Kukułka i wrona - Magdalena Wolff - ebook + audiobook + książka

Kukułka i wrona ebook i audiobook

Wolff Magdalena

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Oto bilet do fascynującego świata dawnych wierzeń, magii i tajemnic.

Wrena jednego dnia straciła wszystko. Ludzie, którym ufała, okazali się zdrajcami, a zawsze bezpieczny dom rodzinny – gniazdem żmij. Dlatego pomimo że matka ostrzegała ją przed duchami zamieszkującymi lasy, to właśnie tam poszukała ratunku. Jak potoczą się losy Wreny? Kto okaże się przyjacielem, a kto wrogiem?


Kukułka i wrona” to opowieść o świecie, w którym słowiańskie wierzenia są żywe, starzy bogowie stoją na straży ładu, a las kryje wiele tajemnic.

Magdalena Wolff – człowiek twórczy i o rozlicznych zainteresowaniach. Pasjonatka mitologii z różnych zakątków świata, akwarelistka, dziewiarka i farbiarka. Z wykształcenia japonistka, co zaprowadziło ją nawet do szkoły klasycznego tańca japońskiego. Pomimo fascynacji różnorakimi tradycjami, odczuwa głęboką potrzebę sięgania do korzeni, więc z zapałem oddaje się zgłębianiu kultury słowiańskiej. Fantasy to jej środowisko naturalne od jakichś dwudziestu lat. Jej pierwsze opowiadanie ukazało się w „Magazynie Fantastycznym” w 2009 r., później opublikowała też w magazynie „Esensja”, z którym współpracowała również jako ilustratorka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 21 min

Lektor: Aleksandra Justa

Oceny
4,5 (106 ocen)
67
26
11
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Okruch123
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa i wciągająca lektura. Mimo, że jest to niecałe 400 stron bardzo dużo się dzieje. Dużo walk, milości, intrygi, przemiany bohaterów. Polecam nawet dla czytelników z wysokimi wymaganiami:)
10
monan1982

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno, dawno temu... a może nie tak znowu dawno. Słuchając, czytając, jesteśmy w stanie uwierzyć w ten świat, który odszedł bezpowrotnie. Dawni bogowie, stare wierzenia i dziewczyna, którą da się polubić. Mamy też ciekawy wątek miłosny 😉 Nie mogę się doczekać kontynuacji...
10
Hominid

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemnia i dobrze napisana, klimat słowiański również jest wyczuwalny. Mocno kojarzy mi się z „Niedźwiedziem i słowikiem";)
00
Aneta88_88

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
cichyzm

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa, baśń o starych czasach. Idealna na rozpoczęcie przygody z fantastyką opartą na pogańskich, słowiańskich wierzeniach
00

Popularność




Kazimierze Wolff, która jest Pniem naszego rodzinnego Drzewa

CZĘŚĆ PIERWSZA

Ucieczka

Rozdział pierwszy

Wrena wiedziała, że samotne zapuszczanie się do lasu może nie być najpewniejszym sposobem przetrwania. Matka i ciotki regularnie ostrzegały ją nie tylko przed dzikimi zwierzętami, lecz także przed duchami leśnymi, które mogą się z nią rozprawić w mgnieniu oka. Cóż jednak z tego, skoro ścigali ją noduńscy wojowie, równie sprawni w rozprawianiu się z młodymi kobietami. Z dwojga złego Wrena wolała las. Już jako dziecko uciekała pod ochronę drzew, ilekroć przydarzyło jej się coś przykrego. Zwykle ktoś z rodziny wyciągał ją potem stamtąd za ucho.

– I po co tam znowu sama chodziłaś? – pytała matka z irytacją. – Chcesz, żeby cię leszy porwał?

Po tym, jak zobaczyła noduńskich zbójów w działaniu, Wrena była gotowa nawet na leszego spojrzeć przychylnym okiem. O ile dałby jej schronienie.

Uciekała niemal bez wytchnienia od świtu. Teraz słońce wskazywało południe i Wrena znalazła się na skraju lasu. To już nie był dobrze jej znany grąd nieopodal rodzimego Jastrzębiego Gniazda. Z tego, co wiedziała, znajdowała się u wrót ogromnej puszczy, która oddzielała ziemie rodu Jastrzębców od terenu Turzyców.

Wrena była zbyt przerażona, aby ułożyć w głowie jakikolwiek plan, jednak na obrzeżach umysłu miała świadomość, że Turzyce mogliby udzielić jej schronienia. Najpierw musiała zgubić pogoń, przetrwać, a następnie znaleźć sposób na obejście puszczy lub przeprawienie się na jej drugą stronę. Wątpiła, czy dałaby radę zrobić to sama, potrzebny byłby przewodnik.

Wiedziała jedno: niezależnie od tego, co zrobi, nie da się złapać Noduńczykom.

Puszcza zaszumiała zapraszająco. Kobieta wahała się tylko chwilę. Wyprostowała obolałe plecy, poprawiła opończę i ruszyła w stronę linii drzew.

Była wiosna i ptaki śpiewały wniebogłosy, lecz mimo to usłyszała szmer płynącego nieopodal strumyka. Wrena padła na kolana i uderzyła czołem przed duchami wody. Była taka spragniona!

Woda była chłodna, orzeźwiająca, cudowna. Kobieta ochlapała twarz, obmyła dłonie. Miała ochotę posiedzieć chwilę nad strumieniem, odpocząć… Jednak za bardzo obawiała się pogoni. Niby osłaniały ją krzewy, lecz ich liście dopiero się pokazywały i nie dawały szczelnej ochrony. Musiała iść dalej, w głuszę, gdzie las ją zasłoni, zamknie za nią wrota i ofiaruje nadzieję ucieczki.

Żałowała, że nie może wziąć wody. Nie miała niczego, w co mogłaby jej nalać. Uciekła z Jastrzębiego Gniazda tak jak stała. Po drodze od jakiejś uczynnej kobiety dostała kawałek chleba, i to wszystko. Tamta miała niewiele, więc nie mogła ofiarować niczego więcej. Wrena, pochylając się nad strumieniem, widziała zniekształcony obraz swojej twarzy. Oczy wydawały się ogromne, szeroko otwarte ze strachu – a może rzeczywiście takie były? Wrena odruchowo przygładziła potargane włosy. Zazwyczaj nosiła na nich chustkę, ale zgubiła ją w czasie ucieczki. Wstążka też gdzieś przepadła. Brązowe pasma opadały jej luźno na ramiona. Woda nie pokazywała koloru oczu, ale Wrena wiedziała, że zależnie od pogody są błękitne albo szaroniebieskie jak niebo w pochmurny dzień.

Wstała i otrzepała spódnicę.

– Dziedzilio, chroń, dopomóż – wyszeptała. Po czym pomaszerowała w głąb lasu.

***

Im dalej szła, tym ciszej robiło się wokół, więc aż za dobrze słyszała burczenie swojego żołądka. Obiecała sobie, że kiedy będzie wystarczająco daleko, poszuka korzonków.

Trzeba przyznać, że to niemal najgorsza pora na ucieczkę, pomyślała z rozpaczą. Ziemia nie zdążyła jeszcze zbyt wiele urodzić. Cóż, przynajmniej śniegi stopniały…

Wrena przypomniała sobie, że na skraju puszczy powinny być pieczary. Mogłaby się schronić. Z drugiej strony Noduńczycy pewnie tam zaczną jej szukać… Potrzebowała jednak miejsca, gdzie mogłaby się zatrzymać, odpocząć i spokojnie zastanowić. W tej chwili, z pustym brzuchem, obolałymi stopami, jednym butem zmoczonym w zdradzieckiej kałuży, i skrajnie wyczerpana, nie miała szansy, by ułożyć rozsądny plan.

Szła po dywanach z mchu, po zbrązowiałych zeszłorocznych liściach i wilgotnych igłach pachnących rozkładem. Słońce, przeświecające przez korony drzew, mówiło jej, że najprawdopodobniej kieruje się na wschód. Nie była jednak pewna, ile czasu upłynęło od ucieczki, więc zbytnio nie ufała położeniu słońca. Żałowała teraz, że tylko bracia jeździli do puszczy na polowania. Na pewno lepiej by się orientowali niż ona.

Myśl o braciach wywołała gwałtowny, niemal fizyczny ból w piersiach. Wrena odsunęła na razie ten temat. Nie mogła teraz wspominać… tamtych spraw.

Przystanęła na chwilę i przyłożyła skroń do pnia sosny, powtarzając w myślach modlitwę do Leśnej Dziewy o opiekę i ukrycie. Ciotka Wreny była kapłanką w Dziwnym Dworze i nauczyła ją kiedyś krótkiego wierszyka.

Jestem wilkiem, jestem drzewem,

jestem wolnych ptaków śpiewem.

Sławię ciebie, dziwna Pani!

Gdzieś w oddali odezwała się wilga, odpowiedział jej inny ptasi głos.

Dobrze wiedzieć, że bogini słyszy – pomyślała Wrena.

Odpocząwszy pod sosną, zmusiła się do dalszego marszu. W lesie robiło się coraz ciemniej. Zbliżał się wieczór, a ona wciąż nie znalazła pieczar.

Wreszcie gdy była o krok od tego, by ulec panice, niemal wyrosła przed nią polana, a na niej chatka. Wyglądała na samotnię myśliwego. Przed domkiem suszyły się wyprawione skóry jelenie i zajęcze, a z komina unosił się dym. Wrena mogłaby przysiąc, że czuje zapach pieczonego mięsiwa. Ślina napłynęła jej do ust.

Nawet jeśli myśliwy mieszka w lesie, z pewnością nie pogwałci świętych zasad gościnności. Powinien chociaż dać jej trochę wody i kawałek chleba, ale jeśli jej się poszczęści, to może i pozwoli przenocować… Może mieszka tu myśliwy z rodziną i ucieszą się z rozrywki, jakiej zawsze dostarcza wizyta nieznajomego gościa.

Spojrzała na dłonie. Nosiła pierścienie na trzech palcach: dwa srebrne i jeden złoty z zielonym oczkiem. Zdjęła dwa, zostawiając tylko jeden srebrny na serdecznym palcu prawej ręki. Jeżeli gospodarz domostwa będzie miał coś smacznego do zaoferowania, może jakieś zapasy, chętnie zapłaci mu pierścieniem. Lepiej jednak, żeby nie widział wszystkich skarbów, bo to może obudzić jego chciwość i bogowie wiedzą, co wówczas może mu przyjść do głowy. Wyjęła także złote kółka z uszu. Wszystko schowała do butów.

