Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Imitacja życia” zaczyna się kraksą samochodową w nienazwanym arabskim kraju. Na skutek wypadku Martin nie zdąża na samolot do domu i zostaje wysłany do luksusowego międzynarodowego hotelu, aby poczekać na kolejny lot. W tym samym położeniu jest Günther. Mężczyźni postanawiają nocować w jednym pokoju. Od samego początku się nie lubią, ale sytuacja jest tak nerwowa, że trzymają się razem. Obserwując życie hotelu, obaj stopniowo dochodzą do wniosku, że naokoło dzieją się rzeczy straszne.
OD AUTORA
„Za powieścią Imitacja życia stała najpierw chęć wyrażenia pewnego poczucia, które wydawało mi się bardzo silne w Polsce w ostatnich latach – wyraźne doznanie, że przestrzeń naokoło stała się coraz bardziej ciasna i groźna, że jest coraz mniej miejsca do swobodnego poruszania się. To poczucie połączyło się w mojej głowie z fragmentem eseju Eliota Weinbergera, w którym twierdził, że "złotym okresom” cywilizacji światowych towarzyszyły wielkie ilości przetłumaczonych książek i otwartość wobec osiągnięć innych kultur, podczas gdy budowanie murów i zamykanie kraju i nurzanie się we własnym sosie prawie zawsze oznacza erę ciemności. Wyobraziłem sobie zatem coś na kształt Zamku Franza Kafki, ale na odwrót – zamiast bohatera, który nie może wejść do środka, wymyśliłem bohatera przekonanego, że świat się kurczy, stopniowo ściska się wokół niego. Ten świat jest jednym wielkim czarnym nieznanym. Wyobrażałem to sobie jako paranoję drwala, który podejrzewa, że drzewa nadciągają ze wszystkich stron."
Imitacja życia. Ile trzeba wysiłku, by tego nie widzieć?
Na masce pulsuje czarne serce. Zaraz wybuchnie.
Hotel. Günther i Martin czekają.
Czekanie zamienia się w rozpacz, wszechświat się kurczy, świat się rozpada.
Nie ma wyjścia awaryjnego. Pozostaje kurczowe zaciskanie powiek.
Gęsty język prozy Gaugera (w tłumaczeniu Umińskiego) oddaje duszną atmosferę zamknięcia jak z Zaproszenia na egzekucję Nabokova czy Ameryki Kafki.
To Heart of Darkness tuż przed implozją.
Barbara Sadurska
Kiedy czytałem Imitację życia, wciąż przychodził mi do głowy Zawód: Reporter Antonioniego. Doskonała powieść Gaugera w jakimś sensie może być prologiem tego filmu, a także jego twórczym rozwinięciem. Dwóch mężczyzn w hotelu, który jest w sercu wojny, dokonuje rozrachunku ze swoim niespełnionym życiem. Świadkiem tego jest wszechogarniająca pustynia, bezkształtna i nieprzyjazna, a przy tym jakoś pociągająca.
Kasper Bajon
Soren Gauger to kanadyjski pisarz i tłumacz mieszkający w Polsce od dwudziestu lat. Autor książek Nie to / nie tamto, Rzeczy niewysłowione oraz zbiorów opowiadań w języku angielskim: Hymns to Millionaires i Quatre Regards sur l’Enfant Jésus. Tłumaczy prozę dwudziestolecia międzywojennego oraz teksty współczesne. Na język angielski przełożył między innymi książki Witkacego, Brunona Jasieńskiego oraz Jerzego Ficowskiego. Mieszka w Krakowie z żoną Magdaleną i synem Milo.
