Zakaz zwałki - Marian Pilot - ebook

Zakaz zwałki ebook

Marian Pilot

5,0

Opis

[O KSIĄŻCE]

Pro captu lectoris habent sua fata libelli zapisał w połowie II wieku p.n.e. Terencjusz Maurus. Zdanie to można przetłumaczyć na język polski “Los książek zależy od pojętności czytelników". Każda książka zatem zostanie inaczej odebrana w zależności od tego, jak zrozumie ją osoba czytająca. Ta sentencja odnosi się do wszystkich książek, w tym także "Zakazu zwałki" Mariana Pilota.

Marian Pilot (ur. 6.12.1936 w Siedlikowie) - literat, dziennikarz, scenarzysta, leksykograf, długoletni redaktor poświęconego kulturze chłopskiej kwartalnika „Regiony”, autor powieści, opowiadań i esejów; do ważniejszych należą: Panny szczerbate (1962), Pantałyk (1970), Zakaz zwałki (1974), Wykidajło (1981), Bitnik Gorgolewski (1989), Na odchodnym (2002), Pióropusz (2010), Nowy matecznik (2012), Słownik dawnej gwary Siedlikowa (2012), Osobnik (2013); ostatnio opublikował powieść Niebotyki (2017) i esej Dzikie mieso (2021).

Znawca twórczości Waleriana Nekanda-Trepki, miłośnik malarstwa Edwarda Prymasa, animator ruchu na rzecz rehabilitacji osób w I Rzeczypospolitej skazanych na śmierć na stosie pod zarzutem praktyk czarowniczych, badacz historii Plica polonica. Honorowy obywatel miasta i gminy Ostrzeszów, wyróżniony m.in. Nagrodą im. Wł. St. Reymonta i Nagrodą Literacką Nike, odznaczony Krzyżem Kawalerskim OOP.


[BLURBY]

To jest inna bajka; od razu, już na początku lektury, w języku widać życie, energię, emocje, dynamikę. Na jednej stronie masz naciukane detali i draperii w tej prozorzeźbie mnóstwo! To nie jest płaska kartka, strategia pisarska płaskiej kartki, to jest żywa rzeźba z języka. Bohaterem jest czysta jaźń zlepiona z czasoprzestrzenią, czas wymyka się jak wypstryknięta pestka wydrylowana z wisienki. Język, ten tak żywy język, to po prostu język poezji, a ilość regionalizmów i słowotwórstwa może doprowadzić zmysłoskrętu!

Robert Rybicki, poeta

Nie jest to prosta, jednolita powieść, tylko dziki zbiór opowieści, uczuć i nieokiełznanej energii językowej. Wszystko wiąże ze sobą enigmatyczna, tylko z pozoru niezborna postać narratora, czyli intelektualisty pochodzącego ze wsi. W trakcie lektury można zdać sobie sprawę, że ma się do czynienia ze świadectwem poszukiwania siebie pośród kulturowej, tożsamościowej i językowej „zwałki”. „Zakaz zwałki” to ekscytujący eksces literatury i polszczyzny.

Filip Matwiejczuk, poeta

Językowy eksces, wyostrzenie zmysłów, figle turpistycznych nadekspresji, zbójecka wyobraźnia, łobuzerski wdzięk – ojj, potrzebujemy Mariana Pilota. Proszę więc „Zakaz zwałki” żreć w trybie natychmiastowym.

– Mateusz Górniak, pisarz i redaktor „Stonera Polskiego”

Pilot nie klęka przed żadną świętością, a wręcz przeciwnie: świętości klękają przed nim.

Związek Pisarzy ze Wsi

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ma­rian Pi­lot, Za­kaz zwałki, Kra­ków 2023
Co­py­ri­ght © by the Au­thor, 2023 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Ha!art, 2023
Re­dak­cja se­rii · Piotr Ma­recki
Re­dak­cja, ko­rekta, skład · Mo­nika Wę­gie­lew­ska
Pro­jekt okładki · Bo­le­sław Chromry
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny · By Mo­use www.by­mo­use.pl
Wy­da­nie II
ISBN 978-83-66571-95-2
521. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa
Wy­daw­nic­two Ha!art ul. Ko­nar­skiego 35/8, 30-049 Kra­ków tel. 795 124 207wy­daw­nic­[email protected]
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Se­ria pro­za­tor­ska pod re­dak­cją Pio­tra Ma­rec­kiego

Je­rzy Fran­czak, Trzy hi­sto­rye

Sła­wo­mir Shuty, Beł­kot

Łu­kasz Or­bi­tow­ski, Sze­roki, głę­boki, wy­ma­lo­wać wszystko

Piotr Ce­giełka, San­dacz w bursz­ty­nie

Sła­wo­mir Shuty, Cu­kier w nor­mie

Mi­chał Pal­mow­ski, Przy­gody Hisz­pana Dete

Mi­chał Wit­kow­ski, Lu­biewo

Marta Dzido, Małż

Ma­rian Pan­kow­ski, Ru­dolf

Ma­ciek Mil­ler, Po­zy­tywni

Ewa Schil­ling, Głu­piec

Adam Wie­de­mann, Sceny łóż­kowe

Jan Dzban, Den­tro

Piotr Szul­kin, So­cjo­pa­tia

Ma­rian Pan­kow­ski, Bal wdów i wdow­ców

Je­rzy Na­sie­row­ski, Zbrod­nia i...

Piotr Czer­ski, Oj­ciec od­cho­dzi

Ma­ciek Mil­ler, Za­kręt hi­po­kampa

Łu­kasz Or­bi­tow­ski, Hor­ror Show

Jo­anna Paw­luś­kie­wicz, Pani na dom­kach

Jo­anna Wi­len­gow­ska, Zęby

Marta Dzido, Ślad po ma­mie

Jan Kra­sno­wol­ski, Klatka

Ma­rian Pan­kow­ski, Pąt­nicy z Ma­cie­rzy­zny

Hu­bert Klimko-Do­brza­niecki, Raz. Dwa. Trzy

Mi­chał Zyg­munt, New Ro­man­tic

Jo­anna Paw­luś­kie­wicz, Te­le­no­wela

Je­rzy Fran­czak, Przy­mie­rzal­nia

Woj­ciech Bru­szew­ski, Fo­to­graf

Krzysz­tof Niem­czyk, Kur­ty­zana i pi­sklęta

Syl­wia Chut­nik, Kie­szon­kowy atlas ko­biet

Ju­liusz Stra­chota, Cień pod blo­kiem Mi­rona Bia­ło­szew­skiego

Na­ta­lia Rol­le­czek, Drew­niany ró­ża­niec

Ma­rian Pan­kow­ski, Nie­wola i dola Adama Po­remby

Ma­ciek Mil­ler, Coc­kring

Do­mi­nika Oża­row­ska, Nie ude­rzy ża­den pio­run

Ewa Schil­ling, Co­dzien­ność

Ma­rian Pan­kow­ski, Tra­twa nas czeka

Piotr Szul­kin, Epi­kryza

Je­rzy Fran­czak, NN

Sła­wo­mir Shuty, Jasz­czur

Da­rek Foks, Ke­bab Me­ister

To­masz Pułka, Vida Lo­cal

Zie­mo­wit Szcze­rek, Przyj­dzie Mor­dor i nas zje, czyli tajna hi­sto­ria Sło­wian

Woj­ciech Bru­szew­ski, Big Dick. Fik­cja do­ku­men­talna

Jan Kra­sno­wol­ski,Afry­kań­ska elek­tro­nika

Da­niel Kot, Kie­run­kowy 22

Ma­rian Pan­kow­ski, Na­stka, śmiej się! Opo­wia­da­nia

Sła­wo­mir Shuty, Dzie­więć­dzie­siąte

Łu­kasz Or­bi­tow­ski, Hor­ror Show [wyd. II popr.]

