Na Podlasiu. Cecylia - Panasiuk Agnieszka - ebook

Na Podlasiu. Cecylia ebook

Panasiuk Agnieszka

4,4

Opis

Podlasie w 1874 roku. Mieszkający tu Polacy mierzą się z represjami carskiego zaborcy. Wierni Kościoła unickiego cierpią prześladowania. W tych trudnych czasach do panny Cecylii Turawskiej z Białej los wreszcie się uśmiecha.

Cecylia, uważana za dziwaczkę z powodu wielkiej nieśmiałości, postanawia odmienić swoje życie i otwiera się na świat i ludzi. Dołącza do podziemnego seminarium nauczycielskiego i rusza z pomocą represjonowanym unitom. Odkrywa przy tym w sobie pokłady macierzyńskiego ciepła, otacza bowiem serdeczną opieką pozbawioną miłości półsierotę, syna carskiego urzędnika. Z odwagą podejmuje się też niebezpiecznych wyzwań.

Czy jednak na tej pełnej przygód drodze spotka mężczyznę, któremu będzie chciała oddać serce?

Antonia, Cecylia i Aleksandra – trzy kobiety. Trzy odmienne losy. Trzy tomy cyklu powieści Agnieszki Panasiuk rozgrywającego się na Południowym Podlasiu w drugiej połowie XIX stulecia. Poznaj Cecylię.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (25 ocen)
12
10
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Beata_G08
(edytowany)

Całkiem niezła

To już kolejna książka z tego cyklu, którą przeczytałam z przyjemnością, ale... Podobnie jak w "Antonii" autorka z wszelkimi szczegółami przedstawia świat obrzędów, zwyczajów, powiedzeń ówczesnej Białej, dba o szczegóły opisów miejsc i pejzaży. Świadczy to z pewnością o miłości do ziemi, na której rozgrywają się przedstawione wydarzenia. Niestety, bohaterów i ich uczucia musimy wyobrazić sobie sami. Ciekawa akcja, szkoda, że autorka "skąpi" czytelnikowi tego, co dzieje się w duszach tych pięknych (tak je sobie wyobraziłam) postaci.
10
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
mpawlik88

Nie oderwiesz się od lektury

Cecylia Turawska, bohaterka drugiego tomu trylogii “Na Podlasiu” to zdziwaczała w oczach społeczeństwa stara panna. Niełatwy czas, w którym przyszło jej żyć, okupiony rosnącymi niesprawiedliwościami i represjami nałożonymi przez cara, sprawia, że Cecylia przechodzi wewnętrzną przemianę, zapisuje się do tajnego seminarium nauczycielskiego i coraz mocniej angażuje się w pomoc prześladowanym unitom. Los lubi jednak zaskakiwać i na drodze Cecylii staje Jerzy, syn carskiego urzędnika, który obudzi w kobiecie skrywane długo pokłady macierzyńskiej miłości, oraz pewien mężczyzna, z którym relację Cecylii określilibyśmy dziś jako “love-hate”. Czy Cecylia odnajdzie szczęście w życiu prywatnym pomimo ogromnych trudów i wszechotaczającej biedy? Czy ojciec Jurka zaakceptuje pomoc Cecylii? Jakie plany wobec kobiety skrywa mężczyzna? Jakie konsekwencje może ponieść Cecylia za pomoc unitom? Cecylia na Podlasiu to powieść obyczajowa, w której historia wykreowana przez pisarkę przeplata się z prawdziw...
00
GrochA

Nie oderwiesz się od lektury

Warta uwagi historia Cecylii, w tle Unici i ich walka o wiarę.
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Zarówno cała książka, jak i jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Szara Godzina s.c.

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Damasiewicz

Zdjęcia na okładce

© Kathryn Servian | Depositphotos.com

Redakcja

Aleksandra Marczuk

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz przygotowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Barbara Kaszubowska

Wydanie I, Katowice 2021

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń

rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe, choć występują również postaci historyczne.

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER S.A.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.liber.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2019

ISBN 978-83-66573-77-2

Od Autora

Drodzy Czytelnicy,

w drugiej części mojej trylogii „Na Podlasiu”, którą bierzecie właśnie do rąk, zetkniecie się z problemem prześladowania unitów. Aby zrozumieć powagę tych wydarzeń, należy cofnąć się do 1596 roku, kiedy w Brześciu nad Bugiem część duchowieństwa i wiernych prawosławnych przyjęła zwierzchność papieża i dogmaty katolickie, zachowując liturgię prawosławną i możliwość zawierania małżeństw przez księży. Tak powstał Kościół nazywany potocznie unickim, obejmujący wschodnie ziemie Rzeczypospolitej. Wyznawcami byli głównie chłopi (90%) i mieszczanie (10%).

Moja rodzinna Biała Podlaska była nazywana sercem unii. Dzięki protekcji książąt Radziwiłłów władających miastem sprowadzono tu relikwie unickiego świętego, biskupa Jozafata, wybudowano kościół oraz klasztor bazyliański i sióstr jozafatek służące rozkrzewianiu wiary unickiej na terenie Południowego Podlasia. Przez cały listopad uroczyście świętowano odpust ku czci Świętego Jozafata.

Jednak carska władza nigdy nie uznała unii, uważała ją za nielegalną, a unitów za prawosławnych odłączonych siłą od swojego Kościoła. Już po pierwszym rozbiorze carat rozpoczął akcję powrotu unitów na prawosławie, co wiązało się także z kwestią przynależności państwowej. Prawosławny traktowany był jako Rosjanin, każdy katolik czy unita był z kolei Polakiem. Cerkwie unickie ściśle współpracowały z Kościołem katolickim i były dla swoich wiernych ostoją polskości i patriotyzmu. W ramach represji po powstaniu listopadowym zlikwidowano diecezje unickie na wschód od Bugu. W kolejnym etapie rozpoczęto usuwanie wszystkich atrybutów związanych z wiarą katolicką (organy, konfesjonały, monstrancje, litanie i nabożeństwa). Po powstaniu styczniowym zniesiono ostatnią diecezję i klasztory unickie. Namawiano wiernych do dobrowolnego przejścia na prawosławie. Skutek był jednak odwrotny, gdyż unici trwali w oporze lub przepisywali się na katolicyzm. Wtedy carat zaczął stosować drastyczne środki przymusu: konfiskatę majątków, kontrybucje, wcielenie do armii carskiej, więzienie, zsyłki na Sybir, porywanie dzieci w celu chrztu w Cerkwi prawosławnej, przymusowe kwaterowanie wojska we wsi i wykonywanie jego zaleceń (tak zwane głupie roboty, na przykład: grabienie dróg, kopanie, a następnie zasypywanie dołów czy rowów, przesypywanie zasp śniegu czy tym podobne prace), usuwanie duchownych unickich i zastępowanie ich prawosławnymi. Ustanawianie nowego proboszcza często kończyło się tragicznie, tak jak w Drelowie i Pratulinie w styczniu 1874 roku, gdy od kul i nahajek kozackich zginęło wielu unitów broniących swojej wiary, na czele z Wincentym Lewoniukiem i jego dwunastoma Towarzyszami, którzy zostali beatyfikowani jako męczennicy za wiarę przez papieża Jana Pawła II. W tym samym roku w mojej rodzinnej Białej Podlaskiej dokonano oficjalnej likwidacji unii i przymusowego przepisania wszystkich jej wyznawców na prawosławie. Oczywiście unici nie uznali tego aktu i potajemnie korzystali z posług sakramentalnych udzielanych przez miejscowych księży katolickich lub księży pochodzących z Galicji na tak zwanych leśnych misjach, a w cerkwiach wcale się nie pokazywali. To postępowanie nie przeszło bez echa i wspominane represje trwały nadal, dotykając unitów, niepokornych duchownych i wspomagających ich wiernych katolickich zrzeszonych w konspiracyjnych organizacjach pomocowych. Mimo że prześladowania trwały, unici nie wyrzekali się swojej wiary i polskości. W uporze dotrwali do 1905 roku, kiedy car Mikołaj II wydał ukaz tolerancyjny pozwalający unitom przejść na wiarę katolicką. Około 95% unitów zapisało się wtedy do Kościoła rzymskokatolickiego, czym dało wyraz swojej przynależności do narodowości polskiej.