Krzysztof Umiński – tłumacz literatury francuskojęzycznej i anglojęzycznej, scenarzysta filmów Kamper i Córka trenera. Tłumaczył takich autorów, jak Albert Cohen, Mark Danner, Rohinton Mistry i Arundhati Roy; przełożył też kilka francuskich komiksów. Publikował m.in. w „Bluszczu”, „Dwutygodniku” i „Nowych Książkach”. Wkrótce nakładem Wydawnictwa Marginesy ukaże się jego książka Trzy tłumaczki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 173
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Seria prozatorska pod redakcją Piotra Mareckiego
Jerzy Franczak, Trzy historye
Sławomir Shuty, Bełkot
Łukasz Orbitowski, Szeroki, głęboki, wymalować wszystko
Piotr Cegiełka, Sandacz w bursztynie
Sławomir Shuty, Cukier w normie
Michał Palmowski, Przygody Hiszpana Dete
Michał Witkowski, Lubiewo
Marta Dzido, Małż
Marian Pankowski, Rudolf
Maciek Miller, Pozytywni
Ewa Schilling, Głupiec
Adam Wiedemann, Sceny łóżkowe
Jan Dzban, Dentro
Piotr Szulkin, Socjopatia
Marian Pankowski, Bal wdów i wdowców
Jerzy Nasierowski, Zbrodnia i...
Piotr Czerski, Ojciec odchodzi
Maciek Miller, Zakręt hipokampa
Łukasz Orbitowski, Horror Show
Joanna Pawluśkiewicz, Pani na domkach
Joanna Wilengowska, Zęby
Marta Dzido, Ślad po mamie
Jan Krasnowolski, Klatka
Marian Pankowski, Pątnicy z Macierzyzny
Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Raz. Dwa. Trzy
Michał Zygmunt, New Romantic
Joanna Pawluśkiewicz, Telenowela
Jerzy Franczak, Przymierzalnia
Wojciech Bruszewski, Fotograf
Krzysztof Niemczyk, Kurtyzana i pisklęta
Sylwia Chutnik, Kieszonkowy atlas kobiet
Juliusz Strachota, Cień pod blokiem Mirona Białoszewskiego
Natalia Rolleczek, Drewniany różaniec
Marian Pankowski, Niewola i dola Adama Poremby
Maciek Miller, Cockring
Dominika Ożarowska, Nie uderzy żaden piorun
Ewa Schilling, Codzienność
Marian Pankowski, Tratwa nas czeka
Piotr Szulkin, Epikryza
Jerzy Franczak, NN
Sławomir Shuty, Jaszczur
Darek Foks, Kebab Meister
Tomasz Pułka, Vida Local
Ziemowit Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian
Wojciech Bruszewski, Big Dick. Fikcja dokumentalna
Jan Krasnowolski,Afrykańska elektronika
Daniel Kot, Kierunkowy 22
Marian Pankowski, Nastka, śmiej się! Opowiadania
Sławomir Shuty, Dziewięćdziesiąte
Łukasz Orbitowski, Horror Show [wyd. II popr.]
Joanna Dziwak, Gry losowe
Søren Gauger, Nie to / nie tamto
Maciej Bobula, Katarzyna Gondek, Adam Miklasz, Aleksander Przybylski, Michał Zantman, Bękarty Wołgi. Klechdy miejskie
Ziemowit Szczerek, Siódemka
Juliusz Strachota, Relaks amerykański
Flash fiction. Antologia
Dariusz Orszulewski, Zjednoczone Siły Królestwa Utopii
Stanisław Czycz, Nie wierz nikomu. Baza
Konrad Janczura, Przemytnicy
Maciej Piotr Prus, Przyducha
Marta Dzido, Frajda
Olga Hund, Psy ras drobnych
Juliusz Strachota, Turysta polski wZSRR
Jakub Michalczenia, Gigusie
Anna Mazurek, Dziwka
Natalka Suszczyńska, Dropie
Antonina Kardaś, Czernucha
Aleksandra Wstecz, Kwiaty rozłączki
Jarek Skurzyński, Zrolowany wrześniowy Vogue
Zenon Sakson, Zaczarowany uber
Sławomir Shuty, Historie o ludziach z wolnego wybiegu. Pasty i skity
Maciej Topolski, Niż
Jakub Michalczenia, Korszakowo [wyd. II popr. i uzupeł.]
Maciej Piotr Prus, Wyspa i inni ludzie
Jan Dzban, Dentro De Luxe
Anna Sudoł, Projekt
Sławomir Shuty, Bełkot [wyd. II popr.]
Jaga Słowińska, Czarnolas
Sławomir Shuty, Cukier w normie [wyd. III popr.]
