Dom z ogrodem tanio sprzedam - Eliza Veinard - ebook

Dom z ogrodem tanio sprzedam ebook

Veinard Eliza

3,8

Opis

Dwa śledztwa komisarza Olovskiego.

Nad brzegiem rzeki Ourcq znaleziono ciało zamordowanego pracownika miejscowego biura notarialnego. Do śledztwa włącza się emerytowany komisarz Serge Olovski. W poszukiwaniu mordercy natyka się na Ewę Wolny. Co wyniknie z ich współpracy?

Olovski z nudów podgląda swoją wiekową sąsiadkę Genevieve Hibou. Kiedy w wypadku samochodowym ginie syn starszej pani, komisarz odkrywa mroczną przeszłość kobiety. Czy doprowadzi ona go do wyjaśnienia podejrzanej śmierci?

Książka ta otwiera cykl kryminalnych opowieści Elizy Veinard o mrocznych tajemnicach sennego pikardyjskiego miasteczka i nieco melancholijnym komisarzu Olovskim, któremu nie dane jest odpocząć na emeryturze.

Eliza Veinard – z wykształcenia politolożka. Była bibliotekarką, urzędniczką, sprzątaczką, dziennikarką, dekoratorką wnętrz, redaktorką. Książki, podróże, ludzie i ich historie to pasje, które ukształtowały jej sposób widzenia świata. Piętnaście lat temu zamieniła Kraków na Paryż, gdzie nadal mieszka i tworzy, dzieląc czas między malarstwo i  literaturę.  W obu tych dziedzinach zajmuje się tropieniem banału w sensacyjnych wydarzeniach i magii w zwyczajnym życiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 219

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (18 ocen)
3
10
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
goscham

Dobrze spędzony czas

Bardzo sympatyczny debiut!
00

Popularność




Dom z ogrodem tanio sprzedam

Aurélien Collard nie przepadał za suczką imieniem Titi, którą jego żona stroiła w kokardki i chroniące przed zimnem kamizeleczki. Niemniej to on właśnie zobowiązany był każdego ranka wyprowadzać Titi na siusiu, podczas gdy małżonka zajmowała się parzeniem kawy i opiekaniem tostów do śniadania.

Ten czwartkowy poranek niczym nie różnił się od innych poranków. Monsieur Collard wsadził zrezygnowaną Titi do samochodu, podjechał kilkaset metrów Avenue de Verdun, skręcił w lewo nad Ourcq i zaparkował na skwerku, tuż obok kosza na śmieci. Otworzywszy drzwi swojego granatowego clio, wystawił Titi na trawę, sam zaś usadowił się wygodnie na przednim siedzeniu samochodu i spokojnie zabrał za przeglądanie wczorajszego numeru „L’Union”. Oczywiście upewnił się przedtem, czy w pobliżu nie widać innych spacerowiczów z psami. Titi bowiem, mimo nikczemnego ciała, posiadała nad wyraz waleczny charakter, który objawiał się zajadłymi atakami na wszystkie psy, niezależnie od ich wielkości, płci czy rasy. Ponieważ ludzi ignorowała całkowicie, siedzący na betonowej ławeczce mężczyzna nie wzbudził jej zainteresowania.

Artykuł o planowanej rozbudowie centrum sportowego i międzykomunalnego basenu w Villers-Cotterêts był dość długi, ale jako emerytowanego budowlańca szczególnie pana Collarda zainteresował. Przeczytał go od początku do końca, pozwalając sobie od czasu do czasu na sarkastyczne komentarze względem fragmentów, które wydawały się nierealnie optymistyczne.

Titi, załatwiwszy co trzeba, zwykle sama wracała do samochodu. Tym razem jednak jej przedłużająca się nieobecność nieco Collarda zaniepokoiła. Sięgnął pod siedzenie po smycz i otuliwszy się mocniej kurtką wyszedł z samochodu. Nawoływanie i gwizdanie nie zadziałało, chociaż pies był w zasięgu głosu i wzroku. Siedział nieruchomo, wpatrując się w człowieka, który mimo paskudnej pogody, drzemał na jednej z betonowych ławek. Sytuacja była nieco kłopotliwa. Doświadczenie życiowe podpowiadało panu Collardowi, że osoba, która w styczniowy poranek, przy minusowej temperaturze i nieustającej mżawce, drzemie w najlepsze na skwerku przy brzegu kanału, z pewnością ma za sobą długi i ciężki wieczór. A tacy ludzie różnie reagują na zakłócanie im spokoju. Aurélien zdawał sobie również sprawę, że ten cholerny, uparty pies nie ruszy się, jeśli nie ma na to ochoty, trzeba go więc będzie wziąć na ręce i wrzucić do samochodu. Na tę myśl westchnął ciężko. Kiedy podszedł powoli do ławki, przywołując Titi, ta nawet nie drgnęła. Szczeknęła tylko krótko, niepewnie, żeby nie powiedzieć – histerycznie.

– Bardzo pana przepraszam, ale ten pies…

Collard podniósł wzrok, ponieważ przypinając psa, widział tylko buty i dolny odcinek spodni młodego mężczyzny.

– O cholera! Cholera, cholera, cholera! – Trzęsącymi się dłońmi wyszarpywał z kieszeni telefon.

Twarz mężczyzny miała odcień siny, z wyjątkiem ciemnej, brunatnej strużki wypływającej z nosa. Podobne w kolorze plamy widać było na kołnierzyku koszuli i kołnierzu jasnej kurtki. Jednak najgorsze było to, że miał otwarte oczy, które nie poruszyły się, gdy Aurélien Collard dwoma palcami tuż poniżej ucha usiłował doszukać się pulsu.

Zorientował się, że dość bezmyślnie wybrał z pamięci numer telefonu, kiedy w słuchawce usłyszał głos żony. Kazał jej więc natychmiast się ubrać, przyjść na skwerek i zabrać psa do domu, po czym rozłączył się i dopiero wtedy wybrał 112.

***

Kuchnia była najzimniejszym pomieszczeniem w całym domu. Ścienny termometr od kilku dni pokazywał uparcie piętnaście stopni. Na zewnątrz trwała mroźna bezśnieżna zima z temperaturą spadającą chwilami do minus dziesięciu. Słońce miało wzejść dopiero za godzinę, a widoczna za oknem zmrożona, wilgotna zawiesina nie zapowiadała pogodnego dnia.

Serge zaciągnął mocniej pasek grubego, polarowego szlafroka i poprawił zamotany na szyi szal. Nie miał skarpetek, a stare przetarte kapcie z popękanymi podeszwami nie chroniły stóp przed ciągnącym od podłogi chłodem. Objął dłońmi elektryczny czajnik, czekając, aż woda zacznie wrzeć. Potem nasypał do wielkiego pomarańczowego kubka dwie łyżeczki kawy, nalał wrzątku i dolał mleka. Zawsze rano pił kawę przyrządzoną w ten sposób. Kiedy się już ubierze, może zrobi sobie kawę z ekspresu. Może nawet wypije ją z filiżanki. Ale pierwsza poranna kawa od lat była właśnie taka – parzona w wielkim kubku z grubej ceramiki, z dużą ilością mleka, a czasami, kiedy nie miał ochoty nic jeść, z jedną kostką ciemnego cukru.

Szurając kapciami, poszedł do salonu i włączył telewizor na jedyny kanał, który o tej porze nadawał non stop wiadomości i prognozę pogody. Zbliżała się siódma. Ogień w kominku wygasł, więc wcisnął się w poduszki wysiedzianej kanapy i okrył kocem zmarznięte stopy. Popijał gorący płyn, przeglądał bez zainteresowania reklamowe gazetki wyjęte wczoraj ze skrzynki na listy i nieuważnie słuchał wiadomości, spoglądając od czasu do czasu na ekran. Nie spieszył się. Od lat nigdzie się nie spieszył.