Gdyby nie sytuacja, w jakiej się znalazła, z pewnością nie zapukałaby do drzwi obcego człowieka w leśnej głuszy. Teraz jednak myślała tylko o tym, że to szansa na przetrwanie.

Zbliżyła się i zobaczyła, że drzwi są uchylone.

– Sława bogom! – zawołała. – Czy jest tu ktoś?

Usłyszała odgłosy szurania dobiegające z wnętrza i chwilę potem stanęła twarzą w twarz z wysokim mężczyzną o surowym obliczu. Wyglądał na kilka lat starszego od niej, a więc zapewne dobiegał trzydziestki, a mimo to nie nosił wąsów. Ciemne włosy związał z tyłu, boki głowy zaś miał podgolone. Oczy także miał ciemne. Nie wyglądał zbyt gościnnie, jednak kiedy zrobił miejsce, by wpuścić ją do środka, stanowił dla Wreny najwspanialszy widok na świecie.

Tyle tylko, że nagle zrozumiała, że nie da rady postąpić ani kroku dalej. Poczuła, że osuwa się na ziemię, a potem była już tylko ciemność.

***

Obudziła się w obcym pomieszczeniu, na posłaniu, które pachniało igliwiem i mokrą wełną. Naprzeciw niej, na palenisku, wisiał ogrzewany przez ogień kociołek. Drzwi były zamknięte i nie widziała pod nimi jasnego paska. Musiało być późno.

Sporo wysiłku włożyła w to, by uświadomić sobie, gdzie może być. Z przykrością doszła do wniosku, że cały wczorajszy dzień nie był tylko koszmarnym snem. Poruszyła się i syknęła z bólu. Wszystkie mięśnie ją bolały, a stopy, na których miała zapewne z tysiąc bąbli, piekły niemiłosiernie.

Ostrożnie poruszyła palcami u nóg i zajrzała pod posłanie. Ze zdziwieniem zauważyła, że ktoś owinął jej stopy opatrunkami.

Zaraz, zaraz, a buty z biżuterią?

Rozejrzała się niespokojnie, lecz już po chwili dostrzegła oba trzewiki z koźlęcej skóry porządnie ustawione przy palenisku. Obok nich leżały oba pierścienie i kolczyki. Srebrna obrączka z prawej ręki także była na miejscu. Wyglądało na to, że gospodarz był uczciwy.

O wilku mowa. Myśliwy pojawił się w drzwiach. Skinął kobiecie głową, podszedł do paleniska i zamieszał w kociołku. Nozdrza Wreny zadrżały z rozkoszy. Czuła dziczyznę doprawioną suszonymi ziołami i grzybami.

Gospodarz bez słowa napełnił drewnianą miskę potrawką i podał gościowi.

– Dziękuję, bardzo dziękuję! – zawołała.

Potrawa smakowała wybornie. Wrena pochłonęła ją w milczeniu. Dopiero przy wyskrobywaniu resztek z dna zdała sobie sprawę, że zachowała się nieuprzejmie. Myśliwy nie wyglądał jednak na urażonego. W spokoju dokończył swoją porcję i zaproponował dokładkę. W domu rodzinnym Wrena jadała jak ptaszek, ale teraz czuła, że mogłaby zjeść całego tura i wyssać szpik z jego kości. Z wdzięcznością przyjęła drugą pełną miskę. Dawno nie jadła czegoś tak pysznego. Pochłaniała jadło tak pospiesznie, że na koniec ledwo powstrzymała gromkie beknięcie.

– Myślałem, żeś ciężko chora – odezwał się gospodarz. Jego głos brzmiał chrapliwie, jakby nieczęsto go używał. – Tak mi zemdlałaś na progu. Ale widzę, że nie jest z tobą tak źle.

– Dziękuję za pomoc – powiedziała, spuszczając wzrok pod wpływem zaciekawionego spojrzenia mężczyzny. – I za poczęstunek, i za to… Wskazała stopy ukryte pod posłaniem. – Byłam bardzo, bardzo zmęczona. Wołają mnie Wrena. A was?

Gospodarz przyglądał jej się przez chwilę, nieznacznie przekrzywiając głowę.

– Nie wyglądasz na czarne ptaszysko.

Odruchowo przygładziła włosy, które rzeczywiście nie miały kruczej barwy. Zaśmiała się nerwowo.

– To przez to, że wszystko czarno widzę – skłamała. – Rodzice zawsze mówili, że niepotrzebnie kraczę.

Myśliwy zaśmiał się na te słowa, co znacznie złagodziło mu rysy. Efekt psuły tylko zęby, które błysnęły w świetle ognia niczym wilcze kły. Poza tym nie podał imienia. Zaniepokoiło to Wrenę, a raczej dołożyło się do wielkiej kolekcji niepokojów, jakie miała już w sercu.

– Czy jest już bardzo późno? – zapytała.

– Już pewnie po północku – odparł gospodarz, spoglądając w sufit. – Idź spać.

– Czy moglibyście użyczyć mi nieco zapasów? Albo może zechcielibyście przeprowadzić mnie na drugą stronę puszczy? Widzieliście, że mam trochę złota… – Skinęła głową w stronę leżącej koło paleniska biżuterii. – Chciałabym jutro wyruszyć w dalszą drogę.

Myśliwy znów parsknął śmiechem.

– Jutro? Dziewczyno! Zapominasz, że widziałem twoje nogi. Nie zajdziesz na nich dalej niż za potrzebą. Idź spać. Porozmawiamy jutro.

Słowa były szorstkie, ale ton łagodny. Pomimo lęku, jaki ją przepełniał, Wrena poczuła, że oczy jej się kleją. Z pewnością wiele wspólnego miały z tym pełny brzuch, ciepłe okrycie i pokrzepiające migotanie ognia.

Gospodarz ściągnął buty i ułożył się w odległości na tyle przyzwoitej, na ile pozwalało ciasne wnętrze. Przez chwilę przyglądał się Wrenie.

– Dołożę w nocy drewna, noce bywają jeszcze bardzo zimne – powiedział.

– Dziękuję, dobranoc – odparła i przykryła się kocem po czubek nosa.

Czuła się nieswojo. Spodziewała się, że mimo rozkosznej sytości łatwo nie zaśnie w towarzystwie obcego.

Myliła się. Wystarczyło, że przymknęła oczy, a już znalazła się w krainie snów. Z początku były one przyjemne, lecz im dalej w noc, tym stawały się bardziej przerażające. Rzucała się na posłaniu w półśnie, by znów osunąć się w koszmary. Była całkiem zlana potem, gdy obudziło ją łomotanie do drzwi. Otworzyła oczy i zobaczyła, jak gospodarz, w rozchełstanej koszuli i na bosaka, idzie otworzyć.

Serce podeszło jej do gardła. Na wszelki wypadek wsunęła się za sąg drewna przygotowany na opał. Chata miała tylko jedno wyjście zablokowane właśnie przez przybyszów. Wrena mogła tylko siedzieć cicho i modlić się, żeby to nie byli ludzie, którzy jej szukali.

– Dzień dobry, gospodarzu!

Włoski na karku stanęły jej dęba. Obcy mówił z noduńskim akcentem. Dosyć się go nasłuchała w życiu, żeby nie mieć wątpliwości.

– Dobry – odparł myśliwy powściągliwie.

Wrena wyjrzała przez dziurę między sosnowymi polanami. Wyglądało na to, że dwóch mężczyzn stało w progu, ale gospodarz zagradzał im widok na wnętrze. Nie widziała ich twarzy. Zza ściany słyszała parskanie koni i niewyraźne rozmowy. Mężczyzn było pewnie więcej niż dwóch.

– Proszę wybaczyć to najście – mówił dalej ten sam głos przymilnie. – Szukamy pewnej młodej kobiety. Zbiegła wczoraj przed świtem. Nasz pan, Jego Wysokość Wilhelm, szuka jej za poważną zbrodnię. Jeśli widzieliście ją, dobry gospodarzu, nie poskąpimy nagrody za informacje.

– Domyślacie się chyba, że nie widuję tu zbyt wielu ludzi – odparł myśliwy. – To nie miasto ani nawet wioska.

– Proszę się dobrze zastanowić – nalegał przybysz, wciąż głosem jak miód. – Dwadzieścia jeden wiosen, średniego wzrostu, niebieskie ślipia, buzia przeciętna, figurka dosyć gibka…

Gdyby nie to, że niemal omdlewała ze strachu, Wrena obraziłaby się za taki rysopis. Buzia przeciętna. Też mi coś!

– Czy nie zechcielibyście, gospodarzu, wpuścić nas do środka? Bardzośmy zdrożeni. Od zeszłego ranka szukamy tej dziewki po całej okolicy. A już najgorzej się działo, od kiedy wjechaliśmy do lasu! Dziki zwierz zabrał mi dwóch ludzi, a jeden wpadł do wądołu i złamał nogę! Z siedmiu zostało nas trzech! Wyglądało to tak, jakby bożki lasu chroniły uciekinierkę.

Myśliwy, milcząc, wciąż stał w drzwiach.

– Jednak ufność w takie bożki prowadzi na manowce – ciągnął przybysz niezrażony, a do jego głosu zakradła się nuta zawoalowanej groźby. – Lubią one igrać z ludzką naiwnością, podczas gdy tylko nasz Pan, Mirius, jest prawdziwie dobry i potężny. Wieje nowy wiatr, gospodarzu. Coraz więcej książąt sławiańskich odwraca się od swoich bożków. Idzie nowy porządek. Ale dopóki oddaje się cześć demonom, nie zawita ład. Jeśli lasy ukrywają przestępców, podłoży się ogień, a pogorzeliska weźmie pod zasiew. Ludzie prędko zapomną o leśnych bożkach. To samo się tyczy tych przeklętych gajów…

Teraz Wrena trzęsła się nie tylko ze strachu, ale także z wściekłości.

Co ty wiesz, obcy przybyszu, o świętości naszych lasów i gajów? – myślała. – Co ty wiesz o dobroci i chwale naszych bogów?

A nieznajomy mówił dalej:

– Ci, którzy będą nam pomagać od początku, mogą liczyć na pokaźne nagrody. Z kolei ci, którzy niemądrze obstawali przy starym porządku, wkrótce przekonają się, że nie warto gniewać naszego władcy.

Teraz już groźba w ogóle nie była zawoalowana.

– Więc jak będzie, drogi gospodarzu?

Wrena dostrzegła błysk ostrza znacząco wyciągniętego do połowy z pochwy.

Wyda mnie – pomyślała z przerażeniem.