Sławomir Shuty, Nowy wspaniały smak
Marian Pilot, Dzikie mieso
Soren Gauger, Imitacja życia
1. Widzisz te szakale?
Rozległ się obrzydliwy trzask i coś, co parę sekund wcześniej tworzyło całość, na którą składały się ultrakomfortowe, wyłożone skórą wnętrze samochodu z wypożyczalni, czyste cyfrowe tony arii Re dell’abisso, affrettati płynące z głośników, słońce wysoko nad pustynnym horyzontem, bezładna zbieranina palm i kaktusów wzdłuż szosy na lotnisko oraz jego soczyste myśli, w których przedstawiał sobie ciepłe, zaspane i skąpo spowite peniuarem ciało swojej żony, kiedy on wśliźnie się pod kołdrę, wsuwając dłoń między jej biodro i rękę, o piątej nad ranem, gdy szarosine światło zaczyna przesączać się przez zasłony – wszystko to rozprysło się gwałtownie w krwawą, pierzastą maź, ptasie flaki, konwulsyjny trzepot oraz – choć za ten ostatni szczegół nie dałby się pokroić – bijące nadal serce, które, wyrzucone z klatki piersiowej, przywarło do przedniej szyby. Oczywiście odruchowo skręcił, chociaż wiedział, że właśnie tego nie należy robić, a kiedy samochód stoczył się z drogi, usłyszał, jak metalowe podwozie głośno szoruje o kamienie, przygrzmocił maską w płot i miał dość przytomności umysłu, żeby wcisnąć hamulec.
Jakimś cudem nic mi nie jest, pomyślał Martin, gramoląc się z auta. Najwyraźniej staranował zagrodę dla kur – ptaki zbiły się w najdalszym kącie, pogdakując złowróżbnie. W oddali dostrzegł drobną ciemną postać, która wygrażała pięścią i wykrzykiwała coś, zapewne obelgi, by następnie popędzić w stronę prymitywnej lepianki.
Posterunek policji, uświadomił sobie Martin, cuchnął zarówno moczem, jak i potężnym płynem odkażającym. Przez pierwsze półtorej godziny wyczekiwania na korytarzu denerwował się okropnie, że nie zdąży na lotnisko. Trzy godziny później, kiedy spóźnienie było już smętnym faktem, poczuł tępawe mdlenie w dole brzucha. Jegomość na siedzeniu obok miał szorstką brodę, która wyścielała mu twarz aż po oczodoły; plamy na jego niebieskich dżinsach w okolicy krocza były prawdopodobnie z krwi. Co jakiś czas dobywał z siebie kleiste chrząknięcie i wściekle spluwał na podłogę, a wtedy Martin, który pragnął zachować dobre stosunki, kiwał głową, chichotał z uznaniem i szczerzył zęby w uśmiechu. Zegar na korytarzu zatrzymał się na czwartej dwadzieścia osiem.
Oczywiście, powiedział policjantom, których angielski nie był tak koszmarny, jak się spodziewał, zdawał sobie sprawę z tego, jaki stosunek ma miejscowa ludność do alkoholu. Ale spożycie miało miejsce w międzynarodowym hotelu, a to z pewnością stanowi okoliczność łagodzącą?
Metalowe krzesło sprawiało wrażenie, jak gdyby zaprojektowano je specjalnie, by wrzynało się w miękkie części jego ciała, a to uzmysławiało mu, że jest przeraźliwie bezbronny – nie tylko w obliczu tych gburowatych mężczyzn, jakże odmiennych od gładko ogolonych profesjonalnych Europejczyków, do rozmów z którymi był przyzwyczajony, ale i w sensie ogólniejszym: w tym krześle czaiło się przeczucie śmierci. Mało tego, wszystkie elementy wnętrza zmówiły się, żeby go zbić z pantałyku: szorstkie, piekące światło nagiej żarówki dyndającej na kablu, betonowa posadzka, zacieki na suficie, kalendarz ścienny sprzed dwóch lat z fotografią samopowtarzalnego karabinu tam, gdzie powinien widnieć samochód, zachód słońca lub półnaga kobieta.