Z drzemki obudził go przepełniony pęcherz. Zwlókł się więc z kanapy, wyłączył telewizor i poczłapał do łazienki. Obwąchał skarpety i uznał, że nadają się do ponownego użycia. Pozostałe ubrania poddał podobnej ocenie i w efekcie założył te same rzeczy, które miał na sobie poprzedniego dnia. Chwilę zastanawiał się nad koniecznością golenia, ale w końcu poprzestał na umyciu zębów i przemyciu twarzy.

Kiedy ponownie zszedł na dół, zaczynało świtać. Nadeszła pora na porządną kawę z ekspresu, z odrobiną mleka i herbatnikiem. O ile oczywiście znajdzie jeszcze jakieś herbatniki.

Oparty łokciami o kuchenny blat, wpatrywał się w strumień kawy lejący się do filiżanki i usiłował zaplanować coś, czym można byłoby wypełnić dzień.

W portfelu miał trochę drobnych. Przeliczał je kilka razy i wiedział, że na pewno wystarczy na bagietkę, a może nawet na lepszy chleb. Od kilku dni miał ochotę na dobry, świeży chleb, kawałek sera i kieliszek wina. Najchętniej zjadłby to, siedząc w ogrodzie, ale ciągle było za zimno. No i ten deszcz. Poszperał w kieszeniach kurtek i płaszczy i znalazł jeszcze dwa euro, co nastroiło go bardzo optymistycznie, bo doszedł do wniosku, że gdyby ograniczył się do zwykłej, najtańszej bagietki, mógłby zaszaleć i kupić sobie paczkę papierosów.

W piekarni na szczęście nie było kolejki. Kupił dwie zwykłe bagietki i stwierdził, że nadal stać go na paczkę cameli.

***

Cholerna ślimacza pogoda – pomyślała Ewa, wieszając na poręczy schodów wilgotną od nieustającej mżawki kurtkę. Droga do piekarni i z powrotem nie zajęła jej więcej niż piętnaście minut, ale to wystarczyło, żeby cała była przesiąknięta wilgocią. Stare zamszowe trzewiki, które donaszała po Piotrku, zdążyły przemoknąć i marzły jej nogi, ale nie miała czasu się przebrać. Musi jeszcze zrobić kanapki, dopilnować, żeby syn spakował porozrzucane po całym domu ładowarki, telefony, dokumenty, no i odprowadzić go na dworzec.

Piotr, wpatrzony w swój nieodłączny telefon, kończył śniadanie.

– Jezu, jak mi się nie chce jechać – stęknął, przeciągając się.

– Mnie też się nie chce, żebyś jechał, ale zmykaj na górę dopakować resztę rzeczy.

Masło, ser, wędlina, ogórek i trochę ketchupu – automatycznie smarowała i obkładała kawałki bułki, zawijając je w folię. Do małej reklamówki dołożyła jeszcze serwetki i jabłko. Wodę będzie sobie musiał kupić na dworcu.

Nie cierpiała, kiedy wyjeżdżali. Najgorszy był pierwszy samotny dzień. Cisza w domu, której nie był w stanie zagłuszyć telewizor ani włączana na siłę muzyka. Na siłę, bo wcale nie miała chęci jej wtedy słuchać. Miała ochotę położyć się, nakryć głowę kocem i czekać, aż coś się zmieni. A najlepiej, żeby czas się cofnął, żeby wszystko inaczej się ułożyło.

Poczekała aż pociąg zniknie za zakrętem i dopiero wtedy wyszła z dworca. Żeby odwlec moment powrotu do pustego domu, poszła na spacer wzdłuż kanału. O tej porze i przy tej pogodzie nie było zbyt wielu spacerujących. Minęła młodą dziewczynę z psem i, starając się nie wpaść w kałuże, szła, kuląc się przed podmuchami wiatru. Postanowiła dojść do wiaduktu i wracać. Wymarznie wystarczająco, żeby nabrać ochoty na gorącą herbatę. A może nawet podgrzeje sobie tę resztkę wina, która została po wczorajszej pożegnalnej kolacji.

Zaskoczył ją warkot silnika tuż za plecami. Weszła między drzewa, żeby przepuścić pojazd, i ze zdziwieniem stwierdziła, że to granatowy renault żandarmerii. Minął ją, zwolnił, ale się nie zatrzymał. Pomyślała, że pewnie robią tu czasami standardowe patrole, ale iść dalej już jej się odechciało. Nie dość, że zamszowe trzewiki były całkiem mokre, to jeszcze, cofając się między rząd drzew, wlazła w psią kupę. Kiedy usiłowała patykiem zeskrobać psie gówno z buta, minął ją kolejny samochód żandarmerii.

Wystarczy tego kontaktu z naturą – pomyślała, szorując podeszwą o trawę i zeschłe liście. I cóż to za przyjemność spacerować, skoro ruch tu jak na autostradzie. Manewry sobie jakieś urządzają czy co? Zawróciła i szybkim krokiem pomaszerowała w stronę wsi.

W domu przywitał ją klasyczny powyjazdowy bałagan, świecące się niepotrzebnie światło na schodach i dwie nieodebrane rozmowy na stacjonarnym telefonie. Sprawdziła – obydwie od nieznanych numerów, zaczynających się na 08. Cholerni naganiacze. Ale skoro już miała w rękach telefon, zadzwoniła do mamy. Potem niechętnie wzięła się za uprzątnięcie kuchni – zawsze to jakiś sposób, żeby dobrnąć do następnego dnia.

***

Nie pamiętał, że jest czwartek – jedyny dzień tygodnia, kiedy Tabac jest zamknięty. Papierosów więc nie kupił i tym bardziej miał ochotę zapalić. Na dodatek wkurzył go komentarz, który zupełnie niechcący usłyszał, wychodząc z piekarni: „Ach, to ten stary, bogaty dziwak”.

Mieszkańcy od dawna uważali Serge’a Olovskiego za starego, bogatego dziwaka. Wprawdzie absolutnie się z tą opinią nie zgadzał, ale też i nie starał się jej w żaden sposób prostować. W ogóle mało przejmował się mieszkańcami i ich poglądami, głównie dlatego, że oprócz kilku osób, z którymi wymieniał niezobowiązujące „dzień dobry”, nikogo tu nie znał i poznawać nie zamierzał. Nie miał również zamiaru obnosić się ze swoimi problemami finansowymi czy też mówiąc wprost – biedą, a tym bardziej przekonywać kogokolwiek, że mimo swoich siedemdziesięciu lat, nadal czuje się młodo. Nie zaprzątał sobie głowy uściślaniem, na czym właściwie miałyby polegać jego dziwactwa.

Dziś szczególnie ubodło go określenie „stary”. Do siedemdziesiątych urodzin brakowało mu jeszcze kilku miesięcy. Oczywiście dostawał zadyszki, zanim wydrapał się na zamkową górę, czasami bolał go kręgosłup, a bez okularów nie był w stanie czytać, ale nie uważał, że to jakaś szczególna cecha starości. Jego żona cierpiała na mnóstwo przeróżnych dolegliwości już w wieku trzydziestu lat, więc nie przejmował się tym wszystkim specjalnie. Nie żeby był jednym z tych żałosnych, wiecznych młodzieniaszków, ale bez przesady.

