Po nowe życie - Weronika Wierzchowska - ebook + audiobook + książka

Po nowe życie ebook i audiobook

Weronika Wierzchowska

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po zakończeniu drugiej wojny światowej trzy dziewczyny z 1. Samodzielnego Batalionu Kobiecego przemierzają na ciężarówkach, furmankach, konno i piechotą miasta i wsie Dolnego Śląska. Celem wyprawy jest Zalipie Dolne koło Lubania, gdzie platerówki mają się osiedlić. Podróż obfituje w przygody i niebezpieczeństwa.

Trwa akcja przesiedleńcza. Na Ziemie Odzyskane napływają osadnicy z Kresów, szukając nowego miejsca do zamieszkania. W tych niespokojnych czasach trudno uniknąć spotkania z niemieckimi partyzantami i maruderami, bandami szabrowników i sołdatami z Armii Czerwonej. Pomimo wielu przeszkód nowo przybyli mieszkańcy próbują powrócić do normalności.

Po nowe życie to powieść przygodowo-obyczajowa rozgrywająca się na polskim Dzikim Zachodzie w 1945 roku. Realia Polski powojennej zostały opisane z dbałością o szczegóły historyczne i tło obyczajowe. Warto poznać bohaterki, które nie dają sobie w kaszę dmuchać!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 37 min

Lektor: Gabriela Jaskuła

Oceny
3,8 (35 ocen)
10
11
10
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna książka. Miło się słuchało.Polecam.
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Autor ilustracji na stronie tytułowej

Janusz Zigmański

Zdjęcia na okładce

© Demian | stock.adobe.com

© Philipimage | stock.adobe.com

© pkt78 | stock.adobe.com

Redakcja

Mirosław Senejko

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz przygotowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Barbara Kaszubowska

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2020

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja: LIBER S.A.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

www.liber.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2020

ISBN 978-83-66573-29-1

Rozdział 1

Ciężarówka Benz, na której pace siedziały trzy dziewczyny w mundurach, została zdobyta na Niemcach, a właściwie znaleziona na poboczu, gdzie miejscowi porzucili ją, uciekając przed nadciągającą Armią Czerwoną. Nic dziwnego, że fryce machnęli na nią ręką: sprzęt musiał powstać jeszcze przed wojną, tyle że pierwszą. Poza tym nikt nie miał czasu bawić się w naprawianie leciwego silnika, czując na karku oddech skradających się Sowietów. Oni zresztą też nie połasili się na gruchota – wszędzie wokół walało się tyle cenniejszego dobra, że rozkraczony złom nie przyciągnął niczyjej uwagi. Pojazdem zainteresował się dopiero rzutki szef powiatowej komórki PUR-u1, a jego chłopcy połatali wóz i dosztukowali do niego brakujące części z innych znalezionych wraków. Dostawczak służył teraz – niejako wskrzeszony z grobu – polskim pionierom próbującym zasiedlić tak zwane Ziemie Odzyskane, a wożono nim głównie prowiant i samych repatriantów, nadciągających na razie nielicznymi grupkami z głębi Polski.

1 PUR – Państwowy Urząd Repatriacyjny

Trzy pionierki kulące się na pace i wtulone w siebie niczym kury na grzędzie starały się drzemać i nie wyściubiać nosów spod plandeki, w którą się zawinęły. Tył ciężarówki nie miał zabudowanej budy, więc kobiety jechały przez kilka godzin wystawione na niepogodę. Niby była już końcówka maja, słońce grzało jak w lecie, a dni zdarzały się upalne, ale ten dzień od rana był pochmurny i chłodny. Dziewczyny jednak nie wypadły sroce spod ogona – to nie były panienki z pensji, które nigdy nie zaznały zimna i głodu. Zresztą w 1945 roku w Polsce nie było już niewinnych panienek, które by nie doznały niedoli, strachu i biedy. To pokolenie, jak żadne przed nim, najliczniej i najdotkliwiej doświadczyło wszelkich wojennych koszmarów. Ziąb zatem nie był dla dziewczyn niczym nowym, każda bowiem przeżyła już prawdziwe rosyjskie mrozy, nie raz spędziła na nich długie godziny przy robocie albo nastała się zziębnięta na warcie tuż po wstąpieniu do armii.

Na pace grzały się od siebie nawzajem trzy platerówki, fizylierki z 1. Samodzielnego Batalionu Kobiecego. Najstarsza z nich, podporucznik Anna Hartman, miała raptem dwadzieścia trzy lata, najmłodsza zaś, kapral Janka Barska, dwadzieścia. Mimo młodego wieku dziewczęta były weterankami o imponującym szlaku bojowym, zaczynającym się aż hen nad Oką. Janka, duża i silna blondynka ze Lwowa, została nawet odznaczona Krzyżem Walecznych za brawurową postawę w bitwie pod Lenino. Ania, drobna i niska brunetka z Krakowa, ukończyła Szkołę Polityczną w Moskwie i służyła jako oficer wychowawczy. I choć nie wzięła udziału w żadnej walnej bitwie, słynęła z odwagi i cieszyła się sporym autorytetem; poza tym była bardzo lubiana przez podkomendne.

Pomiędzy obiema kobietami drzemała szeregowa Stasia Wróbel, którą dziewczęta zabrały ze sobą, ponieważ świetnie radziła sobie z językiem niemieckim. Gdy Stasia działała w czasie okupacji jako partyzancka łączniczka na terenie Generalnej Guberni, siłą rzeczy przyswajając w ten sposób język nieprzyjaciela, pozostałe dwie dziewczyny większą część wojny spędziły w głębi Rosji. Stasia do batalionu dołączyła trzy miesiące temu i nie zdobyła jeszcze szlifów ani uznania. Teraz zaś, w razie konieczności, miała wspierać dwie wyższe stopniem koleżanki jako tłumaczka.

Ciężarówka kiwała się, dusiła i kaszlała kłębami dymu, ale raźno pokonywała kolejne kilometry niemieckich bitych dróg. Od jakiegoś czasu jechali przez miasto – rzecz jasna w znaczącej części obrócone w perzynę. Z Bunzlau, przez zdobywców przemianowanego właśnie na Bolesławiec, zostało bardzo niewiele: dziewczęta patrzyły w milczeniu na solidne, piętrowe budynki – niektóre niezwykle wiekowe, pamiętające poprzednie epoki – ziejące teraz czarnymi otworami okien pozbawionych szyb, nierzadko osmalone od pożarów. Dziury, a właściwie ogromne wyrwy w ruinach, można było również dojrzeć w dachach, trafionych artyleryjskimi pociskami, a fasady i ściany budynków pokaleczone były kulami i odłamkami. Na szczęście większość kamienic nadawała się jeszcze do remontu. Nie to co w Breslau – obecnym Wrocławiu – które solidnie oberwało w bombardowaniach i zajadłych ulicznych walkach. Dziewczyny, choć widziały je przejazdem, wyraźnie zapamiętały te zgliszcza przywołujące w pamięci armagedon, jaki pozostawiła po sobie walcząca Warszawa. W stolicy bowiem, przez kilka miesięcy, platerówki stacjonowały w podobnych ruinach, i to, na co się tam napatrzyły, wdarło się każdej tak głęboko w serce, że obraz zniszczonych niemieckich miast nie wydawał im się już niczym porażającym. Koszmar Warszawy skutecznie je zaimpregnował, uczynił niewrażliwymi na okrucieństwa, śmierć i zniszczenie. Właściwie pierwszym uczuciem, jakiego doznawały, widząc zniszczenia w niemieckich miastach, była satysfakcja: dobrze tak szkopom za to, co zrobili z Polską. Dopiero po chwili przychodziło otrzeźwienie – nie były to już bowiem niemieckie miasta; teraz miały należeć do nich.

– Tak-joj! A to co, do choliery? Paskudne ptaszysko! Aż ciarki człowieka przechodzo – odezwała się Janka, gdy samochód wjechał na rynek.