Jo­anna Dzi­wak, Gry lo­sowe

Søren Gau­ger, Nie to / nie tamto

Ma­ciej Bo­bula, Ka­ta­rzyna Gon­dek, Adam Mi­klasz, Alek­san­der Przy­byl­ski, Mi­chał Zant­man, Bę­karty Wołgi. Klechdy miej­skie

Zie­mo­wit Szcze­rek, Sió­demka

Ju­liusz Stra­chota, Re­laks ame­ry­kań­ski

Flash fic­tion. An­to­lo­gia

Da­riusz Or­szu­lew­ski, Zjed­no­czone Siły Kró­le­stwa Uto­pii

Sta­ni­sław Czycz, Nie wierz ni­komu. Baza

Kon­rad Jan­czura, Prze­myt­nicy

Ma­ciej Piotr Prus, Przy­du­cha

Marta Dzido, Frajda

Olga Hund, Psy ras drob­nych

Ju­liusz Stra­chota, Tu­ry­sta pol­ski wZSRR

Ja­kub Mi­chal­cze­nia, Gi­gu­sie

Anna Ma­zu­rek, Dziwka

Na­talka Susz­czyń­ska, Dro­pie

An­to­nina Kar­daś, Czer­nu­cha

Alek­san­dra Wstecz, Kwiaty roz­łączki

Ja­rek Sku­rzyń­ski, Zro­lo­wany wrze­śniowy Vo­gue

Ze­non Sak­son, Za­cza­ro­wany uber

Sła­wo­mir Shuty, Hi­sto­rie o lu­dziach z wol­nego wy­biegu. Pa­sty i skity

Ma­ciej To­pol­ski, Niż

Ja­kub Mi­chal­cze­nia, Kor­sza­kowo [wyd. II popr. i uzu­peł.]

Ma­ciej Piotr Prus, Wy­spa i inni lu­dzie

Jan Dzban, Den­tro De Luxe

Anna Su­doł, Pro­jekt

Sła­wo­mir Shuty, Beł­kot [wyd. II popr.]

Jaga Sło­wiń­ska, Czar­no­las

Sła­wo­mir Shuty, Cu­kier w nor­mie [wyd. III popr.]

Sła­wo­mir Shuty, Nowy wspa­niały smak

Ma­rian Pi­lot, Dzi­kie mięso

So­ren Gau­ger, Imi­ta­cja ży­cia

Ma­te­usz Gór­niak, Trash Story

Gaba Krzy­ża­now­ska, Jedna czwarta wró­bla

Marta Ko­złow­ska, Ber­dy­czów

Z. Szcze­rek, Przyj­dzie Mor­dor i nas zje, czyli tajna hi­sto­ria Sło­wian [wyd. II]

Bohu. O, niech ja. Niech ja!... Szma­ciarz czy ten od szamba, hy­cel od pa­dła? Bohu! Ten w ka­czy ku­per rżnięty z punktu: Bohu. Ogar­nia cię roz­la­ta­nymi łap­skami, morda w ciup ob­le­śny: Bohu, ty nie ciemna masa, ty, he, chło­pak łeb­ski. Jak, co: wiesz ty i wiem ja. Wiemy oba­dwa. My, he, rączka-rączka... Tylko, chło­pie, z bi­glem. Chybko!... Z po­syłką do gro­bo­wego. Z jar­mar­kiem do Jo­ze­fata. Lau­frem na dołki... Niech mi ślip wy­kisz­kują! Pod ko­mi­sa­riat, pod... pod... pod­je­chać. Gratki na stół trzask (z trza­skiem!), ma­cie. Od oby­wa­tela Rzuna, ma­cie! O, niech mnie w to i w tamto grzeją: to myśl, to szpas, to jest ko­mu­nia chle­bem i wi­nem... Ja, pro­szę oby­wa­tel­stwa, od oby­wa­tela Rzuna. Z po­syłką. Co? Hisz­pań­ska po­ma­rań­cza. Bau­ti­sta Mar­ti­nez y Cia, Im­por­ta­ción de España, by­kiem na skrzyni pi­sze. O ja... Skrzynka hisz­pań­skich po­ma­rań­czy i nie­miecka my­del­niczka, jak ja się z tym choć na psim cmen­ta­rzu po­każę. Kto ja? W ro­zu­mek krop­nięty, w móż­dżek trza­śnięty, ja!? Za ją­derka by cię, Rzun, za pe­steczki... żeby ci ku­lawy wół, żeby ślepa kwoka ku­ta­ska, skwarka nie­so­lo­nego wy­dzio­bała ra­zem z po­śla­dem. O ja, Bohu. O, niech ja... O, niech ja będę pier­do­lony... Ha­muję, że aż za­rzuca wóz na kra­wędź chod­nika. Tam­ten z fiata wy­chyla głowę i z gębą jesz­cze.

Prr, cha­mie, nie kwil, świni ryju! Suń się. Suń! Stul koł­choź­nik, bo ma­luś­kie bo­huuu! ci tu za­raz... Nie ta­kiemu przy­ga­ra­żo­wa­łem, spy­taj, jak mu się se­des nosi! W każ­dym kio­sku klej na por­ce­lanę i inne gipsy, a do dziś dnia się nie po­zbie­rał, miej pew­ność. Idźże, tu­ma­nie, idźże... Ciuj, ba­ra­nie. Przy­so­ba­czę. Przy-so-ba-czę... Bohu: stop. Fol­guj. Żeby nie wy­szedł szwank. Bohu: po­ma­luśku. Broń na spo­sób ja­poń­ski: krótki bo­jowy ki­jek bam­bu­sowy. Fol­guj. Folga. Nie jest do­brze. Fakt: nie jest tak

do­brze, jak jest źle. Było nie było: jest jak jest. Bę­dzie, jak musi. My­del­nica: tą my­del­nicą do­kądś. Ma­szyna taka jaki szo­fer; my­del­nica Rzu­nowa. My­del­nica; Rzun; my­dło. My­dło. Rzun, jak on mnie śli­znął. My­dło. Gdzie ja wi­dzia­łem: brudne my­dło. Spa­sku­dzone: brudu z rąk tym nie zmy­jesz. Ale spo­mię­dzy pal­ców się wy­śliź­nie: śśślizg! W śli­zgach on je­dyny, Rzun. Ja w jego my­del­nicy: zmy­dlę się? Jak on śli­znę? O, niech ja. Niech ja... Ra­karz? Ścier­wiarz? Psia­śmiertka?... Bohu. Fol­guj. Bohu, folga. Za­tch­nięty, za­krztu­szony. Wyjść, my­ślę, drzwi, my­ślę. Sie­dze­nie ogar­nia bio­dra, gąb­cza­ste cho­mąto; kie­row­nica wbija się w brzuch pra­wie; skur­czone nogi wwich­nięte pod ma­skę. Drę­twą ręką ko­łuję wo­kół klamki, za­ha­czam o nią zgra­bia­łymi pal­cami. Szar­pię. Ra­mie­niem wy­bi­jam wpó­łu­chy­lone drzwi, wy­wa­lam się po­kur­czony na tro­tuar. Po­dźwi­gam z ku­cek bo­le­śnie. Chrzęst roz­pro­sto­wy­wa­nych krę­gów szyj­nych sły­szalny jest pra­wie. Staję na równe nogi. I coś, co