Nie miał właściwie nic przeciwko określeniu „dziwak”. Jednak w połączeniu ze „stary” jakoś nie najlepiej brzmiało.

– Stary, bogaty dziwak – powtórzył na głos, patrząc na panoramę La Ferté, widoczną z okien salonu.

Śliczne miasteczko, spowite szarą mgiełką mżawki, nawet przy tej pogodzie wyglądało malowniczo. Malowniczo i spokojnie. A tu, tuż pod zamkiem, wąskie brukowane uliczki były szczególnie urokliwe. Jego dom nie należał do tych najstarszych, pochodził pewnie z XVIII wieku, ale za to otoczony był pięknym i dużym ogrodem, ze starymi drzewami i kamiennym murem. Z okien kuchni widział ruiny zamku, a z salonu panoramę miasta, z rzeką Ourcq, jej kanałem, starymi domami i linią lasów Retz na horyzoncie. Poczłapał do piwnicy po butelkę wina. Zbliżało się południe i zaczynało go nieprzyjemnie ssać w żołądku.

Usiadł w zimnej kuchni i nie zawracając sobie głowy talerzami, jadł bagietkę z najzwyklejszym serem brie, popijając tanim winem z Intermarché. Całkiem satysfakcjonujący posiłek. Na kolację może zrobi sobie coś na gorąco, ale teraz wino rozgrzało go wystarczająco, żeby nie myśleć o czyszczeniu paleniska, wynoszeniu popiołu, przynoszeniu drewna i paleniu w kominku. Zwłaszcza że drewno też powinien oszczędzać.

Dzień był szary i senny. Wypite wino spowodowało nieprzyjemną ociężałość, ale bronił się przed myślą o drzemce. Bał się, że w nocy nie będzie mógł spać, a bardzo tego nie lubił. Chodził więc od okna do okna, nie mogąc się zdecydować, co ze sobą zrobić. Porysowane szkła okularów zniechęcały do czytania, telewizja go irytowała, a ogród odstraszał nagimi konarami drzew i trawą uginającą się pod stopami jak dobrze nasiąknięta gąbka.

W końcu założył kurtkę z kapturem i ciężkie buty, których używał do prac w ogrodzie, i wyszedł, nie zamykając drzwi na klucz. Zszedł powoli ulicą Szczurów, ślizgając się na mokrym bruku, minął kościół Notre Dame i z ulicy Meaux skręcił nad kanał Ourcq. Marzł i bardzo go to cieszyło. Ponury nastrój mijał powoli. Świąteczne dekoracje wiszące nad główną ulicą przypomniały o niedawnej wizycie dzieci. Ciągnący się od kanału zapach specyficznej bagiennej zgnilizny uruchamiał migawki wspomnień ze spacerów z Marie-Hélène. Przychodzili tutaj zwłaszcza w pierwszym roku po zakupie domu. Ona była zachwycona każdym kawałkiem miasteczka, a jemu udzielał się jej entuzjazm. Roztaczała wizje sielankowego życia. Kiedy Serge przejdzie na emeryturę, wyremontują to wielkie domiszcze, a Didier z Sylvie i Nathalie będą spędzać u nich wszystkie weekendy, wakacje i święta. Dziś te wspomnienia nie były już ani bolesne, ani tak gorzkie jak kiedyś. Rozczarowanie, wstyd, niedowierzanie, szok, rozpacz – to wszystko gdzieś w nim nadal tkwiło, ale przecież jakoś żył. Z dnia na dzień. Nic go wprawdzie nie cieszyło, ale też i nie groziły mu kolejne rozczarowania. Właściwie uczucie, że wszystko, co go mogło spotkać, już go spotkało, było dość komfortowe.

Zbliżał się do wiaduktu, po którym kiedyś jeździły pociągi do Reims. Teraz torowisko było zaniedbane, a betonową konstrukcję mostu ozdabiały rdzawe zacieki i zarastające mchem pęknięcia. Kilka metrów dalej był niewielki skwer z dwoma betonowymi ławkami. Na tym skwerku, wiosną, między drzewami, żółciły się żonkile i narcyzy. Teraz cała polana była zryta oponami oznakowanych samochodów żandarmerii, kilku małych osobowych wozów i jednego samochodu strażackiego. Serge zatrzymał się niepewny: ma wracać czy kontynuować swoją przechadzkę? Widział żółto-czarne taśmy rozciągnięte między drzewami i na plastikowych palikach aż do brzegu kanału. Wyglądało na to, że droga jest zablokowana. Zanim cokolwiek zdecydował, tęgi żandarm zbliżył się do niego z rękami wspartymi na biodrach.

– Proszę się tu nie zatrzymywać, proszę pana. Proszę odejść – usłyszał.

– Nie mogę przejść dalej? Stało się coś?

– Proszę się oddalić. – Żandarm nie miał zamiaru wdawać się w pogawędki.

Serge wzruszył ramionami i wycofał się na ścieżkę. Po chwili usłyszał tuż za sobą silnik samochodu. W białym nieoznakowanym peugeocie uchyliła się szyba od strony pasażera.

– Przepraszam pana, da się tędy dojechać do centrum La Ferté? – zapytał nieznajomy.

– Tak. Trochę tu wąsko, ale ścieżka jest utwardzona. Wyjedziecie przy parkingu w centrum wsi.

– Dziękuję panu.

Szyba peugeota podjeżdżała już z powrotem do góry, kiedy z wnętrza samochodu dobiegł pełen niedowierzania okrzyk:

– Serge? Serge Olovski?

Jean-Paul Lefevre uśmiechał się radośnie i zapraszającym gestem pokazywał tylne siedzenie samochodu.

– Z nieba mi spadasz. Wsiadaj, podwieziemy cię.

Komisarz Lefevre objął jego funkcję po tym jak Serge, trzy lata przed całkowitym wycofaniem się z pracy, został wykładowcą w Melun. Niski i okrągły, z lekko zaróżowioną twarzą i krótko, po wojskowemu, ostrzyżonymi włosami, Lefevre niewiele się zmienił. Może trochę przybyło mu kilogramów, a ubyło włosów, ale nadal tryskał energią. Mówił dużo i hałaśliwie, śmiejąc się z własnych dowcipów i irytujących powiedzonek.

– Mamy tu zgon. Młody chłopak, dwadzieścia dziewięć lat. Rozwalona podstawa czaszki, ślady pobicia. My się już rozejrzeliśmy z Gilles’em, ale technicy potrzebują jeszcze około dwóch godzin. Och, przepraszam, nie przedstawiłem was.

Młody inspektor skinął głową. Serge ze swej strony wymruczał jakieś niewyraźne „miło mi” i na chwilę spotkali się wzrokiem we wstecznym lusterku. Tymczasem Lefevre perorował nadal.

– Słuchaj, może siądziemy gdzieś przy kawie, podzielisz się z nami miejscowymi ploteczkami, co? Chłopak nazywał się Jules Duval i podobno pracował w kancelarii miejscowego notariusza.

– Czwartek jest.

– Słucham?

– Czwartek jest, Tabac zamknięty, a La Moustache otwierają koło osiemnastej.

– Aaa. No cóż. Ale chyba można tu gdzieś wypić kawę?

Nie miał wyjścia. Musiał ich zaprosić do siebie. Trochę oszołomiony nieustanną paplaniną Lefevre’a, dzielnie zniósł uwagi w rodzaju „Widać, że brak tu kobiecej ręki” i z zadowoleniem skonstatował, że nie musi odpowiadać na pytania „Jak sobie radzisz, stary?”, bo Jean-Paul wcale odpowiedzi nie oczekuje. Inspektor Gilles Huvet nawet nie zdjął z rękawa policyjnej opaski i w ogóle nie brał udziału w rozmowie, Lefevre zaś dość szybko przeszedł do konkretów.