Obcy byli uzbrojeni, a myśliwy nie miał pod ręką nawet siekiery. Poza tym, dlaczego miałby ją chronić, narażając życie? Przyjął ją pod swój dach jako gościa, to prawda. Jednak nie miał szansy jej obronić. Jeśli będzie stawiał opór, przybysze zabiją najpierw jego, a potem ją.

– Może wasza dziewka skapiała gdzieś w wykrocie – odezwał się wreszcie myśliwy zatrważająco leniwym tonem. – Dlaczego miałaby trafić akurat tutaj? Co to, las mały?

To idiota, pomyślała Wrena z rozpaczą. Człowiek świeci mu w oczy żelazem, a ten go tylko drażni!

– Myślę, że nie skapiała.

Głos Noduńczyka był teraz całkiem zimny.

– Te przeklęte bożki ją chronią! A to jest jedyne miejsce, gdzie mogła się schronić. Zejdźcie mi więc z drogi, pókim dobry.

Przyjął mnie i nakarmił, pomyślała Wrena. Powinnam się teraz ujawnić, aby go oszczędzili…

Tylko że bardzo bała się umierać.

Jestem tchórzem, żałosnym tchórzem… Jak mogę pozwolić, żeby zginął przeze mnie niewinny uczynny człowiek?

Nie mogła do tego dopuścić. Nie chciała więcej śmierci wokół. Jeśli miała umierać, to z honorem. Jeżeli nie okaże się tchórzem w ostatniej godzinie, może przodkowie przyjmą ją z otwartymi ramionami do swojego grona…

– Łado, Łado, Lelo moja… – wymówiła drżącymi wargami.

Wstała i chwiejąc się na obolałych stopach wyszła zza sągu drewna. Zobaczyła uśmiech triumfu na twarzy obcego. W zasadzie nie był całkiem obcy, jak jej się z początku wydawało. Przez barierę przerażenia przebiła się świadomość, że głos Noduńczyka był znajomy. Teraz poznała Heinricha z Gladen. Był zimnym draniem na usługach króla Wilhelma z Falken. Na pewno zabiłby myśliwego, jeśli nie wyszłaby z ukrycia.

Gospodarz nie odwrócił się w jej stronę, nadal stał w progu.

– Lepiej zamknij oczy, dziewczyno – odezwał się zaskakującymi słowy.

I nagle, bez ostrzeżenia, zmienił się w największego niedźwiedzia, jakiego Wrena kiedykolwiek widziała. Jednym uderzeniem łapy wytrącił Heinrichowi miecz z ręki, a to, co stało się potem…

Myśliwy dobrze radził, lecz Wrena nie była w stanie posłuchać. Patrzyła nieruchomo, gdy zwierz rozszarpywał trzech mężczyzn na drobne, bardzo krwawe strzępki. Strach sparaliżował ją bez reszty. Wycie mordowanych świdrowało w uszach do wtóru z rykiem niedźwiedzia. Konie zaś, rżąc głośno, rozbiegły się na wszystkie strony. I jeszcze mlaszczące odgłosy wnętrzności, które wypływały na leśną ściółkę.

Tego było za wiele. Wrena zgięła się wpół i zwróciła resztki wczorajszej kolacji do stojącego nieopodal wiadra.

Tymczasem gospodarz znów był mężczyzną. Połowę twarzy miał umazaną krwią. Podobnie było z rękami, które do łokci pokryte były ciemnoczerwoną skorupą. Wrena patrzyła na niego oniemiała, bojąc się poruszyć.

– Nic ci nie zrobię – powiedział, lecz w jego głosie wciąż wibrowała przemoc.

Zbliżył się i kobieta zasłoniła twarz rękoma, lecz myśliwy tylko podniósł zanieczyszczone przez nią wiadro i wyniósł z chaty. Usłyszała, jak obmywa się przy beczce z wodą. Kiedy wrócił, nalał czegoś do kubka i podał Wrenie. Niepewnie pociągnęła nosem. Pachniało jak miód.

– Usiądź! – polecił. – Porozmawiajmy.

Nalał sobie do drugiego kubka i zajął miejsce naprzeciwko Wreny, krzyżując nogi. Kobieta powoli opadła na kolana, a potem również usiadła na posłaniu. Upiła łyk napoju i był to naprawdę przedni miód. Ciepło rozlało się po ciele, a serce wreszcie zaczęło zwalniać.

– Czy rzeczywiście szukają cię za przestępstwo? – zapytał gospodarz.

Wrena nerwowo spoglądała na jego dłonie, teraz czyste, ale jeszcze przed chwilą…

– Nie zrobiłam nic złego – odpowiedziała. – To oni…! – urwała. Napiła się jeszcze miodu. – A jeżeli nawet coś zrobiłam, to co? Też mnie zabijesz?

– Jesteś moim gościem – odparł z urazą. – Nie morduję gości. Przestań się trząść ze strachu.

Te słowa sprawiły jej ogromną ulgę, ale nie ukoiły lęku.

– A dlaczego ich zabiłeś? Żeby ochronić gościa?

– To też.

Napił się miodu, z uznaniem oblizał wargi.

– Tego gadułę zabiłbym choćby po to, żeby wreszcie się zamknął.

– Ich konie mogą wrócić do miejsca, skąd przybyli. Następni ludzie mogą przyjść mnie szukać…

– Nikt nie znajdzie ich koni.

Gospodarz wzruszył ramionami z niezmąconą pewnością siebie.

– Ani nikt z nieprzyjaciół nie odnajdzie ciebie w tej chacie. – Rzuciłem urok plączący ścieżki.

Myśliwy niewątpliwie władał potężną magią. Ale przemienić się w niedźwiedzia…? O takich umiejętnościach słyszała tylko w legendach.

– Jesteś czarownikiem? – zapytała Wrena z wzrokiem wbitym w kraciasty koc, który leżał na jej posłaniu.

– Nie.

– Więc kim?

Oparł łokieć na kolanie, a podbródek na dłoni i spojrzał na Wrenę z ukosa.

– Jak myślisz, dlaczego tak naprawdę ich zabiłem?

Bezradnie rozłożyła ręce. Myśliwy zmarszczył brwi, a jego twarz wykrzywiła się w wyrazie wściekłości.

– Zawsze spotka to drani, którzy straszą, że będą wypalać lub wycinać moje drzewa!

Wrena patrzyła na niego przez dłuższą chwilę w milczeniu, aż wydała z siebie okrzyk zdumienia i zakryła usta dłońmi.

Gospodarz powoli rozciągnął wargi w uśmiechu, nie kryjąc spiczastych kłów.

– Dobrze się domyślasz.

– Jesteś leszym – szepnęła.

***

Leszy jej nie porwał, jak przepowiadała matka. Sama rzuciła się w jego szpony!

– Weszłaś do chaty, pozdrawiając bogów. Nie musisz się mnie obawiać.

Nie była pewna. Wiadomo przecież, że leśne duchy lubią od czasu do czasu zabawić się kosztem śmiertelników.

– No dobrze, nie musisz mi wierzyć, ale i tak daleko nie uciekniesz ze stopami, które są jednym wielkim bąblem. Zwłaszcza że umiem widzieć oczyma zwierząt.

– Jesteś władcą puszczy? – zapytała onieśmielona.

– Na litość, nie!

Wyrzucił ramiona w górę.

– Tę godność piastuje mój… ojciec. Jestem tylko jednym ze strażników. Być może nie wiesz, ale leszych jest sporo. Ale dość o mnie. Chciałaś, żebym cię przeprowadził na drugą stronę puszczy. Jeżeli mam to zrobić, musisz mi trochę opowiedzieć o sobie. Inaczej droga wolna, idź i zgub się w lesie lub nadziej na Noduńczyków.

Wrena zacisnęła wargi.

– Chyba już się domyślasz, co czeka te ziemie pod władzą Noduńczyków – powiedziała pod naglącym spojrzeniem leszego. – Nie sądzę, abyś chciał im cokolwiek ułatwiać. A jeśli zacznę rozgłaszać, kim jestem…

– Nie chcesz powiedzieć, tak?

Założył ręce na piersi.

– Zobaczmy, czy sam się domyślę. Strój mocno wymiętoszony i spódnica ubłocona, ale materiał cienki i dobrej jakości. Do tego złote i srebrne pierścienie. Stopy delikatne, nawykłe do butów, a więc raczej nie ukradłaś tego wszystkiego. Do tego szuka cię Wilhelm z dalekiej Nodungii. Coś mi nie wygląda na to, żebyś była zwykłą dziewką z pierwszego lepszego sioła. Najwspanialszy gród w okolicy to Jastrzębie Gniazdo… – Zmrużył oczy, uśmiechnął się nieco złośliwie. – To jak mi idzie? Chyba nie najgorzej jak na stwora z lasu?

Musiał zauważyć, że drgnęła na dźwięk nazwy Jastrzębiego Gniazda.

Wrena spuściła wzrok, milczała uparcie.

– Piórka wcale nie jak u wrony – ciągnął leszy. – Nie czarne, tylko bure… Może więc jesteś młodym jastrzębiem, a nie wroną? A może – zmrużył oczy – kukułką, która dopiero ma się w jastrzębia znów przemienić?

Każdy znał ten przesąd: kukułka, święty ptak Dziedzilii, zwiastowała wiosnę, na zimę zaś przemieniała się w jastrzębia.

Zaskoczona Wrena zobaczyła na kocu przed sobą dwie błyszczące krople. Głupia, głupia… Czy płacz ułagodzi stwora z lasu? Nie mogła nic poradzić. Na słowa leszego sztandar z dumnym jastrzębiem stanął jej przed oczami i ten widok wycisnął z nich łzy. Rozpaczy i wściekłości.

Leszy udał, że nie widzi, iż gość płacze.

– Opowiedz mi, co się stało w Jastrzębim Gnieździe – ponaglił ją. – Dlaczego panoszą się tam Noduńczycy? To dla mnie ważne.

Wrena spojrzała na niego, raz po raz mrugając oczami. Bała się, że nie zapanuje nad głosem. Zacisnęła mocno pięści.

– Wszyscy zjechaliśmy na swaćbę Tomisława z Jastrzębców… – powiedziała. – Na dzień przed uroczystością okazało się, że trzy rody uknuły spisek i…

Przełknęła ślinę, zaczerpnęła powietrza. Oddychała nierówno.

– Powałowie, Łęgi i Bukowcy. W porozumieniu z Noduńczykami przejęli władzę, a Jastrzębcy… – Zakryła twarz dłońmi. – Nie wiem, czy i kto ocalał. Teraz w grodzie rządzi Bygost z Powałów, dzięki zbrojnemu wsparciu Noduńczyków.