Piękne do niedawna kamienice wokół ratusza były teraz wypalone, i to co do jednej. Z trudem dało się w nich dopatrzyć choćby kawałka szyby w oknach, za to wszędzie rzucały się w oczy ślady po pożarach. W przeciwieństwie do kamienic potężny, imponujący ratusz wydawał się zupełnie nietknięty. Jakimś cudem ocalał z wojennej zawieruchy, zupełnie jakby znajdował się w oku cyklonu, w którym nie wieją wiatry i gdzie panują spokój i błoga cisza. Ratusz składał się właściwie z trzech złączonych ze sobą budynków stojących na środku rynku, z wysoką centralną wieżą. Gdy pojazd się zatrzymał, a dziewczęta zeskoczyły z paki, Janka przyjrzała się wyraźnie owej wieży i przyuważyła, że wieńczył ją bulwiasty hełm, który – zamiast zwyczajowej chorągiewki lub kogucika – na szczycie miał ogromnego, pruskiego orła. Ptaszysko z czarnego żelastwa prężyło pierś, rozpościerając majestatycznie skrzydła i górując nad całym budynkiem niczym złowróżbny znak. Wszystkim trzem dziewczętom żelazny ptak od razu skojarzył się z hitlerowską wroną. Zresztą nie tylko im: kierowca, który wyskoczył z kabiny i zauważył, na co patrzyły, po prostu splunął na bruk.

– Tfu! Paskudztwo! Trzeba jednak przyznać frycom, że mają rozmach – zauważył. – Nasi próbowali zwalić to ptaszysko już pierwszego dnia, ale okazało się, że jest nie do ruszenia. Waży chyba z tonę.

– Dobrze, że nie pluje ogniem – mruknęła Anna. – I że nie gra Deutschland, Deutschland über alles.

Orzeł, jakby w odpowiedzi, dumnie obrócił się o kilka stopni wokół własnej osi, co uczynił zresztą z przeraźliwym zgrzytem, Janka zaś natychmiast się przeżegnała. Widząc, że Stasia przysunęła się ze strachu do koleżanki, kierowca tylko się zaśmiał.

– Wrona ma w tyłku pręt i jest obrotowa. To taki przerośnięty wiatrowskaz – wyjaśnił. – Chłopaki chcieli ją wysadzić, ale burmistrz im zabronił. Pewnie się boi, że jeśli ten ptak spadnie, to rozwali w drobny mak cały ratusz, a przecież to jedyny obiekt w tym mieście, który jest w tak dobrym stanie…

– A właśnie – wtrąciła Anna – gdzie burmistrz? Mam do niego listy z centrali.

– Może być wszędzie – odparł kierowca. – To narwaniec, który nie usiedzi na dupie – dorzucił, machnąwszy ręką. – Chodźmy na posterunek. Tam jest bezpieczniej.

Posterunek znajdował się w jednym ze skrzydeł ratusza, więc nie musieli daleko iść. Przed jego wejściem zbudowano stanowisko ogniowe z worków z piaskiem, gdzie siedział jakiś starszy facet w kaszkiecie nasuniętym na oczy, z automatem na kolanach. Gdy wstał na widok nadchodzących kobiet, te przyuważyły, że strażnik miał na ramieniu biało-czerwoną opaskę z literami MO, a obok krzesła, na którym dyżurował, wisiał dziwny dzwonek okrętowy. Pod ścianą spoczywał jego wielki, naładowany pancerfaust, przypominający zresztą rurę do niszczenia czołgów. Milicjant obejrzał intruzów i bez słowa wpuścił ich do środka – kierowca musiał jednak udać się w tym czasie do lazaretu, by jak najszybciej dostarczyć doktorowi przywiezione ciężarówką leki.

W salach ratuszowych, do niedawna pełniących funkcję urzędów, obecnie mieszkali głównie bliscy milicjantów. Ponieważ nie brakowało tam zwykłych rodzin, na korytarz natychmiast wyległy kobiety z dziećmi, zapewne ciekawe, co też przywiózł im dzisiejszy transport. Kiedy jednak okazało się, że ów transport przytaszczył jedynie trzy mundurowe panienki, większość gapiów pochowała się w swoich salach, nie kryjąc przy tym rozczarowania: czekali przecież na żywność, środki czystości, leki, ubrania czy na cokolwiek przydatnego w codziennym życiu, a tu tylko trzy młode dywersantki. Brakowało dosłownie wszystkiego, a już najbardziej alkoholu, którym można było handlować z czerwonoarmistami.

Nieliczne kobieciny z dziatwą, które jednak nie czmychnęły z korytarza, poczęły wdawać się w rozmowę z platerówkami.

– Gdzie wasze chłopy, a? – spytała bez wstępów Janka.

Kapral Barska, choć była lwowianką z dziada pradziada, w czasie służby w wojsku niemal zupełnie oduczyła się śpiewnego akcentu i posługiwania kresową gwarą. Szczególnie hamowała się przed tym, kiedy przebywała w towarzystwie przełożonego. Jednak kiedy poczuła swobodę, znów zaczynała gadać, jakby była we Lwowie. A gdy coś ją poruszyło, zdenerwowało lub zaciekawiło, trajkotała śpiewnie jak za dawnych czasów.

– A kto to może wiedzieć? – Jedna z kobiet wzruszyła ramionami. Jej ubrudzonej spódnicy trzymała się para brzdąców. – Wyruszają co rano i wracają po południu. Daj Boże, oby każdy w jednym kawałku zawsze wracał. Rozglądają się tu i ówdzie, szukają co i jak, kombinują jedzenie albo jakieś sprzęty do naszych przyszłych mieszkań. A nas pozamykali i zabronili wychodzić.

– Siedzicie tu w zamknięciu? – zdziwiła się Stasia. – Jak to tak…? Nie wychodzicie nawet na rynek?

– A po co? – dorzuciła druga kobieta. – Na razie nie lza. Za dużo Ruskich i Giermańców. Ruskie gwałcą wszystko, co się rusza, a jak zgwałcą, to okradną do goła. Dawaj czasy, dawaj czasy, tylko to bez przerwy gadają. A Giermańce… wiadomo: przy byle okazji wsadzą nóż w plecy, zastrzelą i otrują. Pies z nimi tańcował, psia krew! Dopóki się nie uspokoi, lepiej nie wyłazić z chałupy. Nie szukamy jeszcze dla siebie mieszkań; siedzimy tutaj, bo w kupie raźniej – wytrajkotała.

Stasię zdziwiło nieco, że kiedy wszyscy niemal przymierali głodem, kobieta wyglądała na bardzo nalaną, a na policzkach miała wielkie czerwone rumieńce.

– Raźniej i bezpieczniej – dodała pierwsza. – Po zmroku nawet chłopy nie łażą. Słychać za to strzały i krzyki, a czasem błaganie o pomoc. W różnych językach. We wszystkich trzech znaczy się.

– Ale my nigdy nie wychodzimy pomagać – dorzuciła druga. – Kto wyjdzie w ciemność, może nie wrócić.

– A milicja? – spytała rzeczowo Anna. – Widzę, że są dobrze uzbrojeni.

– Po zęby – wcisnęła zdawkowo tęga kobieta. – Ale co z tego, skoro jeden strzelec na dachu, z karabinem z lunetą, i po ptokach… Trach i nie ma chłopa! Dlatego milicjanty chodzą tylko za dnia, i to głównymi ulicami, tak by dobrze wszystko widzieć. Chodzą zawsze kupą i z bronią gotową do strzału. Bywa, że czasami strzelają, a właściwie to strzelają niemal codziennie. Nie zapuszczają się tylko na obrzeża miasteczka ani do starej fabryki ceramicznej albo do tego szpitala dla psychicznych – tam też nie zaglądają. Patrolują tylko wokół rynku, ale z nimi nie czuliby my się bezpieczni. Siedzimy tu i czekamy, aż wojna minie. Może pozwolą wracać do Polski?

– Nie pozwolą wracać – westchnęła Janka z bólem w głosie: od dawna tęskniła za Lwowem. – Tu tera Polska, a tam… Eee, szkoda gadać… Tam ziemia utracona.