– To jak? Powęszysz trochę? Ten człowiek, który znalazł ciało, twierdzi, że znał chłopaka z widzenia, wynajmował mieszkanie przy rue de la Cité…

– Dlaczego ty, Lefevre, a nie ktoś z Laon czy nawet Soissons? Dlaczego ciebie w to ubrali?

– No cóż, mój drogi, widziałeś tu kiedyś w pobliżu śluzy samochód z napisem „Merostwo Paryż”? Wyobraź sobie, że kanał i teren wzdłuż kanału należy administracyjnie do Paryża i z automatu wcisnęli tę sprawę nam. A ja mam kilka śledztw w toku, w tym dwa takie, które od ponad roku tkwią w miejscu. Mógłbyś trochę popytać miejscowych, rozeznać się w sytuacji. Gilles będzie z tobą w kontakcie, a zanim ja dostanę protokoły od techników, minie trochę czasu. Nie chcę, żebyś za nas odwalał całą robotę, ale może uda ci się dowiedzieć czegoś, co nam pomoże. Przetrzesz nam ścieżki. Oczywiście nieoficjalnie.

Nie wygląda mi to na jakąś skomplikowaną sprawę. Chłopak młody, puszki po Dessperados znaleźliśmy koło tej ławki. Pewnie jakaś bójka o dziewczynę albo zwykła pijacka kłótnia.

Młody Huvet przypalał kolejnego papierosa, co tylko w niewielkim stopniu pozwoliło mu ukryć grymas niezadowolenia. Nie był zachwycony pomysłem szefa, żeby do śledztwa wciągać amatora, nawet jeśli to emerytowany glina.

– Nie rób mi tu min, Huvet. Olovski to mój były szef. Niejednego mógłbyś się od niego nauczyć. W poniedziałek weźmiesz któregoś wolnego sierżanta i przyjedziesz z wezwaniamiin blanco, a komisarz Olovski, twoja wtyczka w terenie, przekaże ci wszystko, czego się dowiedział, i wskaże ciekawe osoby, z którymi oficjalnie i formalnie porozmawiasz. Wszystko zgodnie z procedurami. To co, koledzy? Podjedziemy teraz do mieszkania pana Duvala, zobaczymy, co i jak, a potem wpadniemy do notariusza?

***

W piątki rano do pani Bernard przyjeżdżała pielęgniarka. Potem przychodziła Ewa, żeby zrobić zakupy i zabrać do prania pościel i bieliznę. Pranie wolała robić u siebie w domu i odnosić wyprasowane, w poniedziałek rano. Tak było wygodniej dla obu stron. Dostawała za to trzydzieści euro i porcję narzekania na drożyznę, podłą jakość produktów i niedokładnie wyprasowane prześcieradła. Znosiła jednak cierpliwie złośliwości starej kobiety, bo w jej sytuacji każdy zarobiony grosz miał znaczenie, a zdawała sobie sprawę, że niewielkie ma szanse na znalezienie innej pracy gdzieś w okolicy.

Samochód pielęgniarki nadal stał tuż przy bramie, co nawet Ewę ucieszyło, bo zwykle wtedy starsza pani zbyt była zajęta, żeby udzielać szczegółowych wskazówek co do rodzaju mięsa, miękkości serów czy koloru warzyw.

Drzwi otworzyła niezamężna siostra pani Bernard, Josie, która mimo zaawansowanego wieku, pokaźnej tuszy i kłopotów ze stawami, zajmowała się domem, gotowała i tylko do cięższych robót wynajmowała pomoc.

– Wejdź, moja droga, wejdź. Moja siostra jest w salonie, listę zakupów przygotowałam, a zanim wrócisz, pranie będzie w tej dużej niebieskiej torbie. Dołożę jeszcze szlafrok, o ile uda mi się ją namówić, żeby przebrała się w coś innego.

W salonie nad zapachem leków i zastarzałego moczu górował zapach świeżo zaparzonej kawy. Pani Bernard stukaniem laski o podłogę podkreślała każde wypowiadane słowo, a pielęgniarka, chowając do pokrowca ciśnieniomierz, przytakiwała jej zgodnie.

– To już nie jest spokojna okolica, teraz strach wyjść na ulicę. Samochody podobno popalili na parkingu, a tuż przed bożym narodzeniem ktoś zdemolował naszą skrzynkę na listy. Josie próbowała ją jakoś naprawić, ale drzwiczki pokrzywione, zamek uszkodzony. A nowa kosztuje. Skrzynkę na listy! Wyobrażacie sobie? Nie mogę zrozumieć, po co ktoś to zrobił. Nie pierwszy raz coś takiego się wydarza. Latem ktoś nam farbą obsmarował bramę. Jakieś napisy czy rysunki, zupełnie nieczytelne. Po prostu wandalizm i brak kultury. To było tego lata, prawda, Josie?

– Tak, tak, późnym latem.

– Coś się stało? – zapytała Ewa, stojąc w drzwiach, pobieżnie przeglądając listę zakupów i przeliczając pieniądze

– To pani nic nie wie? Wczoraj rano nad kanałem znaleziono zwłoki zamordowanego mężczyzny. Pan Collard go znalazł i zawiadomił policję. Akurat byłam w aptece, jak kupował środki uspokajające dla żony, bo ona też go widziała. Znaczy tego zamordowanego.

Ach, to pewnie było to. Te samochody żandarmerii… – pomyślała Ewa, słuchając jednym uchem coraz bardziej szczegółowych relacji. Nie wszystko rozumiała, bo trzy kobiety mówiły szybko i przerywały sobie nawzajem.

W Intermarché nie było tłoku. Kilka osób kręciło się nieśpiesznie między półkami, więc panie przy kasach rozprawiały głośno o morderstwie, a klienci włączali się do rozmowy. Ponieważ od wczoraj nie pojawiły się żadne nowości, zwykle kończyło się to podobnymi wnioskami – nie jest już tak bezpiecznie jak kiedyś, młodzi ludzie piją, palą samochody, a gdzieś nad Ourcq, w pobliżu śluzy, podobno wieczorami kwitnie w najlepsze handel narkotykami.

W Tabacu, gdzie Ewa kupowała gazety odłożone dla pani Bernard, sytuacja wyglądała podobnie – morderstwo było głównym tematem pogawędek przy piwie bądź kieliszku białego wina.

Koszyk z zakupami jak zwykle postawiła na zadaszonych schodkach przy tylnym wejściu, zabrała torbę z praniem i nie dzwoniąc do drzwi, poszła do siebie. Ze skrzynki na listy wyjęła urzędowo wyglądającą kopertę, ale nawet jej nie otworzyła. Wieczorem zobaczy, czego znowu chcą. Pewnie dosłania jakichś brakujących dokumentów.

Włączyła czajnik i czekając na herbatę, podgryzała suchą bułkę, która od wczoraj leżała na kuchennym blacie. Po wyjeździe Piotrka niewiele jadalnych rzeczy zostało w lodówce, poprzestała więc na różowym i nijakim plastrze wędliny i kawałku ementalera.

Z kubkiem parującej herbaty w ręku miała właśnie włączyć komputer, żeby sprawdzić, czy nie ma wiadomości od dzieci, gdy zadzwonił dzwonek.

– Dzień dobry. Pani Ewa Wolny?

W drzwiach stał starszy pan sprawiający wrażenie ogólnie zaniedbanego. Z pewnością nie golił się dziś rano, a najprawdopodobniej wczoraj też nie i dobrych kilka dni nie mył włosów, których zresztą nie było zbyt wiele.