A ten ptak, ciągnął dalej, dlaczego jak uderzył w szybę, to wyglądało, jakby wybuchnął? To chyba bardzo nietypowe. Krótko mówiąc, Martin zrobił na policjantach tak żałosne wrażenie, tak bardzo nie umiał wziąć się w garść w obliczu swych kłopotów, że zlitowali się nad nim i zwolnili go za minimalną grzywną, do której doliczono koszty wozu i równowartość trzydziestu siedmiu dolarów za zagrodę dla kur. Tę kwotę Martin zaokrąglił do czterdziestu, sądząc, iż w ten sposób zademonstruje, że nie chowa urazy, i sprawę zamknięto.
Policjant z bokobrodami i spiczastym nosem zaofiarował się podrzucić go na lotnisko. Martin pragnął skłonić go do mówienia, choćby po to, by rozładować nieprzyjazny nastrój panujący w samochodzie. Niestety za żadne skarby nie umiał przypomnieć sobie nazwy miasteczka ani nawet żadnej jego charakterystycznej cechy, z wyjątkiem rzeczy, które budziły w nim odrazę i strach, te zaś nie stanowiły najlepszej pożywki dla rozmowy. Na szczęście policjant sam się roztrajkotał.
W zeszłym tygodniu też tu mieliśmy jednego białego, powiedział, złapaliśmy go w burdelu. Wszyscy inni uciekli, kiedy zaczęliśmy wchodzić, tylko ten biały został, jakby go sparaliżowało. Musieliśmy go zabrać na komendę. Coś okropnego, wie pan, bo widać było, że nie miał jak zrobić nic nielegalnego – zbyt był niewinny i za bardzo smutny, tak mi się zdaje. No i nie mogliśmy mu powiedzieć, że może sobie iść, bo chciał, żeby go traktować jak przestępcę. Nagadał nam kłamstw o swoich przygodach seksualnych. Żal było słuchać. No i musieliśmy go zamknąć na noc. Raz, że taki jest regulamin, a dwa, ze zwykłej ludzkiej litości – facet chciał być mężczyzną przyłapanym w burdelu i byliśmy mu to dłużni. Ile razy złapiemy białego, zawsze jest to samo – życie zmienia się w smutny teatrzyk. Do dziś tego nie rozumiem. Dlaczego wy to robicie?
Nie było to pytanie z gatunku tych, które domagają się odpowiedzi, toteż Martin, który był więcej niż odrobinę zakłopotany, udał, że nie słyszy. Pozostałe dwadzieścia minut jazdy na lotnisko upłynęło w milczeniu.
Lotnisko bardziej pasowało do jego wyobrażeń o obozie dla uchodźców niż o międzynarodowym węźle komunikacyjnym. Wśród rozsianych tam i siam na podłodze wynędzniałych rodzin, które otwierały puszki z mielonką i dawały klapsy dzieciom, kiedy te z obłędem w oczach żebrały u Martina o drobne pieniądze, wśród ciał padających na kolorowe dywaniki w zaimprowizowanej modlitwie, wśród ciał tłustych a bezwładnych, które w posępnym wachlowaniu szukały wytchnienia od upału i gigantycznych much plujek (Calliphora vomitoria) Martin wyłowił innego Europejczyka będącego w takich samych jak on tarapatach.
Był nim Günther, Austriak o twarzy wychudłej i wyzutej z poczucia humoru, ubrany, uznał Martin, jak flejtuchowaty bankier lub schludny sprzedawca Biblii. Nieszczególnie przepadał za Austriakami ani też nie dostrzegł w Güntherze nic nadmiernie ujmującego, ale przynajmniej wiedział, czego się po Austriaku spodziewać. Odrobina towarzystwa działała krzepiąco i wkrótce dwaj mężczyźni stworzyli tandem.
Razem więc podeszli do stanowiska obsługi, żeby załatwić inny lot. Günther, nieustająco czujny, omiatając wzrokiem halę odlotów, wyszeptał Martinowi na ucho: Już ja ich znam. Wszystko jest cacy, póki trzymasz dystans, ale jak się zaczną przymilać, to właśnie wtedy musisz uważać.
Miał właściwy prostaczkom nawyk powtarzania zdań, z naciskiem, jakby wbijał nóż. Wtedy musisz uważać. Najpierw ci słodzą, prawią komplementy, może poleją szklaneczkę herbaty, a potem łup! – klasnął, aż Martin się wzdrygnął – budzisz się z obandażowaną głową albo cały pogruchotany w jakimś rowie albo z płucami pełnymi krwi. Rudolfowi wykłuli oczy, jedno i drugie. Już ja ich znam.
