Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
[O KSIĄŻCE]
Pro captu lectoris habent sua fata libelli zapisał w połowie II wieku p.n.e. Terencjusz Maurus. Zdanie to można przetłumaczyć na język polski “Los książek zależy od pojętności czytelników". Każda książka zatem zostanie inaczej odebrana w zależności od tego, jak zrozumie ją osoba czytająca. Ta sentencja odnosi się do wszystkich książek, w tym także "Zakazu zwałki" Mariana Pilota.
Marian Pilot (ur. 6.12.1936 w Siedlikowie) - literat, dziennikarz, scenarzysta, leksykograf, długoletni redaktor poświęconego kulturze chłopskiej kwartalnika „Regiony”, autor powieści, opowiadań i esejów; do ważniejszych należą: Panny szczerbate (1962), Pantałyk (1970), Zakaz zwałki (1974), Wykidajło (1981), Bitnik Gorgolewski (1989), Na odchodnym (2002), Pióropusz (2010), Nowy matecznik (2012), Słownik dawnej gwary Siedlikowa (2012), Osobnik (2013); ostatnio opublikował powieść Niebotyki (2017) i esej Dzikie mieso (2021).
Znawca twórczości Waleriana Nekanda-Trepki, miłośnik malarstwa Edwarda Prymasa, animator ruchu na rzecz rehabilitacji osób w I Rzeczypospolitej skazanych na śmierć na stosie pod zarzutem praktyk czarowniczych, badacz historii Plica polonica. Honorowy obywatel miasta i gminy Ostrzeszów, wyróżniony m.in. Nagrodą im. Wł. St. Reymonta i Nagrodą Literacką Nike, odznaczony Krzyżem Kawalerskim OOP.
[BLURBY]
To jest inna bajka; od razu, już na początku lektury, w języku widać życie, energię, emocje, dynamikę. Na jednej stronie masz naciukane detali i draperii w tej prozorzeźbie mnóstwo! To nie jest płaska kartka, strategia pisarska płaskiej kartki, to jest żywa rzeźba z języka. Bohaterem jest czysta jaźń zlepiona z czasoprzestrzenią, czas wymyka się jak wypstryknięta pestka wydrylowana z wisienki. Język, ten tak żywy język, to po prostu język poezji, a ilość regionalizmów i słowotwórstwa może doprowadzić zmysłoskrętu!
Robert Rybicki, poeta
Nie jest to prosta, jednolita powieść, tylko dziki zbiór opowieści, uczuć i nieokiełznanej energii językowej. Wszystko wiąże ze sobą enigmatyczna, tylko z pozoru niezborna postać narratora, czyli intelektualisty pochodzącego ze wsi. W trakcie lektury można zdać sobie sprawę, że ma się do czynienia ze świadectwem poszukiwania siebie pośród kulturowej, tożsamościowej i językowej „zwałki”. „Zakaz zwałki” to ekscytujący eksces literatury i polszczyzny.
Filip Matwiejczuk, poeta
Językowy eksces, wyostrzenie zmysłów, figle turpistycznych nadekspresji, zbójecka wyobraźnia, łobuzerski wdzięk – ojj, potrzebujemy Mariana Pilota. Proszę więc „Zakaz zwałki” żreć w trybie natychmiastowym.
– Mateusz Górniak, pisarz i redaktor „Stonera Polskiego”
Pilot nie klęka przed żadną świętością, a wręcz przeciwnie: świętości klękają przed nim.
Związek Pisarzy ze Wsi
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 221
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Seria prozatorska pod redakcją Piotra Mareckiego
Jerzy Franczak, Trzy historye
Sławomir Shuty, Bełkot
Łukasz Orbitowski, Szeroki, głęboki, wymalować wszystko
Piotr Cegiełka, Sandacz w bursztynie
Sławomir Shuty, Cukier w normie
Michał Palmowski, Przygody Hiszpana Dete
Michał Witkowski, Lubiewo
Marta Dzido, Małż
Marian Pankowski, Rudolf
Maciek Miller, Pozytywni
Ewa Schilling, Głupiec
Adam Wiedemann, Sceny łóżkowe
Jan Dzban, Dentro
Piotr Szulkin, Socjopatia
Marian Pankowski, Bal wdów i wdowców
Jerzy Nasierowski, Zbrodnia i...
Piotr Czerski, Ojciec odchodzi
Maciek Miller, Zakręt hipokampa
Łukasz Orbitowski, Horror Show
Joanna Pawluśkiewicz, Pani na domkach
Joanna Wilengowska, Zęby
Marta Dzido, Ślad po mamie
Jan Krasnowolski, Klatka
Marian Pankowski, Pątnicy z Macierzyzny
Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Raz. Dwa. Trzy
Michał Zygmunt, New Romantic
Joanna Pawluśkiewicz, Telenowela
Jerzy Franczak, Przymierzalnia
Wojciech Bruszewski, Fotograf
Krzysztof Niemczyk, Kurtyzana i pisklęta
Sylwia Chutnik, Kieszonkowy atlas kobiet
Juliusz Strachota, Cień pod blokiem Mirona Białoszewskiego
Natalia Rolleczek, Drewniany różaniec
Marian Pankowski, Niewola i dola Adama Poremby
Maciek Miller, Cockring
Dominika Ożarowska, Nie uderzy żaden piorun
Ewa Schilling, Codzienność
Marian Pankowski, Tratwa nas czeka
Piotr Szulkin, Epikryza
Jerzy Franczak, NN
Sławomir Shuty, Jaszczur
Darek Foks, Kebab Meister
Tomasz Pułka, Vida Local
Ziemowit Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian
Wojciech Bruszewski, Big Dick. Fikcja dokumentalna
Jan Krasnowolski,Afrykańska elektronika
Daniel Kot, Kierunkowy 22
Marian Pankowski, Nastka, śmiej się! Opowiadania
Sławomir Shuty, Dziewięćdziesiąte
Łukasz Orbitowski, Horror Show [wyd. II popr.]