Znała go z widzenia, czasami robił zakupy w Intermarché i kilka razy wpadła na niego w Tabacu. Kupował ten sam rodzaj papierosów, który i ona lubiła. I wtedy, i teraz ubrany był w ciemną, dość długą kurtkę z kapturem i luźne, wypchane na kolanach dżinsy. Za to na szyi miał niedbale zamotany długi szal w ciepłych odcieniach brązów, rudości i żółci. Nie mogła od tego szalika oderwać oczu – z pewnością był miękki i ciepły, no i nie wyglądał na jeden z tych tanich, kupowanych na pchlim targu.

– Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam… Eee, nazywam się Serge Olovski i mieszkam tu, w La Ferté. Eee… może słyszała pani, że zamordowano tu u nas młodego człowieka, niejakiego Jules’a Duvala. Znała go pani? Pracował w kancelarii notarialnej u pana Webera.

– Niestety. To znaczy tak, widywałam go czasami na ulicy, ale właściwie go nie znałam. Nawet nie wiedziałam, jak się nazywa.

– Hm, czy mimo to moglibyśmy chwilę porozmawiać? Mógłbym wejść na chwilę? Albo może pozwoli pani zaprosić się na kawę do PMU?

– No dobrze, niech pan wejdzie, ale naprawdę nie wiem, co mogłabym…

– Proszę mi dać pół godziny.

Olovski przepraszającym gestem uniósł obie ręce do góry, ale jednocześnie wlazł w tych swoich buciorach z Decathlona na jasne linoleum w kuchni i w najlepsze mościł się na krześle. Kurtkę zdjął i powiesił na oparciu, odsłaniając tym samym szary sweter z szalowym kołnierzem, który może nadal byłby całkiem elegancki, gdyby ktoś go porządnie wyprał i przyszył nadprutą kieszeń.

***

Miał tremę. Czuł się głupio i niezdarnie, nagabując ludzi, których do tej pory unikał i których nie znał, a na dodatek dawno minęły czasy, kiedy pokazując legitymację, mógł wymagać udzielania informacji.

Zgodnie z obietnicą Lefevre zadzwonił wieczorem, a nawet przesłał mailem kilka zdjęć i kopii dokumentów znalezionych przy zmarłym. Chłopak pochodził z Troyes. Przyjechał na studia do Paryża i zaraz potem zatrudnił się u mecenasa Morin, poprzedniego właściciela kancelarii. Morin w ubiegłym roku wycofał się z działalności, przekazał kancelarię Weberowi wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, a sam wyjechał na południe, gdzie w cieple i komforcie spędzał emeryturę. Po dwóch miesiącach Weber zwolnił wprawdzie sekretarkę, twierdząc, że notorycznie się spóźniała i ciągle wychodziła na papierosa, ale Duvala zatrzymał. Był spokojny, pracowity i dokładny. Może trochę nieśmiały, ale dla klientów miły i, co najważniejsze, z atencją traktował szefa i jego małżonkę, pełniącą aktualnie obowiązki sekretarki i księgowej w jednym.

Święta i urlopy spędzał podobno u siostry w Troyes, a w wolne dni czasami wyjeżdżał do Paryża. Tu, na miejscu, raczej nie miał znajomych.

Pani Joly, właścicielka mieszkania, które wynajmował Duval, twierdziła, że ostatnio odwiedzała go jakaś dziewczyna, zdarzało się nawet, że zostawała na noc. Pani Joly miała informacje z pierwszej ręki, ponieważ mieszkała na parterze, a okna jej salonu, w którym spędzała sporo czasu, wychodziły na ulicę. Lubiła wiedzieć co w trawie piszczy, bo, jak twierdziła, nie wszyscy lokatorzy byli tak spokojni jak biedny pan Jules.

Mecenas Weber potwierdził, że Jules Duval od kilku miesięcy spotykał się z niejaką Amelie Diaz, którą zresztą poznał w kancelarii przy okazji spisywania umowy kupna nieruchomości.

Panna Diaz pracowała na własny rachunek jako agentka handlu nieruchomościami. Podobno po jakichś przykrych przejściach zraziła się do agencji i biur. Mieszkała wraz z bratem, jego żoną i czwórką dzieci na przedmieściach Meaux.

Serge powinien więc zacząć od niej albo jeszcze raz porozmawiać z panią Joly.

Bardziej jednak zainteresowały go papiery znalezione w teczce Duvala. Właściwie była to spora płócienna torba na długim pasku, którą miał przełożoną na krzyż przez jedno ramię i praktycznie na niej siedział. W środku zaś były zupełnie normalne rzeczy, które ludzie ze sobą noszą: ładowarka do telefonu, portfel, papierowa torebka z niedojedzonym croissantem, chusteczki higieniczne, grzebień, dwa różne komplety kluczy, jedna skórzana rękawiczka i parę innych drobiazgów, które nie wzbudzały zainteresowania. Ciekawe były tylko te papiery. Zwykłe pojedyncze kartki A4 niedbale złożone na pół i wciśnięte do torby. Takich kartek ludzie czasami używają do robienia notatek. I tak też potraktował to znalezisko Lefevre. Tyle tylko, że były to kserokopie notarialnych dokumentów z różnych lat, a właściwie ich pojedyncze strony, na jednej z kartek zaś Serge znalazł swoje nazwisko i adres.

Weber twierdził, że jego pomocnik zajmował się głównie cyfryzacją dokumentacji, co po ludzku oznaczało, że wpisywał do komputera wszelkie transakcje i akty wydawane przez kancelarię. Wymóg czasów – jak stwierdził mecenas. Jules zaczął tę swoją syzyfową pracę jeszcze za czasów Morina i zajmował się też dawnymi materiałami. Aktualnie sporządzane akty były już na bieżąco wprowadzane do komputera przez panią Weber, a Jules biedził się teraz nad wydarzeniami z lat osiemdziesiątych. Przy tym zajęciu najmniejszego sensu nie miało zabieranie roboty do domu, zwłaszcza że mecenas zdecydowanie takich praktyk zabraniał.

Dlaczego więc młody człowiek spacerował nad rzeką z jedną ze stron aktu notarialnego sporządzonego w grudniu 2010 roku tuż po śmierci Marie-Hélène?

Olovski przepisał do notesu piętnaście nazwisk i spędził jakąś godzinę, szukając w GoogleMaps wymienionych adresów. Osiem dotyczyło samego La Ferté i od tych postanowił zacząć. Na pierwszy ogień wziął Ewę Wolny, Marie Morel, Marie-Julie Durand i Corine Thomas. Tylko dlatego, że domy położone były blisko siebie i w samym centrum miasteczka.

Corine Thomas zmarła, a dom, w którym mieszkała, kilka miesięcy temu zyskał nowe okiennice, nowego właściciela i plastikowego świętego Mikołaja, mimo połowy stycznia uparcie wspinającego się po fasadzie.

Pod numerem 15 przy tej samej ulicy miała mieszkać Marie-Julie Durand. Już z daleka zobaczył zawieszoną w oknie pierwszego piętra żółtą tablicę z napisem „Do sprzedania”. Okiennice zamknięte na głucho, drzwi wejściowe brudne, a ze skrzynki na listy wystawał plik zamokniętych gazetek reklamowych. Mimo to zadzwonił kilka razy, dla pewności zastukał do drzwi i dopiero odczekawszy dobrą chwilę, zrezygnował. Dom od jakiegoś już czasu był opuszczony.