***

Milicjantów było czterech, nie licząc siedzącego przed ratuszem starego wartownika. Komendant – kulawy czterdziestolatek o pooranej bliznami ponurej gębie – na przekór wyglądowi aż kipiał humorem i pogodą ducha. Z kolei jego trzej podkomendni: dwóch braci partyzantów z Armii Ludowej i jeden Ślązak, dezerter z Wehrmachtu, wyglądali na bardzo zadziornych i rubasznych. Ślązak od razu chwycił za harmonię i zaczął grać i śpiewać piosenki o świńskich tekstach, reszta zaś gapiła się na Stasię, szczerząc do niej zęby, a następnie wyśpiewując kolejne rubaszne utwory. Okazało się, że kobieta z dwoma maluchami, z którą dziewczęta rozmawiały chwilę wcześniej na korytarzu, to żona jednego z bliźniaków-partyzantów, a ta druga, nieco tęga baba, to chyba ślubna samego komendanta. Kobiety przyniosły właśnie gar kartoflanki ze skwarkami, którego już sam zapach sprawił, że Janka dostała słowotoku i tak zaczęła nawijać lwowską gwarą, że aż Ślązak odłożył harmonię i nadstawił ucha, z zachwytem łapiąc śpiewny, wschodni akcent Kresowianki.

– Talerze dla naszych nowych dziewczyn! – zakomenderował dowódca milicji.

Wszyscy z apetytem rzucili się na gęstą, zawiesistą od mąki zupę podaną przez gospodynie w słynnej na całą Europę eleganckiej porcelanie bolesławieckiej. Całe szczęście, że Sowieci nie zrabowali jeszcze wszystkiego i że udało się wyszperać w ruinach całe, kompletne zastawy, z których można było dzisiaj jeść – z białych talerzy ozdobionych błękitnymi roślinnymi motywami, starannie i ręcznie malowanymi głównie na brzegach. Nawet Anna, choć pochodziła z całkiem zasobnej mieszczańskiej rodziny, nie spożywała nigdy z tak wykwintnych naczyń.

Dzięki Bogu dziewczęta najadły się do syta. Zjadły nadto coś ciepłego i oczywiście wszystkie potrafiły to docenić, biorąc pod uwagę fakt, że gościły w niemalże polowych warunkach. Na wojnie każdy ciepły posiłek był przecież na wagę złota; już samo to, że go dostały, było świętem. Humory więc wszystkim dopisywały, a Ślązak, który przedstawił się Stasi jako Teoś Szmidt, zaczął coś śpiewać, rżnąc na harmonii.

Kiedy Stasia klaskaniem wybijała rytm, a Janka dołączyła do niej, tupiąc, Anna siedziała w tym czasie w kącie, przekonana w głębi duszy, że oficerowi nie wypada przecież tak się wygłupiać.

Chodziła Kasia przy morzu, tu kępa – kierz,

A krówki miała we zbożu, tu kępa – kierz!

A tu kępa, wedle kępy, tu kępa wedle kępy, a przy kępie kierz!

Wtem jegomość jechał z pola, tu kępa – kierz,

Zabrał jej krówki do dwora, tu kępa – kierz!

A tu kępa, wedle kępy, tu kępa wedle kępy, a przy kępie kierz!

Dawała mu dwa talary, tu kępa – kierz,

Jeden nowy, drugi stary, tu kępa – kierz!

A tu kępa, wedle kępy, tu kępa wedle kępy, a przy kępie kierz!

Dziewczęta porwał rytm wiejskiej przyśpiewki o zmaganiach niejakiej pastereczki Kasi, jak głosił tekst, której nieszczęsne krowy weszły w szkodę i zostały zarekwirowane przez jaśnie pana. Ponieważ Janka pochodziła z Kresów, przyśpiewka tak bardzo przypadła jej do gustu, że w mig dała się porwać do tańca jednemu z bliźniaków. A że kapral Barska była rosłą dziewczyną z blond warkoczami i sporym biustem, na który niewysoki milicjant spoglądał łapczywie, mając go dosłownie na wysokości oczu, Anna nie była w stanie zachować dłużej powagi i wybuchła śmiechem. Zaraz potem cała sala klaskała i tupała do rytmu – nie wyłączając grubej żony komendanta, pani Anieli.

Zabawa uspokoiła się wyłącznie dlatego, że do ratusza wrócili kolejni mężczyźni. Tym razem nie byli to funkcjonariusze, lecz cywile – pierwsi pionierzy Ziem Odzyskanych. Byli w najróżniejszym wieku – kilkunastu mężczyzn w zabłoconych ubraniach, wyglądających na wyraźnie zmęczonych, którzy rozeszli się po budynku, dołączając do swoich rodzin. Mieli ze sobą narzędzia: szpadle, siekiery i kilofy – jak robotnicy wracający do domu po ciężkiej, fizycznej robocie. Janka podsłuchała w ich rozmowach, że odgruzowywali budynek mający służyć za suchy skład na zboże i mąkę. Co prawda ani jednego, ani drugiego jeszcze nie mieli, ale wszyscy byli dobrej myśli.

– Burmistrz z chęcią was przyjmie, i to od razu, jeśli nie macie nic przeciwko temu, że będzie jadł w trakcie rozmowy – powiedział komendant.

Anna natychmiast wstała i poprawiła mundur. Sięgnęła nawet po rogatywkę, by założyć ją na głowę i mieć do czego salutować – przedstawiciel władzy zasługiwał przecież na szacunek. Podporucznik Hartman wyobrażała go sobie jako kogoś pomiędzy mędrcem z siwą brodą a potężnym wodzem wojownikiem; to musiał być ktoś taki jak hetman Czarnecki ze starego obrazu: wielki i srogi starzec o groźnym spojrzeniu. Nikt inny nie ogarnąłby tej dziczy i nie poradził sobie z pionierami i bandytami. Anna pomaszerowała więc za komendantem, szykując się na spotkanie właśnie z kimś takim, a dziewczyny, zostawiając bez opieki broń – na którą składały się dwie pepesze2 oraz częściowo również plecaki – ruszyły zaraz za nią. Nakarmione ciepłą strawą i rozbawione wiejskimi przyśpiewkami, ufały już milicjantom na tyle, że nawet do głowy im nie przyszło, by mogłyby zostać okradzione.

2 radziecki pistolet maszynowy PPSz, potocznie zwany pepeszą

Szybko przekonały się, że kwatera burmistrza znajduje się na piętrze, w jednym z niegdyś biurowych pomieszczeń, a z jej okien wyraźnie widać rynek. Włodarz miasta siedział właśnie przy stole i wiosłował łyżką w głębokim talerzu z bolesławieckiej porcelany. Na widok wchodzących przerwał i wstał, by uścisnąć gościom dłonie.

Anna zawahała się. Burmistrz wcale nie wyglądał na groźnego starca wojownika – ku jej zaskoczeniu był to bardzo młody mężczyzna, właściwie niewiele starszy od niej, o chłopięcej i łagodnej twarzy. Na domiar tego uśmiechał się do dziewczyn z sympatią. Gdy ściskał kolejno ich dłonie, wszystkie mogły się przekonać, że łapę miał bardzo silną i przyzwyczajoną do ciężkiej pracy. Ponieważ Annę kompletnie zbił z tropu jego młody wiek, nawet mu nie zasalutowała, a jedynie zdjęła nieporadnie czapkę.

– Bolek Kubik – odezwał się młodzieniec. – Od niedawna pełnię funkcję burmistrza tej mieściny, a właściwie tego, co z niej zostało – wyjaśnił. – Nie będzie obywatelkom przeszkadzało, że wrócę do michy? Cały dzień w robocie, tony gruzu wytargałem dziś na plecach. Wyobrażacie sobie, że nosimy ten beton w worach, bo nie mamy ani jednej taczki?

– Tak-joj – szepnęła Janka z podziwem. – Ja jak pracowała w tartaku na Syberii i tam też nieraz drewno my nosili przewiązane sznurkami na plecach. Znam ja ten ból. Najbardzij po roboci ło tu mnie rwało, a tu… – urwała, gwałtownie odwracając się do burmistrza i wypinając przed nim tyłek, i wskazała dłonią miejsca na plecach, tuż nad pośladkami.

Zaskoczony burmistrz uniósł gwałtownie brwi, chociaż uśmiech z jego twarzy nie zniknął. Anna tymczasem odnotowała szybko w myślach, że pionierzy w większości są z natury pogodni. Nie próbowała dyscyplinować Janki; już dawno dała sobie z tym spokój. Kresowianka była po prostu szurnięta i zbyt żywiołowa, by strofowanie jej odniosło jakikolwiek skutek na dłużej niż kwadrans. Zamiast tego podporucznik wyciągnęła z torby koperty i położyła je na stole.

