Żył w kluczowym momencie historii badań nad dziedziczeniem, gdy ludzie zaczęli zdawać sobie sprawę, że można to dziedziczenie zrozumieć i nim manipulować, lecz jednocześnie w sterowaniu nim nadal polegać na intuicji przodków. Patrząc z perspektywy na pracę Bakewella, trudno nie pomyśleć o tym, czego jej brakowało: danych i statystyki, tak kluczowych dla dzisiejszego studiowania dziedziczenia. Jednak w swoich czasach Bakewell miał ogromną siłę oddziaływania – pokazał światu, że na dziedziczenie można wpływać. Jak napisał jeden z jego gości: „Przekonał niedowiarków do swojej owczej doktryny”[73].

•••

Wśród wielbicieli Bakewella znajdował się także Fryderyk August III, elektor Saksonii[74][75]. W 1765 roku otrzymał on niezwykły podarunek od króla Hiszpanii: dwieście dziesięć merynosów. Fryderyk chciał wykorzystać owce do stworzenia kwitnącego przemysłu wełnianego w Saksonii, lecz obawiał się, że nie uda się to poza Hiszpanią. Skonsultował więc swój plan z Bakewellem.

Hodowca zapewnił Fryderyka, że cechy zakodowane w krwi owiec przetrwają całe pokolenia niezależnie od tego, gdzie zwierzęta będą żyły, jeśli tylko odpowiednio się o nie zadba. Fryderyk przekonał się prędko, że Bakewell miał rację – wkrótce kraje niemieckie produkowały tak dużo znakomitej wełny z