Ale Martinowi nie było dane zapytać, kim mianowicie jest Rudolf ani w jaki sposób jego uraz wiąże się z obecną sytuacją, ponieważ obaj pospiesznie zostali olśnieni przez piękną i uśmiechniętą kobietę z recepcji. Zastygli bez ruchu i odebrało im głos.
To musi być dla panów niezwykle stresujące. Jej uśmiech, oto balsam dla duszy. Będę do panów dyspozycji, ciągnęła, i dopilnuję, żeby żadne niewygody nie pogorszyły tej przykrej sytuacji. Jej smukłe wymanikiurowane palce stukały w klawiaturę jak wiosenny deszcz. Martin na chwilę zamknął oczy, pozwalając, by chłodne krople spryskały mu twarz. Czuł, jak malutkie mięśnie wokół jego kręgosłupa jeden po drugim odprężają się ze słyszalnym westchnieniem. Co za cudowna istota, pomyślał.
Już rezerwuję pokój dla panów. Czy życzą sobie panowie osobne, czy...
Chcielibyśmy wspólny pokój, szczeknął Günther; w jego zachowaniu było coś lekko chorobliwego. I oto Martin, któremu w życiu nie przyszłoby do głowy spędzić noc z nieznajomym mężczyzną, a co dopiero z nieznajomym Austriakiem, wdepnął w pułapkę, dał się zaskoczyć i bezwolnie przystał na ten nowy układ mieszkaniowy. Palce recepcjonistki raz jeszcze zatrzepotały z gracją na klawiaturze, po czym kobieta z raźnym skinięciem głowy wręczyła im wizytówkę. Proszę dzwonić, gdyby czegoś panowie potrzebowali, mam na imię Sulma.
Sulma – czym pachniało to imię? Ciężką wonią gotowanego mleka, cynamonem, rozgniecionymi daktylami, dymem opium, gliną i terakotą: Sul-ma. Długie, dorodne „u”, pełne i zmysłowe. Głębokie.
Refleksje te przerwało stłumione trzaśnięcie dwóch par drzwiczek i szczęk zapinanych pasów. Międzynarodowy zapach wnętrza luksusowego wozu. Martin pozwolił myślom dryfować bez celu, gdy samochód sunął wzdłuż slumsów, a może zwykłych przedmieść: dzieci ciskały rybim łbem, jakby to była piłka bejsbolowa, jakiś człowiek na poboczu piekł w całości kozę nad czymś, co kiedyś było zapewne beczką ropy naftowej, tłum poważnych mężczyzn zebrał się przed meczetem. Był też pomnik wojenny – klęczący żołnierz kurczowo ściskał złachmanione martwe niemowlę, pod spodem widniał napis, najpewniej: „Nigdy nie zapomnimy”. No, żeby zapomnieć, trzeba najpierw wiedzieć to i owo, skwitował w myśli Martin i zastanowił się, czy to aby nie było z jego strony ironiczne.
Sulma zapewniła ich stanowczo, że znajdują się na bardzo krótkiej liście oczekujących, nie potrwa to dłużej niż dzień, dwa, a tymczasem w hotelu Asfodel spełnione zostaną ich wszelkie kaprysy. Kolacja i koktajle, spa, masaże i tańce, wszystko, czego oczekuje dżentelmen – tu zrobiła pauzę i mrugnęła dla efektu – a nawet trochę więcej. Tamto mrugnięcie i uśmiech raz po raz powracały w myślach Martina niczym rozkoszna i nietrwała czkawka – do czasu, kiedy Günther zdzielił go w udo.
Patrz tam, powiedział, uśmiechając się po raz pierwszy, widzisz te szakale?