– To dyspozycje z Warszawy, w sprawie lokowania repatriantów.

Kubik skinął głową, ale nie tknął papierów. Wrócił do pałaszowania kartoflanki, najwidoczniej mając gdzieś wszelkie rozporządzenia, których zapewne dostawał tyle, że nie będąc w stanie ich wypełnić, mógł je po prostu ignorować. Wskazał dziewczętom stołki.

– No, siadajcie, obywatelki platerówki. Mówcie, skąd jesteście, bo tu robi się nam zbieranina ludu z całego kraju.

– Ja z Krakowa, Janka ze Lwowa, a Stasia z kieleckiego. – Anna jak zwykle była bardzo rzeczowa.

– Z kieleckiego? – zdziwił się mile młody burmistrz. – Ja też jestem z Kielecczyzny. Dokładnie ze Starachowic. A panienka? – zapytał.

– Z Łopusznej! – odparła Stasia, jakby poderwana tą wiadomością. – To tylko kawałek od was. Nie myślałam, że znajdę tu swojego krajana! – zawołała. – Byłam w Starachowicach nie raz, zwykle jako partyzancka łączniczka.

– Zuch dziewczyna! – zawołał Kubik, a zaraz potem ponowił prośbę: – No, siadajcie. Nakarmili was, prawda? Moi nie daliby głodnym wojaczkom tak po prostu siedzieć i czekać. Ale może chcecie dokładkę?

Dziewczęta pokręciły głowami. Wiedziały, że pionierom się nie przelewa i nie ma co nadużywać ich gościnności. Poza tym w plecakach miały jeszcze suchary i konserwy mięsne, w które zaopatrzył je na drogę porucznik Piasecki, zastępca dowódcy ich batalionu. Porucznik od jakiegoś czasu traktował Anię i Jankę niczym członkinie rodziny i napchał im sakwojaże, ile wlazło. Zresztą i tak były najedzone pożywną gęstą zupą do tego stopnia, że wszystkie trzy czuły senność i ociężałość. Niewykluczone też, że czuły się tak senne przez ten zaduch i gorąco, jakie panowały w pomieszczeniu, przez to że ktoś tak mocno napalił w piecu.

– Za młode jesteście, by mieć wyuczone jakieś zawody, prawda? – odezwał się burmistrz znad talerza, nieszczególnie czekając na odpowiedź. – Ale to nie szkodzi. Każda para rąk się przyda. Młode, zdrowe dziewczęta, a do tego odważne i z charakterem. Jesteście co prawda osadniczkami wojskowymi, ale i tak na wagę złota. Choć po prawdzie najbardziej potrzebujemy majstrów, rzemieślników i lekarzy.

– Ja świetnie mówię po niemiecku i po rusku – wystrzeliła Stasia. – Mam całkiem niemałe zdolności językowe! Zamierzam zrobić kurs nauczycielski i uczyć w szkole jakiegoś języka.

– Pięknie! – zauważył Kubik. – Nauczycielki też będą potrzebne. Nie od razu, ale za kilka lat z całą pewnością. – Pokiwał energicznie głową. – Na razie znajdziemy wam kwaterę w ratuszu, ale powoli, powoli wszyscy będziemy się przeprowadzali do domów i mieszkań w mieście. Ja już upatrzyłem sobie niezłe mieszkanko i zamierzam dla przykładu przenieść się tam w przyszłym tygodniu. Nie będziemy wiecznie siedzieć w jednym mrowisku; pora zasiedlić to miasto, jak należy.

– Nie przyjechałyśmy tutaj, by osiąść w Bolesławcu – weszła mu w słowo Anna. – PUR skierował nasz batalion aż do Lubania.

– Batalion? – zdziwił się burmistrz. – Przecież wojna się skończyła – mruknął.

– Niezupełnie, jeśli mam być drobiazgowa… Wiemy oczywiście, że lada dzień batalion ma zostać rozwiązany, a nas wszystkie przeniosą do rezerwy. Dlatego dowództwo szykuje dla dziewcząt jakieś zajęcie, jakieś miejsce do życia – sprostowała Anna. – Pierwsze dziewczęta już są zwalniane i wysyłane do domów, a przynajmniej te, które mają jakieś rodziny i włości na wyzwolonych ziemiach. Wiele z nich to sieroty, są jeszcze w głębi Rosji albo na utraconych ziemiach. Władze postanowiły osiedlić je na zachodzie, a dokładniej na Dolnym Śląsku i na Pomorzu. Wytypowały więc dla naszych dziewczyn wioskę koło Lubania, gdzie osiedli się spora grupa platerówek, które z czasem sprowadzą do wioski swoich bliskich – ciągnęła. – My jesteśmy forpocztą, której zadaniem jest sprawdzić tę lokalizację, żeby się nie okazało, że na miejscu są same zgliszcza.

– Wszystko się może zdarzyć. Między nami mówiąc, wojna tak jakby jeszcze trwała. – Burmistrz wytarł usta w przybrudzony mankiet koszuli. – Po co leźć aż za Lubań, gdy tu macie piękne miasto z całą infrastrukturą? Za rok lub dwa to będzie tętniące serce Dolnego Śląska – obwieścił dumnie. – Osiądźcie tutaj. Miejsca jest aż nadto. Zresztą i tak nie mogę wyprawić was w dalszą drogę, bo nie mam po prostu czym. – Burmistrz rozłożył ręce. – Nie dysponuję samochodem ani furmanką, więc musiałybyście iść dalej na piechotę, a wiecie, jak tu jest niebezpiecznie. Niemcy, którzy uciekli przed nawałą Armii Czerwonej, wracają tłumnie do domów. W samym Bolesławcu mam już ich z jakieś pięć tysięcy. W tym wielu faszystów, którzy zrzucili mundury, ale nadal działają w konspiracji: a to jako Werwolf, czyli Wilkołaki, a to w siatce podziemnej organizacji Wolne Niemcy. Jeśli przydybią gdzieś samotnego Polaka, to zabijają bez wahania. – Kubik przystawił do skroni dwa palce i kontynuował: – Zakładają miny, pułapki bombowe, zatruwają studnie, strzelają zza węgła i znikają. Do tego wokół roi się od czerwonoarmistów, a same wiecie, co oni robią z kobietami. Jak się zabiorą za gwałcenie, to jedną ofiarę może zaliczyć cała kompania. Nie powstrzyma ich polski mundur, gdy są po wódce, a prawda taka, że cały czas są po wódce. Ba! To nie wszystko! Bo coraz liczniej ściągają tu nasi rodzimi szabrownicy; nie jakieś drobne złodziejaszki, ale świetnie uzbrojone bandy, wyekwipowane w sprzęt, którego armia mogłaby pozazdrościć. To byli partyzanci, dezerterzy, maruderzy i zwykli rozbójnicy korzystający z bezprawia, z bezradności dopiero odradzającego się państwa. – Młody mężczyzna spojrzał kobietom głęboko w oczy, nachylając się znad biurka. – Dziewczyny, ja nie żartuję, dotarłyście na granicę cywilizowanego świata, na prawdziwy Dziki Zachód. Tyle że tu nie ma dzielnego szeryfa, który przyjdzie z pomocą i przywróci ład. Może i tacy tu ściągną, ale to trochę potrwa.

– Poradzim sobi i ze szabrownikami – burknęła Janka i splotła ręce na piersiach. – Co to dla nas je, ta-joj-ta. Nic si nie bój, Bolek! Ania sama, w pojedynke, uzbrojona jedyni w tetetkę, powstrzymała całą bandę takich typów, zbójów, co to chcieli złupić kamienicy, i jeszcze ocaliła kobietę z dzieckim. We trzy my by mogli rozprawić si z całą ich armią. Tak-joj!

– Janka jest bohaterką wojenną – dodała Stasia. – Biła się jak lwica jeszcze pod Lenino. Wszystkie one, platerówki, walczyły z szabrownikami i hitlerowcami, pilnowały domów i magazynów, fabryk i urzędów. Od tego w końcu jest ten batalion.

– „One” walczyły? A ty nie jesteś jedną z nich? – spytał czujnie burmistrz.