W PMU usiadł przy oknie i wolno sączył swoją kawę. Miał tremę i usiłował ją w ten sposób oswoić. Było nie było, siedział wśród ludzi. Słyszał ich rozmowy, widział wchodzących i wychodzących klientów, którzy zamieniali kilka słów z patronem, witali się ze znajomymi lub w milczeniu kupowali papierosy, gazety albo losy loterii. Po pewnym czasie przestał nawet mieć wrażenie, że wszyscy przyglądają mu się podejrzliwie.

Wyjął notes i długopis i udawał, że coś zapisuje. Poczuł się dzięki temu ważny i trochę tajemniczy, a jednocześnie to naiwne przedstawienie chroniło go przed ewentualnymi chętnymi do rozpoczynania towarzyskich pogawędek. Co chwila wyjmował telefon i przyglądał mu się, wodząc palcami po klawiszach, zupełnie jakby odczytywał lub wysyłał SMS-y. W końcu zebrał te wszystkie rekwizyty i pochował do kieszeni. Filiżanką, od dawna pustą, przycisnął pięcioeurowy banknot i zdając sobie sprawę, że to dużo za dużo jak za jedną małą kawę, wyszedł, a raczej uciekł, na ulicę.

Oj tak, miał straszną tremę, bo widział, że do budynku, który był następny na jego liście, wchodziła jakaś kobieta. Brakowało mu pewności siebie, jaką dawała służbowa legitymacja, którą mógłby pomachać przed nosem nagabywanego i wymusić rozmowę.

Wziął głęboki wdech, ze świstem wypuścił powietrze z płuc i nacisnął dzwonek.

Kobieta, która mu otworzyła, nie wydawała się zachwycona. Trema wróciła. Na szczęście zgodziła się z nim chwilę porozmawiać. Poprosił o herbatę, bo czuł, że nie przełknie już ani kropli kawy.

– Pani jest Polką – bardziej stwierdził niż zapytał, bo przecież wiedział doskonale.

Znał nawet datę i miejsce jej urodzenia, nazwisko panieńskie, datę śmierci męża, a także dokładne dane jej dwójki dzieci.

– Tak. I przykro mi, ale bardzo słabo mówię po francusku.

– Nic nie szkodzi, poradzimy sobie – uśmiechnął się. – Moi rodzice wprawdzie urodzili się już we Francji, ale dziadkowie rozmawiali ze mną tylko po polsku. Mam nadzieję, że nie zapomniałem wszystkiego.

***

Drewno było wilgotne i w końcu musiał użyć grillowej podpałki. Miał dość tej zimnej wilgoci wpełzającej pod ubranie, zlodowaciałych stóp i obłoczków pary wydobywających się z ust, kiedy przygotowywał sobie posiłek. Przyciągnął fotel w pobliże kominka i przyniósł z kuchni tacę z kolacją. Telewizor włączył, ale tylko po to, żeby zabić czymś wieczorną ciszę. Zanim zabrał się za jedzenie, wydrukował kilka interesujących plików przesłanych przez Lefevre’a. Jedząc, przeglądał wydruki.

Na wyniki sekcji trzeba byłoby czekać co najmniej tydzień, ale Huvet przesłał maila z nieoficjalną opinią lekarza. Chłopak miał na twarzy ślady pobicia i strzaskaną kość potyliczną, dosłownie wgniecioną do środka. Prawdopodobnie został z dużą siłą popchnięty i upadając, tyłem głowy uderzył o betonowe oparcie ławki. Taka opinia była wodą na młyn Lefevre’a, który uczepił się wersji pijackiej bójki i już zacierał ręce, ciesząc się na szybkie zamknięcie sprawy. Tyle tylko, że Jules nie miał ani kropli alkoholu we krwi i jak na razie jawił się jako spokojny młody człowiek, który wieczorami słucha muzyki, a w pogodne dni lubi się wybrać na wycieczkę rowerową i to raczej sam niż z grupą przyjaciół. No i co robił wieczorem i przy tak paskudnej pogodzie na skwerze nad rzeką?

– Na litość boską, to nie moje śledztwo – mruknął Serge sam do siebie. – Ja tylko pomagam prawdziwym gliniarzom. – Ale jednak sięgnął po telefon i upewniwszy się, że pora jest przyzwoita, zadzwonił do inspektora Huveta.

Zdążyli już przesłuchać Amelie Diaz. W niedzielę wieczorem pojechała do Paryża, by załatwić swoje sprawy, i tam nocowała u znajomej. Owszem, miała spotkać się z Jules’em w środę wieczorem, ale pobyt jej się przedłużył i odwołała spotkanie.

Rzeczywiście, w telefonie Duvala był SMS o treści „Muszę zostać dłużej. Odezwę się po powrocie”, wysłany z telefonu Amelie. Panna Diaz potwierdziła – byli umówieni na środę. Miała go odebrać z biura, planowali zjeść razem kolację. Ale spotkanie odwołała. Niby wszystko się zgadzało – tyle że Serge nie czuł się przekonany. Na oczy tej Diaz nie widział, według Gilles’a alibi miała, ale coś tu nie grało. Jules Duval był za bardzo nijaki, za cichy, za spokojny i za porządny. Tacy ludzie giną podczas napadów rabunkowych, w wypadkach drogowych albo dlatego, że znajdą się pechowo w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.

Dorzucił do kominka kolejne polano i przy okazji przyniósł sobie z kuchni kieliszek wina. Nie smakowało mu. Miał ochotę na szklankę dobrej whisky albo lampkę koniaku. Coś, co by go rozgrzało.

***

Ewa była zmęczona. Sprzątanie u pani Hibou to prawdziwy koszmar. Dobrze, że musi tam chodzić tylko raz w miesiącu, bo kobieta doprowadza ją do szału. Nie dość, że łaziła za nią wszędzie, postukując tą swoją laseczką, i przeszkadzała, to jeszcze czepiała się każdego drobiazgu. Dziś uznała, że przeszklone drzwi na taras są umyte niedokładnie. Umyte były dokładnie, tyle że cały czas padało i deszcz zacinał wprost na polerowaną właśnie szybę. No i te komentarze jak z podręcznika dla młodego rasisty: „Nie wiem, jak to jest tam, skąd pani pochodzi, ale u mnie szyby mają być wymyte do czysta”.

W końcu była chyba zadowolona, bo zapłaciła dziesięć euro więcej, ale mimo to Ewa wróciła do domu w paskudnym nastroju. Humoru nie poprawił jej nawet telefon od Zośki. Dziecko paplało z przejęciem o zdanym egzaminie, o nowych znajomych, którzy może załatwią jej jakąś pracę i oczywiście o wyjeździe do rodziców jej chłopaka, którzy mieszkają w Pirenejach, więc przy okazji będzie można tam pojeździć na nartach.

Odpowiadała monosylabami, w końcu przyznała, że jest wykończona, pożegnały się i odłożyła słuchawkę. W tym samym momencie telefon zadzwonił ponownie.

Serge Olovski mówił po polsku z lekkim akcentem. Właściwie bardziej chodziło o wymawianie niektórych głosek, które zmiękczał. Oczywiście czasami wplatał słowa francuskie, bo, jak sam mówił, nie miał zbyt wielu okazji, żeby rozmawiać w tym języku. No i wcale nie był taki straszny, jak jej się na początku wydawało. Owszem, minę miał przeważnie ponurą jak pikardyjska jesień, ale od razu dało się poznać, że jest inteligentny i niewiele umknie spojrzeniu jego bladych, szarych oczu.

– Przepraszam, że przeszkadzam tak późno, pani Ewo. Mam nadzieję, że nie spała pani jeszcze?