2. Jednym, jedynym torem
Nie wspomnieliśmy dotąd o upale. Z jednej strony zakrawa to na niewiarygodne przeoczenie, zważywszy, że upał włada każdym prawie aspektem tutejszego środowiska, od ulistnienia przez kolor ziemi po miejscowy temperament; zważywszy, że zaszczepia on osobliwą odmianę szaleństwa w umysłach, które nie są w stanie znosić go ani chwili dłużej, lecz równocześnie nie umieją ustąpić mu pola ani przed nim uciec; zważywszy, że narzuca on powolny, leniwy sposób poruszania się, a opór wobec tego dyktatu bywa niebezpieczny. Günther i Martin nie należeli do mężczyzn, którzy, bawiąc za granicą, poddają się po prostu miejscowym zwyczajom – Martin zwykle dawał się namówić do skosztowania jakiejś specjalnej odmiany skorupiaka, Günther zaś swego czasu, w przypływie szczególnie szampańskiego nastroju, nabył marynarską czapkę i nosił ją przez cały pobyt w Hamburgu; przy tych radosnych okazjach każdy z nich słyszał od swojej małżonki, iż jest zaskoczona swawolną postawą męża. Oczywistością było więc, że ani Martin, ani Günther z zasady nie dokonają najmniejszych ustępstw na rzecz upału – nie dla nich były szorty, popołudniowe drzemki, egzystencja spowita w chłód nocy ani długie godziny bezczynności w porze, kiedy słońce stoi najwyżej i praży najokrutniej.
Z drugiej wszakże strony to właśnie zjawiska najbardziej uderzające i rozpowszechnione zwykle umykają naszej uwadze. W naturalny sposób skupiamy się na tym, co osobliwe i zagadkowe, a tymczasem umysł pobieżnie omiata monotonię codzienności. Krzyczącą oczywistość pomijamy na rzecz ciekawego detalu, a skutek jest podobny jak w przypadku dawnych powieściopisarzy rosyjskich, u których dostajemy skrzętny opis mosiężnych guzików od smokingu, lecz ani słowa o wieczorze, w którym uczestniczyli.
A więc upał – wysuszał gardło, palił skórę, w mózgu siał fanatyzm, najmniejszy ruch zmieniał w katorgę. Jego blask odbijał się bezlitośnie w szybach, okularach, nożach rzeźniczych, klamrach od pasków i nalewakach paliwowych. Pulsującymi falami, z rytmicznym łomotem wzbijał się z chodników, widzialny dla oczu, wyczuwalny w dotyku. Pod jego naporem zdyszane i bezradne psy pokładały się gdzie popadnie – na stopniach urzędów, pośrodku jezdni, na boiskach szkolnych i placach – i leżały plackiem ze zwiotczałymi mięśniami, wystawiając ku słońcu wzdęte brzuchy, ich żebra unosiły się ciężko i opadały, oczy były na wpół martwe, a (z przeproszeniem państwa!) członki wyprężone w erekcji.
Wszystko było lęgowiskiem much. Dojrzałe owoce, miód, połcie mięsa dyndające z haków na przydrożnych stoiskach i regularnie polewane wodą z węża, góry śmieci, psy i ich odchody, półnaga dzieciarnia pałętająca się tam i siam w poszukiwaniu europejskich portfeli, które można by zwędzić, starcy – szkielety luźno obciągnięte brunatną skórą i garniturami z drugiej ręki – bezmyślnie popalający tanie papierosy nad planszami tryktraka w kawiarniach: wszystko roiło się od much, były jak wielki wspólny mianownik, lepiszcze, które dla niewprawnego oka spajało całą tę przypadkową zbieraninę – a słońce podgrzewało jaja, a z jaj wypełzały larwy, a larwy mogły się przeistoczyć wyłącznie w muchy. Te zaś, jak już wspomnieliśmy, były wszędzie.
Przetrwać w tym skwarze potrafiły tylko kolczaste, toporne i bezużyteczne gatunki roślin, które nie robią nic dla podtrzymania życia i nawet na ich cień niespecjalnie można liczyć.
Powszechne, acz niekoniecznie wprost artykułowane było przekonanie, że klimat i krajobraz zawiązały spisek, aby stworzyć miejsce, do którego człowiek po prostu nie zdoła się przystosować. Przyjęło się też sądzić, że szczególny gatunek obłędu, który tak pleni się na pustyni, sprowadzają nie tyle skutki ostrego udaru słonecznego, co nieznośna świadomość, że sprawy mogą się toczyć tym jednym, jedynym torem, dzień za dniem, bez wytchnienia, w kółko i na okrągło, ku nieskończenie powtarzalnej, nużąco bezchmurnej przyszłości.