za­le­d­wie. Co w prze­strzale czasu. Poza jego już prze­strze­nią może. Zie­mia wzwi­cha się; zie­mia dęba. Wy­ta­cza się zie­mia spod stóp. Palce wcze­pione kur­czowo w kra­wędź uchy­lo­nych drzwi­czek. Ja. Może to ja tylko. We mnie ten za­wał. Bo ta chwila, je­śli była: prze­mi­nąć mu­siała. Ja – w niej usta­no­wiony cią­gle. Uwie­szony drzwi wozu, ła­pię po­wie­trze dy­cha­wicz­nie. Drzwiczki wa­hają się, skrzy­pią. Trwam tak... Ostroż­nie, o drgnie­nie po­wieki za­le­d­wie pod­no­szę po­tem oczy. Nie­ja­sną i w nie­wi­dzial­nym punk­cie roz­tar­gniętą rze­czy­wi­stość roz­po­znać. W niej się usta­no­wić. Jak woj­sko mówi: się una­cze­śnić. Skra­wek jezdni, szadź roz­mie­cio­nego na jej po­wierzchni pyłu, wy­bity ślad cię­ża­ro­wej opony. Wkle­pany w as­falt ma­cicz­kowy gu­zik z wy­szczer­bio­nym rąb­kiem. Od tej szczerbki miał­kie jak rys jo­dłową igiełką pęk­nię­cie ka­pry­śnym sko­sem przez jezd­nię. Przy­cza­jo­nym okiem w trop, aż do miej­sca, gdzie roz­rywa, roz­pęka się as­falt: wy­bój, za­rzu­cony po­kru­szo­nym bi­tu­mem, strzęp­kami pa­pieru, roz­gnie­cio­nymi li­śćmi, opa­dłymi z usy­cha­ją­cej na skraju tro­tu­aru kar­ło­wa­tej lipki. Z wolna wy­co­fuję spoj­rze­nie... Po­środku jezdni za­jeż­dża mi wi­dok woj­skowy ga­zik, ka­pral lu­struje mnie su­rowo i by­stro spod za­szmel­co­wa­nego daszka ro­ga­tywki. Tar­gnąw­szy głową, ucho­dzę, gdzie oczy niosą. Plac pół­okrą­gły, jak wy­bity ob­ca­sem, przede mną. Wah­liwy ko­ro­wód ma­szyn (skody, fiaty, wołgi, tra­fem czarne wszyst­kie, szara jedna ja­kaś fur­go­netka) ob­ta­cza skwer po­środku placu, wle­cze się i po­tyka po­dług chwiej­nego rytmu sy­gna­li­za­cyj­nych świa­teł, czer­wone, żółte, czer­wone, zie­lone, zie­lone, żółte, ma­szyny skrę­cają w któ­rąś z czte­rech wy­lo­to­wych ulic. Z na­gła: kur­czący pisk bi­ją­cych w as­falt opon, miga ku­dłata czarna głowa, cy­gań­ski chło­pak uska­kuje spod zde­rza­ków skody (Skoda WH 2029) na tro­tuar. W każ­dej z jego roz­po­star­tych rąk pa­tel­nia. Wy­rzuca ra­miona w górę, pa­tel­nie cy­gań­skie bły­skają żółto i biało, biało i żółto. Kie­rowca WH 2029 po­rywa się z wozu, wy­ma­chuje za­ci­śnię­tymi pię­ściami, Fiat WH 0211 za­jeż­dża go z le­wej, kie­rowca WH 2029 za­trzy­muje się, wy­co­fuje po­woli do ka­biny, z hu­kiem za­trza­skuje drzwiczki. Cy­gań­czuk: nie ma, nie wi­dać go ani jego pa­telni. Ga­raże straży po­żar­nej roz­warte sze­roko, dwa czer­wone stra­żac­kie wozy (nr 321, 259) wy­pro­wa­dzone z nich do po­łowy, kie­rowcy roz­parci le­ni­wie na swo­ich miej­scach, nie ru­sza się ża­den. Zgrzy­tli­wie jak siecz­kar­nie trza­skają na gór­nych pię­trach gma­chu ma­szyny do pi­sa­nia. Mo­cu­jąca się z za­mknię­tymi drzwiami kwia­ciarni siwa ko­bieta w nie­bie­skim or­ta­lio­no­wym płasz­czu raz po raz od­wraca się w stronę sklepu spo­żyw­czego: tam skrył się Cy­gan-pa­tel­nik? Choć może ko­bieta przy­pa­truje się tylko gru­bej eks­pe­dientce w roz­pię­tym far­tu­chu: że­la­znym po­grze­ba­czem wy­włó­czy gruba z głębi sklepu bla­szane po­jem­niki z pu­stymi bu­tel­kami od mleka. Bla­cha drze bruk, brzę­czą, ter­ko­czą, tłuką pu­ste bu­telki. Ko­bieta w or­ta­lio­nie sta­wia to­rebkę na tro­tu­arze i uj­muje klu­cze oby­dwiema rę­kami. W oknie wy­sta­wo­wym za jej ple­cami kak­tusy, cały kak­tu­sowy za­gaj­nik. Ktoś, star­szy męż­czy­zna w kwie­ci­stej ko­szuli z krót­kim rę­ka­wem, z po­dob­nym do po­li­cyj­nej pały skła­da­nym pa­ra­so­lem w ręku, przy­staje przed tym oknem na chwilę, rzuca ja­kieś słowo po­trzą­sa­ją­cej drzwiami ko­bie­cie, ru­sza, by obok, przed ma­ga­zy­nem me­blo­wym za­trzy­mać się znowu; co tam, nie wi­dać, wiel­kie szyby za­ma­zane cał­kiem przez pa­da­jące uko­śnie słońce. Zwa­lony na bruk spi­cza­sty cień wieży ko­ściel­nej prze­suwa się o se­kundę, sięga buta męż­czy­zny, ła­mie się o ob­cas, wpełza na pstro­katą skar­petkę. Męż­czy­zna przedep­tuje w miej­scu, przez chwilę spo­gląda na wy­bity klep­sy­dro­wymi krzy­żami por­tal ko­ścioła; po­rywa się z na­gła i młyn­ku­jąc ener­gicz­nie swoją pa­ra­sol-pałą, znika za ro­giem ulicy. Przez uchy­lone ko­ścielne drzwi wy­my­kają się bocz­kiem dwie sta­ruszki w czerni, że­gna­jąc się raz po raz chwiej­nymi rę­kami (ze zło­żo­nych w ciup pal­ców spa­dają kapki świę­co­nej wody), lę­kli­wie zstę­pują po wy­tar­tych ka­mien­nych stop­niach, chmara go­łębi pod­ta­cza się im pod nogi, grr, grr, klu­kotu, trze­po­czą skrzy­dłami go­łę­bie, roz­wie­rają dzioby. Z kruchty kuka wi­kary, zerka za sta­rusz­kami, cisz­kiem rów­no­cze­śnie ścią­ga­jąc stułę; zwija ją, pa­kuje za pa­zu­chę su­tanny, ru­sza z ko­pyta ku do­mowi to­wa­ro­wemu; alu­mi­nio­wym i szkla­nym win­klem wbija się ma­ga­zyn w plac. Po prze­świe­tlo­nych słoń­cem na prze­strzał pię­tro­wych szkla­nych ta­flach błą­kają się nie­mrawo po­kraczne ludz­kie cie­nie. Na wiel­kim jak ko­le­jowy pe­ron tar­czo­wi­sku u szczytu wie­żowca me­trowe neony wy­bi­jają czer­wone, zie­lone, fio­le­towe, po­ma­rań­czowe ha­sła; sine, my­dlane fale ja­rze­nio­wego świa­tła chlasz­czą o szkło. Na­pisy wy­bły­skują i ga­sną, prze­mie­niają się jedne w dru­gie, tar­cza cała w nie­usta­ją­cym ob­ro­cie barw, zna­ków, słów. Wejdź. Jedz mro­żonki. Oka­zja. Ko­chaj mnie. Pod­daj szcze­pie­niom. Krew da­rem twego serca. Wy­bierz sam. Szczę­śliwe ży­cie dla cu­krzy­ków. Daj krew. Naj­lep­szy pre­zent szczę­śliwy los. Prze­zorny za­wsze ubez­pie­czony. Kup sam. Krew przy­wraca ży­cie – twoje też. Ubez­piecz mie­nie. Kup dziś los. Ktoś czeka na twą krew. Coca-cola: to jest to. Ra­tuj ży­cie. Ku­chenny ro­bot naj­lep­szy za­kup. Wstąp. Cią­gnij los. Kup sam. Twój los naj­lep­szy pre­zent. Wy­bierz sam: ktoś czeka na twój los. Ubez­piecz szczę­śliwe ży­cie. Jedz mro­żonki. Zrób to sam: ko­chaj mnie. Kup los. Kup sam. Oka­zja. Ra­tuj ży­cie. Kup sam. Ktoś czeka. Daj krew. Los. Wid­mowe, sine słowa prze­bły­skują w po­ran­nej prze­zro­czy­sto­ści nie­rze­czy­wi­ście. Roz­my­dlone, ście­kają po szkla­nych ta­flach pię­ter w dół. Kup­sam­swe­ży­cie lo­skrew. Lo­skup daj­ży­cie. Ro­bo­tlos da­rem­krew. Ku­plos ży­ciem­też. Oka­zja­ży­cie