Opracowania, z których korzystałam, wplatając w powieść wątki unickie, pochodzą z monumentalnego dwutomowego dzieła księdza Józefa Pruszkowskiego Martyrologium, czyli męczeństwo unii świętej na Podlasiu wydanego po raz pierwszy w Lublinie w 1905 roku i opisującego wszelkie szykany, jakim zostały poddane poszczególne wioski i wierni uniccy przy trwaniu w swojej wierze.

Wzmiankowane w powieści historie (między innymi: zamiany kościoła bazyliańskiego na cerkiew, kobiet z Hruda, czynu rodziny Koniuszewskich, „dębu miłości”) wydarzyły się naprawdę. Zmieniłam jedynie datę wywiezienia obrazu Matki Bożej Kodeńskiej z 1875 roku na rok 1874 oraz podkoloryzowałam dzieje prorokującej Anusi, która tajemniczo zniknęła z bialskiej ochronki. Ja tę tajemnicę rozwiązałam w swojej wyobraźni.

Zapraszam do lektury

Rozdział 1

Mroźne lutowe słońce szykowało się do zachodu za wierzchołkami sosen rosnących szeregiem tuż za torami kolejowymi. Od strony miasta jechał wóz z zapasami do dworcowej herbaciarni. Na koźle oprócz starego woźnicy siedziała blada i wymizerowana kobieta w ciemnym futerku z zajęczych skórek. Albertowa była rada, że ją widzi.

– I co, panienko? Już ze dwie godziny panienki wyglądam – zaczepiła kobietę bez żenady, gdy ta zeskoczyła z wozu przed bialską stacją.

Biały murowany dworek z gankiem zdawał się zlewać ze śnieżnym krajobrazem. Na łukowatych oknach mróz wymalował fantazyjne obrazy.

– Cóż, Albertowo – westchnęła ciężko przybyła – w carskich urzędach nic prosto i szybko się nie załatwi, ale cierpliwie odczekałam na swoją kolej i wiem wszystko. Zostaję i nawet stać mnie będzie dalej was najmować – oznajmiła.

Albertowa nie okazała entuzjazmu, ale w głębi duszy rada była na łatwo zarobione rubelki. Tymczasem kobieta w zajęczym futrze pożegnała się z nią:

– Jutro porozmawiamy. Tak zziębłam, że czym prędzej chcę schronić się w ciepłym domu. – I nie czekając odpowiedzi, Cecylia Turawska podreptała zaśnieżoną ścieżką przez podjazd na brukowaną ulicę Stacyjną.

Okolice dworca usiane były drewnianymi domkami z obowiązkowym gankiem. Okalały je drzewa owocowe. Ogrody, zimą sprawiające wrażenie wymarłych, już niedługo miały wypełnić się kolejarskimi rodzinami i rosyjskimi oficjelami niższego szczebla. Murowany dom w tej okolicy postawił tylko zawiadowca stacji, a w jego ślady poszedł i budował się sam naczelnik powiatu, Iwan Aleszka. Ale i tak najpiękniejszym z domów był modrzewiowy dworek generałowej Bolinowskiej w pobliskim dębowym lasku.

Różowi na policzkach chłopcy z sąsiedztwa zabawiali się na śniegu i nie omieszkali po grzecznym powitaniu posłać kilku śnieżnych kul w stronę pleców Cecylii. Kobieta szybko skręciła, otworzyła furtkę i skryła się w małym sosnowym domku. Rozpalony rankiem piec jeszcze się nie wychłodził i starczyło dołożyć tylko kilka polan brzeziny, by rozbuchał się miłym płomieniem.

– Teraz naprawdę mam swój własny dom – wyszeptała w schludnym saloniku. – Dziękuję, wuju. – Czule pogładziła fotografię stojącą na serwantce przedstawiającą szpakowatego kolejarza.

Cecylia przybyła do Białej na Podlasiu przed piętnastoma laty, gdy sama liczyła piętnaście wiosen. Rodzice obumarli ją wcześnie i od tamtej pory tułała się, a raczej była przerzucana, od krewnych do krewnych, dla których stanowiła bardziej zawadę niż powód do dumy. Na koniec los zawiódł ją do wujostwa Lewickich – ciotecznego brata matki i jego żony. Tu po raz pierwszy sierota nie czuła się niechciana. Chora już wtedy ciotunia ubolewała nad zaniedbaną edukacją dziewczyny. Pod jej czujnym okiem Cecylka powolnie uczyła się prowadzenia gospodarstwa, w tym krawiectwa, gotowania i ogrodnictwa. Niesystematyczną szkolną naukę powtarzała z wujem i z zainteresowaniem pochłaniała książki. Z natury nieśmiała i spokojna, nieprzekonana o własnej wartości, przez miejscowych została uznana za leniucha i dumną, stroniącą od towarzystwa dziwaczkę.

– Ani gracka, ani chwacka1 – orzekły szybko sąsiadki.

1 Osoba energiczna, śmiała, gospodarna.

– Ta dziewczyna to jakiś zupełny nieudacznik – sekundowała im w wytworniejszym towarzystwie aptekarzowa Ostrowska. – Ani do pracy, ani do zamęścia. I jeszcze, jakby tego było mało, to gosposię wynajmuje – bulwersowała się starsza pani.

Po śmierci ciotki do sosnowego domku Lewickich regularnie wpadała Albertowa, matka siódemki dzieci, węsząca wszędzie okazję do dodatkowego zarobku. Tak też zabrała Cecylii ostatnią możliwość do wykazania się wśród bialskich gospodyń. Dziewczyna zaś coraz więcej czasu spędzała w swoim pokoju, obserwując kolej. Lubiła patrzeć na podróżnych i rozmyślać, jaką historię mogli ze sobą przywieźć. Lubiła fantazjować, bo czuła, jak nieciekawe prowadzi życie.

– Rezydentka na garnuszku u wuja – syczała za jej plecami Albertowa, myśląc, że ta jej nie słyszy.

Z zamyślenia wyrwało Cecylię pukanie do drzwi. Wygładziła czarną żałobną suknię i poprawiła wypłowiałe rude warkocze. Za drzwiami stała Leosia, służąca pani generałowej.