Joanna Dziwak, Gry losowe
Søren Gauger, Nie to / nie tamto
Maciej Bobula, Katarzyna Gondek, Adam Miklasz, Aleksander Przybylski, Michał Zantman, Bękarty Wołgi. Klechdy miejskie
Ziemowit Szczerek, Siódemka
Juliusz Strachota, Relaks amerykański
Flash fiction. Antologia
Dariusz Orszulewski, Zjednoczone Siły Królestwa Utopii
Stanisław Czycz, Nie wierz nikomu. Baza
Konrad Janczura, Przemytnicy
Maciej Piotr Prus, Przyducha
Marta Dzido, Frajda
Olga Hund, Psy ras drobnych
Juliusz Strachota, Turysta polski wZSRR
Jakub Michalczenia, Gigusie
Anna Mazurek, Dziwka
Natalka Suszczyńska, Dropie
Antonina Kardaś, Czernucha
Aleksandra Wstecz, Kwiaty rozłączki
Jarek Skurzyński, Zrolowany wrześniowy Vogue
Zenon Sakson, Zaczarowany uber
Sławomir Shuty, Historie o ludziach z wolnego wybiegu. Pasty i skity
Maciej Topolski, Niż
Jakub Michalczenia, Korszakowo [wyd. II popr. i uzupeł.]
Maciej Piotr Prus, Wyspa i inni ludzie
Jan Dzban, Dentro De Luxe
Anna Sudoł, Projekt
Sławomir Shuty, Bełkot [wyd. II popr.]
Jaga Słowińska, Czarnolas
Sławomir Shuty, Cukier w normie [wyd. III popr.]
Sławomir Shuty, Nowy wspaniały smak
Marian Pilot, Dzikie mięso
Soren Gauger, Imitacja życia
Mateusz Górniak, Trash Story
Gaba Krzyżanowska, Jedna czwarta wróbla
Marta Kozłowska, Berdyczów
Z. Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian [wyd. II]
Bohu. O, niech ja. Niech ja!... Szmaciarz czy ten od szamba, hycel od padła? Bohu! Ten w kaczy kuper rżnięty z punktu: Bohu. Ogarnia cię rozlatanymi łapskami, morda w ciup obleśny: Bohu, ty nie ciemna masa, ty, he, chłopak łebski. Jak, co: wiesz ty i wiem ja. Wiemy obadwa. My, he, rączka-rączka... Tylko, chłopie, z biglem. Chybko!... Z posyłką do grobowego. Z jarmarkiem do Jozefata. Laufrem na dołki... Niech mi ślip wykiszkują! Pod komisariat, pod... pod... podjechać. Gratki na stół trzask (z trzaskiem!), macie. Od obywatela Rzuna, macie! O, niech mnie w to i w tamto grzeją: to myśl, to szpas, to jest komunia chlebem i winem... Ja, proszę obywatelstwa, od obywatela Rzuna. Z posyłką. Co? Hiszpańska pomarańcza. Bautista Martinez y Cia, Importación de España, bykiem na skrzyni pisze. O ja... Skrzynka hiszpańskich pomarańczy i niemiecka mydelniczka, jak ja się z tym choć na psim cmentarzu pokażę. Kto ja? W rozumek kropnięty, w móżdżek trzaśnięty, ja!? Za jąderka by cię, Rzun, za pesteczki... żeby ci kulawy wół, żeby ślepa kwoka kutaska, skwarka niesolonego wydziobała razem z pośladem. O ja, Bohu. O, niech ja... O, niech ja będę pierdolony... Hamuję, że aż zarzuca wóz na krawędź chodnika. Tamten z fiata wychyla głowę i z gębą jeszcze.
Prr, chamie, nie kwil, świni ryju! Suń się. Suń! Stul kołchoźnik, bo maluśkie bohuuu! ci tu zaraz... Nie takiemu przygarażowałem, spytaj, jak mu się sedes nosi! W każdym kiosku klej na porcelanę i inne gipsy, a do dziś dnia się nie pozbierał, miej pewność. Idźże, tumanie, idźże... Ciuj, baranie. Przysobaczę. Przy-so-ba-czę... Bohu: stop. Folguj. Żeby nie wyszedł szwank. Bohu: pomaluśku. Broń na sposób japoński: krótki bojowy kijek bambusowy. Folguj. Folga. Nie jest dobrze. Fakt: nie jest tak
dobrze, jak jest źle. Było nie było: jest jak jest. Będzie, jak musi. Mydelnica: tą mydelnicą dokądś. Maszyna taka jaki szofer; mydelnica Rzunowa. Mydelnica; Rzun; mydło. Mydło. Rzun, jak on mnie śliznął. Mydło. Gdzie ja widziałem: brudne mydło. Spaskudzone: brudu z rąk tym nie zmyjesz. Ale spomiędzy palców się wyśliźnie: śśślizg! W ślizgach on jedyny, Rzun. Ja w jego mydelnicy: zmydlę się? Jak on śliznę? O, niech ja. Niech ja... Rakarz? Ścierwiarz? Psiaśmiertka?... Bohu. Folguj. Bohu, folga. Zatchnięty, zakrztuszony. Wyjść, myślę, drzwi, myślę. Siedzenie ogarnia biodra, gąbczaste chomąto; kierownica wbija się w brzuch prawie; skurczone nogi wwichnięte pod maskę. Drętwą ręką kołuję wokół klamki, zahaczam o nią zgrabiałymi palcami. Szarpię. Ramieniem wybijam wpółuchylone drzwi, wywalam się pokurczony na trotuar. Podźwigam z kucek boleśnie. Chrzęst rozprostowywanych kręgów szyjnych słyszalny jest prawie. Staję na równe nogi. I coś, co