Nie mogła o tym myśleć. Gród bogini Dziedzilii zbezczeszczony krwią przelaną w bratobójczej walce…

– Czy Noduńczycy spalili święty gaj? – zapytał leszy. – Wiem, że Santyjczycy robili takie rzeczy na południu.

– Nie wiem – wyznała słabo. – Myślę, że by się nie ośmielili. Nie wiem, czy Bygost zamierza przyjąć ich wiarę. Nie wiem… – powtórzyła. – Nie wiem, do czego są zdolni. Być może dla zysków są gotowi zniszczyć wszystko.

Objęła się ramionami i płakała bezgłośnie, długo. Nie zauważyła nawet, jak gospodarz podniósł się z miejsca, zakrzątnął przy śniadaniu. Otarła oczy dopiero, kiedy leszy postawił przed nią miskę z jajecznicą usmażoną na kiełbasie. Wyciągnęła z kieszeni chustkę, wydmuchała nos i podziękowała za jedzenie. Myślała, że nie da rady nic przełknąć, ale była w błędzie. Pożywienie pod tym dachem zdawało się dodawać jej sił i niemal zjadało się samo.

– Chcesz uciekać na drugą stronę puszczy, do Turzyców? – zapytał gospodarz. – Liczysz, że pomogą ci pozbyć się Noduńczyków?

Wrena zastanowiła się przez chwilę. Po prawdzie jej największym marzeniem było ukryć się i przeżyć. Jeśli jednak miałaby taką moc, to pozbyłaby się każdego śladu, jaki zostawili po sobie obcy. Starłaby ich na proch… Może książę Turzyców, Dargorad, będzie zainteresowany oswobodzeniem Jastrzębiego Gniazda? Najpierw jednak musiała poszukać oparcia w rodzinie. Jako pierwsi przyszli jej do głowy Świerczyńscy mieszkający po drugiej stronie puszczy.

– Zrobię wszystko, żeby Noduńczycy i Powała pożałowali tego, co zrobili – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Oby sczeźli w męczarni!

– Krótko mówiąc, żeby zniknęli i nie szerzyli wiary szkodliwej dla drzew – podsumował leszy.

Kiwnęła głową, na co mężczyzna uśmiechnął się szeroko.

– Doskonale. Pomogę ci.

Rozdział drugi

W dzień po wiosennym przesileniu w kącinie Dziedzilii w Jastrzębim Gnieździe pojawiło się więcej wiernych z darami niż zazwyczaj. Mirka Ładzicówna ledwo znajdowała miejsce w skarbczyku, aby układać porządnie wszystkie wota. Nic dziwnego. Takiego rozpoczęcia Jarego Święta najstarsi dziadowie nie pamiętali. Ludzie byli przerażeni.

Mirka, jako święta panna w kącinie, miała konkretne obowiązki. Tylko dlatego nie leżała cały dzień w łóżku, zalewając się łzami. Jastrzębcy byli jej bliską rodziną. Wychowywała się z Czesią i Wacią, ciotecznymi siostrami. Ponadto ich rody łączyło wspólne starożytne pochodzenie. A teraz… Mówią, że nikt się nie uratował. Nie wyprawili im porządnych pogrzebów, nie było tryzny dla zmarłych… Jedyne, co Bygost z Powałów zarządził, to spalenie zwłok. Bał się pewnie, żeby nie wrócili z zaświatów go dręczyć. Dym unosił się nad świętym wzgórzem od rana.

Jego nowi przyjaciele, panowie z Nodungii, kręcili nosami na taki pochówek. Ich wiara zakazywała palenia ciał. Zwłoki kalały święty ogień. Tylko „brudna ziemia” nadawała się, by przyjmować trupy. Jednak, choć blisko z nimi zaprzyjaźniony, Bygost nie miał na tyle odwagi, by pozostawić Jastrzębców niespalonych. Starczyło mu za to męstwa, by wejść do łoża panny, której narzeczonego zamordował w przeddzień ślubu. Mirka wzdrygała się na myśl, jak musiała cierpieć Wszemiła Trzaskówna. Bracia dziewczyny, młodzi Trzaskowie, wyrywali się, aby pomścić jej hańbę, ale powstrzymał ich Chwalibog, główny żerca z kąciny Jasza. Szacowny starzec był zdania, iż teraz, gdy zadano im tak bolesne rany, nie mają szansy z mocnym przeciwnikiem. Noduńczycy tylko czekali na to, aż ktoś się zacznie buntować, by jak najszybciej pozbyć się sympatyków starego porządku.

– Przyczajmy się jak lisy – radził. – Udawajmy pokorne barany. Niech myślą, że nikt im się nie sprzeciwi. A kiedy będą się najmniej spodziewali, wtedy uderzymy!

– A siostra nasza ma znosić gwałt ze strony tego drania! – zakrzyknęli z oburzeniem Trzaskowie.

– Jeśli uderzycie teraz, Noduńczycy tylko umocnią się w Jastrzębcach – odparł zasępiony Chwalibog. – Cierpliwości, ostrzcie topory powoli.

Na szczęście dla siebie, a nieszczęście dla Wszemiły, usłuchali. Tymczasem Bygost, zdrajca i morderca, planował na Zielone Świątki oficjalnie ogłosić się panem całego księstwa Jastrzębców. Gród pełen był noduńskich wojów i wspierających ich ludzi Powałów, Bukowców i Łęgów. Gdyby nie to, Powała dawno zostałby usunięty.

Mirka, przecierając zapuchnięte oczy, skończyła wieczorne sprzątanie kąciny. Spojrzała na drewniane posągi bóstw, szukając u nich pocieszenia. Bałwany świadczyły o ogromnej zamożności Jastrzębców. Drogocenne kruszce i klejnoty błyszczały w świetle woskowych świec. Pośrodku stała Łada Dziedzilia, patronka grodu. W dłoni trzymała złoty róg wypełniony miodem, a diamenty zdobiły jej czoło. Po jej prawej stał zbrojny Jasz w pysznym srebrnym szłomie wysadzanym szafirami. Po lewej zaś Łado z pozłacaną tarczą, której środek ozdabiał wielki rubin. Posąg Nyji nosił złotą koronę ze szmaragdami, Marzanna miała złoty klucz u paska i złoty kłos w dłoni, a u stóp Dziewanny leżały złote strzały. Pierścień w jej dłoni również świecił ciepłym żółtym blaskiem. Oprócz ozdób nie pożałowano cennych barwników. Posągi mieniły się odcieniami czerwieni, błękitu, zieleni i bieli. Całe ściany drewnianego budynku pokrywały malowidła ptaków, liści i dzikich zwierząt. Również z zewnątrz świątynia była ozdobiona na biało, czerwono i żółto.

Jej wyjątkowość nie przejawiała się jednak wyłącznie w przepychu. Sławianie, chociaż w przeciwieństwie do mirian nie wierzyli w jednego tylko boga, nie mieli w zwyczaju stawiać chramów poświęconych tylu bóstwom naraz. Jednakże kiedy dynastia Jastrzębców przyłączała kolejne ziemie do swojego terytorium, główne bóstwa zarówno sojuszników, jak i podbitych plemion zapraszano do głównego przybytku. W ten sposób władcy scalali swoje księstwo.

Jedynie dwór Jastrzębców mógł się mierzyć wspaniałością z kąciną Dziedzilii. Zbudowany był niemal w całości z kamienia. Miał ogromną salą biesiadną, przestronne kuchnie, w których opiekano na rożnach prosięta, pokoje dla domowników i gości. Każde pomieszczenie, wyjąwszy mieszkania służby, miało malowidła na suficie i ścianach, a meble wykonane były z najlepszego drewna i ozdobione rzeźbionymi postaciami ludzi, zwierząt i stworów bajecznych.

W tym pięknym dworze służący już drugi dzień usiłowali zmyć krew z podłóg, naprawić uszkodzone ławy, wyprać chodniki.

Mirka ukłoniła się Dziedzilii i wspięła na palce, by zerknąć do rogu z miodem. Młoda Ładzicówna miała bowiem dar, który obok urodzenia sprawił, że została wybrana do posługi w kącinie. Lubiła tu mieszkać, choć niekiedy przychodziły jej do głowy myśli, że ciekawie byłoby podróżować po świecie, a nie być przywiązanym do jednego miejsca.

Znajomy zapach miodu podrażnił jej nozdrza. Mirka pozwoliła wzrokowi rozpłynąć się w nieostrą wizję, rozluźniła ciało. Była gotowa otrzymać przesłanie, jeżeli takie było życzenie bogini. Wizje stanowiły dla niej namiastkę podróży do dalekich miejsc.

Powierzchnia płynu rozjarzyła się delikatnym blaskiem i poczęła formować obraz. Ładzicówna niemal krzyknęła z zaskoczenia. Zobaczyła w rogu twarz Waci. Wyglądała na zmęczoną i nieszczęśliwą, ale żywą. A więc Wacia przeżyła!

Mirka drgnęła i widzenie przepadło. Skłoniła się Dziedzilii jeszcze niżej i w te pędy pognała do Pężyrki, swojej przełożonej. Weszła do środka, nie czekając na odpowiedź. Okazało się, że żerczyni nie była sama. Na krześle obok niej, trzymając się za obandażowaną głowę, siedział Czestek, jej siostrzeniec. Był to jasnowłosy, wysoki i barczysty młodzieniec, któremu wąs ledwo się sypnął. Jeszcze nie tak dawno ganiał Mirkę i ciągnął za warkocze. Teraz oboje byli statecznymi dorosłymi ludźmi.

Pężyrka, starsza kobieta w jasnej chustce na głowie, zaskoczona spojrzała na podopieczną.

– To ważne, matko – powiedziała Mirka, znacząco zerkając na Czestka.

Młodzieniec zerwał się na równe nogi.

– Poczekam za drzwiami! – powiedział, po czym zniknął.

Pężyrka masowała skronie.

– Trudno mu się dziwić, biedakowi – westchnęła. – Trudno się komukolwiek dziwić… Przyszedł do mnie po radę, ale na razie nie mogłam mu powiedzieć niczego innego niż to, co stary Chwalibog powiedział Trzaskom. O co chodzi?

Mirka nerwowo oblizała wargi.

– Możliwe, że będzie można niedługo powiedzieć ludziom coś innego – odparła. – Widziałam w rogu bogini Wacię.

Kapłanka chwyciła się za serce.

– Najmłodsza z Jastrzębców…!

Podniosła się z miejsca i zaczęła krążyć po pokoju.