– Witaj. Widziałam, jak wysiadałaś. – Ucałowała Cecylię w policzek i zaproszona udała się prosto do kuchni. – Na pewno nie zdążyłaś nic dziś nagotować, a ja mam cały gar kapuśniaku. – Bez pytania ustawiła przyniesioną w rondlu potrawę na fajerkach węglowej kuchni. – Zawsze lepiej jeść w towarzystwie, o ile w ogóle coś jesz ostatnio, boś blada niemiłosiernie. Jak przyjdzie się rozebrać do lżejszej sukni, to ludzie gotowi cię uznać za worek kości – nie owijała w bawełnę służąca.

– Ciężko mi pogodzić się ze śmiercią wuja – szepnęła Cecylia. Doskonale wiedziała, że wygląda niezdrowo, i zgadzała się z oceną doktora Daleckiego, że wszystkiemu winne są nerwy i należy się starać o większy spokój. Ale spokoju przecież miała pod dostatkiem. Może to woli życia było w niej za mało?

– Mnie takich głupot nie opowiadaj – żachnęła się Leosia. – Wuj twój na Michała żywot zakończył. Głęboka żałoba przewidziana do Godów, a ty właśnie od nowego roku tak podupadłaś. Albertowa, miast dbać o ciebie, to chyba na twoim wikcie pasie swoje dzieci!

– Ma ich siedmioro… – wtrąciła nieśmiało rudowłosa Cecylia. – Ciężko z taką gromadą.

– O, pewnie, pewnie, jak stare konie w chacie siedzą i z objadania innych żyją. A ty może jeszcze miłosiernie jej przedłużyłaś? – Na ledwo dostrzegalne kiwnięcie głową Leosia parsknęła. – Jedz! Opowiesz, co się okazało w urzędach.

– Zostaję w Białej. Tutaj! Wuj zadbał o mnie, jeno wszystko tak długo trwało, bo dyspozycje swoje złożył przed lubelskim sądem. Lublin to inna gubernia i nim odpisy z notariatu przyszły, tyle czasu minęło, choć przed Godami zaczęła się ta szarpanina.

– No tak, ale co dokładnie się okazało w tych urzędowych pismach? – dopytywała Leosia, krojąc chleb.

– Dom i działkę wuj wykupił w tysiąc osiemset sześćdziesiątym roku legalnie wedle akt sporządzonych z podpisem samego asesora Pautuza. Syn Rawicza, tego, co posesję wujowi sprzedał, jakiejkolwiek rekompensaty starać się nie może.

– Czyli nadaremno cię nachodził i straszył. Chytrus jeden. W Piszczacu się ożenił, to na co mu dom w Białej? Jakby do kolei blisko nie miał, toby nawet się nie fatygował, leń jeden, na lekkim chlebie chowany. Czyli cała ta posiadłość twoja? – pytała wprost Leosia.

– Moja. Testamentem zapisana łącznie z ruchomościami, biżuterią ciotki i sumą odłożoną w Kasie Towarzystwa Wzajemnej Opieki. Co miesiąc mam zapisane odbierać przekaz na dziesięć rubli. Starczyć ma na trzy lata, ale mnie tak niewiele potrzeba, że na dłużej będzie. Toż to majątek – wyjaśniała panna Turawska, sama jeszcze zdumiona takim zrządzeniem losu.

– Widzisz! Niepotrzebnie się zamartwiałaś. Będziesz miała za co żyć. Skończyły się twoje smutki, czas pomyśleć o sobie, o zdrowiu – ucieszyła się przyjaciółka Cecylii.

– Nie wiem jednak, czy to koniec problemów – westchnęła Turawska ze smutkiem. – Był przy czytaniu asesor z Pińska od kuzynki Ireny i przekazał, że skoro podział taki niesprawiedliwy, bo im wuj zapisał jeno kilka rodzinnych pamiątek, to kontaktu nijakiego ze mną nie żądają. Zygmunt też wyszedł niezwykle zły.

– Ten dworcowy z Terespola? Toż to żadna twoja rodzina! Czego on się spodziewał po chrzestnym ojcu z drugiej pary? – bulwersowała się Leosia. – Nawet o nich nie rozmyślaj. Czy kiedy was w Białej bez potrzeby odwiedzili, w czym pomogli? To ty byłaś jedyną ostoją i radością Lewickich na starość i na czas choroby. Zasłużenie wszystko tobie przypadło.

– Ale ludzie będą gadać, że nieudacznica wszystko zagarnęła, że otumaniła, by na nią przepisać. – Cecylia się zdenerwowała i prawie płakała.

– Nie płacz. Niech gadają! Co by się nie stało, ludzie i tak będą gadać. Taka ich natura. I sama siebie nie poniżaj, tylko weź się w garść. Dostałaś nowe życie, nowy początek. Bądź sobie panią na przekór innym – dawała dobre rady przyjaciółka.

– No, tą przemową to mnie zupełnie humor poprawiłaś. – Cecylia uśmiechnęła się przez łzy. – Mówisz całkiem jak hrabina Antonia. Ona zawsze wierzy, kiedy inni wątpią. Także we mnie.

– Na służbie u niej jestem i mądrości się uczę, a obie panie Bolinowskie z rozsądku i rozumu słyną. Młoda pani z panem i z paniczem Andrzejkiem na dniach są spodziewani w modrzewiowym dworku, to pewno cię odwiedzą. Taki2 ogarnij się i przestań już rozpaczać.

2 Określenie gwarowe mające na celu spowodowanie reakcji osoby, do której się zwracamy, i wykonanie przez nią określonego zadania.

– Masz rację, Leosiu. Nic tak na duchu nie podnosi jak dobre słowo. Dziękuję.

Kobiety skończyły posiłek i ucałowały się na pożegnanie, wychodząc z kuchni na ganek.

Po odejściu Leosi Turawska stała jeszcze chwilę na schodach przed domem. Już ściemniało. Śnieg skrzył się w poświacie księżyca i łunie bijącej z dworcowej poczekalni. Od strony Chotyłowa rozchodził się gwizd lokomotywy. Zaraz na peron wtoczy się pociąg z podróżnymi ze wschodu – pomyślała Cecylia, zapalając świecę. Poszła na piętro do swojej facjatki i usiadła przy biurku. Jutro wraz ze wschodem słońca zacznie pierwszy dzień w swoim nowym życiu.

– Obym niczego nie popsuła – szepnęła do siebie. – Z szuflady wyjęła zbiór luźnych kart i przejrzała je z błąkającym się na ustach uśmiechem.

Pociąg w końcu wtoczył się na bialską stację. Podróżnych nie było wielu: kilku poborców podatkowych wracało z terenu, Lech – brodaty majster od Raabego – też załatwiał poza miastem jakieś interesy dla pracodawcy. Tuż za nim szedł dystyngowany mężczyzna w sobolowym futrze. Klasyczne rysy twarzy nawet nie drgnęły pod wpływem mroźnego wiatru. Monokl w lewym oku ani zadrżał. Za rękę trzymał niedużego, może dziesięcioletniego chłopca, który rozglądał się po okolicy na wpół z ciekawością, na wpół z bojaźnią.

– Musieli przywieźć ze sobą interesująca historię – stwierdziła panna Turawska, nalewając czaju do filiżanki.