– Jestem tu nowa. Od niedawna w mundurze. Ja z partyzantki, zwykła łączniczka – wyjaśniła skromnie Stasia.

Kubik zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Następnie przeniósł je na Annę i Jankę, w końcu wstał i sięgnął do papierów zalegających na sąsiednim stole. Z rozgardiaszu wygrzebał jakąś niemiecką mapę i rozłożył ją obok pustego talerza. Skinął na dziewczęta, by się jej przyjrzały, a potem postukał palcem w punkt na mapie.

– Musicie się kierować na Görlitz, a potem odbić na południowy zachód. Najpierw trzeba iść drogą na Dobrau, potem przez Siegersdorf i tam skręcić na południe do Naumburgu. Lauban jest tutaj. – Zapukał paznokciem o blat. – Widzicie, jaki to kawał? Co najmniej cały dzień marszu drogami wijącymi się po wzgórzach i dolinach. Ten teren to nie płaskie jak deska Mazowsze; co to, to nie.

– Tak-joj. Dojdziem i do piekła. – Janka niedbale machnęła ręką i skupiła się na niedługim odcinku mapy. – Patrzajci, ło… To tyli co na długość tego palca. – Przyłożyła kciuk do mapy.

Stasia nie zdołała powstrzymać śmiechu, mimo, że zacisnęła usta. Anna przewróciła tylko oczami, po czym wyciągnęła z kieszeni mały notatnik z ołówkiem. Zaczęła zapisywać nazwy jakichś miejscowości, chcąc zapewne nakreślić dla samej siebie orientacyjny szlak.

– Niech obywatelka podporucznik da spokój z tym gryzmoleniem! – zaoponował burmistrz, widząc starania Anny. – Proszę sobie wziąć tę mapę – oświadczył łaskawie. – Mam ich tu jeszcze kilkanaście, do tego nietkniętą część archiwum miejskiego, którego jakimś cudem Rosjanie zapomnieli zniszczyć i spalić. Myślę, że znajdę tam kolejne plany, ale to może kiedyś, gdy będzie więcej czasu. Teraz walczymy o dach nad głową i coś do żarcia. Mam na głowie wyżywienie napływających repatriantów, bo centrala zamiast żywnością nas raczyć, raczy nas co najwyżej dobrymi radami.

Anna kiwała głową. Miała co prawda ochotę zbesztać tego cwaniaka za brak zaufania do władzy ludowej, lecz nie wiedzieć czemu powstrzymała się. Faktem było, że w szkole politycznej przeszła solidne pranie mózgu, które koniec końców uczyniło z niej zatwardziałą komunistkę. Z czasem jednak, żyjąc wśród platerówek i dzieląc z nimi dole i niedole, topniała w niej ta zatwardziałość, gdy przychodziło konfrontować się z rzeczywistością. Anna nie była tą samą osobą co jeszcze kilka miesięcy temu. Już nie wygłaszała nadętych mów propagandowych, o ile ktoś ją do tego nie przymusił, co nawiasem mówiąc, robiła już bez entuzjazmu. Nie było więc sensu zwracać uwagi Kubikowi. Przecież jeśli władze postawiły go na tym stanowisku, to pewnie był on członkiem partii. Narzekania musiały wynikać z rozczarowania i niepowodzeń w walkach z przeciwnościami.

– Pozwolicie nam przenocować? – spytała podporucznik. – Wyruszymy rankiem.

– Ali może macie choć rowery? – wystrzeliła Janka. – Po Warszawi jeździliśmy z Anią na bicyklach, dopóki nam ich nie ukradli. A było to mienie wojskowe!

Burmistrz jednak bezradnie rozłożył ręce. Nie mieli tu rowerów, bo niby skąd? Mieli tylko miasto: zdewastowane, ograbione i na poły w zgliszczach, ale teraz było to w końcu ich miasto. Kubik tylko je mógł zaoferować dziewczętom. W sumie chciał nawet, by stały się jego częścią.

***

Anna obudziła się w nocy ze dwa razy. Po raz pierwszy, gdy gdzieś w mieście zagrzmiała seria z automatu. Szybko jednak zasnęła, wiedząc, że w ratuszu są bezpieczne. W Warszawie spała przecież nie przy takich hałasach – wszystkie przywykły do strzałów i wybuchów. A jeśli te dobiegały z oddali, to dziewczęta nawet nie zwracały na nie uwagi. Janka tylko przewróciła się na drugi bok i zachrapała. We trzy spały na zestawionych ławach, przy ścianie z przechodzącym kominem, od którego promieniowało przyjemne ciepło. Warunki trafiły im się zatem naprawdę przyzwoite, jeśli wziąć pod uwagę to, że nieraz bywało o wiele gorzej. Podporucznik Hartman pogrążyła się więc w sennych marzeniach, ale rychło wyrwał ją z nich jakiś ruch. To Stasia wstała i na palcach, po cichu, pomknęła do drzwi. Z pewnością za potrzebą – ludzka rzecz. Anna naciągnęła na siebie koc aż po sam nos i znów zasnęła. Jednak kiedy obudziła się rano, gdy w sali było jasno, zdziwiło ją, że szeregowej Wróbel nie ma z nimi na ławie. Przebudzona już Janka oczywiście nic nie słyszała – jakżeby inaczej – wyjaśniając Annie, że spała jak niemowlę, Stasia zaś z pewnością nie zaginęła w ratuszu.

I rzeczywiście. Stasia znalazła się niedługo później, gdy obie platerówki zeszły na niższe piętro i weszły do wspólnego pomieszczenia, traktowanego przez pionierów jako jadalnia. To w nim wczoraj dziewczęta jadły obiad, a teraz natknęły się tu na koleżankę gruchającą z Teosiem Szmidtem. Para siedziała obok siebie przy stole i jadła chleb z podsmażoną cebulą. Nie byli jednak sami: w pomieszczeniu panował gwar oraz kręciły się w nim dzieciaki i mężczyźni szykujący się do wyruszenia w miasto. Stasia na widok swojej dowódcy natychmiast spoważniała, a jej rozanielona twarz stała się teraz jakby martwa. To wcześniejsze rozanielenie nie umknęło jednak ani Annie, ani Jance.

– Ło, widzu, że nasza młoda wpadła w sidła. Wygląda, jakby nie spała całą noc, a co innego robiła.

Anna jednak nie była chyba aż tak spostrzegawcza jak Janka, bo w pierwszej chwili nie domyśliła się, co też takiego mogła robić jej podkomendna w nocy. Gdy załapała w końcu, co się święci, zastanowiło ją, czy rzeczywiście ta niepozorna dziewczyna była zdolna do takiej lekkomyślności i rozwiązłości? Tak po prostu uległa temu Ślązakowi? A może wręcz przeciwnie: to ona go uwiodła?

Stasia widocznie postanowiła szybko uporać się z przypuszczeniami pani podporucznik, bo zerwała się od stołu, by wziąć byka za rogi. W przelocie uścisnęła dłoń chłopaka i podeszła do dziewcząt.

– Zostaję – oświadczyła prosto z mostu. – Zdejmuję mundur i zostaję w Bolesławcu.

– Nikt cię nie zwolnił ze służby. Nadal jesteś żołnierzem – oznajmiła Anna.

– Kto wie… Może batalion już nie istnieje, a my po prostu jeszcze o tym nie wiemy? – Stasia zasiała niepewność. – W ciągu tygodnia i tak nas rozformują i odeślą do cywila. Co za różnica: dziś czy za kilka dni? Armia przez to nie osłabnie. Nie chcę iść na samobójczą misję, a już na pewno nie teraz, kiedy kogoś poznałam. – Łączniczka nieśmiało spuściła wzrok, a na jej policzkach pojawiły się rumieńce. – Tu osiądę, z Teosiem – stwierdziła z całą stanowczością. – Zostanę nauczycielką, będę miała dom i rodzinę. To jest to, o czym marzę i czego pragnę. Nie chcę zginąć gdzieś na bezdrożach; nie teraz, kiedy wojna w końcu za nami.

– Mamy sobie same ginąć, tak?! – Anna uniosła się, groźnie marszcząc brwi. – Mamy wykonać rozkaz, a tymczasem ty sobie tu spokojnie zdezerterujesz?! Po cholerę ryzykować, prawda?!