– Nie, nie. Całkiem niedawno wróciłam z pracy. A o co chodzi?

No i diabli wzięli leniwy, wolny poranek. Olovski wprosił się na kawę przed południem, tymczasem ona miała w planie snuć się w szlafroku cały dzień. Będzie musiała odgarnąć trochę w kuchni przed jego przyjściem. W końcu trochę głupio, jak się jest zawodową sprzątaczką, przyjmować gościa w takim syfie. Ale to jutro. Dziś już naprawdę nie ma siły. Poza tym po dniu spędzonym u pani Hibou na widok szczotki lub mopa dostałaby chyba nerwowej czkawki.

Ciekawe. Co on takiego powiedział? „Mam nadzieję, że będzie mi pani mogła pomóc. Zastanowimy się razem nad pewną koncepcją”. No proszę. Wygląda na to, że stary na własną rękę próbuje znaleźć morderców tego młodego Duvala. A ona ma szansę zostać takim miejscowym Hastingsem, bo na inspektora Janviera jest chyba za stara.

Zwlokła się z kanapy i z kubkiem malinowej herbaty poszła do łóżka. Zasnęła przy włączonej lampce ze starym Simenonem, który wysunął jej się z dłoni i spadł na podłogę.

Poranek, przewidywalnie obrzydliwy, przywitała kawą i aspiryną. Z wilgotnymi po prysznicu włosami poszła do piekarni po bagietkę i croissanty. Trzy niewiasty o urodzie trzech grzechów głównych dywagowały na temat śmierci młodego Duvala. Chcąc nie chcąc, musiała w kolejce wysłuchać koncepcji, domysłów i tych wszystkich „Wiem na pewno, moja droga”. Nie zabierała głosu, bo i co mogła powiedzieć? Że ona ze starym Olovskim mają więcej danych na ten temat? Że coś tu ogólnie nie gra? Że nie może się doczekać, aż komisarz przyjdzie do niej i wyłuszczy swoje nieżyciowe koncepcje? Poprosiła jeszcze o torebkę bez, których nazwy po francusku nie była w stanie wymówić, więc poradziła sobie, wskazując palcem i mówiąc „I jeszcze to poproszę”.

Olovski zjawił się o jedenastej piętnaście. Był ogolony do różowego połysku i ubrany w sweter w cudnym grafitowym kolorze, nieco trącący naftaliną i ze śladami działalności moli na rękawach.

Wparował do kuchni jak do siebie, kurtkę niedbale rzucił na krzesło, walnął na stół stos papierów, uprzednio zgarnąwszy rękawem okruchy, których nie zdążyła sprzątnąć po śniadaniu, i oznajmił, nie zauważając jej konsternacji:

– Dobra, niech pani teraz pomyśli!

No to pomyślała. A poza tym zjedli torebkę bez, wypili dwa dzbanki kawy i butelkę chardonnay. Należy podkreślić, że przyniósł ją Serge i było to wino z etykietką „La croix du pin”, która to etykieta zawierała jakże istotną dla niej informację: pić się da, a kosztuje niewiele.

To, co stary, źle ogolony, emerytowany komisarz Police Judiciere jej w tym czasie opowiadał, powodowało lekki zawrót głowy i coś w rodzaju niezdrowego podniecenia. O kurczę, ona, Ewa Wolny, może się przyczynić do rozwiązania afery kryminalnej. No więc skupiła się maksymalnie. Zmrużyła oczy, wytężyła zmysły i za radą starego, nie najlepiej pachnącego dziadka zaczęła myśleć i kojarzyć fakty. Fakty, to znaczy różne drobne wydarzenia, które miały miejsce. Miały miejsce. Wydarzyły się. Kiedyś.

Około trzeciej po południu uznała, że trzeba coś zjeść. Serge Olovski niepostrzeżenie wniknął w pejzaż jej salonu i drzemał, bądź tylko myślał, wtulony w poduchy kanapy.

Ona czuła to niezdrowe mrowienie w palcach i w tyle czaszki, które świadczyło o niebywałym podnieceniu bądź o nadużyciu napojów alkoholowych.

Nie pamiętała, skąd znała tę technikę, ale hałaśliwie wdychała i wydychała powietrze, wierząc, że w ten sposób uda jej się jakoś zobojętnić bezwodniki alkoholowe i uporządkować myśli. Jednocześnie wstawiała do piecyka cztery kurze nogi, bardzo obficie posypane przyprawami. Zjeść. Jeść. Trzeba zjeść. Coś trzeba zjeść. Inna część jej umysłu, niezajęta przyprawianiem kurczaka ani opieką nad drzemiącym na kanapie staruszkiem, obracała dane, które tenże staruszek dopiero co jej dostarczył.

Żeż cholera – pomyślała niezobowiązująco. No żeż jasna cholera, faktycznie!

Pobiegła do salonu, gdzie Serge Olovski zagłębiony w poduszkach kanapy wyglądał jak mumia. To znaczy miał niezdrowo bladą twarz, ale… Mumie rzadko dłubią sobie w uchu, a on to właśnie robił z pasją i zapamiętaniem.

– Słuchaj, to musiało tak być! – odezwała się mumia Olovski, zanim Ewa zdążyła oprzytomnieć. – Ja się nie znam na wielkich namiętnościach, ale motyw w postaci kasiory zawsze do mnie przemawiał…. Co się tak gapisz?

– No bo ty z tym uchem…

– Jezusie, odczep się od mojego ucha! Mam prawie siedemdziesiątkę na karku, tak?

– No tak.

– Mam prawo sobie dłubać w uchu?

– No niby tak…

– No to zamknij się, kobieto, i słuchaj.

No i Serge Olovski rozpoczął swój monolog, do którego ona dodawała co jakiś czas brakujące elementy.

Dobrze po północy ustalili, co się najprawdopodobniej wydarzyło, co się wydarzy w najbliższej przyszłości i co, najprawdopodobniej, dzieje się teraz. Po czym Serge zasnął na kanapie, a Ewa, pokonując nasilone zawroty głowy, udała się do sypialni, gdzie padła na łóżko w pełnym rynsztunku – co oznaczało polarowy dres, bluzę z kapturem i zakopiańskie kapcie z owczym futerkiem.

***

Huvet był bardzo cierpliwy. W sumie lubił swojego szefa, ale jego skłonność do cedowania odpowiedzialności na inne osoby czasami była dlań irytująca. Był w stanie zacisnąć zęby i pominąć milczeniem wciąganie do śledztw jednostek prowincjonalnych czy Police Municipale, ale tym razem przesadził. Być może ten Serge Olovski był legendą, ale Gilles czuł, że popełnia co najmniej drobne wykroczenie, przesyłając na prywatny mail emeryta dotychczasowe wyniki śledztwa. Na dodatek na wyraźne polecenie Lefevre’a trzech chłopaków, zamiast zajmować się swoją robotą, grzebie w bazach danych i szuka informacji, o które prosił Olovski.

A poza wszystkim uważał, że śledztwo jest praktycznie zamknięte. Zatrzymali czterech młodych zbirów, którzy przyznali się, że kiedy na skwerku nad Ourcq niewinnie popijali sobie Desperados, od czasu do czasu przepłukując usta Jamesem Dowellem z półlitrowej flaszki, na którą zrzucili się solidarnie, przywlókł się Duval i ich denerwował. Denerwował ich, bo się kręcił tam i z powrotem, i zakłócał im spokój. Wyglądało jakby na kogoś czekał, a oni nie lubią wypłoszowatych gogusiów w skórzanych półbucikach i garniturkach. Chcieli go tylko przegonić, więc zagadnęli, żeby ich poczęstował pecikiem, ale on oczywiście nie miał papierosów. Tacy jak on nigdy nie mają. Na dodatek facet zamiast się zmyć, usiadł na sąsiedniej ławeczce i zupełnie popsuł im nastrój tak dobrze zapowiadającego się wieczoru. No więc troszeczkę go potarmosili. Oczywiście zaklinają się, że żył i miał się dobrze, kiedy zabrali się stamtąd i poszli konsumować resztę alkoholu na placyk przy śluzie. Tylko siniaka miał pod okiem i może mu z nosa krew leciała, ale to tyle.