zaledwie. Co w przestrzale czasu. Poza jego już przestrzenią może. Ziemia wzwicha się; ziemia dęba. Wytacza się ziemia spod stóp. Palce wczepione kurczowo w krawędź uchylonych drzwiczek. Ja. Może to ja tylko. We mnie ten zawał. Bo ta chwila, jeśli była: przeminąć musiała. Ja – w niej ustanowiony ciągle. Uwieszony drzwi wozu, łapię powietrze dychawicznie. Drzwiczki wahają się, skrzypią. Trwam tak... Ostrożnie, o drgnienie powieki zaledwie podnoszę potem oczy. Niejasną i w niewidzialnym punkcie roztargniętą rzeczywistość rozpoznać. W niej się ustanowić. Jak wojsko mówi: się unacześnić. Skrawek jezdni, szadź rozmiecionego na jej powierzchni pyłu, wybity ślad ciężarowej opony. Wklepany w asfalt maciczkowy guzik z wyszczerbionym rąbkiem. Od tej szczerbki miałkie jak rys jodłową igiełką pęknięcie kapryśnym skosem przez jezdnię. Przyczajonym okiem w trop, aż do miejsca, gdzie rozrywa, rozpęka się asfalt: wybój, zarzucony pokruszonym bitumem, strzępkami papieru, rozgniecionymi liśćmi, opadłymi z usychającej na skraju trotuaru karłowatej lipki. Z wolna wycofuję spojrzenie... Pośrodku jezdni zajeżdża mi widok wojskowy gazik, kapral lustruje mnie surowo i bystro spod zaszmelcowanego daszka rogatywki. Targnąwszy głową, uchodzę, gdzie oczy niosą. Plac półokrągły, jak wybity obcasem, przede mną. Wahliwy korowód maszyn (skody, fiaty, wołgi, trafem czarne wszystkie, szara jedna jakaś furgonetka) obtacza skwer pośrodku placu, wlecze się i potyka podług chwiejnego rytmu sygnalizacyjnych świateł, czerwone, żółte, czerwone, zielone, zielone, żółte, maszyny skręcają w którąś z czterech wylotowych ulic. Z nagła: kurczący pisk bijących w asfalt opon, miga kudłata czarna głowa, cygański chłopak uskakuje spod zderzaków skody (Skoda WH 2029) na trotuar. W każdej z jego rozpostartych rąk patelnia. Wyrzuca ramiona w górę, patelnie cygańskie błyskają żółto i biało, biało i żółto. Kierowca WH 2029 porywa się z wozu, wymachuje zaciśniętymi pięściami, Fiat WH 0211 zajeżdża go z lewej, kierowca WH 2029 zatrzymuje się, wycofuje powoli do kabiny, z hukiem zatrzaskuje drzwiczki. Cygańczuk: nie ma, nie widać go ani jego patelni. Garaże straży pożarnej rozwarte szeroko, dwa czerwone strażackie wozy (nr 321, 259) wyprowadzone z nich do połowy, kierowcy rozparci leniwie na swoich miejscach, nie rusza się żaden. Zgrzytliwie jak sieczkarnie trzaskają na górnych piętrach gmachu maszyny do pisania. Mocująca się z zamkniętymi drzwiami kwiaciarni siwa kobieta w niebieskim ortalionowym płaszczu raz po raz odwraca się w stronę sklepu spożywczego: tam skrył się Cygan-patelnik? Choć może kobieta przypatruje się tylko grubej ekspedientce w rozpiętym fartuchu: żelaznym pogrzebaczem wywłóczy gruba z głębi sklepu blaszane pojemniki z pustymi butelkami od mleka. Blacha drze bruk, brzęczą, terkoczą, tłuką puste butelki. Kobieta w ortalionie stawia torebkę na trotuarze i ujmuje klucze obydwiema rękami. W oknie wystawowym za jej plecami kaktusy, cały kaktusowy zagajnik. Ktoś, starszy mężczyzna w kwiecistej koszuli z krótkim rękawem, z podobnym do policyjnej pały składanym parasolem w ręku, przystaje przed tym oknem na chwilę, rzuca jakieś słowo potrząsającej drzwiami kobiecie, rusza, by obok, przed magazynem meblowym zatrzymać się znowu; co tam, nie widać, wielkie szyby zamazane całkiem przez padające ukośnie słońce. Zwalony na bruk spiczasty cień wieży kościelnej przesuwa się o sekundę, sięga buta mężczyzny, łamie się o obcas, wpełza na pstrokatą skarpetkę. Mężczyzna przedeptuje w miejscu, przez chwilę spogląda na wybity klepsydrowymi krzyżami portal kościoła; porywa się z nagła i młynkując energicznie swoją parasol-pałą, znika za rogiem ulicy. Przez uchylone kościelne drzwi wymykają się boczkiem dwie staruszki w czerni, żegnając się raz po raz chwiejnymi rękami (ze złożonych w ciup palców spadają kapki święconej wody), lękliwie zstępują po wytartych kamiennych stopniach, chmara gołębi podtacza się im pod nogi, grr, grr, klukotu, trzepoczą skrzydłami gołębie, rozwierają dzioby. Z kruchty kuka wikary, zerka za staruszkami, ciszkiem równocześnie ściągając stułę; zwija ją, pakuje za pazuchę sutanny, rusza z kopyta ku domowi towarowemu; aluminiowym i szklanym winklem wbija się magazyn w plac. Po prześwietlonych słońcem na przestrzał piętrowych szklanych taflach błąkają się niemrawo pokraczne ludzkie cienie. Na wielkim jak kolejowy peron tarczowisku u szczytu wieżowca metrowe neony wybijają czerwone, zielone, fioletowe, pomarańczowe hasła; sine, mydlane fale jarzeniowego światła chlaszczą o szkło. Napisy wybłyskują i gasną, przemieniają się jedne w drugie, tarcza