– To by wyjaśniało… Zdrajcy byli bardzo powściągliwi w udzielaniu informacji o tym, kogo zabili. Chełpili się, że wszystkich, ale… widać jej udało się uciec! Będziemy się modlić do bogini, żeby nadal ją chroniła. Odprawimy rytuał wspomagający. Czy widziałaś w wizji coś, co by mogło wskazywać na to, gdzie przebywa?

Mirka potrząsnęła głową.

– Widziałam tylko twarz. Chyba z kimś rozmawiała.

– Jeśli nie wiemy, gdzie jest, nie możemy jej wysłać pomocy. W takim razie mogła być tylko jedna przyczyna, że bogini ją ukazała: aby dać nam nadzieję. Abyśmy się nie poddali i byli gotowi, kiedy Jastrzębcówna wróci. Ale na razie nikomu ani słowa. Sytuacja jest delikatna. Rozumiemy się?

– Rozumiemy się, matko.

– Doskonale. Idź teraz do Czestka, martwi się o ciebie.

– O mnie? – zdziwiła się Mirka.

Pężyrka westchnęła ciężko i odesłała dziewczynę skinieniem dłoni. Ładzicówna wyszła przed dom żerczyni i znalazła tam Czestka.

– Podobno martwisz się o mnie – zagaiła.

Szczere, błękitne oczy młodzieńca spojrzały w jej twarz, a następnie w popłochu uciekły w bok.

– Ja… słyszałem różne rzeczy na dworze. Ludzie szeptali… No, że Bygost, kiedy… kiedy się znudzi gnębieniem Wszemiły, może będzie chciał… – plątał się. – Ty nie jesteś Jastrzębcówną, ale jesteś ich najbliższą krewną, więc jeśliby chciał umocnić swoją pozycję, to… – Utknął.

– Chcesz powiedzieć, że poślubiłby pannę z kąciny wbrew jej woli? – zapytała Mirka, blednąc.

– Ten człowiek zbluźnił już na najgorsze możliwe sposoby – powiedział Czestek smutno. – Co znaczy dla niego jeszcze jeden gwałt?

Ładzicówna przyłożyła drżące palce do ust.

– Nie wiemy jeszcze, do czego się posunie – wtrącił młodzieniec, widząc jej przerażenie. – Wszyscy są zdezorientowani. Starsi uważają, że Bygost nie może pozwalać sobie na wszystko, bo wówczas bez względu na to, ilu ma wojów, ludzie się zbuntują. Więc musi się hamować. Mimo to… Uważaj na siebie, dobrze? Najlepiej nie wychodź za bardzo z kąciny, nie rzucaj się w oczy… Przynajmniej póki sytuacja się trochę nie wyjaśni. Chodź, odprowadzę cię.

Mirka czuła się jak ogłuszona. Dopiero zmagała się z myślami, że Bygost i Noduńczycy wymordowali cały ród Jastrzębców. Nie przyszło jej do głowy, że i ona nie jest bezpieczna. Nikt, kogo znała, nie odważyłby się obrazić patronki grodu, która od setek lat wspierała te ziemie i żyjących tu ludzi.

Przez całą drogę do świątyni nie wypowiedziała ani słowa. Czestek wszedł za nią do jej pokoiku, który mieścił się w budynku tuż obok kąciny. Pężyrka mieszkała w osobnym domu. Przed rokiem odziedziczyła go po wuju. Do niedawna ona i Mirka były sąsiadkami przez ścianę.

– Jeśli się dowiem czegoś, dam od razu znać – obiecał Czestek. – A jeśli ciebie coś zaniepokoi, nie wahaj się po mnie posłać. Ja… – zająknął się. – Nie pozwolę, żeby spotkało ciebie to, co Wszemiłę.

– Jak…? – zapytała, czując, że ręce wciąż jej drżą.

Oczyma wyobraźni widziała Bygosta Powałę, zwalistego mężczyznę o bujnych wąsach i okrutnym spojrzeniu, jak zbliża się do niej, podnosi łapę … Chciałaby mieć wtedy w rękach włócznię.

– Wyprowadzę cię z grodu, uciekniemy – powiedział Czestek. – Będę cię ochraniał.

Spojrzała na niego, jakby widziała go po raz pierwszy od dawna. Chłopak, którego znała, dorósł nie wiadomo kiedy. Była od niego starsza o dwa lata i zawsze uważała go za dzieciucha, ale teraz… Kiedy stał przed nią ze zmarszczonymi brwiami, zaciśniętymi pięściami i pałającym wzrokiem, po raz pierwszy wydał jej się mężczyzną.

– Przygotuj się do podróży, odłóż zapasy – mówił dalej coraz pewniejszym tonem. – W razie niebezpieczeństwa szybko znikniemy.

– A co z twoją służbą?

Czestek był strażnikiem na dworze. W chwili największego zamieszania otrzymał cios w głowę i ocknął się rano, gdy wynoszono trupy. Nie mógł sobie tego darować.

– Nie martw się o to – odparł. – I tak wstyd mi, że nie zginąłem, broniąc Jastrzębców. Nie mogę znieść myśli, że i ciebie miałoby spotkać coś okropnego.

– Dziękuję – uśmiechnęła się.

Czestek zarumienił się, wyprostował.

– Możesz na mnie liczyć.

***

Dzwony Falken, stolicy Nodungii, wybiły południe. Była to najświętsza pora dla wyznawców Miriusa, Pana Światła Rozjaśniającego Mroki, Wszystkowidzącego i Sprawiedliwego, który rządził tu od czterech pokoleń. Gród był jednak dużo starszy niż wiara w jasnego boga na tych ziemiach. Obecnie grodzisko opasywały trzy rzędy murów, gdyż z czasem znacznie się rozrosło. Stojący na wzgórzu zamek poddawano wielokroć przeróbkom, poszerzając i rozbudowując, a mimo to zachował mocną sylwetkę, która zdawała się zapewniać: jestem tu i zawsze będę.

Siedziba władców nie stała w centrum miasta, raczej górowała nad nim. Usytuowana była na wysoko położonym, dogodnym do obrony miejscu, a tyłów strzegło jezioro Schein. Z drugiej strony miasto ochraniała rzeka Havela.

Rynek grodu znajdował się u stóp wzgórza, a przy nim ratusz i katedra pod wezwaniem Miriusa Zwycięskiego Słońca. Im dalej od rynku, tym dzielnice stawały się biedniejsze. Przy ostatnim kręgu murów żyła biedota i stały niemal rzędem domy publiczne, o których porządni obywatele woleli nie mówić, lecz do których z ochotą chadzali. Niczego nie brakowało w stolicy jednego z najpotężniejszych krajów Artumii.

Król Wilhelm von Falken schodził do katedry tylko w czasie uroczystych mszy, na co dzień miał bowiem do dyspozycji kaplicę wzniesioną w zamku dla rodziny królewskiej. Tego dnia, gdy po zwykłym południowym nabożeństwie wyszedł na zamkowy, podążył za nim ojciec Onufry, jego spowiednik.

– Czy mógłbym prosić o dwa słowa w sprawie misji na sławiańskich ziemiach, Wasza Wysokość? – zapytał zakonnik, skłaniając siwą głowę.

– Przejdźmy się po sadzie, tam porozmawiamy, ojcze – odparł Wilhelm łaskawie.

Poprawił płaszcz z wyhaftowanym na plecach sokołem ozdobionym złotą i srebrną nicią; przeczesał palcami jasne jak len włosy, chwytając przy okazji zachwycone spojrzenia dwórek. Interesowały go przede wszystkim błękitne jak chabry oczy ślicznej Gerdy. Dobrze było być młodym, bogatym, a do tego królem! W dwudziestej piątej wiośnie życia Wilhelm władał jednym z największych królestw na kontynencie. Poprzez małżeństwo sprzymierzył się z Santią, mocarstwem rozkwitającym na południu. Już planował przyszłość dla nieletniej córki Matyldy. Wyda ją za jednego z traisenońskich książąt słynących z bogactwa, co umożliwi mu dalsze podboje, albo jeżeli powiedzie się misja u Sławian, to wyśle ją na wschód, aby zapewnić sobie tam lojalność wobec Nodungii. Gdyby ci półdzicy poganie przestali wreszcie stanowić zagrożenie, a zostali sprzymierzeńcami! Oczywiście, nim to się stanie, trzeba będzie porządnie złupić ich ziemie. Nikt tak chętnie nie szuka sojuszników i wsparcia, jak zubożały możnowładca. Najlepszym tego przykładem był najnowszy układ z Bygostem z Powałów.

Ojciec Onufry, poczciwy zakonnik, cierpliwie czekał, aż dotrą do sadu. Wiśnie i śliwy właśnie zaczynały okrywać się kwieciem. Powietrze było rześkie i wilgotne. Wilhelm odetchnął głęboko. Siedzenie w zamku, przy kominku, obrzydło mu doszczętnie. Ciekawe, jak tam księdzu Rainerowi upłynęły zimne miesiące w sławiańskiej głuszy. Przez cały luty nie przyszedł od niego ani jeden list, bo śniegi uniemożliwiły podróż posłańca do Nodungii. Dopiero trzy tygodnie temu zaczął przysyłać długie epistoły.

– Jak to możliwe, mój drogi ojcze, że ci ciemni poganie, którzy nawet nie wznoszą zamków z kamienia, wciąż dają tak silny odpór? – zapytał Wilhelm, przeciągając się.

– Z tego, co mi wiadomo, Wasza Wysokość, mają opinię srogich wojowników – odparł spowiednik. – I to nieprawda, że nie budują z kamienia, choć rzeczywiście wiele słynnych siedzib wznieśli z drewna. Ich dębina jest niemal tak wytrzymała jak kamień. Umieją też wykorzystywać znajomość terenu.

– Wiem, wiem, uczony ojcze! – przerwał mu król niecierpliwie. – Irytuje mnie tylko, że bałwochwalcy, którzy nie poznali jeszcze prawdziwej wiary, a wręcz odmawiają jej przyjęcia, zdają się cieszyć ochroną boską!

– Sławianie na południu, w państwie Stoigniewa, od pół wieku wyznają wiarę w Miriusa – zauważył ojciec Lepickiego.

– Tak, ale to nie oni są najbogatsi… – powiedział Wilhelm przez zaciśnięte zęby.

– Być może niematerialnie, lecz są bogaci w dary ducha, Wasza Wysokość.

– Naturalnie. Tylko czemuż południowe morza nie obfitują w bursztyn?

Tym razem spowiednik zrozumiał, że król zadał pytanie retoryczne i roztropnie milczał.

– Wysłaliście, Wasza Wysokość, księdza Rainera z misją do Sławian… – podjął po chwili dręczącą go kwestię.