Rozdział 2

Salonik generałowej Bolinowskiej w modrzewiowym dworku oświetlono nastrojowo. Tego lutowego rozgwieżdżonego wieczoru mróz nie miał dostępu do kobiet zgromadzonych wokół opalanego buczyną kominka. Dodatkowe ciepło roztaczały dobre serca zebranych pań. Na stoliku piętrzyły się patery pełne wyśmienitych wypieków tłustoczwartkowych: pulchnych pączków z różą, drożdżowych pampuchów3, rumianych racuszków i posypanych delikatnym cukrowym puchem faworków.

3 Pączki z drożdżowego ciasta gotowane na parze, podawane na ciepło.

– Jak dobrze was widzieć. Toż od Godów nie udało nam się ruszyć z Arkadii, tyle co na ostatni tydzień do Franopola. A listy to nie wszystko – radowała się Antonia Bolinowska. – Mama cieszy się dobrym zdrowiem i dziś wieczór bawi wnuczka, bym mogła z wami spokojnie pogawędzić.

– W twoim stanie taki osiadły tryb życia jest nawet wskazany, a ty jeszcze redutę4 organizujesz – wtrąciła księgarka Jasnowska.

4 Zabawa karnawałowa z przebieraniem, maskarada.

– Mówisz zupełnie jak Aleksander, Adelciu, a sama mi powtarzałaś, że ciąża to nie choroba. Cóż to za praca: zaplanować bal? Tylko ręka zabolała od pisania zaproszeń – zaśmiała się Antonia.

– A co mówi doktor? – spytała cichutko Cecylia.

– Tuż po Wielkanocy powitam na świecie moje drugie dzieciątko. Wyprawka już prawie gotowa. Długie wieczory sprzyjają robótkom. – Antonia uśmiechnęła się tajemniczo i marzycielsko.

– O, tak. Niechaj Andrzejek podrośnie. Zobaczysz, jak szybko rwą się porteczki na kolankach. Gdyby nie Józka do pomocy, to przez wybryki Wicusia już do księgarni wcale bym nie zaglądała i pan mąż zapracowałby się na śmierć – żartowała Jasnowska.

– A Józka ma adoratora! – krzyknęła nagle Justysia Woldańska.

– Justysiu! – zrugała ją ciotka Teresa Skotnicka, kołysząca w ramionach małego Karolka.

– No, ale to prawda. Terminowy stolarz od Raabego przychodzi do niej w zaloty. Na Gody cukierków jej kupił, a poniedziałkiem idą na tańce – streściła oburzona nastolatka.

– Nasz Raabe dobry interes robi na Woli. Wiela tej biedoty z Łusek ma dzięki niemu co do garnka włożyć. Nawet aptekarzowa Ostrowska popiera jego przemysłowe zapędy. – Jasnowska nie podjęła tematu swojej służącej.

– Ale słyszę, że Ostrowscy mają konkurencję – podchwyciła ploteczkę Antonia. – Na reducie w końcu poznam osobiście Panklów.

– Kto by pomyślał, że kupicie kamienicę po Tochoczewskich. – Teresa Skotnicka pokręciła głową.

– Sami śmialiśmy się z tego niejeden raz, ale modrzewiowy dworek jest za ciasny, by nas wszystkich spokojnie pomieścić, a do Białej zjeżdżamy często, i tak od razu gotowa do zamieszkania była tylko kamienica na Reformackiej – wytłumaczyła ze śmiechem młoda pani Bolinowska.

– Jakoś nie miała szczęścia do stałych lokatorów. Generał Menwis szybko się wybudował, naczelnik Aleszka budowę kończy. Pani Materska wielce zadowolona, że służyć wam może na starych śmieciach. A na balu spodziewaj się mnogiej frekwencji. Każdy ciekaw, jak się tam urządziliście – pasjonowała się Teresa.

– Miło to znać, że nikt z zaproszonych nie odmówił. Co do urządzenia, to w krótkim czasie udało się jeno kilka ścian odświeżyć i sprzęta poprzestawiać. Od sylwestra tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku niewiele dostrzeżecie różnic – wyjaśniła Antonia.

– Na pewno nie zobaczymy przytłaczającego pluszu i nadmiaru poduszek w koronkowych nawłóczkach – zachichotała Skotnicka, a z nią wszystkie panie.

– Szkoda, że Ludwinów jest malutki i nie ma sali balowej – westchnęła jej bratanica Justysia. – Inaczej wuj wydałby dla mnie bal, zakochałabym się w dzielnym kawalerze i nie obawiała małżeństwa z jakim nieznanym Szwabem, do którego macocha gotowa przekonać ojca.

– Justysiu, a nie za wcześnie? – spytała poważnie Antonia. – Ledwo przyjechałaś na pierwsze kanikuły z pensji. – A widząc spłonione policzki dziewczęcia, dodała z uśmiechem: – Żartowałam!

– Na pensji dziewczynki mało co myślą o nauce, a o mariażach i owszem. Galicyjskie panienki mają najlepiej, bo w całym ich cesarstwie aż roi się od utytułowanych kawalerów – tłumaczyła zaczerwieniona dziewczynka.

– Zobaczysz, jeszcze będziesz miała swój bal – pocieszyła ją małomówna Cecylia. – W Ludwinowie jest pewno park, to latem i tam by można…

– Odkąd Jan ostatecznie wyjechał do Rzeszy i przekazał swoje plenipotencje Jakubowi, ten stara się wyciągnąć nasze rodzinne majątki z kryzysu. Mój brat nie ma nijakich zdolności do ekonomii. Bogata żona też nie nauczyła go oszczędzać. Oboje wydają na potęgę. Dobrze, że przed wyjazdem spłacili swoich wierzycieli. Już nic ich tu nie trzyma – biadoliła Teresa.

– Hrabina Zenobia tak z nagła opuściła ten świat. – Adela załamała ręce.

– Babunia niepotrzebnie taskała swoje stare kości do Rzeszy i z powrotem. Jasiunia przez te podróże ledwo żywa i na Brzeskiej w kamienicy na górę nie wchodzi – wyjaśniła bezpośrednio i ostro Justynka. – Po temu ja do Niemców nie pojadę. Szkoda zdrowia i zachodu – parsknęła.

– Na Witoroską sprowadził się wdowiec. Zajął daczę sąsiadującą z posiadłością generała Menwisa. Podobno przyjechał aż z Grodna. Jest sekretarzem na okręg chyba jedenastej kategorii i w garnizonie ma jako cywil zająć się sprawą naszych unitów – przytoczyła najświeższą ploteczkę okrąglutka nauczycielowa Dolińska, która dopiero skończyła delektować się podanymi specjałami. – Jakżeż więzieni unici jęczą w pałacowych lochach, a na wieść o styczniowym mordzie w Drelowie i Pratulinie taki był płacz, że chyba całe miasto nie spało.

– Wielka to tragedia dla tych umęczonych ludzi. Toż to męczeństwo za wiarę jak za czasów pierwszych chrześcijan – szepnęła niby do siebie Cecylia.