cała w nieustającym obrocie barw, znaków, słów. Wejdź. Jedz mrożonki. Okazja. Kochaj mnie. Poddaj szczepieniom. Krew darem twego serca. Wybierz sam. Szczęśliwe życie dla cukrzyków. Daj krew. Najlepszy prezent szczęśliwy los. Przezorny zawsze ubezpieczony. Kup sam. Krew przywraca życie – twoje też. Ubezpiecz mienie. Kup dziś los. Ktoś czeka na twą krew. Coca-cola: to jest to. Ratuj życie. Kuchenny robot najlepszy zakup. Wstąp. Ciągnij los. Kup sam. Twój los najlepszy prezent. Wybierz sam: ktoś czeka na twój los. Ubezpiecz szczęśliwe życie. Jedz mrożonki. Zrób to sam: kochaj mnie. Kup los. Kup sam. Okazja. Ratuj życie. Kup sam. Ktoś czeka. Daj krew. Los. Widmowe, sine słowa przebłyskują w porannej przezroczystości nierzeczywiście. Rozmydlone, ściekają po szklanych taflach pięter w dół. Kupsamsweżycie loskrew. Loskup dajżycie. Robotlos daremkrew. Kuplos życiemteż. Okazjażycie
krewsamlos. Kuptwączeka cocalos daremdziś. Ktośtwojeswą robotżycie lossamkup jesttoczeka. Ktoślostwącolakupsamdaremczekakrew. Twąkupkrewsercasamlosmienietoktodziś. Sine, tęczowe słowa mydlą bruk. Uginam karku tak gwałtownie, że w krzyżach rozpękające zatrzaski. Na wprost patrzę rozbieganymi oczyma, okrągły skwerek pośrodku placu, na skwerku krzaczaste drzewko całe w łubinowożółtym kwieciu. W oku tego łubinowego światła wpółprzyklękła kobieta na rozpostartych dłoniach wynosi ku niebu ogromną kulę. Taki ten pomnik wiem; widzę: metalowy gruzeł. Niekształtne, przeżarte przez rdzę żelazo. Zraczałe narośla, zmurszałości i zliszajenia, je tylko wyjawia jaskrawe światło łubinowego drzewa na zwalonym w strzyżoną trawę gruźle... Tą ułomnością oczu zlęknięty, patrzę bezwładnie jeszcze: spod okalającego skwerek żywopłotu porywa się gromadka zamiataczek w jaskrawopomarańczowych kabatkach. Chwilę stoją, kołując głowami trwożnie. Rzucają się na jezdnię na oślep, przemykają pomiędzy hamującymi ze zgrzytem maszynami... Przykucam, wykręcając szyję, podstawiam głowę pod lusterko odbłyskowe. Patrzę sobie w twarz. W oczy. Drżą niespokojnie, mrużą się, chowają pod powieki oczy. Kołują lękliwie i durno... Wpatruję się z napięciem. Błękitniejąca biel tych oczu. Krew: zbryzgana teraz krwią biel. Krwią zatarte oczy. Za krew zaszłe te oczy. Pośrodku źrenicy żółty ognik. Siarczany płomyk, uderzający niespokojnie. W głębi czaszki jego błędny pogłos. W opuszki przytkniętych do skroni palców bije sygnał ostry, alarmujący. Ciemny. Błędnie teraz tak samo zaczynają drżeć ręce. Podźwigam się powoli. Łapczywą ręką sięgam po tranzystor. Jedenasta, mówi spiker. Godzina jedenasta. W tym Rzunowym wozie tranzystor, dzięki Bogu choć za tyle. Bo słuchać muszę. Muszę. Dlaczego. Czemu. Z jakiego powodu. Nie da się powiedzieć. Nie da się wiedzieć. Jak, gdzie, kiedy, skąd ta potrzeba, nie do okiełznania narów. Z odczucia, że mimo? Coś mimo, obok, poza, ponad. Dojmujące odczucie. Baczność więc nieustająca, wyczulenie ciągle wzmagające się nie słuchu już tylko, spierzchłego naskórka na całym ciele. Baczność pilna i tym mocniej napięta, im bardziej czcze zestawy kolejnych informacji: nieodparte przekonanie, że ta jedna jedyna, może prawdziwie znacząca informacja składa się, ukształtowuje tymczasem, zgęszcza – by wybuchnąć niewiadomej chwili zachrypłym ostrzegawczym krzykiem, alarmem. Gotowość więc, stan czujnego wyczekiwania, a tymczasem: Jedenasta pięć, mówi spiker. Zaczynamy naszą cykliczną audycję pod tytułem Anegdoty, opowieści i wesołe przypowieści... Wesołki. Dowcipasy! Przeczucie siebie znienacka: zlustrzonego? obocznego z pewnością i urojonego; i bez miana prawie. Z zatraconymi w trwodze oczyma, z podejrzliwością rewidenta, gorliwością przechrzty poczynam się omacywać pośpiesznie, patroszyć drobiazgowo, jakbym spod gołej pięty, spod podeszwy sandałów, z kieszeni szmacianych portek miał nadzieję wydostać – uwierzytelniający jakiś papier?... Sztywnieję, powściągnięty myślą o nietrzeźwości takich manipulacji. Na plac gapię się znowu omamionym spojrzeniem. Wokół skweru maszyny w martwym, monotonnym ruchu. Ludzie na ulicy: kto gdzie, w swoją stronę każdy. Powściągnięci naraz. Zatrzymani wpół kroku. Nastawiają uszu. Przedeptują w miejscu. Porywają się. I biegiem; kłusem; galopem. Zbiegają się. Zwierają w kupę. I kupą; z krzykiem. Na sklep masło, jaja, drób. Gruba ekspedientka, krzyżując zaciśnięte na haku