krew­sam­los. Kup­twą­czeka co­ca­los da­rem­dziś. Ktoś­two­je­swą ro­bot­ży­cie los­sam­kup je­st­to­czeka. Kto­ślo­stwą­co­la­kup­sam­da­rem­cze­ka­krew. Twą­kup­krew­ser­ca­sam­lo­smie­nie­tok­to­dziś. Sine, tę­czowe słowa my­dlą bruk. Ugi­nam karku tak gwał­tow­nie, że w krzy­żach roz­pę­ka­jące za­trza­ski. Na wprost pa­trzę roz­bie­ga­nymi oczyma, okrą­gły skwe­rek po­środku placu, na skwerku krza­cza­ste drzewko całe w łu­bi­no­wo­żół­tym kwie­ciu. W oku tego łu­bi­no­wego świa­tła wpół­przy­klę­kła ko­bieta na roz­po­star­tych dło­niach wy­nosi ku niebu ogromną kulę. Taki ten po­mnik wiem; wi­dzę: me­ta­lowy gru­zeł. Nie­kształtne, prze­żarte przez rdzę że­lazo. Zra­czałe na­ro­śla, zmur­sza­ło­ści i zli­sza­je­nia, je tylko wy­ja­wia ja­skrawe świa­tło łu­bi­no­wego drzewa na zwa­lo­nym w strzy­żoną trawę gruźle... Tą ułom­no­ścią oczu zlęk­nięty, pa­trzę bez­wład­nie jesz­cze: spod oka­la­ją­cego skwe­rek ży­wo­płotu po­rywa się gro­madka za­mia­ta­czek w ja­skra­wo­po­ma­rań­czo­wych ka­bat­kach. Chwilę stoją, ko­łu­jąc gło­wami trwoż­nie. Rzu­cają się na jezd­nię na oślep, prze­my­kają po­mię­dzy ha­mu­ją­cymi ze zgrzy­tem ma­szy­nami... Przy­ku­cam, wy­krę­ca­jąc szyję, pod­sta­wiam głowę pod lu­sterko od­bły­skowe. Pa­trzę so­bie w twarz. W oczy. Drżą nie­spo­koj­nie, mrużą się, cho­wają pod po­wieki oczy. Ko­łują lę­kli­wie i durno... Wpa­truję się z na­pię­ciem. Błę­kit­nie­jąca biel tych oczu. Krew: zbry­zgana te­raz krwią biel. Krwią za­tarte oczy. Za krew za­szłe te oczy. Po­środku źre­nicy żółty ognik. Siar­czany pło­myk, ude­rza­jący nie­spo­koj­nie. W głębi czaszki jego błędny po­głos. W opuszki przy­tknię­tych do skroni pal­ców bije sy­gnał ostry, alar­mu­jący. Ciemny. Błęd­nie te­raz tak samo za­czy­nają drżeć ręce. Po­dźwi­gam się po­woli. Łap­czywą ręką się­gam po tran­zy­stor. Je­de­na­sta, mówi spi­ker. Go­dzina je­de­na­sta. W tym Rzu­no­wym wo­zie tran­zy­stor, dzięki Bogu choć za tyle. Bo słu­chać mu­szę. Mu­szę. Dla­czego. Czemu. Z ja­kiego po­wodu. Nie da się po­wie­dzieć. Nie da się wie­dzieć. Jak, gdzie, kiedy, skąd ta po­trzeba, nie do okieł­zna­nia na­rów. Z od­czu­cia, że mimo? Coś mimo, obok, poza, po­nad. Doj­mu­jące od­czu­cie. Bacz­ność więc nie­usta­jąca, wy­czu­le­nie cią­gle wzma­ga­jące się nie słu­chu już tylko, spierz­chłego na­skórka na ca­łym ciele. Bacz­ność pilna i tym moc­niej na­pięta, im bar­dziej czcze ze­stawy ko­lej­nych in­for­ma­cji: nie­od­parte prze­ko­na­nie, że ta jedna je­dyna, może praw­dzi­wie zna­cząca in­for­ma­cja składa się, ukształ­to­wuje tym­cza­sem, zgęsz­cza – by wy­buch­nąć nie­wia­do­mej chwili za­chry­płym ostrze­gaw­czym krzy­kiem, alar­mem. Go­to­wość więc, stan czuj­nego wy­cze­ki­wa­nia, a tym­cza­sem: Je­de­na­sta pięć, mówi spi­ker. Za­czy­namy na­szą cy­kliczną au­dy­cję pod ty­tu­łem Aneg­doty, opo­wie­ści i we­sołe przy­po­wie­ści... We­sołki. Dow­ci­pasy! Prze­czu­cie sie­bie znie­nacka: zlu­strzo­nego? obocz­nego z pew­no­ścią i uro­jo­nego; i bez miana pra­wie. Z za­tra­co­nymi w trwo­dze oczyma, z po­dejrz­li­wo­ścią re­wi­denta, gor­li­wo­ścią prze­chrzty po­czy­nam się oma­cy­wać po­śpiesz­nie, pa­tro­szyć dro­bia­zgowo, jak­bym spod go­łej pięty, spod po­de­szwy san­da­łów, z kie­szeni szma­cia­nych por­tek miał na­dzieję wy­do­stać – uwie­rzy­tel­nia­jący ja­kiś pa­pier?... Sztyw­nieję, po­wścią­gnięty my­ślą o nie­trzeź­wo­ści ta­kich ma­ni­pu­la­cji. Na plac ga­pię się znowu oma­mio­nym spoj­rze­niem. Wo­kół skweru ma­szyny w mar­twym, mo­no­ton­nym ru­chu. Lu­dzie na ulicy: kto gdzie, w swoją stronę każdy. Po­wścią­gnięci na­raz. Za­trzy­mani wpół kroku. Na­sta­wiają uszu. Przedep­tują w miej­scu. Po­ry­wają się. I bie­giem; kłu­sem; ga­lo­pem. Zbie­gają się. Zwie­rają w kupę. I kupą; z krzy­kiem. Na sklep ma­sło, jaja, drób. Gruba eks­pe­dientka, krzy­żu­jąc za­ci­śnięte na haku do wy­włó­cze­nia skrzy­nek ręce, ta­ra­suje wej­ście; usta roz­warte w klą­tew­nym krzyku. Szar­piąc się, tłam­sząc na­wza­jem, lu­dzie od­stę­pują pół kroku. W wrza­sku, har­mi­de­rze zwie­rają się w ko­leję po­trze­cią, po­szó­stą. Bi­jący cią­gle całą mocą neon opró­sza ich głowy ni­kli­wym świa­tłem ko­loru po­piołu i siary. Stare ko­biety otwie­rają okna, wy­chy­lają się po pas. Z otwar­tego gdzieś ra­dia śpiew: Ma­lo­wana lala, la, la, la... Dy­go­cze, targa się, prze do przodu po­szóstna ko­leja. I, krew­sam­los! Ja?... I na od­lew. Cię­ciem oka kow­boj­skim. Ta skrzy­nia. Tan­detna ka­sta po hisz­pań­skich po­ma­rań­czach, zwa­lona na przed­nie sie­dze­nie Rzu­no­wego grata. Cien­kie, w par­tac­kim po­śpie­chu po­zbi­jane i zszyte me­ta­lową ta­śmą li­stewki, ścią­gnięte jesz­cze na krzyż zryw­kiem gru­bego ka­bla, któ­rego końce skrę­cone jak po­wró­sło. W szpa­rach fałdy po­pla­mio­nego ole­jem i ropą bre­zentu; na ciem­no­oliw­ko­wej po­wierzchni le­dwo do­strze­galny rdzawy na­lot. Do­ty­kam dło­nią kantu skrzyni, brzu­ś­cem wska­zu­ją­cego palca sunę po szorst­kiej, peł­nej zadr po­wierzchni desz­czułki. Li­stwa ugina się, palce zsu­wają się na­gle na na­pięte płótno i przez mgnie­nie, przez ten uła­mek se­kundy, nim ręka nie od­sko­czy i 