– Mama pisała, że po wieściach z Pratulina ksiądz Józef silnie zaniemógł i dwie niedziele jak w letargu leżał, aż nagle podniósł się, by – jak wyjaśnił – „iść dalej posługę czynić”. Ale na dalekie misje już nie wyrusza. Przy dworze jeno się pokręci. – W oczach Antonii zalśniły łzy na wspomnienie kapłana, który chrzcił jej syna.

– Zobaczymy, co wymyśli ten cały pan Taczanowski. Mąż mówi, że chłopaczek jego jest grzeczny, ułożony i jak na tak małego ucznia dobre sprawia wrażenie. Nieczuły człowiek nie wychowałby posłusznego dziecka – ciągnęła o nowym mieszkańcu miasta Dolińska.

– Skoro się uczy, będzie kiedy musiał zajrzeć i do naszego składu. Tedy przyjrzę mu się uważnie, a ty, Eugeniu, powiedz lepiej, czy będą te wykłady, czy nie – dopytywała się Adela Jasnowska.

– Siedlecki kurator na seminarium zgody jeszcze nie wydał, ale Stef i Pugaczow mają raz na miesiąc jeździć do Garwolina na uzupełniające nauki i jak dobrze zdadzą egzaminy, to już za rok będą mogli innych na nauczycieli uczyć. No, wykłady tajnego seminarium dla chętnych na nauczycieli będą u nas w domu i kto chce, może przychodzić. Później, jak oficjalne seminarium otworzą, szybciej do egzaminu będzie można dostąpić i papier nauczycielski otrzymać. Zapraszamy serdecznie – ożywiła się nauczycielowa. – Tylko cicho sza!

– Lech Szałkiewicz od Raabego awansował na głównego majstra i wiosną zacznie się budować za przejazdem tuż za składami Domu Handlowego. Karol Huzarski notarialnie zapisał mu parcelę. To dopiero kariera. Zaczynał jako zwykły tartaczny. Jakub załatwiał u niego dębową tarcicę na szalunek witulińskiego kościoła. Okazał się wielce kompetentny – chwaliła Teresa.

– Właśnie takich ludzi nam potrzeba – zaakcentowała Tosia z mocą. – Coś od życia już dostali: talent, majątek, głowę do pomysłów i zaginąć temu nie pozwolili, tylko pomnażają. Ty też, Cecylio. Zostałaś dziedziczką i wyśmienitą gosposią. Gienia do ostatka spałaszowała twoje placuszki. Wiem, bo Albertowa częstowała nas zupełnie innymi, gumiastymi.

– Staram się troszkę – odparła spłoniona Cecylia, która cały miniony wieczór po odejściu gosposi buszowała w kuchni z instrukcjami ciotki spisanymi w kajecie. – A dziedziczką to się poczuję, jak kuzyn Zygmunt skargi nie wniesie.

– Nie smętkujmy, są zapusty. Jutro chyba ze trzy wesela na mieście i moja reduta. Justysiu, siadaj no do pianinka i wyciągaj śpiewnik. Co na początek? – Antonia nie pozwoliła na zamartwianie się.

A może by tak zostać nauczycielką? – Przez głowę panny Turawskiej w trakcie wesołych śpiewów przemknęła taka myśl.

W kuchni modrzewiowego dworku Leosia układała na patery świeże purcle5. Za oknem rytmicznie dzwoniły dzwonki sań pędzących w kuligu. Pewno to Mirscy z Worońca i zaraz zapukają do drzwi.

5 Purcle – precle z ciasta drożdżowego przygotowywane podobnie jak pączki, ale bez nadzienia, za to fantazyjnie skręcone.

Rozdział 3

We wtorkowy wieczór ostatni raz ulicami Białej przechadzali się kolędnicy. Kilka grup chłopców wzajemnie się prześcigało, obwożąc na sankach słomianą kukłę Zapusta. Ruch na mieście był duży. Spieszono do szynków i karczem na tańce i zabawy. Wielu mężczyzn z Woli, posilonych sutym poczęstunkiem, wracało do domów, umówiwszy się na „odrobki” z bogatszymi mieszczanami – na pomoc w ich gospodarstwach dla dodatkowego zarobku lub anulowania powstałego w czasie zimy długu.

– No to kak będzie, paninko? Ja drew chwacko narąbię. Może ni wyglądam, ale siła mam – zachwalał się przedwcześnie podstarzały człowiek w zbyt lekkiej jak na tę pogodę i już kilka razy łatanej kapocie. W dłoniach nerwowo mełł czapkę. – Ogród też okopię, płota naprawię – dodał.

Cecylia się spłoniła. Bialczanie zwiedzieli się o jej sytuacji i kilku mężczyzn z Łusek odważyło się zapukać do jej drzwi. Jędrzej wzbudzał największe zaufanie. Wuj też zawsze dobrze go wspominał.

– Niech będzie. Proszę przychodzić we czwartki.

Na jej propozycję biedak nieznacznie się uśmiechnął.

– Macie tu rubel zadatku i gościniec w węzełku.

– Niech Bóg na niebie panince nagrodzi. – Jędrzej próbował ucałować dłonie Cecylii, które ta, zdumiona, starała się wyrwać.

Po chwili zadowolony mężczyzna ruszył ulicą Stacyjną ku przejazdowi. Myślał o tym, że w końcu nakarmi dzieci, oddłuży się w składzie i może znowu kupcowa zachce czasem dać na kredyt. W przeciwną stronę szedł majster Lech Szałkiewicz i całej scenie na ganku panny Turawskiej przyglądał się z przekąsem. Kobieta szybko schowała się w domu.

– Karierowicz jeden. Albo taki dumny, albo kpi sobie z innych – sarknęła. – A zresztą, co mnie obchodzi to, co on myśli. Nie powinien z pracy ludzi wyrzucać, takiem oni na żebry czy na odrobek chodzić by nie musieli.

Wróciła szybko do kuchni, gdzie bulgotał warzony na kolejny dzień żur – podstawa postnego jadłospisu. W niedużym antałku stały solone śledzie, a Franek Podawski zbierał wczoraj zamówienie na świeżą rybę prosto z Krzny. Jemu kobieta też nie mogła odmówić. Chłopak kończył korespondencyjnie kursy rolnicze, a nauka nie należała do tanich. Wyjąwszy z kredensu małą dzieżę, Cecylia zaczęła rozczyniać ciasto na popielnik6.

6 Popielnik – cienki placek drożdżowy pieczony w środę popielcową jako zapowiedź postnego jadła. Każdy z domowników mógł złagodzić głód, ułamując i zjadając tylko kawałek popielnika.

– Chyba w całej okolicy ino ja w kusy wtorek myślę o wstępnej środzie7 – zagadnęła sama do siebie. – Chociaż mogę się żałobą wymawiać, bo nie mam ochoty na żadne hulanki. Więcej mnie czeka w towarzystwie głogów niż róż. Nie wiadomo, jak to ze mną będzie. Kto wie – powiedziała, zagniatając ciasto. – Mogłabym mieszkać, nic nie robić i wydawać pieniądze, ale… – Przecież rwała się też, by w końcu wyjść do ludzi. Ludzi, którym od dziecka była zawadą, którzy przestawiali ją z miejsca na miejsce jak tobołek, którym trudno było zaufać.