do wywłóczenia skrzynek ręce, tarasuje wejście; usta rozwarte w klątewnym krzyku. Szarpiąc się, tłamsząc nawzajem, ludzie odstępują pół kroku. W wrzasku, harmiderze zwierają się w koleję potrzecią, poszóstą. Bijący ciągle całą mocą neon oprósza ich głowy nikliwym światłem koloru popiołu i siary. Stare kobiety otwierają okna, wychylają się po pas. Z otwartego gdzieś radia śpiew: Malowana lala, la, la, la... Dygocze, targa się, prze do przodu poszóstna koleja. I, krewsamlos! Ja?... I na odlew. Cięciem oka kowbojskim. Ta skrzynia. Tandetna kasta po hiszpańskich pomarańczach, zwalona na przednie siedzenie Rzunowego grata. Cienkie, w partackim pośpiechu pozbijane i zszyte metalową taśmą listewki, ściągnięte jeszcze na krzyż zrywkiem grubego kabla, którego końce skręcone jak powrósło. W szparach fałdy poplamionego olejem i ropą brezentu; na ciemnooliwkowej powierzchni ledwo dostrzegalny rdzawy nalot. Dotykam dłonią kantu skrzyni, brzuścem wskazującego palca sunę po szorstkiej, pełnej zadr powierzchni deszczułki. Listwa ugina się, palce zsuwają się nagle na napięte płótno i przez mgnienie, przez ten ułamek sekundy, nim ręka nie odskoczy i
knykcie nie trzasną w szybę, przez tę chwilę żywe tętno pod opuszkami palców. Wciśnięty w kąt wozu słucham swojego zrywającego się serca; rękę obolałą, gorącą, jakby sparzoną, zaciśniętą bezwiednie, wpycham głęboko w kieszeń. I czym tylko, co jest tylko, co tylko mowa nosi. Na ten wózek patrząc, ten Rzunowy samochód Trabant. Pomiot ten karawaniarski na kaczych nóżkach. Wyślizgany. Wyśliźnięty cały. Jakby pocerowany damską ręką; pocerowany, bo licznik nabity nieźle, z drugiej ręki u Rzuna ta powózka. Ale glans. Fornir i orzech. Puc i bursztyn. Odkurzony. Wyszczotkowany. Powycierany. Gumy jakby nawet przetarte wilgotną ściereczką. Tabliczka rejestracyjna – herb państwa. Rzun. Rzun. Ech, przyjacielu Rzun.
Przyjacielu szubrawy. Kiełbasiany jadku. W karawan kopany dupku. Jadowity smrodku. Żwako farfoclasta. Ciemiączko rekruckie. Bzdetku drutowany. Hycla krwinko. Brandzlu ptasi. Smutasku na żerdce. Gnidzi łebku. Luju ty kosmetyczny. Ścierwo szczudlaste. Rozwielito szmelcowana. Kapusiu parchaty. Zarazo. Epidemio tej ziemi. Ja cię chromolę. Ja cię w ślepia łupię z obcasa. To mówię. Tak mówię. O kka! mówię. Sssyn! to jeszcze. I udław. Dziaduś w stylowym swoim stroju kowboj-ogrodnika (niebieskie portki, kraciasta koszula, serdaczek, zawadiacko na czubek głowy nasunięty kapelusz) u progu altanki, obok owiniętego pienną różą słupa (różyczki rozwierają tępe emaliowane pyszczki), pociskając od niechcenia rączki trzymanego oburącz sekatora (błyszczący szpon zwiera się i rozwiera, kłapocze sucho), jasnymi przedobroci oczyma spogląda na mnie, życzliwie przychyla mi głuchego ucha, ja się do słowa porywam, i
udław. Gardło mi zdław, przydław krtań, niech wykrztuszę to skurwe imię, niech wypowiem to, co stało się, a ciągle przesłonięte tumanem nierzeczywistości, co, wiem, dokonane, a czego świadomością objąć, czego doznać nawet nie umiem: tym konieczniej wypowiedzieć to muszę, by jeśli nawet nie uznać jawy, to wmówić ją sobie; wmusić ją w siebie; nauczyć się obsługiwać ją jak człowiek manipulujący maszyną, o której budowie nie ma pojęcia i może nie byłby w stanie mieć pojęcie. W tę jawę więc wmusztrować się muszę, by po jej obszarach poruszać się krokiem niech bezmyślnym nawet, ale pewnym; mówić muszę, by to, czego nie jestem zdolny uznać za prawdę realną, dosłowną stało się dla mnie przynajmniej prawdą; by nieokiełzana jawa nie poraziła mnie jednej chwili jak pasami transmisyjnymi bijąca na oślep lokomobila. I choć udław-wąż ogarnia gardło i zaciska krtań za każdym razem, kiedy wypowiedzieć usiłuję to imię, wymachami rąk, tupotem nóg, gestem ciała unaoczniam strzygącemu głuchym uchem Dziadusiowi tego człowieka o imieniu, którego nie umiem wykrztusić. Jak mordę drze od najpierwszej chwili rana, jak załazi do kabiny to Hulaciuka, to Kitły i nad wycie koparek jego mordodarcie, dłubią chłopaki ten dołek jak się da, robota tępa, przygarstek piasku z wierzchu i zaraz gruz, łupy starych murów, paskudztwo jedno, nie robota. I wrzask tylko nieustający. Aż cichną obie maszyny naraz i tylko to mordodarcie jest. Chichotanie Hulaciuka zaraz. W dziobie jego koparki kawał potrzaskanego muru. Skąd ten gruz wydarty, tam w wyrwie, w