– Zgadza się. Jego i dwóch pomocników. Od zeszłej jesieni siedzą u pogan i przygotowują misję nawracania. Według ostatnich wieści od niego wszystko idzie zgodnie z planem.

– Wasza Wysokość wie, że nie śmiałbym krytykować jego postanowień, wszakże pewne uwagi…

– Słucham, ojcze.

– Zastanawiam się, Wasza Wysokość, czy księdzu Rainerowi, tak dla równowagi, nie przydałby się ktoś o łagodniejszym usposobieniu. Dwaj jego pomocnicy to ludzie młodzi, nie do końca uformowani. Nie będą śmieli wtrącać się do tego, co zarządzi ich przełożony. Już kiedy ksiądz Rainer szykował się do drogi, wyraziłem obawy.

– Że jest zbyt bezkompromisowy. Pamiętam, ojcze.

– Według zapisków z różnych stron naszego kontynentu najlepsze i najtrwalsze efekty daje nawracanie w sposób pokojowy, cierpliwe objaśnianie naszej wiary… Poganin, siłą zmuszony do nawrócenia, nie pojmuje piękna mirianizmu. Jak bezmyślne zwierzę powtarza tylko to, co mu nakazano. Jeżeli będziemy nawracać metodami księdza Rainera, obawiam się, czy nie wywołamy więcej złego niż dobrego. Zamiast powiększenia chwały mirianizmu, dostaniemy zbrojne powstanie.

– O zbrojne powstanie będzie się martwił Heinrich i jego rycerze – odparł król, kołysząc się na piętach. – A co do metod… Mój ojciec zjadł zęby na walkach z poganami. Wierz mi, o wielebny, że chociaż na początku są niezadowoleni, to potem przychodzi następne pokolenie i ono już jest po naszej stronie. Gdyby układać się z nimi, i za pięć stuleci by się nie nawrócili.

– Jednakże wiara takich ludzi jest płytka, powierzchowna! – Zamachał rękami zakonnik. – Mirius, który naucza nas o miłosierdziu, nie może cieszyć się z publicznych egzekucji.

– Jesteś, ojcze, zbytnim idealistą. – Wilhelm pokręcił jasną głową. – Oczywiście, byłoby pięknie i wspaniale, gdyby poganie mogli zrozumieć, jakim darem jest prawdziwa wiara, ale są ciemni, więc najpierw trzeba wbić im to siłą do głów. Zobaczę, jak tam Rainer sobie poczyna – dodał pojednawczo. – Jeśli za bardzo budzi sprzeciw, być może wyślę kogoś mniej zapalczywego.

W tym momencie dostrzegł posłańca, który przybiegł z zamku i uniżenie czekał na uwagę króla.

– I cóż tam? – zapytał władca.

– Wieści z Rotfeld – odparł chłopak. – Lud ukrywał tam starego idola w jaskini. Biskup kazał go natychmiast zniszczyć, chłopi stanęli w obronie bałwana, doszło do rękoczynów… Sytuacja jest opanowana, ale straciliśmy dwudziestu ludzi.

– Dwudziestu zbrojnych przeciw zabobonnym chłopom? – Wilhelm był oburzony.

– Przywódców pochwycono i wtrącono do lochu.

– Dobrze, niech ich powieszą o świcie – rozkazał król.

– Czy mam przyjść do gabinetu Waszej Wysokości, przekazać ich imiona? – zapytał posłaniec, gnąc się w ukłonie i zezując na ojca Onufrego.

– Tak, tak. – Wilhelm odprawił go gestem.

– Widzisz, ojcze? – Władca z frustracją wyrzucił ramiona w górę. – Pogaństwo jest jak chwast. Tu wyplenisz, to z drugiej strony wylezie.

– Gdyby jednak wysłać tych przywódców do uczonych zakonników, którzy mogliby dobrze objaśnić im naszą wiarę… – wtrącił spowiednik. – To są z pewnością ludzie cieszący się posłuchem w Rotfeld. Gdyby udało się ich nawrócić, prosty lud podążyłby za tym przykładem.

– Ech, nie, strata czasu. – Wilhelm wzruszył ramionami. – Zapewniam cię, że egzekucja będzie równie skuteczna.

Rozdział trzeci

Bertold pochyla się nad nią. Mówi coś, ale ona nie potrafi zrozumieć, co takiego. Jest jej ciasno i duszno. Włosy Bertolda łaskoczą ją w czoło. Jego usta nadal się poruszają, lecz słychać tylko szum, jakby galop końskich kopyt na przemian z wyciem wichru.

– Odsuń się, nie mogę oddychać – mówi Wrena.

Nagle Bertold wykrzywia twarz w wyrazie przerażenia.

– Zejdź, duszno mi!

Wrena broni się, usiłuje zepchnąć go z siebie, ale on jest sztywny i zimny jak trup.

– Zejdź!

Poczuła na ramieniu ciepłą, szorstką dłoń. Uczucie duszności minęło. Otworzyła oczy i zobaczyła obcego mężczyznę. Miał włosy zielone jak młode igły sosnowe. Krzyknęła ze strachu.

– Spokojnie – odezwał się nieznajomy. – To tylko ja.

Wrena przetarła oczy i zrozumiała, że ma przed sobą leszego, tyle że w odmiennym ubarwieniu.

– Piszczałaś przez sen jak szczeniak.

– Co się stało z twoimi włosami? – Wrena zignorowała jego irytującą uwagę.

Wziął do ręki kitkę i przybliżył ją do oczu.

– Przemieniałem się w nocy w wilka. Zapomniałem je z powrotem zmienić. Po przemianie zawsze wracam do pierwotnej postaci. Ale przebranie już chyba niepotrzebne, skoro wiesz, że jestem leszym.

Wczoraj gospodarz przez większość czasu zajmował się sprawami poza chatką, więc prawie go nie widziała. Rzeczywiście nie potrafiła zajść dalej niż za potrzebą. Nie dość, że stopy miała w pęcherzach, to tu i ówdzie skóra była zdarta do żywego mięsa. Kiedy uciekała w przerażeniu przed rzezią, nie czuła bólu, ale teraz… Każdy krok był torturą.

Czas, który spędziła w ciszy w domostwie leszego ze świadomością, że żaden człowiek jej tu nie znajdzie, pozwolił Wrenie nieco dojść do siebie. Mogła zebrać myśli i odrobinę ochłonąć. Leszy zgodził się przeprowadzić ją na drugą stronę puszczy, więc spróbuje poszukać azylu w Turzycach.

Oswoiła się z myślą, że zadaje się z istotą nieludzką i że porwanie przez leszego nie jest takie złe. Tylko zielone włosy z rana wytrąciły ją z równowagi. Poza tym jednak nie mogła narzekać. Leszy nie był zachwycony jej prośbami o grzebień czy wstążkę do włosów, ale w końcu pożyczył jej własne zgrzebło i ofiarował coś, co mogło uchodzić za wstążkę… Mogło też być rzemieniem do wiązania butów. Zapytała również o ręcznik i mydło, nim pokuśtykała do strumienia, aby się obmyć.

– Lubisz wygody, kobieto – zauważył z kwaśną miną.

Ale dał, o co poprosiła. Zachowywał się, jakby obecność gościa go irytowała, ale jednocześnie nie śmiał uchybić prawom gościnności.

– Najlepiej by było, gdybyśmy ruszyli od razu, ale widzę, że nie dasz rady iść, więc trochę cię podwiozę – powiedział po śniadaniu.

Wrena wyjrzała przez okno, spodziewając się zobaczyć tam konie, choć przecież wiedziała, że leszy ich nie ma, a noduńskie pewnie dawno przepadły. Tymczasem on syknął ze zniecierpliwieniem, obrócił się wokół własnej osi i po chwili w jego miejscu stał ogromny szary wilk. Tym razem Wrena pilnowała się, żeby nie krzyknąć, choć była tego bliska. Ledwie jej serce uspokoiło się po nagłym galopie, z powrotem siedział przed nią człowiek.

– Rozumiesz? – zapytał.

– Przemienisz się w konia? – zapytała lekko drżącym głosem.

– Nie, ciemna istoto! – popukał się palcem w czoło. – Przemienię się w wilka! Pojedziesz na moim grzbiecie, zrozumiano? Chyba że wolisz na niedźwiedziu?

– O, nie – zaprotestowała stanowczo. – Nie niedźwiedź. Proszę.

Wciąż wzdrygała się na wspomnienie masakry. Kiedy leszy rozmawiał z nią czy częstował jedzeniem, miała wrażenie, że ma do czynienia z człowiekiem. Nie żałowała przeklętych Noduńczyków, ale samo słowo „niedźwiedź” przyprawiało ją o dreszcze.

– Zanim się stąd wyniesiemy, muszę coś załatwić – powiedział leszy i niespodziewanie wydał z siebie przenikliwy gwizd. Otworzył drzwi i zostawił je uchylone.

Wrena postanowiła, że już niczemu nie będzie się dziwić.

– Co do włosów… – odezwała się. – Czy możesz zmienić kolor także komuś innemu?

– Jasne.

– Chciałabym jak najdłużej pozostać nierozpoznana w podróży. Czy mógłbyś zmienić moje włosy w czarne?

– Chcesz udawać prawdziwą wronę i do tego pannę? – leszy uniósł brew.

– Skąd…?

– Mam oczy i trochę oleju tu. – Popukał się w głowę. – Przypominam, że mój rejon jest na skraju puszczy. Wiem o ludziach niemało. Na przykład to, że kobieta z włosami ledwie sięgającymi pleców raczej panną nie jest. A gdybyś chciała uchodzić za mężatkę, zakryłabyś włosy chustką i po sprawie.

Zaskoczył ją. Nie spodziewała się, że w ogóle orientował się w zwyczajach ludzi.

– No dobrze, nie jestem panną i moi wrogowie to wiedzą – przyznała. – Jeżeli będę udawała niezamężną, a do tego zmienię kolor włosów, naprowadzę ich na fałszywy trop.

– To nie ruszaj się przez chwilę.

Przyklęknął przy niej i położył dłonie na głowie Wreny. Poczuła emanujące z nich ciepło. Oczy leszego zabłysły na moment. Potem poczochrał jej włosy.

– I już. Czarna jak noc. Chociaż mam nadzieję, że w głębi lasu i tak nie będzie nikogo, kto mógłby cię rozpoznać.