I tak oto miliony milionów mil dalej w przestrzeni kosmicznej słońce wystrzeliło w galaktykę swój skwarny podmuch, który przecisnął się przez asteroidy, meteory i planety, całą tę niebieską rupieciarnię zagracającą układ słoneczny, przeciął atmosferę ziemską, by przez osiem bezlitośnie rozwlekłych sekund bombardować Martina i Günthera na drodze z klimatyzowanego pojazdu do lobby klimatyzowanego hotelu Asfodel.
3. Ten ogień
Stojąc przy recepcji, Martin zadzwonił małym dzwonkiem na obsługę, co nie wywarło większego wrażenia na dwóch masywnych, odętych chrząszczach, które spoczywały na ladzie nieopodal broszur reklamujących pustynne safari Ali Baby. Insekty leniwie wysunęły po trzy pary odnóży i potruchtały w kierunku Martina. Ciągnął się za nimi żółty ślad.
Chłopiec z recepcji zjawił się po minucie; twarz miał w typie, który u Martina wzbudzał natychmiastową nieufność. Zadufaną. Lśniącą od tłuszczu. Znudzoną. Kiedy otworzył usta, żeby się odezwać, Martin z satysfakcją zauważył, że większość zębów ma zepsutych.
Obaj dostali po trzy karty z magnetycznym paskiem oraz identyczny klucz z numerem 508. Wręczając im je, recepcjonista dostrzegł chrząszcze i zamarł w pół ruchu. Przez chwilę spojrzenia trzech mężczyzn zbiegły się na insektach. Portier otworzył szufladkę, wydobył z niej białe gumowe rękawice, jakich używają chirurdzy, i wciągnął je z przyjemnym trzaskiem. Następnie złapał chrząszcze i umieścił w szklanym pojemniku na ladzie. Pozwolił, by przez minutę uwijały się po wnętrzu, a następnie nałożył pokrywkę i nadepnął pedał, uwalniając niebieskawy gaz. Po chwili owady były martwe. Przesunięcie wajchy uruchomiło zapadkę i chrząszcze zleciały do dziury. Wtedy recepcjonista po raz pierwszy uśmiechnął się do Martina i Günthera i wytarł żółtą ciecz z lady, wprawnie przesuwając po niej chusteczką higieniczną. Martin nie umiałby wyjaśnić, dlaczego cały ten pokaz wywarł na nim tak złowieszcze wrażenie.
Stali, czekając na windę, nieco pokrzepieni znajomym rytuałem meldowania się w hotelu, a Martin, nie umiejąc okiełznać ciekawości, spytał Günthera o Rudolfa, tego, który stracił oczy.
To było dziewięć lat temu, powiedział Günther z twarzą doskonale pozbawioną wyrazu, miałem wtedy kucyk. Obecna fryzura Günthera ograniczała się do kilku rzadkich kępek w rejonie uszu i potylicy i wyobraźnia Martina nie potrafiła sprostać rewelacji o kucyku. Rudolf, mówił dalej Günther, był o pięć lat młodszy ode mnie, świeżo po wojsku. Lubił się zabawiać z panienkami.
Dźwięk „ding” obwieścił przyjazd windy i mężczyźni weszli do środka, wymieniając uwagi na temat wielkiej liczby luster. Tuż przed zasunięciem drzwi do windy wcisnął się otyły Arab, który wrzeszczał coś do telefonu.
Powietrze zgęstniało od woni potu i taniego tytoniu.
Wydaje im się, że rozumieją, ale prawda jest taka, że nic nie rozumieją, darł się grubas do słuchawki. Musimy pamiętać, że śpią jak kamień, i łazić dookoła nich na paluszkach, inaczej na bank się pobudzą.
Pauza, podczas której mężczyzna dyszał ciężko do telefonu.
Dokładnie tak, na tym polega cały myk, niech sobie śpią i życzmy im słodkich snów. Póki śpią, możemy sobie chodzić, ile wlezie, za zasłonami, jeśli wiesz, co mam na myśli. A jak się obudzą, to zobaczą, że mają pętlę na szyi.