Gilles znał takich bohaterów i wiedział, że jak się ich trochę przyciśnie, przyznają się do wszystkiego. Dwóch z nich chodziło jeszcze do miejscowego BEP[1], jeden był od niedawna pełnoletni i świętował właśnie swój pierwszy, wypłacony w tym miesiącu, zasiłek dla bezrobotnych. A czwarty, naprawdę jeszcze dzieciak, uczeń ostatniej klasy gimnazjum, z „dobrej rodziny” – najpierw najbardziej się stawiał, ale kiedy zobaczył zszokowanego ojca, który przyjechał wprost z pracy, zaczął płakać.

Huvet był prawie pewien, że jeszcze kilka przesłuchań i udałoby im się odtworzyć całe zdarzenie krok po kroku. Wiedział, jak z nimi rozmawiać, wychował się przecież w blokowiskach St. Denis. Matka pracowała od rana do nocy, a żadnej z jego czterech sióstr randki nie pozwoliły dobrnąć nawet do matury. Za to teraz siostrzeńców ma więcej niż palców u rąk.

Wiedział, jak to jest, kiedy beznadzieja i frustracja przeradzają się w agresję; tym łatwiej, im bardziej próbuje się od tego wszystkiego uciekać w alkohol i prochy. Pamiętał, jak w wieku piętnastu lat siedział po przeciwnej stronie biurka i w każdym słowie i geście przesłuchującego go gliniarza doszukiwał się pogardy, niechęci, rasizmu. Bo przecież ten żandarm był biały i miał czystą koszulę, a on był czarnym gnojkiem z przedmieść. Tymczasem Lefevre zarzucił go papierkową robotą i co chwila dopytywał, czy jest coś nowego od Olovskiego.

Kliknął „wyślij” i odkreślił kolejne nazwisko z listy, którą podrzucił mu komisarz.

Amelie Diaz, Paul Diaz, Weber, pani Weber – stary najwyraźniej czepił się tej kartki, którą Jules miał w torbie. Marzy mu się zbrodnia jak z kryminałów za trzy euro. Fakt, że brat agentki od nieruchomości to niezłe ziółko, a i pani mecenasowa przeszłość miała barwną, zanim zawinęła do cichej przystani prowincjonalnej kancelarii notarialnej, ale notowana nie była.

Te bezowocne rozmyślania przerwał mu telefon.

– Nie, nie, przewoźcie ich jeszcze. Zaraz tam schodzę, pogadam z nimi.

Inspektor przykleił do papierowej teczki karteczkę dla komisarza Lefevre’a, na której napisał „przesłane do S.O.” i wpychając komórkę do kieszeni dżinsów, poszedł jeszcze raz spróbować wyciągnąć coś z młodocianych zabijaków.

***

Mosiężna tabliczka z napisem „Gaston Weber Notariusz” wyglądała godnie, dostatnio i należycie dyskretnie. Wolny i Olovski siedzieli grzecznie na dębowych krzesłach pokrytych tapicerką w kremowo-złote pasy i czekali, aż pan mecenas skończy rozmawiać z klientem. Zza ciężkich drzwi dochodził ledwie słyszalny szmer rozmów. Krzesła dla osób oczekujących ustawione były tuż przy wejściu do pokoju wypełnionego szafami z dokumentami. Dwa potężne biurka z komputerami, przyborami biurowymi, zarzucone papierami stały na wprost siebie, w pobliżu wychodzącego na ulicę okna. Jedno z nich było puste. To przy nim pracował Jules Duval. Przy drugim pani Weber w skupieniu wprowadzała w rubryki rzędy cyfr z rozłożonego z boku pokaźnego formularza. Okulary zsunięte miała na czubek nosa, dzięki czemu spoglądała na monitor ponad szkłami. Ewa z fascynacją przyglądała się nowej fryzurze pani mecenasowej i zastanawiała się, czy gdziekolwiek w naturze występuje taki kolor. W końcu doszła do wniosku, że tak może wyglądać dojrzała oberżyna, na którą padną promienie intensywnie czerwonego zachodu słońca.

– Przepraszam, że nie mogę państwa zabawić rozmową, ale muszę to skończyć jak najszybciej – odezwała się słodkim głosem pani Weber. – Zresztą mąż zaraz będzie mógł was przyjąć. Ci państwo są już tam jakiś czas, a to dość prosta sprawa spadkowa.

– Ależ proszę sobie nie przeszkadzać, droga pani – odezwał się Olovski tak grzecznie i dystyngowanie, że Ewa aż drgnęła i spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Zresztą my też nie zajmiemy panu mecenasowi dużo czasu. Chcemy tylko uzyskać kilka informacji na temat rynku nieruchomości.

– Ach, no tak. Jeszcze odrobina cierpliwości i mąż z przyjemnością będzie państwu służył.

Oberżyna błysnęła w świetle biurowej lampy i pani Weber wróciła do swoich arkuszy. Po chwili ciężkie dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się i dwoje starszych ludzi, przygnębionych niedawną stratą kogoś bliskiego, opuściło gabinet. Weber odprowadził ich do wyjścia, a potem wrócił do gabinetu i zapraszającym gestem wskazał szeroko otwarte drzwi.

– Zapraszam. Zapraszam. Panie Olovski, pani Wolny.

W uśmiechach i lansadach zajęli miejsca na wprost, mecenas zaś usadowił się za biurkiem w wysokim krześle z rzeźbionymi podłokietnikami.

– Co państwa do mnie sprowadza? Z rozmowy telefonicznej nie do końca zrozumiałem…

– Ach, bo to nic takiego, panie mecenasie. Widzi pan… – Olovski poprawił się na krześle, pochylił trochę do przodu, jakby miał zamiar powierzyć Weberowi straszliwą tajemnicę.

– Jestem wdowcem, a dzieci dorosłe… Mieszkam sam w wielkim domu i sam pan wie, jak to jest. Tu coś kapie, tam się sypie, ciągle coś jest do roboty. A szczerze mówiąc, nie mam już do tego sił. Pani Wolny, jak zupełnie przez przypadek okazało się w rozmowie, jest w bardzo podobnej sytuacji. No i widzi pan, pomyślałem, że może czas zastanowić się nad sprzedażą tego wielkiego, starego domu, a rozejrzeć za czymś mniejszym, tańszym w utrzymaniu.

– Tak, to bardzo…

– Ale… – Serge nie dał sobie przerwać. – Ale widzi pan, ceny nieruchomości spadły, a w naszej okolicy nigdy nie było drogo. Sam pan wie – brak pracy, daleko do wszystkiego. No i tak sobie pomyślałem, że pan się na pewno orientuje, jak to wszystko wygląda. Dużo pan sprzedaje domów tu u nas? I ceny jakie są tak naprawdę? Bo może lepiej się nie spieszyć…?

Weber pukał długopisem w blok do pisania, okulary podniesione miał wysoko na czoło, a z ust zrobił dzióbek. Kiwał przy tym głową w takt rytmu wystukiwanego długopisem.