Wrena podziękowała, rozczesała i zaplotła włosy w warkocz. Chwilę potem grzebień niemal wypadł jej z ręki, gdy do izby wleciał rudobrązowy pocisk. Ledwo wyhamował przed zderzeniem ze ścianą, zakręcił się i wylądował na środku podłogi. Był to trzepoczący skrzydłami drozd. Ptak obrócił się w miejscu, a następnie przemienił w rosłego mężczyznę, który również miał jasnozielone włosy, lecz tu podobieństwo z jej leszym się kończyło. Przybysz miał budowę prawdziwie niedźwiedzią, nie związywał włosów, które dumną grzywą opadały na plecy. Poza tym połowę twarzy zasłaniała mu broda przypominająca rozczapierzony krzak.

– Dobry – przywitał się.

Jego wzrok spoczął na Wrenie i mężczyzna błysnął zębami w uśmiechu.

– No, no, Szary, dobrze ci się powodzi. Urodziwe panny w twojej norze?

– Sam mieszkasz w norze, Rudy – odparł leszy z urazą. – Dużo bardziej parszywej niż moja pieczara. I nie panny, a mężatki.

– Tym lepiej! – zaśmiał się tubalnie przybysz. – Masz rację, lepiej się zadawać z kobietą, która już wie, czego chce. A szukającego jej męża zawsze można zjeść na kolację.

Wrena odsunęła się jak najdalej pod ścianę.

– On żartuje – powiedział Szary.

– Czyżby? – wziął się pod boki Rudy. – A nie pamiętasz, jak…

– Słuchaj teraz, nie gadaj – przerwał mu gospodarz niecierpliwie. – Nie wezwałem cię na plotki.

– A szkoda wielka, bo rzadko się z przyjacielem widujesz, Szary, zbyt rzadko!

– I będę się widywał jeszcze rzadziej. Wybieram się na drugą stronę puszczy. Potrzebuję, żebyś zaglądał na mój teren od czasu do czasu, kiedy mnie nie będzie.

– Widzisz, jaki on jest? – Rudy zwrócił się do Wreny. – Ani dzień dobry, ani co słychać, tylko od razu przechodzi do rzeczy. Mam nadzieję, że w łożu lepiej się zachowuje niż…

– I masz trzymać gębę na kłódkę na temat tej kobiety. – Gospodarz ponownie bezlitośnie wszedł mu w słowo. – Nie widziałeś jej tutaj. Nie słyszałeś o niej.

Potem podszedł do półki, napełnił miodem dwa kubki i przepił do gościa. Rudy z ochotą posmakował napoju, po czym osuszył naczynie do dna.

– Jakieś resztki przyzwoitości się w tobie kołaczą, zawsze to wiedziałem – powiedział, klepiąc gospodarza po ramieniu.

Leszy chwycił jego dłoń i uścisnął.

– Liczę na ciebie – powiedział. – Po powrocie dostaniesz stągiew miodu.

– Robisz się coraz słodszy – zarechotał Rudy. – A buziaka też mi dasz? Czy może ta czarująca pani…?

– Chętnie przyślę miodu – zadeklarowała Wrena pośpiesznie.

– Oboje macie serca jak z lodu – poskarżył się wielki leszy. – Nic to, wpadnę jutro, a wy sobie gruchajcie, gołąbeczki.

Mrugnął do Wreny, zmienił się z powrotem w drozda i wyleciał przez drzwi.

– On też jest leszym? – zapytała.

Gospodarz skinął głową.

– Jest porządny, tylko lubi się wygłupiać. Ale można na niego liczyć w potrzebie.

– Na przykład, gdy się chce, żeby zjadł męża?

Leszy parsknął śmiechem.

– Nie obawiaj się, wolimy sarninę. Chyba że bardzo ci zależy.

Pokręciła głową.

– Nie. Nie zależy. Poza tym pewnie by ci nie smakował.

Kącik ust leszego zadrgał w uśmiechu.

– Masz na imię Szary? – zapytała Wrena.

– Tak mnie nazywają – odparł, lekko marszcząc brwi. – Możemy ruszać? Naszykowałem trochę zapasów, przyczepisz je do tego paska. – Wskazał skórzaną uprząż. – Jak się przemienię, założysz mi ją i wsiądziesz, jasne?

Skinęła głową. Szary odwrócił się, żeby wyjść.

– Poczekaj – powiedziała.

Z opowieści piastunki, matki i ciotek dowiedziała się, że leśne duchy rzadko robią coś tylko z dobroci serca. Należało z góry ustalić zapłatę, aby nie zostać oszukanym.

– Nie wiem, czy uda mi się pozbyć Noduńczyków z Jastrzębiego Gniazda. Jaka ma być zapłata za twoją pomoc, jeśli to się nie powiedzie? Dwie stągwie miodu? Trzy?

Uśmiechnął się kpiąco, wziął przygotowane zapasy i wyszedł bez odpowiedzi. Wrena, klnąc pod nosem, wsunęła buty i krok za krokiem, czując ból, podążyła za leszym. Zatrzymała się w progu.

– Chcę wiedzieć – zawołała.

Odłożył pakunek na ziemię i spojrzał na Wrenę z ukosa.

– Uparta jesteś. Mam powody, dla których ci pomagam, dobra?

– Świetnie, nie musisz mi o nich mówić. – Skrzywiła się z bólu i przytrzymała odrzwi. – Ale chcę, żebyśmy ustalili zapłatę.

Szary podszedł bliżej, spojrzał na Wrenę z góry.

– Uważaj, nie drażnij leszego – powiedział cicho.

Jego ciemnozielone oczy były zimne jak kamienie. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł jej po krzyżu. Cofnęła się o pół kroku. Leszy milczał.

– Jaka ma być ta zapłata? – zapytała Wrena, zbierając resztki odwagi.

– Bardzo ci na tym zależy, jak widzę.

Założyła ręce na piersi, uniosła podbródek w górę. Szary spojrzał na swoją dłoń, zaczął zginać powoli palce.

– Co tam liczysz? – zapytała nerwowo.

Wtedy uśmiechnął się paskudnie.

– A co ja mogę tam liczyć? – Ujął jej uniesiony podbródek i nachylił się. Stali teraz nos w nos. – Jedna noc? Dwie? Trzy…?

Wrena miała wrażenie, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Oczywiście, że tego by chciał…

Pobladła.

I właśnie wtedy leszy puścił ją i zaśmiał, niemal zginając się wpół. Rechotał przez dłuższą chwilę, a Wrena kipiała z zażenowania i złości.

– Na rogi Nyji, ale miałaś minę! – powiedział, ocierając mokre oczy.

Zajęło mu chwilę, nim się uspokoił.

– Wspominałaś, że masz rodzinę po drugiej stronie lasu.Przedstawisz mnie jakiejś urodziwej kuzynce i będziemy kwita – powiedział w końcu.

– Wystarczy, że cię przedstawię? – upewniła się.

– Zwykle to wystarcza – wyszczerzył zęby. – Dosyć już tych wygłupów. Ruszajmy.

Wcale nie jest taki przystojny, pomyślała Wrena mściwie. Mogę go komuś przedstawić, czemu nie. Najwyżej dostanie kosza, parszywiec jeden.

Tymczasem Szary pstryknął palcami i zdumiona Wrena zobaczyła, że zamiast w progu chatki stoi u wejścia do pieczary.

– Ten dom nie jest prawdziwy? – zapytała, mrugając.

– Czary. Moja moc jest największa tutaj, na moim terenie. Gdzie indziej nie mogę sobie tak pozwalać. Nie licz więc na noclegi w eleganckich zajazdach.

– Czy w takim razie nie powinniśmy zabrać trochę okryć?

– To mogę wyczarować z kupki liści. Gotowa?

Nie czekając na odpowiedź, okręcił się na pięcie i przemienił w szarego wilka.

***

Po pierwszych chwilach niepewnej jazdy Wrena przywykła do niezwykłego wierzchowca. Wilk był tak wielki, że jej nogi nie dotykały ziemi. Futro Szarego było na tyle długie, że pozwalało przytrzymać się go w chwilach, gdy czuła się niepewnie. Zdecydowanie trudniej było przyzwyczaić się, że ona, dziewczyna z dobrego domu, dosiadała obcego mężczyzny. Wiedziała jednak, co by było, gdyby okazała zażenowanie. Leszy znów okrutnie by ją wyśmiał. Udawała więc, że to dla niej nic nadzwyczajnego. Ba, co drugi dzień dosiada leszych przemienionych w wilki!

Puszcza w głębi była piękniejsza niż Wrena mogła przypuszczać. Dostojeństwo starych drzew i spokój młodych drzewek zdawały się tworzyć prawie namacalny kokon z niezwykłej energii, która okalała każdy żywy organizm. Dostawała się do płuc wraz z oddechem, pieściła skórę. Tylko w niektórych jaśniejszych miejscach było słychać świergot ptaków.

Szary nie męczył się dźwiganiem człowieka na grzbiecie. Widać miał nadnaturalne siły. Natomiast Wrena musiała odpoczywać. Podróż na wilku była szybsza i łatwiejsza niż na poranionych stopach, jednak plecy miała zesztywniałe, a uda także domagały się przerwy. Stawali więc dla odpoczynku. Leszy po psiemu rozprostowywał grzbiet, Wrena kładła się na ziemi, starając się przypomnieć ciału, że już nie jest kołysane w takt wilczych kroków. Po całym dniu dosiadania Szarego nauczyła się rozpoznawać jego zapach. Obok woni ściółki leśnej i wilka wyczuwała przedziwną mieszankę kory dębu i szałwii.

Czasami zastanawiała się, kiedy spotka ją kara za to szaleństwo. Sprzymierzyła się z leśnym stworem, który właśnie wciągał ją w najgłębszą puszczę. Odsuwała jednak te myśli. Najważniejsze było przeżyć. Oddalić się od prześladowców. A potem sprowadzić na nich zniszczenie.

Kiedy dotarli do miejsca na nocleg, leszy znów stał się człowiekiem. Nazbierał chrustu i rozpalił ognisko. Tak jak obiecał, wyczarował posłania i koce z zeschłych liści. Na kolację mieli suszone mięso i owoce.

– Jutro spróbuję zapolować – powiedział, wyciągając się na legowisku. – Choć nie wiem, jak mi pójdzie. Z jakiejś przyczyny rwą mnie plecy.

– Sam zaproponowałeś… – wymamrotała Wrena.

– Bez obaw, przeżyję. A, właśnie. – Poderwał się nagle, jak ktoś, kogo wcale nie rwą plecy. – Pokaż nogi.

– Co?