7 Kusy wtorek i wstępna środa to ludowe nazwy ostatkowego wtorku i środy popielcowej.

Z rozmyślań przy pracy wyrwał ją dziwny hałas za domem. Wyjrzała przez drzwi saloniku prowadzące do ogrodu i ujrzała coś niespodziewanego. Na dachu jej drewutni siedział bury kot dróżnikowej, a poważny majster Szałkiewicz kijem próbował go strącić.

– A co to za brewerie i nieproszone najścia? – krzyknęła Cecylia, a Mruczek, miaucząc z pretensją, zeskoczył z daszku i od razu zaczął się łasić do jej nóg.

– Przepraszam. Pożyczyłem go na dzisiejszy wieczór dla grajka, ale cosik mu nie pasuje siedzenie za połą ciepłego kożucha – tłumaczył się ze śmiechem Lech, ale na widok poważnej miny Cecylii sam spoważniał. – Może mi go panna oddać? Bardzo nam w zabawie potrzebny jako symbol uciekającego z muzykanta życia. Za panny daremne nerwy i nieporządek przepraszam. Com zepsuł, jutro do ładu przywrócę, a dziś w rekompensacie zapraszam na ostatki do naszej zakładowej świetlicy. – Majster skłonił się z galanterią i podkręcił płowy wąs.

– Dziękuję. Nie trzeba mi ni pomocy, ni zabawy – odmówiła Cecylia. – Proszę przejść przez dom. Z kotem pan przez płot nie przeskoczy. Do zwierzęcia trzeba sposobem. Coś mu smacznego na drogę znajdziemy i spokojno będzie siedział.

Kot, jakby rozumiejąc sytuację, umościł się wygodnie w ramionach majstra, podany mu przez swoją wybawicielkę.

– Jeszcze raz przepraszam i naprawdę szkodę mogę naprawić – tłumaczył Lech.

– Jędrzej naprawi. Grosz mu się przyda, skoro tacy jak pan pozbawili go stałego chleba – żachnęła się Cecylia.

– Nie zna panna całej prawdy i lepiej, aby panna na własnej skórze nie poznała. Do widzenia – rzucił jej na odchodne wyraźnie zły Lech.

Cecylię zmroziła ta uwaga. Czyżby zbyt pochopnie postąpiła, zatrudniając biedaka?

Rankiem kobieta udała się do bialskiej fary na pierwszą mszę, chcąc uniknąć kłopotów, jakie czyhały w Popielec na stare panny. Zwykle bronił ją wuj, a jego mores skutecznie odstraszał figlarzy od przypięcia łatki czy przymuszenia do ciągnięcia kłody. Dziś, zdana na siebie, wolała nie ryzykować. Do pierwszego mostu zabrała się z Żydem Lejbzonem, który wiózł ryby do Ostatniego Grosza. Kolędnik przebrany za diabła przeganiał z karczmy batem ostatnich maruderów i częstował przesolonym śledziem. Na drzwiach uwieszono już skrzypce na znak, że zaczął się post i obyczaj zakazywał wszelkich zabaw.

W kościele Świętej Anny zgromadziło się nieco służby i mieszczan. Od niektórych nadal czuć było zapach wódki lub eteru. Z posypaniem głów popiołem nie wszyscy jednak rozpoczęli pokutę. Wręcz przeciwnie, wielu nie opuszczał dobry humor i Cecylii się zdawało, że sama jedna w tym gronie uchodzi za pokutnicę.

W końcu zabawa potrwa jeszcze dzisiaj – pomyślała, wracając pieszo na Wolę i nie zwracając uwagi na pierwsze roztopy. – Mężatki pójdą wkupić się do karczmy i potańczą do zmroku na wysokie zasiewy.

Kobieta cieszyła się, że umknęła przed kłodą, którą chłopcy dopiero ciągnęli na rynek. Dobry humor straciła jednak przy płocie własnego domu. Na drzwiach ktoś wymalował sadzą mazucha przedstawiającego brzydką rozkudłaną dziewczynę. Niewybredny napis informował: „U mnie post przez cały rok”. Czerwona ze wstydu Cecylia złapała na ganku pierwszą lepszą szmatę i w odświętnym odzieniu zaczęła porządki. Ale sąsiedzi i przechodnie zdążyli już co nieco zobaczyć i pośmiać się ukradkiem z jej nieszczęścia. Pełna negatywnych emocji kobieta skryła się w ogrodzie. Zamierzała złożyć rozwalone wczoraj drwa, ale o dziwo przy szopie zastała porządek. Nie pamiętała, by kiedykolwiek tak gotowała się ze złości.

– Czyli to sprawka tego starego głupka. – Cecylia szybko osądziła Szałkiewicza, wracając na ganek.

W tym czasie na ulicę Stacyjną wjechali Kozacy. Do siodeł mieli przywiązane więzy, którymi ciągnęli ledwo nadążające za końmi cztery ubogo odziane i zawodzące kobiety, zapewne unitki. Widok takiego pochodu ukrócił wesołość, przyciągając wzrok wszystkich mieszkańców i podróżnych.

– Pod Twoją obronę… – szepnęła cicho panna Turawska.

– Okaże się w Siedlcach, czy jakiekolwiek modlitwy są coś warte. – Nowy sekretarz, ten sam, którego przed ponad tygodniem widziała z okna facjatki, zatrzymał sanie przy jej płocie. Spojrzał na Cecylię tak ostrym wzrokiem, że aż zamilkła z przestrachu. – To chyba pani. – Wskazał szpicrutą na uczepiony do czarnej spódnicy rybi ogon. – Co za ciemny lud – powiedział z politowaniem w głosie i odjechał.

Cecylia miała dość. Z płaczem wpadła do domu i rzuciła się na łóżko. Kolejny raz zawiodła się na ludziach. Kolejny raz nie umiała sama o siebie zadbać, chociaż dźwigała już czwarty krzyżyk. Kolejny raz wyszła w obcy sobie świat z ufnością. Nawet pospolitego zajęcia nie mogła sobie znaleźć.

– Doprawdy, jestem nieudacznicą, tak jak wszyscy twierdzą – płakała. Znużona zmartwieniem nie wiedziała nawet, kiedy usnęła.

Obudziła się, gdy już zmierzchało. Szara mgła pomieszana z dymami otulała ziemię. Cecylia po ciemku usiadła przy stole w oknie facjatki i zadumana skubała upieczony popielnik, nie ruszając jego środka.

Nie ma co się poddawać, na dobre nie zacząwszy. Wielki świat nie dla mnie, ale ten malutki: świat nieuczonych dzieci, prześladowanych unitów czy biedaków z Łusek, pewno by się nadał – pomyślała po raz pierwszy z odwagą.

Na tory kolejowe wjechał ostatni dziś pociąg. Towarzyszyło mu zwykłe dworcowe zamieszanie.

– Chyba i mnie czas wyruszyć… – postanowiła Cecylia.

Rozdział 4

– Może jeszcze weźmiesz tej musztardowej bawełny? To tkanina w sam raz na lepszą dzienną suknię. – Adela rozłożyła kolejną materię.

Razem z Cecylią odwiedziła sklep kupca i tkacza Klemańskiego. Wśród bel i zwojów materiałów można było znaleźć rodzime lniane i konopne wytwory, samodziały z pobliskich foluszy8 i te sprowadzone z łódzkich przędzalni.