– Daj spokój, Ania. – Janka położyła dłoń na ramieniu przyjaciółki. – Same my si pchali na te wyprawy. Ty zapomniała już, że to ja cię namówiła? Nikt nas nie wyganiał z samobójczą misją. Stasi dali nam na dokładku, chocia si nie prosila. Niech zostani…

Anna pokręciła głową. Z jednej strony rozumiała niechęć Stasi: wszyscy już mieli dość wojny i marzyli o powrocie do normalnego życia, o założeniu rodzin, o znalezieniu domu, a w końcu – o spokoju i zwykłym życiu. Ale z drugiej strony dziewczęta przecież nadal pełniły służbę, miały swoje obowiązki i powinności wobec oddziału i ojczyzny. Podporucznik Hartman zastanowiła się, co powiedziałby o tym jej przełożony Piasecki. Ujrzała go teraz oczyma wyobraźni, grającego na harmonijce ustnej, z synkiem siedzącym na kolanach. To on pomagał pierwszym dziewczynom odejść ze służby i wysyłał je do domów. Każdej dawał na drogę jakiś podarek i życzył powodzenia w zwykłym życiu. Z pewnością machnąłby ręką na Stasię i jeszcze ją pobłogosławił. Poza tym czy ta misja, na którą oddelegował Annę i Jankę, faktycznie miała jakiekolwiek znaczenie? Może chciał jedynie dać dziewczynom zajęcie i liczył na to, że po drodze same gdzieś osiądą, zaczepią się gdzieś i szczęśliwie zakończą tułaczkę?

– Dobra – stwierdziła krótko Anna. – Zanim dotrzemy do Lubania i wrócimy stamtąd, nasz batalion może być już historią. Zostaniesz tu – zwróciła się do Stasi – niby z mojego rozkazu. Jako odwody.

– Jako co takiego? – wtrąciła się z pytaniem Janka.

– Jako zabezpieczenie tyłów i wsparcie w razie potrzeby. Gdyby ktoś pytał, ma niby polecenie utworzyć tu komórkę kontaktową. Rozumiesz, Stasia? Będziesz przyjmowała platerówki, które tu dojadą, i wysyłała je dalej.

Stasia znów się rozpromieniła i stanęła na baczność, wypinając pierś.

– Rozkaz, obywatelko podporucznik!

– Spocznij – westchnęła Ania. – Zabieram twoją pepeszę i amunicję. Może nam się przydać.

Stasia otarła rękawem nagle załzawione oczy i rzuciła się Ani na szyję, po czym uścisnęła ją mocno.

– Dziękuję – wydukała jej do ucha. – Kochana z ciebie podporucznik!

Rozdział 2

Nie wyjechały tego dnia ani kolejnego. Burmistrz Kubik nalegał, by dziewczęta zostały do czasu przybycia transportu z osiedleńcami i pomogły w ich przyjęciu. Przeczytał bowiem list z centrali, który same mu dostarczyły, a z niego wynikało, że są w nim dyspozycje i informacje o nadciągającej fali repatriantów. Właściwie spodziewał się tego, ale nie tak szybko. Potrzebował przez to każdej pary rąk do pracy. Trzeba było zlokalizować wszystkie mieszkania w mieście nadające się do zajęcia, łącznie z tymi, do których wrócili niemieccy właściciele i lokatorzy. Należało powiadomić jednych i drugich, że będą mieli dokwaterowanych przybyszy. Taka informacja od razu nabierze większej mocy, jeśli dojdzie do niej jeszcze widok mundurów i broni, który błyskawicznie uciszy ewentualne protesty. Do Niemców co prawda dotarło, że zostali podbici i nie są już rasą panów, ale nadal łudzili się, że tereny, na których mieli swoje domy, w dalszym ciągu należą tylko do nich.

Anna z Janką chodziły zatem przez dwa dni po mieście w towarzystwie Stasi i jej chłopaka. Stasia robiła za tłumaczkę, jej nowy chłopak – za przedstawiciela władzy. Pukali do mieszkań, a gdy otwierali im wystraszeni ludzie, wchodzili do środka i oglądali lokal. Zwiedzali też sąsiednie mieszkania, zapisując liczbę pomieszczeń, ich stan, znajdujące się w nich sprzęty oraz liczbę okien. Jednocześnie tłumaczyli mieszkańcom, że ci będą mieli lokatorów, a potem szli dalej.

Anna czuła się dziwnie, gdy konfrontowała się z Niemcami. Byli to przecież w większości starcy obojga płci lub kobiety i dzieci. Ciężko było nie poczuć się niezręcznie. Dorośli mężczyźni w zasadzie się nie trafiali, a jeśli już, to ranni lub kalecy. Patrzyli na intruzów ze strachem, dzieci kuliły się na łóżkach lub chowały za dorosłymi, a staruszkowie trzęśli się, wyciągając błagalnie ręce i prosząc o litość. Kobiety płakały i dygotały, tuląc swoje dzieci. I choć dziewczynom Niemcy jawili się zawsze wyłącznie jako potwory, bestie w ludzkich skórach, to należało przyznać, że przecież jedynymi, z którymi dotychczas miały do czynienia, byli hitlerowscy żołnierze. Inaczej przedstawiała się sprawa z cywilami: trudno traktować jako śmiertelnego wroga przerażoną kobietę lub płaczące dziecko, a do tego grozić im bronią.

– Ni mogu – stwierdziła w końcu Janka. – Ta ni da si nimi pomiatać, jak tak płaczą!

Anna zmieniła zatem taktykę i kazała Teosiowi zostawać przed kamienicą lub przed wejściem do domu, a do środka zaglądały we trzy: ładnie się uśmiechając, z pepeszkami przewieszonymi przez plecy, a nie jak dotychczas – trzymanymi na bojowo. Milicjant protestował, bał się o ich bezpieczeństwo, ale w końcu Janka kazała mu się zamknąć i słuchać oficera. To pomogło: dzieci przestały uciekać na ich widok. Janka uśmiechała się, a wtedy pojawiały się w jej pyzatych policzkach dołeczki. Nie sposób było bać się kogoś takiego, więc maluchy same do niej podchodziły, pokazując swoje zabawki lub książeczki. Anna starała się mówić łagodnym tonem, a Stasia tłumaczyła cierpliwie jej słowa i odpowiadała na pytania. Zresztą dzieci wiele nie miały do powiedzenia. Gospodarze mieli za to obowiązek udzielić gościny przesiedleńcom, zwolnić dla nich pomieszczenia oraz podzielić kuchnią i naczyniami. Na jak długo? Nie wiadomo. Koniec i kropka.

***

Trzeciego dnia na dworzec kolejowy w Bolesławcu wjechała lokomotywa ciągnąca sznur bydlęcych wagonów – w tym kilka odkrytych, bez bocznych ścian, a nawet barierek. Na platformach tych jechały głównie powiązane sznurkiem sprzęty, stały na nich uwiązane krowy lub leżały skrępowane świnie. W wagonach natomiast siedzieli upchnięci ludzie, niczym szproty w puszce.

Platerówki razem z burmistrzem Kubikiem stały właśnie na peronie. Patrzyły z ukosa, jak ten drapie się po głowie na widok tłumu, który dosłownie wysypał się z pociągu i zaczął wyładowywać swój dobytek. Wśród przybyłych można było dojrzeć elegancko ubrane damy w kapeluszach oraz panów z monoklami i zegarkami na łańcuszkach w kieszeniach – większość przybyłych stanowili jednak prości chłopi oraz kobieciny w chustach na głowach. Wszyscy za to, niezależnie od majętności i pochodzenia, byli przeraźliwie brudni, śmierdzący i głodni. Nic dziwnego, skoro jechali ponad miesiąc, wegetując całymi tygodniami w wagonach, w których nie tylko nie było podstawowych wygód, ale przede wszystkim brakowało miejsca, gdzie można by się załatwić lub umyć. Zdarzało się, że pociąg stawał w polu lub lesie i stał tam przez kilka dni w oczekiwaniu na coś. Czasem na dostawę węgla do lokomotywy, czasem na konieczność przepuszczenia wojskowych transportów, a czasem Bóg wie, na co jeszcze. Pociąg więc poruszał się mozolnie, dzień po dniu zmierzając w nieznane.