Nagle się przestraszyła. Wprawdzie całe to gadanie o ofiarowaniu mu kilku nocy okazało się podłym żartem, ale kto wie, czy teraz nie zmienił zdania…

– Ściągaj buty – powiedział niecierpliwie. – Muszę zobaczyć, jak się goją. Chyba nie wyobrażasz sobie, że przeniosę cię przez całą puszczę. No nie wywalaj na mnie gał. Przecież cię nie zjem.

Wrena mierzyła go przez chwilę podejrzliwym wzrokiem, po czym ostrożnie zdjęła botki. Odruchowo zacisnęła zęby, gdy leszy zbliżył dłonie do jej stóp, ale jego dotyk był bardzo delikatny. Zdejmowanie opatrunków bolało, lecz na szczęście wszystko poszło sprawnie. Potem Szary wyciągnął z torby niewielki słoiczek. Gdy go otworzył, Wrena poczuła intensywny zapach ziół.

– To też wyczarowałeś z liści? – zapytała.

– Nie, to prawdziwe zioła i niedźwiedzie sadło. Sam zrobiłem tę maść. Ale nie muszę jej nosić przy sobie, mogę ją przywołać z pieczary.

– Wygodne.

– Istotnie. Nie wiem, jak wy, ludzie, możecie podróżować.

Zdecydowanym ruchem ujął jej prawą stopę i zaczął smarować. Wrena westchnęła z ulgą. Maść koiła natychmiast.

Zaraz potem poczuła zawstydzenie. Chociaż jej wychowanie nie było tak surowe jak u mirian, to jednak relacje z mężczyznami były ściśle określone. Jako kobieta wysoko urodzona, miała urodzić następców wysoko urodzonemu małżonkowi, nikomu innemu. Jeszcze nigdy obcy mężczyzna nie dotykał jej nagich stóp.

Jednakże dotyk Szarego nie był lubieżny. Smarował delikatnie, by nie urazić ran, lecz w podobny sposób nakładałby zapewne maść na psią łapę. Wrena nie wyczuła w jego zachowaniu niczego podejrzanego. Mimo to, kiedy kładli się spać na osobnych posłaniach przedzieleni dogasającym ogniskiem, nie czuła się pewnie. Wyobraźnia podsuwała jej obraz napaści nocą, jej protesty, bezskuteczny opór…

Usłyszała westchnienie i drgnęła. Szary przyglądał się jej ponad żarzącymi polanami.

– Przestań tam siedzieć jak wystraszony królik i idź spać – powiedział zirytowanym tonem. – Mówiłem już, nie zjem cię. Nie napadnę. Mogłabyś być workiem kamieni, który muszę przenieść na drugą stronę lasu. Jasne?

– Z tym workiem to przesada! – zawołała oburzona, ale ciężar spadł jej z serca.

Mimo wszystko nie mogła od razu zasnąć.

– Mówisz, że leszych jest bardzo dużo? – zapytała.

– Całkiem dużo.

– I wszyscy są synami Leśnego Ducha?

– Wszyscy.

– Czyli Rudy jest twoim bratem?

– Tak, ale to nie jest tak samo jak z ludźmi. Wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną, ale nie jesteśmy ze sobą tak blisko jak ludzkie rodzeństwo. Rudy jest bardziej przyjacielem niż bratem.

– Aha. A jakie macie obowiązki?

– Czy już nigdy nie pójdziemy spać?

– Chcę się czegoś o tobie dowiedzieć. Wypada dać odpowiedź.

– Obowiązki mamy różne. Przede wszystkim pilnujemy równowagi. Jak jest za dużo drapieżników, to trzeba je trochę przetrzebić… Jak sarny i zające za bardzo się rozzuchwalą i obgryzają do cna młode drzewka, trzeba zmniejszyć liczbę obgryzających. Kiedy dziki się rozplenią, to wyżerają całą bukiew…

– Można powiedzieć, że jesteś takim leśnym wójtem.

– Jeśli chcesz, to możesz tak mówić.

Po kilku dniach stopy Wreny zagoiły się na tyle, że mogła chodzić. Znalazła kijek i podpierała się nim w marszu. Szary towarzyszył jej teraz w ludzkiej postaci. Kiedy znaleźli się w głębokim lesie, stał się łaskawszy i rozmowniejszy. Dla zabicia czasu opowiadał ciekawe historie o zwierzętach i roślinach. Jej ciotka, wzięta zielarka, pewnie byłaby gotowa zabić za takie opowieści.

Od chwili gdy Wrena zaczęła chodzić, posuwali się wolniej, robili więcej postojów. I chociaż teraz miała towarzysza, z którym mogła porozmawiać, ciężar zalegający na sercu nie robił się lżejszy. Co noc miała koszmary, z których budziła się z szaleńczo bijącym sercem. Każdego ranka z ulgą znajdowała nad sobą nagie konary drzew poruszające się lekko na wietrze lub koronkowe korony sosen i jodeł.

Pewnego dnia Szaremu znudziło się opowiadanie.

– Od kiedy wyruszyliśmy, odpowiadam na wszystkie twoje pytania, a na razie nie usłyszałem prawie niczego o tobie.

– Nie odpowiedziałeś na wszystkie moje pytania – odparła wykrętnie. – Na przykład nie powiedziałeś, dlaczego zgodziłeś się mi pomóc.

– Powiedziałem. Liczę, że powstrzymasz Noduńczyków.

Spojrzała na niego z powątpiewaniem.

– Ja… Nie bardzo chcę myśleć o tym, kim jestem – powiedziała i spuściła wzrok.

Nie chciała, bo to za bardzo bolało. Usiłowała nie myśleć o tym, kim była, lecz rzeczywistość ciążyła jej coraz bardziej i bardziej. Unikanie jej wysysało z Wreny wszystkie siły.

– Słyszę ich głosy we śnie… Nie wiem nawet, czy ktokolwiek wyprawił im pogrzeb.

Poczuła gulę w gardle, nieznośne dławienie. Jednak oczy pozostały suche.

Potem szli przez dłuższy czas w milczeniu. Z każdym krokiem myśli zdawały się układać w głowie Wreny.

– Kiedy znajdziemy jakąś polanę, chciałabym zapalić ogień i złożyć ofiarę duszom zmarłych – powiedziała wreszcie do Szarego.

Leszy po prostu skinął głową. Nie wypowiedział ani jednej zjadliwej uwagi.

Było już późne popołudnie, gdy znaleźli polanę i zaczęli zbierać drewno na ognisko. Potem leszy powiedział, że idzie na polowanie. Zostawił oparty o drzewo róg wypełniony miodem. Kolejna uprzejmość.

Gdy ognisko zapłonęło, Wrena obeszła je trzykrotnie i wymówiła imiona bogów.

– Wielki Nyjo, władco Nawii! Pozwól im wejść do twojej dziedziny, zapewnij im poczesne miejsce na twoich pastwiskach. Dziedzilio, opiekunko nasza! Kiedy ich dusze przyjdą do ciebie, weź je pod swoje skrzydła, wskaż właściwą drogę. Święty ogniu, Swarożycu, zanieś moją ofiarę!

Uniosła róg z miodem i wylała zawartość do ogniska. A potem zaczęła wymieniać imiona droższe od wszystkiego.

– Władysław z Jastrzębców i Przybycześć z Ładziców, Tomisław Jastrzębiec, Borzywoj Jastrzębiec… – Ojciec, matka, dwaj bracia – teraz głos już całkiem jej drżał. – Moja ukochana siostra Czesława Jastrzębcówna. Stryj Lubomir Jastrzębiec, stryjna Dobroniega z Nałęczów. I moi bracia stryjeczni: Czesio, Jasiek, Radek… I wszyscy, wszyscy, których ciął noduński miecz. Niech światło tego ognia prowadzi was do Nawii.

Obraz ogniska zamazał się przesłonięty przez łzy. Wrena drżała na całym ciele. Czuła obecność bliskich. Czuła ich miłość, żal i gniew. Uniosła dłonie i zaczęła drapać policzki aż pojawiła się krew.

– Przysięgam! – zawołała. – Na moje łzy i na krew moją, przysięgam uczynić wszystko, by pomścić waszą śmierć. Tak mi dopomóż Nyjo, panie zaświatów. Łado, patronie sprawiedliwości. Jaszu, mistrzu zemsty. Marzanno, co znasz samo jądro ciemności. Światło nadziei, Dziewanno.

Uniosła ramiona. Słone łzy spływały po krwawych krechach na jej twarzy. Skóra szczypała, jakby ktoś przypiekał ją ogniem.

– I ty, nasza ostojo, prześwięta Dziedzilio… Wszyscy bądźcie moimi świadkami. Wspierajcie mnie, chrońcie mnie. Niech tak się stanie.

Osłabiona, osunęła się na kolana. Dzień właśnie się kończył, a ogień płonął jak drugie słońce – dumny, potężny. Jego płomienie zdawały się odpowiadać żarowi w jej duszy. Słyszała tylko trzask i szum z ogniska.

Poczuła jednak znajomy zapach dębowej kory i szałwii. Szary wilk usadowił się obok niej na ziemi. A ona płakała tak, aż zabrakło jej tchu, aż zaczęła drżeć z zimna, bo ogień wygasł. Przez cały ten czas leszy trwał przy niej nieruchomo i w milczeniu. A potem, gdy niebo było już pełne gwiazd, powietrze zaś niemal mroźne, przemienił się w człowieka, ujął Wrenę pod ramię i zaprowadził do niewielkiego obozowiska, które przygotował dla nich na nocleg. Rzeczywiście był na polowaniu, bo czekał na nią upieczony zając. Poza tym leszy podał jej miskę z wodą, aby obmyła podrapaną twarz.

Po skończonym posiłku Wrena długo wpatrywała się w ciemność.

– Jestem Warcisława z Jastrzębców – powiedziała wreszcie. – Jednego dnia zamordowano moich rodziców, rodzeństwo, stryja i jego żonę, nie oszczędzono też ich nieletnich synów, nawet pięcioletniego Radka…

Nie miała już łez. Czuła przedziwny spokój, lecz wiedziała, że gdzieś tam w głębi szaleją płomienie słusznego gniewu.

– Jestem teraz sama, ale mam nadzieję, że uda mi się dotrzeć do ludzi, którzy pozostają wierni Jastrzębcom. Sprawię, że mordercy zapłacą za to, co zrobili, albo sama zginę.

Przez chwilę nie dostała odpowiedzi.

– Skoro jesteś gotowa na wszystko, to znam kogoś, kto może ci pomóc, Kukułko – powiedział Szary.

– Kogo?

W świetle księżyca dostrzegła, że Szary uśmiecha się, szczerząc ostre zęby.

– Moją matkę.

Rozdział czwarty