8 Folusz – warsztat nad rzeką lub jeziorem napędzany kołem wodnym, zajmujący się obróbką sukna wełnianego.

– Nie. Rudemu w tym kolorze nieciekawie, ale z chęcią wezmę jeszcze meter białego muślinu. Jedną bluzkę wyhaftuję, a druga pozostanie czysta. I tyle starczy. Trzy nowe spódnice i dwie sukienki to aż nadto – stwierdziła racjonalnie Cecylia.

– Dla grackiej panienki nigdy sukien mało. Dorzucić co jeszcze? – zachwalał Klemański i uwijał się w interesie. – Piękny mam batyścik na żakiet. Córka moja chętnie skroi. Na krawcową się sposobi – powiedział z dumą.

– Naprawdę nie. Proszę podliczyć rachunek, a do córki wybiorę się w tygodniu po kroje – zakończyła zdecydowanie zakupy Cecylia, zbierając paczuszki.

– Jutro przyślę Józkę po odbiór – poprosiła Jasnowska. – Proszę łaskawie moje paczki pod ladą zostawić.

Opuściwszy sklep, panie szybkim krokiem udały się na zachodnią część bialskiego rynku do Domu Różańcowego. O piątej rozpoczynało się zebranie drugiego koła mieszczanek. Przybyłe witała przewodząca im notariuszowa Huzarska.

– Witam, miło panie widzieć. Adelo, jak dobrze, że udało ci się wyrwać od rodzinnych obowiązków. O! I panna Turawska – zdumiała się gospodyni.

– Raz w tygodniu należy się wieczór odpoczynku od wybryków Wicusia. Niech no ojciec raz a dobrze zajmie się synem – stwierdziła Jasnowska. – Dziś jest jeszcze pierwszy wykład u Stefana Dolińskiego.

– Ja się nie wybieram. Kariery Karola narażać nie mogę, a zresztą, kogóż miałabym uczyć? – Huzarska wzruszyła ramionami. – Tych łapserdaków, co to na rynku harce urządzają? Nie mogę.

Na jej słowa Cecylia uśmiechnęła się smutno.

Zebranie po zakończeniu modlitw i zmiance różańcowej znacznie straciło na powadze. Do każdego z podnoszonych punktów dorzucano garść ploteczek.

– Natenczas nasz architekt, pan Pawłowski z Komitetu Społecznego, donosi, że najważniejsze prace przy restauracji fary zakończył. Dach stoi nowy, połatany, okna caluśkie i widne, a kto wczoraj wybrał się na nabożeństwo, obaczył nowe solidne drzwi – relacjonowała postęp prac remontowych przy kościele Huzarska.

– Bogu dziękować, żadnym kołkiem nie trzeba już ich podpirać – jęknęła z ulgą garncarzowa Rogowska. – Tak mi zawsze było wstyd przed prawosławnemi.

– A co dalej? Bo na tym poprzestać nie można. – Notariuszowa nie dała na długo sobie przerwać. – Do Wielkiej Niedzieli robotnicy chcą oporządzić zalane tynki, zedrzeć je w środku i w ciepłe dni położyć nowe. Potem wezmą się za tynki na zewnątrz.

– A to malowideł nie zniszczy? – spytała jedna z mieszkanek ulicy Jatkowej.

– One już dawno zniszczone od cieknącego tyle lat dachu, że żadna z nich dekoracja – oburzyła się Jasnowska. – Architekt to uczony człowiek, wie, co robi. Obieli się i mrok z kościoła zniknie.

– Jak zechcemy, może znajdzie się jaki artysta do wymalowania religijnych scen, ale to nie o tej porze i ze wszystkimi uzgodnić trzeba – zakończyła temat remontu fary Huzarska, ale nie mogła zacząć następnego, bo w kącie sali słychać było pomruk prowadzonych rozmów i wymienianych plotek.

– Tak, pani Ostrowska jedynie we wtorki, w czwartki i niedziele o chlebie i wodzie nie pości, ale to nie temat naszego spotkania. Jakie więc podejmujemy na post dzieło miłosierdzia? – wróciła do celu spotkania Huzarska.

– Pewno to, co zwykle. Dzieciom z ochronki ubranek trzeba naszykować – wyrwała się panna Klemańska.

– Nie wiadomo, jak długo jeszcze siostry szarytki u nas przebędą. Ksiądz Struss widział popa Timofieja w towarzystwie ichniejszej mniszki. Po parku się przechadzali, budynki oglądali – biadoliła organiścina.

– Długo, niedługo, dzieciom pomóc trzeba, tak jak i unitom. Wielu z nich w chorobie przez kozackie udręczenia leży, kontrybucje w złotych rublach w odsetki idą, wojsko po wsiach stoi i pasie się zbożem na zasiew. Toż to żywe męczeństwo – wtórowała jej garncarzowa.

– Jawnie rozkazom władzy sprzeciwiać się nie możemy. To może sprowadzić nieszczęście na nas i na nasze domy. Nam już nikt nie pomoże, bo żaden sprawiedliwy się nie ostanie – dało się słyszeć głosy z sali.

– To może zbiórkę zrobić? Co kto da, ile da… Może starczy na opłatę jakiej kary – zaproponowała Adela.

– Myśl dobra, ale dobrodziejom też trzeba jakoś hojność wynagrodzić. Ledwo skończyliśmy zbiórkę na kościół – marygowała9 kupcowa Lemańska.

9 Marygować (gwarowo) – marudzić, wybrzydzać.

– To może zrobić koncert? – wyrwało się Cecylii, a wszystkie panie umilkły. Cicha zazwyczaj kobieta nagle odważyła się odezwać w większym gremium.

Milczenie zdeprymowało Cecylię, ale mocne kopnięcie w kostkę przywróciło jej mowę. Adela uśmiechnęła się zadziornie.

– Wiele z pań pięknie śpiewa, więc żadnym poświęceniem nie byłoby chóralne wykonanie Gorzkich żali i paru pieśni. W postne niedziele ludzi w kościele zbiera się więcej, przyjeżdżają wieśniacy…

– A w rekolekcji jeszcze więcej, bo każdy chce rozgrzeszenia dostąpić – wtrąciła organiścina.

– Ciekawy to pomysł. Prosty, kulturalny, a w poście szuka się choć chwili rozrywki – pochwaliła notariuszowa Huzarska. – Przedstawię propozycję paniom z pierwszego kręgu i w następnym tygodniu dam odpowiedź.

Zebrane kobiety wymieniły się jeszcze modlitwami, religijnymi czytankami, a po cichu niedopowiedzianymi wcześniej ploteczkami i zaczęły zbierać się do domów. Adela i Cecylia udały się na ulicę Brzeską. Minęły kilka nowych piętrowych kamienic wybudowanych po zeszłorocznym pożarze i wąską ścieżką weszły na stare podwórko, którego centrum stanowiła zadaszona żeliwna pompa i ławeczki. Był to ważny studzienny plac dla codziennej egzystencji właścicieli postawionych wokół czterech domków. Jeden z nich zajmował nauczyciel bialskiego gimnazjum. Oświetlone okna oznaczały, że do tajnego wykładu jest blisko.

– Niech będzie pochwalony… – przywitały zebranych nowo przybyłe.