knyk­cie nie trza­sną w szybę, przez tę chwilę żywe tętno pod opusz­kami pal­ców. Wci­śnięty w kąt wozu słu­cham swo­jego zry­wa­ją­cego się serca; rękę obo­lałą, go­rącą, jakby spa­rzoną, za­ci­śniętą bez­wied­nie, wpy­cham głę­boko w kie­szeń. I czym tylko, co jest tylko, co tylko mowa nosi. Na ten wó­zek pa­trząc, ten Rzu­nowy sa­mo­chód Tra­bant. Po­miot ten ka­ra­wa­niar­ski na ka­czych nóż­kach. Wy­śli­zgany. Wy­śliź­nięty cały. Jakby po­ce­ro­wany dam­ską ręką; po­ce­ro­wany, bo licz­nik na­bity nie­źle, z dru­giej ręki u Rzuna ta po­wózka. Ale glans. For­nir i orzech. Puc i bursz­tyn. Od­ku­rzony. Wy­szczot­ko­wany. Po­wy­cie­rany. Gumy jakby na­wet prze­tarte wil­gotną ście­reczką. Ta­bliczka re­je­stra­cyjna – herb pań­stwa. Rzun. Rzun. Ech, przy­ja­cielu Rzun.

Przy­ja­cielu szu­brawy. Kieł­ba­siany jadku. W ka­ra­wan ko­pany dupku. Ja­do­wity smrodku. Żwako far­foc­la­sta. Cie­miączko re­kruc­kie. Bzdetku dru­to­wany. Hycla krwinko. Brandzlu ptasi. Smu­ta­sku na żerdce. Gni­dzi łebku. Luju ty ko­sme­tyczny. Ścierwo szczu­dla­ste. Roz­wie­lito szmel­co­wana. Ka­pu­siu par­chaty. Za­razo. Epi­de­mio tej ziemi. Ja cię chro­molę. Ja cię w śle­pia łu­pię z ob­casa. To mó­wię. Tak mó­wię. O kka! mó­wię. Sssyn! to jesz­cze. I udław. Dzia­duś w sty­lo­wym swoim stroju kow­boj-ogrod­nika (nie­bie­skie por­tki, kra­cia­sta ko­szula, ser­da­czek, za­wa­diacko na czu­bek głowy na­su­nięty ka­pe­lusz) u progu al­tanki, obok owi­nię­tego pienną różą słupa (ró­życzki roz­wie­rają tępe ema­lio­wane pyszczki), po­ci­ska­jąc od nie­chce­nia rączki trzy­ma­nego obu­rącz se­ka­tora (błysz­czący szpon zwiera się i roz­wiera, kła­po­cze su­cho), ja­snymi prze­do­broci oczyma spo­gląda na mnie, życz­li­wie przy­chyla mi głu­chego ucha, ja się do słowa po­ry­wam, i