Po wyjściu z pociągu ludziska od razu zaczęły pytać burmistrza, kiedy będzie można wrócić do domu. Nie do wszystkich najwidoczniej docierało, że domy mają znaleźć sobie oni na tej ziemi, bo tam, skąd przyjechali, Polski już nie ma.

Na dworcu zapanowało zamieszanie, istny kociokwik, gdy do hałasu robionego przez podekscytowanych ludzi dołączył płacz wystraszonych dzieci, ryczenie krów spędzanych z wagonów i kwik świń. Ludzie burmistrza kierowali przybyłych w przeznaczone dla nich rejony miasta, ale część uparła się, by zostać na dworcu i czekać. Liczyli pewnie na to, że lada chwila, lada dzień, przyjdzie rozkaz od władz, by wracali do domów: na Wołyń, Podole, w Wileńszczyznę czy Polesie. Nie na wiele zdała się gadanina Kubika – nie wszyscy chcieli słuchać, a część po prostu nie miała ochoty osiedlić się w mieście. Bo i co niby mieli w nim robić, skoro z dziada pradziada byli chłopami i zajmowali się wyłącznie rolnictwem? Chcieli trochę ziemi pod uprawę, chałupy i łąki dla krów. Co im po mieszkaniach w niemieckich kamienicach wokół rynku?

– Bierzcie, co chcecie! – zawołał burmistrz. – Wokół Bolesławca porzucone są gospodarstwa. Te zajęte na rzecz skarbu państwa oznaczone zostały biało-czerwonymi chorągiewkami, ale nie jest ich dużo. Wszystkie pozostałe są do zasiedlenia. Powodzenia! – Kubik machnął ręką i odwrócił się, by ruszyć do miasta.

– Panie! A co, jeśli my się wprowadzimy, a Niemce wrócą?! – zapytał jakiś wąsaty włościanin.

– Będziecie musieli zaprzyjaźnić się z nimi! – odparł burmistrz i opuścił tłum.

Platerówki jeszcze jakiś czas kręciły się wśród repatriantów, rozglądając się za najbardziej potrzebującymi pomocy. A potrzebujący byli niemal wszyscy: prócz żywności najbardziej chcieli, by wskazać im najbliższe studnie lub zaprowadzić do doktora. Było wśród nich kilkoro małych dzieci i jedna matka pogrążona w rozpaczy, której dziecko zmarło kilka dni wcześniej, prawdopodobnie na szkarlatynę. Pochowano je właściwie w biegu, niedaleko torów, gdy pociąg się zatrzymał.

Z kolei inna kobieta załamywała ręce, bo na wcześniejszym postoju jej syn wyskoczył, by poszukać czegoś do żarcia dla świń, i nie wrócił przed odjazdem. Ania uspokajała ją, że jeśli się zagapił, to pewnie dotrze tu za jakiś czas piechotą. Nie wspomniała, że mogli dopaść go hitlerowcy lub szabrownicy, że mógł wpaść w jakąś dziurę lub pułapkę, że mógł zginąć na dziesiątki sposobów.

Janka w pewnym momencie zainteresowała się gospodarzami wyprowadzającymi z ostatniego wagonu konie. Miarkowała, że to prawdopodobnie jacyś zasobni włościanie, skoro stać ich było na najcenniejsze i najpotrzebniejsze ze wszystkich zwierzęta. Podchodząc do jednego z koni, poklepała zwierzę po karku, niejako chwaląc w ten sposób jego urodę, i dowiedziała się, że jego właściciele pochodzą ze wschodniej Galicji, gdzie mieszkali jakieś dwadzieścia kilometrów od Lwowa, w którym często sprzedawali swoje plony na targowiskach. Spotkanie krajan bardzo ucieszyło kapral Barską; szybko też Janka znalazła z nimi wspólny język. Dowiedziała się przy okazji, że konia, którym się zachwyciła, nie przywieźli wcale ze wsi, ale kupili go po drodze od jakichś Rosjan, i to za okazyjną cenę – jedynie za bańkę bimbru. Gdy kapral Barska wyciągnęła od nich, gdzie docelowo zmierzają, ożywiła się jeszcze bardziej i czym prędzej pobiegła do Ani.

– Chodźmy z nimi! – wypaliła, szarpiąc Annę za rękaw. – Bedziemy mieli towarzystwo, a do tego wyruszymy mnij wincyj w kierunku Lubania.

– A dokąd to konkretnie ci ludzie jadą? – Anna od razu poczuła, że dokąd by nie szli, Janka z jakiegoś powodu gwałtownie zapragnęła im towarzyszyć.

– Do miasta, które nazywa si Löwenberg! Rozumisz? To tyli co „Lwów” po nimiecku! Władze podobnież nadali mu, dla niepoznaki, nazwę Lwówek Śląski, ali mi oczu nie zamydlą. To Lwów i tyli!

– Ale wiesz, że zbieżność nazw o niczym nie świadczy? – zapytała rezolutnie Anna. – Ta miejscowość wcale nie musi przypominać twojego ukochanego miasta.

– No ja wim! – nacisnęła Janka. – Przecież nie jestem głupia. Ali i tak chcę ją zobaczyć, bo to jedyna rzecz, która czyni tę krainę bardzi przyjazno, tak swojską. No i ona jest po drodzy do Lubania – wyjaśniła.

Anna wyjęła z mapnika prezent od burmistrza – niemiecką mapę. Rozłożyła ją, trzymając oburącz w powietrzu, po czym wbiła nos w papier.

– Wcale nie jest po drodze – mruknęła. – Właściwie jest to zupełnie w inną stronę.

– Nie w inną, ali w bok. – Janka zaczęła wodzić palcem po mapie. – Lwówek jest na południ od Bolesławca, a Lubań na południowy zachód. Nadłożymy trochi drogi, ali w zamian będziemy mieli towarzystwo. Lepi iść w kupi niż we dwie!

Anna pokręciła nosem. Musiała jednak przyznać, że wiele nie stracą, jeśli pójdą za sugestią Janki i – tak czy inaczej – dotrą do celu, choć może nie do końca po linii prostej. W każdym razie ruszą się z miejsca, bo zmitrężyły w Bolesławcu już trzy dni – niby pomagając władzy ludowej, ale przecież miały inne zadanie do wykonania…

– Kiedy te twoje kamraty wyruszają w drogę? – spytała w końcu.

– Zaraz. Mają doś sidzenia na tyłkach we wagoni. Chcą jak najszybcij znaliźć sobi dom, pole i si osiedlić – odparła Janka. – To jak bedzi? – zapytała. – Idziem w kupie?

Podporucznik Hartman udała, że jeszcze się zastanawia, choć nie było nad czym dumać. Kiwnęła głową i się uśmiechnęła.

– Jeśli przyjmą nas do kompanii, to owszem. Idziemy.

***

Ostatecznie w drogę wyruszyły w towarzystwie dwóch rodzin, sąsiadów z tej samej wsi. Ludzie naturalnie zbijali się w grupki, szukali znajomych lub osób pochodzących z rodzinnej okolicy, by wspólnie wyruszyć po nowe życie. Razem zawsze było przecież raźniej.

Ci, którzy okazyjnie kupili konia i zaprzęgli go do wózka, nosili nazwisko Haluch. Przewodził im dziarski pięćdziesięciolatek Józef, wspierany przez swoją energiczną żonę Irenę. Mieli piątkę dzieci, z których najstarsze były dwie dziewczyny: Asia i Basia. Dwudziestotrzyletnie bliźniaczki były w zasadzie rówieśniczkami Anny, Janek zaś, Joachim i Julian na oko mieli chyba w okolicach dwudziestki. Annę dziwiło trochę, że nikt nie zaciągnął ich do armii. Pan Józef jednak od razu wyjaśnił platerówkom, że ukrywał synów przed wojskiem, po tym jak najstarszy poległ w partyzantce. Mówił o tym z pewnym wyrzutem, choć dziewczęta nie miały mu tego wcale za złe ani nawet nie pytały o wojenne losy Haluchów.