Boże święty, pomyślał Martin, musiałem się przesłyszeć. Posłał szybkie spojrzenie Güntherowi, ale Austriak stał pogrążony w myślach, beztrosko pogwizdując do elektronicznej wersji Nad pięknym modrym Dunajem, która sączyła się z głośników.
Najwyraźniej winda wciąż sunęła w górę, choć jak na pięć pięter była to podróż nieprawdopodobnie długa.
Nic się nie bój, ciągnął grubas, jak ktoś śpi i myśli, że nie śpi – drzwi windy otwarły się i mężczyzna wyszedł – to dużo trudniej go zmusić, żeby zobaczył, jak jest naprawdę, niż wmówić mu, że czuwa.
W pokoju 508, tej oazie, Günther bezzwłocznie rozebrał się do majtek, klapnął na łóżko i, siedząc w jego nogach, otworzył buteleczkę rumu z minilodówki. Minęło wiele lat, od kiedy Martin znajdował się tak blisko nagiego męskiego ciała. Ciało to miało plamy wątrobiane i krosty, tu i ówdzie było kościste, gdzie indziej sflaczałe i generalnie sprawiało wrażenie, jakby wypędzono zeń wszelkie życie. Widok zmieszał go – to ciało było zupełnie niepodobne do tych, które pamiętał z szatni rugbystów w czasach koledżu – ale prawdziwym ciosem była konstatacja, że patrzy na swojego rówieśnika. Więc i on ma takie zmarszczki na czole? I tak ohydne wałki tłuszczu na biodrach? Czy w jego oczach też jest tyle przygnębienia?
Wkrótce na nocnym stoliku walało się osiem czy dziewięć pustych buteleczek. Dwaj mężczyźni wymienili parę sprośnych anegdot wygrzebanych ze studenckiej przeszłości, każdy z nich dokonał jowialnej parodii swego pracodawcy, omówili fizyczne atuty kilku słynnych aktorek, a Günther zaprezentował sztuczkę magiczną. Z kieszeni wydobył dużą monetę, pstryknął nią w powietrze i złapał do ust. Następnie, bardzo zadowolony z siebie, otworzył usta, żeby pokazać Martinowi, że moneta zniknęła. Dał mu parę sekund na okazanie zdziwienia, po czym uniósł język, odsłaniając monetę. Martin uprzejmie zaklaskał.
A potem, całkiem niespodzianie, twarz Günthera przybrała dziwny wyraz i nastrój zmienił się na sentymentalny. Günther wyznał, że po siedemnastu latach małżeństwa jego żona – tu zaprezentował fotografię surowej kobiety z nastroszonymi włosami, pozbawionej wszelkiego ciepła i miękkości, które Martin zwykł przypisywać słabej płci – oznajmiła, że zamierza go rzucić. Nie chodziło jej o to, by zacząć nowe życie, podkreśliła, lecz o to jedynie, żeby rozstać się z życiem starym i bezcelowym.
Ręka Günthera, mała żylasta istotka, wygmerała w lodówce ostatnią butelkę alkoholu. Günther otworzył ją, nadział się palcem na sterczący element aluminiowej nakrętki i zaskowyczał z bólu. Martin narwał w łazience papieru toaletowego i podał mu, żeby owinął skaleczenie; na twarzy tamtego wciąż malował się ten dziwny wyraz.
Przedziwne to będzie, odezwał się Günther po jakimś czasie, a oczy miał zasnute pijacką mgiełką, wrócić do tego wnętrza, które tak metodycznie zapełniał przedmiotami mającymi z niego uczynić prawdziwy dom. A teraz, kiedy po raz pierwszy wróci tam, a w środku nie będzie ani żony, ani dzieci, to wszystkie te przedmioty – wyobrażał sobie – zaczną na niego napierać, jeśli Martin wie, co ma na myśli, nie pozwalając zaczerpnąć oddechu. Tak po prawdzie, wyznał z rozczulającą szczerością, nie mógł jej obwiniać o odejście, bo kiedy się nad tym zastanawia, to przez te wszystkie lata na własne oczy widział, jak robi się sztywny i nudny. Wydał z siebie bezkrwisty śmieszek, od którego Martina przeszedł dreszcz. Za to Agathe, owszem, ona miała w sobie ogień.