udław. Gar­dło mi zdław, przy­dław krtań, niech wy­krztu­szę to skurwe imię, niech wy­po­wiem to, co stało się, a cią­gle prze­sło­nięte tu­ma­nem nie­rze­czy­wi­sto­ści, co, wiem, do­ko­nane, a czego świa­do­mo­ścią ob­jąć, czego do­znać na­wet nie umiem: tym ko­niecz­niej wy­po­wie­dzieć to mu­szę, by je­śli na­wet nie uznać jawy, to wmó­wić ją so­bie; wmu­sić ją w sie­bie; na­uczyć się ob­słu­gi­wać ją jak czło­wiek ma­ni­pu­lu­jący ma­szyną, o któ­rej bu­do­wie nie ma po­ję­cia i może nie byłby w sta­nie mieć po­ję­cie. W tę jawę więc wmusz­tro­wać się mu­szę, by po jej ob­sza­rach po­ru­szać się kro­kiem niech bez­myśl­nym na­wet, ale pew­nym; mó­wić mu­szę, by to, czego nie je­stem zdolny uznać za prawdę re­alną, do­słowną stało się dla mnie przy­naj­mniej prawdą; by nie­okieł­zana jawa nie po­ra­ziła mnie jed­nej chwili jak pa­sami trans­mi­syj­nymi bi­jąca na oślep lo­ko­mo­bila. I choć udław-wąż ogar­nia gar­dło i za­ci­ska krtań za każ­dym ra­zem, kiedy wy­po­wie­dzieć usi­łuję to imię, wy­ma­chami rąk, tu­po­tem nóg, ge­stem ciała una­ocz­niam strzy­gą­cemu głu­chym uchem Dzia­du­siowi tego czło­wieka o imie­niu, któ­rego nie umiem wy­krztu­sić. Jak mordę drze od naj­pierw­szej chwili rana, jak za­łazi do ka­biny to Hu­la­ciuka, to Ki­tły i nad wy­cie ko­pa­rek jego mor­do­dar­cie, dłu­bią chło­paki ten do­łek jak się da, ro­bota tępa, przy­gar­stek pia­sku z wierz­chu i za­raz gruz, łupy sta­rych mu­rów, pa­skudz­two jedno, nie ro­bota. I wrzask tylko nie­usta­jący. Aż cichną obie ma­szyny na­raz i tylko to mor­do­dar­cie jest. Chi­cho­ta­nie Hu­la­ciuka za­raz. W dzio­bie jego ko­parki ka­wał po­trza­ska­nego muru. Skąd ten gruz wy­darty, tam w wy­rwie, w dziu­rze: na wpół oba­lony, prze­wró­cony na wy­stęp muru czło­wiek. Białe ko­ści, biała w słońcu czaszka. Sto­imy. Pa­trzymy. Mil­czymy. On też, czło­wiek, któ­rego na­zwi­sko nie­wy­po­wie­dziane, on też w ku­beł. Tylko szar­pie nim. Chwieje nim. Wy­so­kie tu na­czal­stwo ma być na dniach, kłaść ma wę­gielne ka­mie­nie. Ko­ści już dziś są czło­wieka. Ka­mień kłaść mają na­czal­nicy, on ko­ści zło­żył pod fun­da­ment. Głowę daw­nej, nie­wia­do­mej chwili oparł na przy­murku, znu­żony znu­żoną. Lata temu. Odzieże z niego opa­dły. Opa­dło ciało. Wy­lała się. Wy­schła krew. Ob­na­żony. Do szpiku ko­ści nagi. Do bia­ło­ści. Pro­ku­ra­to­rów te­raz wo­łać. Są­do­wych ła­pi­du­chów. Łap­sów. Będą go ob­wą­chi­wali, ob­mie­rzali. Przez dzień, dwa. Ale co z doł­kiem. Nie bę­dzie na czas dołka, miej­sca pod ka­mień, który ma zło­żyć na­czal­stwo... Sto­imy, pa­trzymy. On, on też. Stoi. Pa­trzy. Trzę­sie nim, strach nim trzę­sie i złość. Aż złazi do wy­kopu. Grzęź­nie w gru­zie, za­ta­cza się, klnąc rwie ku tej izbie pod­ziem­nej, gdzie czło­wiek do ko­ści nagi. Na­prze­ciwko sie­bie stoją obaj. Czas ja­kiś w mil­cze­niu na­prze­ciw sie­bie obaj. Aż od­ska­kuje na­gle, przy­ku­ca­jąc. Jakby ktoś go w pysk... Wy­rwa w mu­rze od­sło­nięta: bia­łego czło­wieka nie wi­dać w niej już. Na­giej jego bia­łej głowy. A skurwy ten, udław ten pod­cho­dzi znowu na przy­gię­tych no­gach. Za­gląda. Me­dy­tuje. Łapę wsuwa do środka ostroż­nie. Grze­bie. Łapy nikt mu nie przy­trza­śnie. Grze­bie. I ro­zum par­szywy przy­cho­dzić mu musi po­mału do głowy. Wstaje i, udław, udław go! nie­sie się z tym par­szy­wym ro­zu­mem do­kądś. Nie wraca długo. A kiedy wraca – z tą skrzynką już. I, Bohu! te­raz już wszystko wie, to też już wie, co się komu opłaci. Wy­li­cza, co się komu opłaci: Ci­cho jest w du­żej ce­nie. Ku­beł. Ciup. W po­ma­rań­czo­wej skrzyni szmat uświech­ta­nego bre­zentu jesz­cze. Brzo­zowa mio­tełka jesz­cze. Hu­la­ciuk za­daje so­bie skrzy­nię na ra­mię. Wy­dyma nie­go­loną gębę, po­strzy­ku­jąc śliną so­bie pod nogi, scho­dzi za tam­tym do wy­kopu. Pod ścianą obaj w kucki. Na klęcz­kach na­wet. I ostroż­nie. Jakby roz­bra­jali gniazdo os. Chmura pyłu cza­sem za­sy­pie im oczy; od­chylą na chwilę głowy i znowu

wrażą ręce po łok­cie. Aż wy­biorą, wy­garną do ostat­niego szczątka. Cofną się, w mu­rze pu­sta dziura, słońce nik­nie w niej. Hu­la­ciuk zryw­kiem ka­bla za­wią­zuje bre­zen­towy wór, udław ten zaś od­ciąga mnie na bok, Bohu, mój wó­zek bier, bę­dzie, Bohu, po­ręcz­niej, Bo­huuu! O, niech ja. Niech ja... Dzia­duś w po­ru­sze­niu, roz­ca­pie­rza się na­pa­stli­wie, na­stę­puje na mnie spie­nio­nego, zmu­sza do cof­nię­cia się, zwala wresz­cie na ka­mienną ła­weczkę, ster­cząc nade mną wy­ko­nuje cią­gle uci­sza­jące, uśmie­rza­jące ru­chy, do ust zło­żo­nych w ciup przy­kłada zna­czą­cym ge­stem lewy i prawy pa­lec wska­zu­jący na prze­mian, pie­czę­tuje so­bie na­wet jed­nej chwili usta roz­wartą dło­nią, za­mil­kam, ale jego dło­nie roz­sie­wają cią­gle na wszyst­kie strony ci­szę, i w go­rą­cym, usta­ją­cym pod po­łu­dnie po­wie­trzu usta­na­wia się ci­sza, jej me­reż­kowy ścieg przędą gdzieś da­leko odu­rzone psz­czoły. Pal­cami, które jakby wy­szarp­nięte przed chwilą z my­siej łapki, roz­chwiane i nie­chwytne, roz­pi­nam gu­ziki ko­szuli, ogar­niam szyję i za­ci­skam na dy­go­czą­cej i peł­nej otrąb krtani. O wierz­chołki ja­błoni roz­tłu­kują się bą­ble ża­rze­ją­cego po­wie­trza. Na czubku wi­śnio­wego drzewa za­bija szma­cia­nymi ra­mio­nami strach na wró­ble. Nad wszyst­kim