Drugą rodziną w ich karawanie byli Kardasze. Im przewodziła z kolei trzydziestoletnia Maria mająca dwóch synów: ośmioletniego Wojtka i siedmioletniego Łukasza. Pozostałą część rodziny stanowili teściowie Marii – Leopold i Kazimiera – oboje po sześćdziesiątce, bardzo zniszczeni robotą i biedą. Wyglądali na parę zgrzybiałych staruszków, chociaż poruszali się żwawo i bez narzekań. Mąż Marii przebywał na wojnie – tyle tylko powiedziała z ponurą miną kobieta. Sprawiała wrażenie raczej smutnej, ale bądź co bądź bardzo zdeterminowanej. Choć z pewnością cierpiała, nie poddawała się i walczyła o przetrwanie swoje i bliskich. O tym, jak bardzo jest zapobiegliwa, świadczył inwentarz, który rodzina taszczyła ze sobą: majątek w postaci dwóch krów, świniaka i trzech kóz, którymi zajmowali się głównie jej chłopcy, mimo młodego wieku nawykli do roboty.

Całe to towarzystwo przemieszczało się teraz drogą prosto na południe.

Na czele kawalkady szedł Józef, z myśliwską dwururką przewieszoną przez plecy. Za nim podążali wszyscy Haluchowie, w środku dwie platerówki, a dalej – rodzina Kardaszów z zamykającym pochód dziadkiem Leopoldem. Staruszek również był uzbrojony, w odprzodowo ładowany karabin z zamkiem kapiszonowym. Na pytanie Janki, skąd wytrzasnął taki zabytek, odsłonił swoje ostatnie trzy zęby w szerokim uśmiechu.

– Ta ode mojego łojca, który bił si z Moskalem w sześdzisiontym trzecim w partii samego ksiendza Brzóski! Ta z naszy wsi wszytkie chłopy poszli bić Ruskich, ali wróciło ich tylko połowa.

– Ni gadaj, stary, o biciu Ruskich! – uciszyła staruszka żona Kazimierza. – To nipolitycznie.

– Ta ni przewracaj, babo, łoczami. Mówi, jak było, a byli natenczas taki okoliczności, że Ruskich nasze łojce bili. Tych złych Ruskich, carskich.

Janka parsknęła z uciechy. Słuchanie rodzimej gwary pozwalało jej się poczuć jak w domu. W wojsku nie wypadało, zdarzało się, że inne platerówki się nawet z tego śmiały. Przez to bywało, że w ogóle nie mówiła gwarą, a sztywno pilnowała reguł poprawnej polszczyzny. Kontakt z krajanami bardzo ją uradował: jakby cofnął ją w czasie, we wspomnienia, do dobrych, przedwojennych czasów… Do domu i bliskich.

– Mówicie, obywatelu, że ta broń należała do powstańca styczniowego? – Choć Anna nie zachwycała się gwarą Kresowiaków, zaciekawiła ją historia oręża niesionego przez staruszka.

– Ali jaki ja tam obywatiel? – prychnął dziadek Leopold. – Zwykły chłop i tyli. A ta fuzja, ta ło, to ze powstania styczniowego. Mój łojciec prał z niej do Moskali. – Staruszek zdjął zabytkową broń z ramienia i podał ją Annie.

Ta przyjrzała się jej z zaciekawieniem i słuchała dalej rozmów Kresowian wspominających dawne czasy.

Dzień był na tyle pogodny i ciepły, że dziewczyny porozpinały szynele3, a Janka zdjęła z siebie swój płaszcz, zrolowała go i przyczepiła do plecaka. Karawana przesuwała się powoli; przy platerówkach został tylko Wojtek Kardasz i koza, którą młodzieniec trzymał na sznurku. Chłopak bardzo uważnie przyglądał się fizylierkom, ich mundurom i uzbrojeniu – chciał z bliska obejrzeć orzełki na ich rogatywkach i pytał, czemu nie mają korony.

3 Męski płaszcz dopasowany do figury, noszony przez rosyjskich wojskowych, a także przez niektórych urzędników i uczniów w carskiej Rosji w XIX i na początku XX w. Szynelami nazywano też po prostu wojskowe płaszcze, noszone w rosyjskiej armii.

Ponieważ osadnicy targali na plecach wory z cennymi sprzętami i rzeczami zabranymi z domu, posuwali się dość mozolnie. Z jednej strony niby nie było tego wiele, bo mogli zabrać jedynie część dobytku, z drugiej jednak – trudno było taszczyć ciężkie gary zawinięte w pierzyny. Na szczęście droga, którą szli, nie była polskim błotnistym duktem, zrytym kołami wozów i końskimi kopytami. To była niemiecka szosa w doskonałym stanie. Trakt był nie tylko wygodny, równy i suchy, ale i porządnie okopany; od czasu do czasu prowadził po nasypie wznoszącym się nad podmokłymi łąkami. Podróżować po czymś takim było właściwie luksusem – przynajmniej dla polskiego chłopa, przywykłego do brnięcia w błocie lub po piachu.

Szli jednocześnie w tempie narzucanym przez krowy, które Maria Kardasz nieustannie popędzała, trzaskając po ich zadach brzozową witką. Prowadzący karawanę Józef Haluch początkowo odsadził drugą rodzinę na dobrych sto kroków, lecz kiedy żona zaczęła za nim krzyczeć, by zwolnił, pohamował się trochę w tym swoim pośpiechu. Byli tu przecież razem –żadne wyścigi czy porzucanie słabszych lub wolniejszych nie wchodziło w grę. Natychmiast zatem wydelegował jednego z synów do pomocy sąsiadce w pędzeniu bydła – platerówki nie nadawałyby się do tego: obie były miastowe i nie znały się na krowach. Nawet siedmioletni Łukasz lepiej sobie radził ze zwierzętami niż one dwie razem wzięte.

Na życzenie Janki dziewczętom pozwolono w końcu zająć się chociaż świnią – sporym, choć niezbyt tłustym warchlakiem. Dopóki chłopiec go popędzał, świniak trzymał się drogi, gdy jednak Janka się nim zajęła, zwierzę nazbyt często interesowało się różnymi rzeczami na poboczu drogi: zatrzymywało się, wąchając kwiatki, lub wskakiwało w krzaki i ryło nosem ziemię – polowało w ten sposób na dżdżownice i chrabąszcze, zjadało larwy i korzonki, a zatem robiło to wszystko, co zwykle robią dziki.

– No gdzie ty świnio cholerna lezisz?! – strofowała Janka prosiaka. – Musim znaleś dla ciebi i twoich właścicieli jaki nowy dom. Tu nic ciekawego nie znajdzisz!

Ani mu było w głowie jej słuchać, bez kopniaka nie docierały do niego prośby, by nadwyrężał swoje krótkie nóżki. Repatrianci już odeszli kawałek, tylko Anna się zatrzymała, a po chwili wróciła do przyjaciółki. Nie miała najmniejszego doświadczenia w postępowaniu z czymś takim, ale uznała, że zwierzę jest dość prostej konstrukcji psychicznej i trzeba mu pokazać wyższość, by zaczęło wykonywać polecenia. Złapała je zatem za ucho i pociągnęła. Świniak, zajęty właśnie pożeraniem tłustej larwy, zupełnie się nie spodziewał takiego traktowania, bo zakwiczał z bólu, zmierzył małą fizylierkę wściekłym spojrzeniem świńskich oczek i ruszył na nią z pochylonym łbem. Anna wrzasnęła i rzuciła się do ucieczki.

– Zabierzcie to bydlę! – krzyknęła, zerkając przez ramię na goniącego ją warchlaka.

Pędem, z obijającym się o plecy ciężkim plecakiem i dyndającą pepeszką, minęła obie rodziny i pobiegła drogą z goniącym za nią świniakiem, który łopotał uszami i chrumkał ze złości. Zamierzał chyba ją ugryźć w odwecie, ale szybko się zmachał, zwolnił i w końcu zatrzymał. Obie rodziny oczywiście bardzo rozbawił ten brak obycia ze zwierzętami miastowej dziewczyny. Rozbawiona była także Janka, nie śmiała się tylko Anna, dla której całe to wydarzenie było bolesnym ciosem w jej dumę i poczucie własnej wartości. Położyła dłoń na kaburze z tetetką, oficerskim pistoletem.

– Jeszcze raz taki numer i cię zastrzelę! – ostrzegła świniaka.