dziurze: na wpół obalony, przewrócony na występ muru człowiek. Białe kości, biała w słońcu czaszka. Stoimy. Patrzymy. Milczymy. On też, człowiek, którego nazwisko niewypowiedziane, on też w kubeł. Tylko szarpie nim. Chwieje nim. Wysokie tu naczalstwo ma być na dniach, kłaść ma węgielne kamienie. Kości już dziś są człowieka. Kamień kłaść mają naczalnicy, on kości złożył pod fundament. Głowę dawnej, niewiadomej chwili oparł na przymurku, znużony znużoną. Lata temu. Odzieże z niego opadły. Opadło ciało. Wylała się. Wyschła krew. Obnażony. Do szpiku kości nagi. Do białości. Prokuratorów teraz wołać. Sądowych łapiduchów. Łapsów. Będą go obwąchiwali, obmierzali. Przez dzień, dwa. Ale co z dołkiem. Nie będzie na czas dołka, miejsca pod kamień, który ma złożyć naczalstwo... Stoimy, patrzymy. On, on też. Stoi. Patrzy. Trzęsie nim, strach nim trzęsie i złość. Aż złazi do wykopu. Grzęźnie w gruzie, zatacza się, klnąc rwie ku tej izbie podziemnej, gdzie człowiek do kości nagi. Naprzeciwko siebie stoją obaj. Czas jakiś w milczeniu naprzeciw siebie obaj. Aż odskakuje nagle, przykucając. Jakby ktoś go w pysk... Wyrwa w murze odsłonięta: białego człowieka nie widać w niej już. Nagiej jego białej głowy. A skurwy ten, udław ten podchodzi znowu na przygiętych nogach. Zagląda. Medytuje. Łapę wsuwa do środka ostrożnie. Grzebie. Łapy nikt mu nie przytrzaśnie. Grzebie. I rozum parszywy przychodzić mu musi pomału do głowy. Wstaje i, udław, udław go! niesie się z tym parszywym rozumem dokądś. Nie wraca długo. A kiedy wraca – z tą skrzynką już. I, Bohu! teraz już wszystko wie, to też już wie, co się komu opłaci. Wylicza, co się komu opłaci: Cicho jest w dużej cenie. Kubeł. Ciup. W pomarańczowej skrzyni szmat uświechtanego brezentu jeszcze. Brzozowa miotełka jeszcze. Hulaciuk zadaje sobie skrzynię na ramię. Wydyma niegoloną gębę, postrzykując śliną sobie pod nogi, schodzi za tamtym do wykopu. Pod ścianą obaj w kucki. Na klęczkach nawet. I ostrożnie. Jakby rozbrajali gniazdo os. Chmura pyłu czasem zasypie im oczy; odchylą na chwilę głowy i znowu
wrażą ręce po łokcie. Aż wybiorą, wygarną do ostatniego szczątka. Cofną się, w murze pusta dziura, słońce niknie w niej. Hulaciuk zrywkiem kabla zawiązuje brezentowy wór, udław ten zaś odciąga mnie na bok, Bohu, mój wózek bier, będzie, Bohu, poręczniej, Bohuuu! O, niech ja. Niech ja... Dziaduś w poruszeniu, rozcapierza się napastliwie, następuje na mnie spienionego, zmusza do cofnięcia się, zwala wreszcie na kamienną ławeczkę, stercząc nade mną wykonuje ciągle uciszające, uśmierzające ruchy, do ust złożonych w ciup przykłada znaczącym gestem lewy i prawy palec wskazujący na przemian, pieczętuje sobie nawet jednej chwili usta rozwartą dłonią, zamilkam, ale jego dłonie rozsiewają ciągle na wszystkie strony ciszę, i w gorącym, ustającym pod południe powietrzu ustanawia się cisza, jej mereżkowy ścieg przędą gdzieś daleko odurzone pszczoły. Palcami, które jakby wyszarpnięte przed chwilą z mysiej łapki, rozchwiane i niechwytne, rozpinam guziki koszuli, ogarniam szyję i zaciskam na dygoczącej i pełnej otrąb krtani. O wierzchołki jabłoni roztłukują się bąble żarzejącego powietrza. Na czubku wiśniowego drzewa zabija szmacianymi ramionami strach na wróble. Nad wszystkim
cicho ogłuszające. Dziaduś, zgorączkowanymi palcami przygniatając do piersi kapelusz, kołuje głuchą głową w rozanielonym zasłuchaniu, usiłuje przesłyszeć tę ciszę; jednej chwili przyczaja się, zapobiegliwym ruchem ręki uciszając mnie ciągle, drgające pożądliwie ucho przykłada jakby do dziurki od klucza, na ustach uśmiech wstydliwy i błogi, wytężam słuch, pszczoły tylko zespołem obrębiają skraj ciszy, głucha fala jednak nie te dźwięki Dziadusiowi niesie, zasłuchany, zaaferowany mocno, ciągle jeszcze osadza mnie na miejscu władczym ruchem zaciśniętej ręki, zważać już przestaję na jego kołujący pod moim nosem kułak, dopiero kiedy stuka mnie Dziaduś pięścią w pierś, dostrzegam odmianę gestu, kciukiem drugiej ręki wskazuje mi kierunek marszu. Zgarbiony, schyliwszy się na tyle, na ile pozwalają mu zesztywniałe krzyże, dyrda gracowaną ścieżką między grządkami marchewki i maku, potem, grzbietu z wysiłkiem przyginając jeszcze, wsmykuje się między grochowe tyczki, palcami strzygąc na znak, bym dobijał czym prędzej. Przez grochową zaporę przedarłszy się, wślizgujemy się