ci­cho ogłu­sza­jące. Dzia­duś, zgo­rącz­ko­wa­nymi pal­cami przy­gnia­ta­jąc do piersi ka­pe­lusz, ko­łuje głu­chą głową w roz­anie­lo­nym za­słu­cha­niu, usi­łuje prze­sły­szeć tę ci­szę; jed­nej chwili przy­czaja się, za­po­bie­gli­wym ru­chem ręki uci­sza­jąc mnie cią­gle, drga­jące po­żą­dli­wie ucho przy­kłada jakby do dziurki od klu­cza, na ustach uśmiech wsty­dliwy i błogi, wy­tę­żam słuch, psz­czoły tylko ze­spo­łem ob­rę­biają skraj ci­szy, głu­cha fala jed­nak nie te dźwięki Dzia­du­siowi nie­sie, za­słu­chany, za­afe­ro­wany mocno, cią­gle jesz­cze osa­dza mnie na miej­scu wład­czym ru­chem za­ci­śnię­tej ręki, zwa­żać już prze­staję na jego ko­łu­jący pod moim no­sem ku­łak, do­piero kiedy stuka mnie Dzia­duś pię­ścią w pierś, do­strze­gam od­mianę ge­stu, kciu­kiem dru­giej ręki wska­zuje mi kie­ru­nek mar­szu. Zgar­biony, schy­liw­szy się na tyle, na ile po­zwa­lają mu ze­sztyw­niałe krzyże, dyrda gra­co­waną ścieżką mię­dzy grząd­kami mar­chewki i maku, po­tem, grzbietu z wy­sił­kiem przy­gi­na­jąc jesz­cze, wsmy­kuje się mię­dzy gro­chowe tyczki, pal­cami strzy­gąc na znak, bym do­bi­jał czym prę­dzej. Przez gro­chową za­porę przedarł­szy się, wśli­zgu­jemy się mię­dzy grzędy prze­ro­śnię­tego ra­bar­baru, tu Dzia­duś, za­sa­pany, w wiel­kich ner­wach, bije kciu­kiem w zie­mię, da­jąc mi do zro­zu­mie­nia, że trzeba przy­płasz­czyć się naj­zu­peł­niej, sam też, skrzy­piąc grzbie­tem, po­chyla się tak, że spo­mię­dzy wo­la­stych ra­bar­ba­ro­wych li­ści wy­ster­kuje tylko jego na­mia­rowe ucho; kiedy zaś i ra­bar­ba­rowa grzęda mi­nięta, przy­lega na skrawku mu­rawy i pa­roma rzu­tami ra­mion pod­czoł­guje się pod ma­li­nowe za­ro­śle, pod sam płot. Dy­szący obaj ze zmę­cze­nia i emo­cji, uło­żeni obok sie­bie ra­mię w ra­mię, mamy prze­cież przed sobą to, co­śmy mieć chcieli, wi­dok tajny na go­spo­dar­stwo są­siada Le­pika. (Le­piki, o nich od dawna wie­czorna Dzia­du­sia i Dzia­dusi na prze­przążkę wie­dziona po­wieść, nie­jedną ona wielką fa­bułę prze­cho­dzi: Le­pik młod­szy, dy­rek­tor, ze swoją ko­bietą, która znowu – re­dak­tor, do­stał kie­dyś działkę pra­cow­ni­czą w do­wód uzna­nia, miał ją so­bie jed­nak za psi pa­zur, la­tami w tym ogródku jedne chwa­sty, wredne na­sie­nie sieje się na­okół; przed cza­sem ja­kimś jed­nak na stare swoje lata ścią­gnął do mło­dych oj­ciec Le­pik, cha­rak­teru zu­peł­nie od­mien­nego, mruk, z ni­kim w ła­dzie, dla sy­no­wej zwłasz­cza czy­sty za­raza-człek, z zie­mią prze­cież w zgo­dzie i z ma­łym Le­pi­kiem jesz­cze, wio­sna-lato papa Le­pik w ogro­dzie, do niego tu mały kiedy może zmyka. We dwójkę go­spo­da­rują, re­dak­tor Le­pi­kowa przy­biega i smarka za uszy cią­gnie do domu... Fa­buła zaś z tej przy­czyny cią­gle się przę­dzie, że papa Le­pik łasy, co doj­rzy, po­chwyci, za­grabi, czym tylko swój ogró­dek bo­gaci, byle szajs ściąga do al­tany, którą tym­cza­sem zresztą prze­bu­do­wać zdą­żył, cha­łupa to te­raz z bie­lo­nymi ścia­nami i spa­dzi­stym da­chem. Ta za­chłan­ność też przy­czyną wiel­kiej ro­dzin­nej chryi u Le­pi­ków, re­dak­tor tknęło na­raz, że brzdąc z rzadka do WC za­gląda – jaka, swoją drogą, do­cie­kli­wość i umie­jęt­ność wy­cią­ga­nia wnio­sków – na spytki wzięła go re­dak­tor, przy­znać się nie przy­znał, prze­ka­ba­cony cał­kiem przez ma­niac­kiego dzia­dzię, ow­szem, upie­rał się, że z to­a­lety ko­rzy­sta, nie prze­ko­nało to jed­nak ni­kogo, dy­rek­tor w ci­chej roz­pa­czy, re­dak­tor zaś ru­szyła raz i drugi na prze­szpiegi, przy­ła­pała na go­rą­cym uczynku, la­ment, krzyk, kto cię tak wy­cho­wał, ka­te­go­rycz­nie za­bro­nione miał od­tąd mały ob­co­wać z dziad­kiem). Ale, chi­cho­cze Dzia­duś, po­klą­sku­jąc roz­lu­zo­wa­nymi szczę­kami (dal­sze szcze­góły do­po­wiada), się zo­ba­czy, się zo­ba­czy, ja ci, Bo­gu­siu, za­rę­czam, ko­ści­stymi pal­cami prze­biera pręty ma­lin, sięga do kie­szeni po scy­zo­ryk, wy­cina kilka pę­dów, wi­dok te­raz na ogró­dek papy Le­pika zna­ko­mity; ogró­dek ten wzo­rowy, choć bez kwiatka, ra­batki, ni­czego ta­kiego, chłop­ski, grzęda kar­to­fli, grzęda ka­pu­sty, bu­raki, groch, bobu za­go­nik, uprawy te za­dbane, nać kar­to­flana zie­lona siar­czy­ście, na uro­dzaje ma się tu­taj... Na podi­zbiu oni obaj, papa Le­pik, Le­pik wnuk, stary kuca na zy­delku, struga ja­kiś pa­tyk, mały obok w kucki, za­słu­chany, bo papa Le­pik, stru­ga­jąc, po­wieść wie­dzie ja­kąś, aż do nas do­cho­dzi trzmieli bur­mot jego głosu... Z na­gim brzu­chem w go­rą­cej tra­wie, brodą wsparty o uło­żone jedna na dru­giej pię­ści, śnię­tym, bło­gim okiem pa­trzę na kar­to­flane kwia­tuszki, drob­niut­kie, ni­kłe jak żabi skrzek te kwia­tuszki, spo­pie­lałe po­łu­dniowe świa­tło mieni się z fioł­ko­wym cie­niem w czu­bie wi­śnio­wego drzewa, na ga­łąź spada ptak, roz­trząsa ustałe de­se­nie, w mi­go­tach usta­na­wia się ten sam świa­tło­cie­ni­sty wzór, od ma­lin wio­nie zwa­rzo­nym so­kiem i tę­że­ją­cym mio­dem, ocię­żałe psz­czoły pa­dają na głowę jak kro­ple cie­płej wody, bu­czą we wło­sach, woń zioła i ziela, roz­grzana zie­mia ule­gła jest ciału, od lęku i bólu wtu­lam się w nią, wznosi się zie­mia po­tęż­nym i po­wol­nym przy­pły­wem, opada po po­chy­łej tak zni­ko­mej, że po­strze­gal­nej wy­obraź­nią może tylko, wpław nie­sie mnie zie­mia lek­kim jak senny od­dech ru­chem... Za­ję­czo, na ja­wie śnięty, uko­jony bło­go­ścią chwili te­raź­niej­szej i w niej za­nu­rzony cał­kiem, wtu­lam się w zie­mię ca­łym sobą ści­śle, bo­le­śnie i słodko, w in­stynk­tow­nym po­ry­wie, by głę­biej jesz­cze wnik­nąć w to ła­godne śnie­nie, bez reszty unie­waż­nić tę nie­mow­lęco już ni­kłą pa­mięć le­dwo go­dziny temu mi za­daną, uchy­lić się przed nią wbrew wie­dzy, że od tej wła­śnie pa­mięci nie da się, nie można mi się uchy­lić, że uwia­ry­god­nić i spo­tę­go­wać ją w so­bie mu­szę; po­no­szony zie­mią cie­płą i śniętą, uko­ły­sy­wany nie­wol­nie, resztką woli garnę się ku ja­wie, sen­nymi, obrzmia­łymi ustami jak złe za­klę­cie szep­tać po­czy­nam to imię, ale już nie po­ru­sza mnie ono wcale, nie do­tyka w ża­den naj­mniej­szy spo­sób, Rzun, Rzun, Rzun, cią­gle błogi leżę,