– Dobrze was widzieć. Czekaliśmy na was. Możemy zaczynać. Pewno Karolowa was przetrzymała? – paplała w progu żona Dolińskiego. – Dla zmylenia mamy różańce i książkę o żywocie Świętego Stanisława. Carscy i licho nie śpi. Nuże, proszę do salonu.

W pokoju przy dwóch owalnych stolikach zebrali się chętni do nauki na tajnych kursach nauczycielskich. Na kanapie zasiadły panie, na krzesłach panowie, niektórzy stali oparci o ścianę. Eugenia usiadła przy oknie, skąd roztaczał się dobry widok na podwórze. Jej mąż, nauczyciel Stefan, siadł tyłem do starego klawikordu założonego rozmaitymi pismami.

– I panienka tutaj? – zagadnęła Adela zarumienione dziewczę, które samo ledwo skończyło naukę.

– Pensja nie nauczy żadnej pracy, ino podstawowej wiedzy i obycia. Jak się uwinę w gospodarstwie, matce pomogę, to i z chęcią dzieci w majątku pouczę – odparła rezolutnie hrabianka Światopełk-Mirska.

– Cieszę się, że idea moja zyskała tylu zwolenników. Nic nie jest tak potrzebne naszemu narodowi w tej ciemnej zaborczej nocy, jak wiedza. Kto ma wiedzę, nie zazna nigdy biedy ni trwogi. Po temu dzieci nasze od małego uczyć należy – zaczął wzniośle Stefan Doliński. – Zaczniemy od spraw najprostszych, ale zarazem najważniejszych: pisania i czytania. Dzisiejszy wykład będzie o naszym łacińskim alfabecie, zasadach jego kaligrafii, akcentu i ortografii. Może to wyda się zebranym nudne, bezpotrzebne, ale nic bardziej mylnego. Oczywiste rzeczy łatwo nam umykają, a błędne nauczanie pisania więcej może przynieść szkody niż pożytku. Znać musimy podstawy, by tę pracę u podstaw prowadzić.

Cecylia wyjęła kajet i notowała co istotniejsze uwagi i puenty prowadzonego przez nauczyciela wykładu. Nim zebrani się spostrzegli, zastała ich ciemna noc.

– Widzisz, gołąbeczko kochana! Udało się. Niepotrzebne twoje nerwy. – Stefan Doliński pocałował żonę w policzek. – Nikt niepożądany zebrania nam nie zakłócił.

– Bo jeszcze się nie zwiedzieli. – Eugenia Dolińska odetchnęła z ulgą. – Ale licho nie śpi – dodała z pewną trwogą.

– To prawda. Dlatego następny wykład wygłosisz u nas. Zbierzemy się pod pretekstem imienin Józefa – wymyśliła naprędce Adela Jasnowska. – A później ktoś zaprosi nas dalej i dalej…

– Bardzo sprytny pomysł – pochwalił Lech Szałkiewicz, który ku zdumieniu panny Turawskiej także uczestniczył w kursie.

– Pamiętajcie, coby kajety chować, żeb przypadkiem nie dostały się w niepowołane ręce – upominała na odchodnym nauczycielowa, zamykając za gośćmi drzwi.

Seminarzyści opuszczali dom przy Brzeskiej ostrożnie, by nie wzbudzić uwagi patrolu.

– Jak ty do dworca w taką ciemnicę zajdziesz? A i mróz się wzmaga. Nocuj może u mnie? – troskała się o Cecylię Jasnowska, gdy ponownie znalazły się na Brzeskiej.

– Ja mógłbym… – zaczął Lech, ale Cecylia przerwała obojgu nader gwałtownie:

– Franek Podawski mnie zabierze i pojedziemy skrótem przez bazyliańskie błonia. Leosia pomaga Jasiuni u Woldańskich i on na nią czeka. Nie kłopoczcie się. Dobrej nocy – rzekła szybko Turawska i uciekła, machając na odchodne.

Rozdział 5

– Ja to panienki chiba nie doceniałam. Panienka jest taka dobra. – Albertowa spuściła z tonu. Właśnie kończyła szorować podłogę na ganku, a Cecylia zaczynała wcierać w nią wosk.

– Co też pani opowiada – ofuknęła Turawska gospodynię. – Miałabym pani bronić dodatkowej okazji do zarobku? Skoro u Zwielcowów kolejne dziecko w drodze, to wiadomo, że pani tam do pomocy bardziej potrzebna jak mnie.

Czerwona jak burak Albertowa ukradkiem otarła łzę w fartuch. Żonie dróżnika faktycznie jest bardziej potrzebna niż Cecylii, a i baby przestaną gadać po opłotkach, że do Turawskiej lata wyłudzać kopiejki. Na Woli szeptano, jak to stara panna po otrzymaniu spadku po Lewickich zmieniła swoje obycie. Podobno wyśmienicie gotuje, codziennie gospodarstwa dogląda, niezgorzej szyje, a kiedyś niby taka z niej niezdara była.

– Spotkajmy się z poniedziałku. Zrobimy pranie – żegnała odchodzącą gospodynię nieświadoma krążących plotek Cecylia.

– To za wiela dobroci, za wiela. Toż ja nieraz na was fuczałam10, a nie godziło się. Niechże Bóg panience dalej błogosławi – podziękowała szczerze Albertowa na odchodnym.

10 Fuczeć (gwarowo) – złorzeczyć, mówić wygórowanym tonem.

– O tak, przyda się, przyda. – Na Stacyjnej pojawił się znienacka Zygmunt, kuzyn Turawskiej. – Może ty tak majątkiem nie szafuj, kuzynko, boć pismo do Sądu Pokoju niosę. Ze skargą. – Machnął Cecylii kartką przed oczyma. – Z lichych groszy żyć mi przychodzi, bogata krewna wspomożenia nie daje, to należy się sprawiedliwość.

– Ani ja twoja krewna, ani ja bogata – odpowiedziała mężczyźnie na te krzyki Cecylia. – To, że cię wuj do chrztu trzymał i posadę nastręczył, o żadnych koligacjach nie świadczy. Bogactwa też nie posiadam. Wyrok sądu jest niepodważalny, notarialnie zapisany.

Zygmunt poczerwieniał, bo zajściu zaczęli przyglądać się sąsiedzi i przypadkowi przechodnie, mruknął coś pod nosem i bez pożegnania poszedł w stronę miasta. Liczył na to, że nastraszy tę mysz i wyłudzi parę rubli, a tu ci taka odmiana.

Zima z początkiem marca zaczynała słabnąć. Wzrastające słońce topiło śniegi. Padał gęsty deszcz. Nocą ściskał jeszcze przymrozek, ale zdawało się, że idzie ku większym roztopom. Wieczorami na facjatce Cecylia przy świetle lampy naftowej przepisywała wielkopostne pieśni. Panie z Domu Różańcowego zaaprobowały poddany przez nią pomysł koncertu. O ile Gorzkie żale każda z chórzystek znalazła wydrukowane, o tyle wybrane pieśni należało każdej z osobna spisać.

– Mogę to zrobić, żaden to dla mnie problem. Poćwiczę się dodatkowo w kaligrafii – wytłumaczyła Cecylia chętnej do pomocy Adeli.