między grzędy przerośniętego rabarbaru, tu Dziaduś, zasapany, w wielkich nerwach, bije kciukiem w ziemię, dając mi do zrozumienia, że trzeba przypłaszczyć się najzupełniej, sam też, skrzypiąc grzbietem, pochyla się tak, że spomiędzy wolastych rabarbarowych liści wysterkuje tylko jego namiarowe ucho; kiedy zaś i rabarbarowa grzęda minięta, przylega na skrawku murawy i paroma rzutami ramion podczołguje się pod malinowe zarośle, pod sam płot. Dyszący obaj ze zmęczenia i emocji, ułożeni obok siebie ramię w ramię, mamy przecież przed sobą to, cośmy mieć chcieli, widok tajny na gospodarstwo sąsiada Lepika. (Lepiki, o nich od dawna wieczorna Dziadusia i Dziadusi na przeprzążkę wiedziona powieść, niejedną ona wielką fabułę przechodzi: Lepik młodszy, dyrektor, ze swoją kobietą, która znowu – redaktor, dostał kiedyś działkę pracowniczą w dowód uznania, miał ją sobie jednak za psi pazur, latami w tym ogródku jedne chwasty, wredne nasienie sieje się naokół; przed czasem jakimś jednak na stare swoje lata ściągnął do młodych ojciec Lepik, charakteru zupełnie odmiennego, mruk, z nikim w ładzie, dla synowej zwłaszcza czysty zaraza-człek, z ziemią przecież w zgodzie i z małym Lepikiem jeszcze, wiosna-lato papa Lepik w ogrodzie, do niego tu mały kiedy może zmyka. We dwójkę gospodarują, redaktor Lepikowa przybiega i smarka za uszy ciągnie do domu... Fabuła zaś z tej przyczyny ciągle się przędzie, że papa Lepik łasy, co dojrzy, pochwyci, zagrabi, czym tylko swój ogródek bogaci, byle szajs ściąga do altany, którą tymczasem zresztą przebudować zdążył, chałupa to teraz z bielonymi ścianami i spadzistym dachem. Ta zachłanność też przyczyną wielkiej rodzinnej chryi u Lepików, redaktor tknęło naraz, że brzdąc z rzadka do WC zagląda – jaka, swoją drogą, dociekliwość i umiejętność wyciągania wniosków – na spytki wzięła go redaktor, przyznać się nie przyznał, przekabacony całkiem przez maniackiego dziadzię, owszem, upierał się, że z toalety korzysta, nie przekonało to jednak nikogo, dyrektor w cichej rozpaczy, redaktor zaś ruszyła raz i drugi na przeszpiegi, przyłapała na gorącym uczynku, lament, krzyk, kto cię tak wychował, kategorycznie zabronione miał odtąd mały obcować z dziadkiem). Ale, chichocze Dziaduś, pokląskując rozluzowanymi szczękami (dalsze szczegóły dopowiada), się zobaczy, się zobaczy, ja ci, Bogusiu, zaręczam, kościstymi palcami przebiera pręty malin, sięga do kieszeni po scyzoryk, wycina kilka pędów, widok teraz na ogródek papy Lepika znakomity; ogródek ten wzorowy, choć bez kwiatka, rabatki, niczego takiego, chłopski, grzęda kartofli, grzęda kapusty, buraki, groch, bobu zagonik, uprawy te zadbane, nać kartoflana zielona siarczyście, na urodzaje ma się tutaj... Na podizbiu oni obaj, papa Lepik, Lepik wnuk, stary kuca na zydelku, struga jakiś patyk, mały obok w kucki, zasłuchany, bo papa Lepik, strugając, powieść wiedzie jakąś, aż do nas dochodzi trzmieli burmot jego głosu... Z nagim brzuchem w gorącej trawie, brodą wsparty o ułożone jedna na drugiej pięści, śniętym, błogim okiem patrzę na kartoflane kwiatuszki, drobniutkie, nikłe jak żabi skrzek te kwiatuszki, spopielałe południowe światło mieni się z fiołkowym cieniem w czubie wiśniowego drzewa, na gałąź spada ptak, roztrząsa ustałe desenie, w migotach ustanawia się ten sam światłocienisty wzór, od malin wionie zwarzonym sokiem i tężejącym miodem, ociężałe pszczoły padają na głowę jak krople ciepłej wody, buczą we włosach, woń zioła i ziela, rozgrzana ziemia uległa jest ciału, od lęku i bólu wtulam się w nią, wznosi się ziemia potężnym i powolnym przypływem, opada po pochyłej tak znikomej, że postrzegalnej wyobraźnią może tylko, wpław niesie mnie ziemia lekkim jak senny oddech ruchem... Zajęczo, na jawie śnięty, ukojony błogością chwili teraźniejszej i w niej zanurzony całkiem, wtulam się w ziemię całym sobą ściśle, boleśnie i słodko, w instynktownym porywie, by głębiej jeszcze wniknąć w to łagodne śnienie, bez reszty unieważnić tę niemowlęco już nikłą pamięć ledwo godziny temu mi zadaną, uchylić się przed nią wbrew wiedzy, że od tej właśnie pamięci nie da się, nie można mi się uchylić, że uwiarygodnić i spotęgować ją w sobie muszę; ponoszony ziemią ciepłą i śniętą, ukołysywany niewolnie, resztką woli garnę się ku jawie, sennymi, obrzmiałymi ustami jak złe zaklęcie szeptać poczynam to imię, ale już nie porusza mnie ono wcale, nie dotyka w żaden najmniejszy sposób, Rzun, Rzun, Rzun, ciągle błogi leżę,