za­po­mi­na­jący i za­po­mnie­nia łak­nący na­iw­nie i nie­mow­la­czo... W udrę­cze­niu ku ja­wie po­ry­wa­jąc się nie­zbor­nie, wi­dzę ją w ca­łej jej roz­ją­trzo­nej ja­skra­wo­ści i bar­dziej jesz­cze miaż­dżąco prze­czu­wam ogrom sił, które nad naj­więk­szą moją siłą; tym bez­wol­niej opa­dam w za­ję­cze swoje śnię­cie. I leżę błogi, z głową za­wró­coną i za­nik­niętą wolą, już tylko sta­ra­jąc się od­jąć so­bie świa­do­mość tego, co przede mną nie­unik­nie­nie, czego ca­łym swoim cia­łem wy­rzec się pra­gnę i na co ze­zwo­lić so­bie nie mogę pod grozą tego, że już tylko ścierwo mo­jego ciała bę­dzie tu le­żało, nie­tknięte, nie­dra­śnięte ciało moje ze­ścier­wiałe. Zgroźna moc ostrze­gaw­cza tego gnil­nego na­po­mnie­nia, przy­ję­tego i uzna­nego tak skwa­pli­wie, ko­lej­nym jesz­cze przy­zwo­le­niem, tym łap­czy­wiej garnę się ku ziemi, ziel­nie jest, ko­rzen­nie, odu­rza­jąco i spa­zma­tycz­nie, prze­moż­nie, prze­moc­nie, bez­wład­niąco. Skła­niam się i po­chy­lam ku ziemi, przy­gar­niam ku ziemi. Za­ćmie­wam się zie­mią. Gme­rząc się nie­mrawo, prze­wrot­nym chwy­tem my­śli sam przez sie­bie obez­wład­niony, lę­kli­wie pró­buję pod­no­sić bunt, na­iw­nie znowu tym imie­niem chcę się okrzyk­nąć, pod­ciąć nim, raz za ra­zem wo­łam, Rzun, Rzun, brzmie­nie to pu­ste, miano roz­har­to­wane, z na­zwy wy­jęta treść. W nie­mocy pod­lą­cej i bło­giej leżę roz­po­starty krzy­żem, śnięte ciało bez­wied­nymi, za­po­bie­gli­wymi ru­chami wdrąża się w roz­klę­śniętą, miękką zie­mię, ro­ze­wrzeć ją chce sze­rzej jesz­cze na­pię­tymi ge­ni­ta­liami; oko­puje się ciało, mo­ści, ryje so­bie obronną tran­szeję. Nie­osią­galne, to wła­śnie dla tego umy­ka­ją­cego w bło­gość i cie­pło ciała je­dyną prawdą i wiarą. Epi­de­mio święta. Za­razo błoga. Ogrójcu ró­żany. W spa­zmie roz­pa­czy po­czy­nam szar­pać li­stwy hisz­pań­skiej po­ma­rań­czo­wej skrzyni, strzę­pią­cymi, łu­pią­cymi się pa­znok­ciami roz­su­pły­wać wę­zły mieszka. Ten po­kutny czło­wiek mu­rów, jego po­szczer­biony cze­rep, pisz­czel jego, Dzia­dygo, mó­wię opry­ska­nymi śliną ustami, zgre­dzie, wo­łam, nie­zdolny po­dźwi­gnąć wplą­ta­nej w gąszcz chwa­stów głowy ani wes­przeć się na odrę­twia­łych rę­kach, Dziadu zgre­dzie, ko­ściana ruro, tłu­moku sieczką wy­pchany, men­dozo sko­nana, mó­wię z za­war­tymi ustami i uci­śnię­tym ser­cem, grzbiet prze­trą­cić, obrać z kolcy i wy­zgrze­blić sierść, na płask uło­żyć, sple­śniały sa­ty­rze z kol­cza­stymi uszami sta­rego pier­doły, za­flan­co­wać, nie spra­cuje, bra­cie Dzia­duś z Dzia­du­sią, wódka, jak się mówi, mi nie za­szko­dzi, tylko za­ką­ska i złe to­wa­rzy­stwo, ty gło­wo­nogu, je­śli było, je­śli mia­łeś co w środku, toś wy­pruł z sie­bie dla wy­gody wszystko, twoje żywe flaki jak włóczkę na­wi­nęła Dzia­du­sia na szpulkę, kał­dun za­pchała ci sie­ka­nymi kar­to­flami z przy­war­kami, nie spra­cuje, ogrod­niku ju­dasz­ko­waty, któ­ryś ze swo­jego ogrodu wy­trze­bił ostatni chwa­ścik i po­krzywę, żeby nie ob­ra­zić so­bie nogi, szlus, Dzia­dygo, skoń­czyło się ży­cie

scha­bowe, ja ci to eks­ce­lent­nie po­wia­dam, ja ci to eks­ce­lent­nie tłu­ma­czę, mó­wię ci to wprost, nie spra­cuje, jak się wy­ra­żają lu­dzie ob­la­tani i w ży­ciu bie­gli, któ­rzy wie­dzą, co, kiedy i jak po­wie­dzieć. Sprawa jest, żeby się nie prze­wieźć za da­leko, ale i ta sprawa, żeby nie paść za bli­sko, sa­memu so­bie nie zwa­lić się pod nogi, nie ugła­skać się na trzy po trzy, nim zda­rzy się piąte; bywa, że czło­wiek na­wet nie to, że musi, ale że coś mu się musi. I rąk nie umy­wać, ka­flana twoja twarz, ka­flane twoje ży­cie, noc­nik twój ka­flany. I nie śnij mnie tu, Dzia­dygo... Cza­sem tak, że nie da się prze­śnić. Raz je­den cho­ciaż, Dziadu-zgre­dziu, coś po­łóżmy na swoje miej­sce, raz je­den! tak mó­wię, twa­rzą cią­gle ob­ró­cony ku ziemi, po­licz­kiem przy­warty do ziemi. Nie­zra­żony wcale, tyka mnie Dzia­duś pal­cem w bok, szar­pie po­tem za ra­mię, bel­fer­skim w końcu ge­stem sięga po ucho, cią­gnie, zwija uszną muszlę w tutkę, tym spo­so­bem zmu­sza do pod­nie­sie­nia oczu, i w sam czas: na ogro­dzo­nym chru­ścia­nym płot­kiem dy­nio­wym pólku, po któ­rym ta­czają się wiel­kie, białe jak ma­ciory ba­nie, wscho­dzi mała jak ma­jowy mie­sią­czek dupka synka re­dak­tor i dy­rek­tora. Papa Le­pik jakby nic, struga pa­tyk, jed­nej chwili jed­nak rzuca do­okoła po­sępne ba­daw­cze spoj­rze­nie. Hu-hu! za­wrza­skuje Dzia­duś, dupka zdmuch­nięta ni­czym kulka mle­czu, papa Le­pik nie­wzru­sze­nie ob­cio­suje szta­chetkę ko­zi­kiem... Dzia­duś krztusi się od swa­wol­nych chi­cho­tek, przy­ci­cha z na­gła, ści­ska mnie za ra­mię,

Wy­pni ba­nie, sraj