zapominający i zapomnienia łaknący naiwnie i niemowlaczo... W udręczeniu ku jawie porywając się niezbornie, widzę ją w całej jej rozjątrzonej jaskrawości i bardziej jeszcze miażdżąco przeczuwam ogrom sił, które nad największą moją siłą; tym bezwolniej opadam w zajęcze swoje śnięcie. I leżę błogi, z głową zawróconą i zanikniętą wolą, już tylko starając się odjąć sobie świadomość tego, co przede mną nieuniknienie, czego całym swoim ciałem wyrzec się pragnę i na co zezwolić sobie nie mogę pod grozą tego, że już tylko ścierwo mojego ciała będzie tu leżało, nietknięte, niedraśnięte ciało moje ześcierwiałe. Zgroźna moc ostrzegawcza tego gnilnego napomnienia, przyjętego i uznanego tak skwapliwie, kolejnym jeszcze przyzwoleniem, tym łapczywiej garnę się ku ziemi, zielnie jest, korzennie, odurzająco i spazmatycznie, przemożnie, przemocnie, bezwładniąco. Skłaniam się i pochylam ku ziemi, przygarniam ku ziemi. Zaćmiewam się ziemią. Gmerząc się niemrawo, przewrotnym chwytem myśli sam przez siebie obezwładniony, lękliwie próbuję podnosić bunt, naiwnie znowu tym imieniem chcę się okrzyknąć, podciąć nim, raz za razem wołam, Rzun, Rzun, brzmienie to puste, miano rozhartowane, z nazwy wyjęta treść. W niemocy podlącej i błogiej leżę rozpostarty krzyżem, śnięte ciało bezwiednymi, zapobiegliwymi ruchami wdrąża się w rozklęśniętą, miękką ziemię, rozewrzeć ją chce szerzej jeszcze napiętymi genitaliami; okopuje się ciało, mości, ryje sobie obronną transzeję. Nieosiągalne, to właśnie dla tego umykającego w błogość i ciepło ciała jedyną prawdą i wiarą. Epidemio święta. Zarazo błoga. Ogrójcu różany. W spazmie rozpaczy poczynam szarpać listwy hiszpańskiej pomarańczowej skrzyni, strzępiącymi, łupiącymi się paznokciami rozsupływać węzły mieszka. Ten pokutny człowiek murów, jego poszczerbiony czerep, piszczel jego, Dziadygo, mówię opryskanymi śliną ustami, zgredzie, wołam, niezdolny podźwignąć wplątanej w gąszcz chwastów głowy ani wesprzeć się na odrętwiałych rękach, Dziadu zgredzie, kościana ruro, tłumoku sieczką wypchany, mendozo skonana, mówię z zawartymi ustami i uciśniętym sercem, grzbiet przetrącić, obrać z kolcy i wyzgrzeblić sierść, na płask ułożyć, spleśniały satyrze z kolczastymi uszami starego pierdoły, zaflancować, nie spracuje, bracie Dziaduś z Dziadusią, wódka, jak się mówi, mi nie zaszkodzi, tylko zakąska i złe towarzystwo, ty głowonogu, jeśli było, jeśli miałeś co w środku, toś wypruł z siebie dla wygody wszystko, twoje żywe flaki jak włóczkę nawinęła Dziadusia na szpulkę, kałdun zapchała ci siekanymi kartoflami z przywarkami, nie spracuje, ogrodniku judaszkowaty, któryś ze swojego ogrodu wytrzebił ostatni chwaścik i pokrzywę, żeby nie obrazić sobie nogi, szlus, Dziadygo, skończyło się życie
schabowe, ja ci to ekscelentnie powiadam, ja ci to ekscelentnie tłumaczę, mówię ci to wprost, nie spracuje, jak się wyrażają ludzie oblatani i w życiu biegli, którzy wiedzą, co, kiedy i jak powiedzieć. Sprawa jest, żeby się nie przewieźć za daleko, ale i ta sprawa, żeby nie paść za blisko, samemu sobie nie zwalić się pod nogi, nie ugłaskać się na trzy po trzy, nim zdarzy się piąte; bywa, że człowiek nawet nie to, że musi, ale że coś mu się musi. I rąk nie umywać, kaflana twoja twarz, kaflane twoje życie, nocnik twój kaflany. I nie śnij mnie tu, Dziadygo... Czasem tak, że nie da się prześnić. Raz jeden chociaż, Dziadu-zgredziu, coś połóżmy na swoje miejsce, raz jeden! tak mówię, twarzą ciągle obrócony ku ziemi, policzkiem przywarty do ziemi. Niezrażony wcale, tyka mnie Dziaduś palcem w bok, szarpie potem za ramię, belferskim w końcu gestem sięga po ucho, ciągnie, zwija uszną muszlę w tutkę, tym sposobem zmusza do podniesienia oczu, i w sam czas: na ogrodzonym chruścianym płotkiem dyniowym pólku, po którym taczają się wielkie, białe jak maciory banie, wschodzi mała jak majowy miesiączek dupka synka redaktor i dyrektora. Papa Lepik jakby nic, struga patyk, jednej chwili jednak rzuca dookoła posępne badawcze spojrzenie. Hu-hu! zawrzaskuje Dziaduś, dupka zdmuchnięta niczym kulka mleczu, papa Lepik niewzruszenie obciosuje sztachetkę kozikiem... Dziaduś krztusi się od swawolnych chichotek, przycicha z nagła, ściska mnie za ramię,
Wypni banie, sraj