Yasuke. Afrykański samuraj w feudalnej Japonii - Thomas Lockley - ebook

Yasuke. Afrykański samuraj w feudalnej Japonii ebook

Thomas Lockley

0,0
35,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Niewiele o nim wiadomo na pewno poza tym, że faktycznie istniał. W 1579 roku zszedł z pokładu portugalskiego statku w Kuchinotsu, towarzysząc jezuicie Alessandro Valignano, wizytatorowi misji chrześcijańskich w Azji. Jak donoszą współczesne mu źródła, mierzył 6 shaku i 2 sun, czyli prawie 190 cm wzrostu. Nawet dziś byłby uznany za wysokiego, zaś w tamtych czasach uchodził za olbrzyma. Wskutek zbiegu okoliczności dwa lata później stanął przed obliczem najpotężniejszego człowieka w kraju, Ody Nobunagi, i został członkiem jego straży przybocznej. Towarzyszył hegemonowi u szczytu jego sławy i osiągnięć militarnych, a potem w upadku i tragicznej śmierci. Przeszedł do historii jako Yasuke, pierwszy Afrykanin wśród samurajów.

Thomas Lockley poświęcił sześć lat, by z dociekliwością detektywa – po ponad czterystu latach – prześledzić koleje losu Yasuke, czego owocem jest ta książka. Nie jest to jednak referat z owoców badań, lecz fascynująca, wciągająca i pouczająca opowieść, nie tylko o afrykańskim samuraju (a jednocześnie pierwszym samuraju nie-Japończyku), lecz również o Japonii i świecie w szesnastym wieku, chrześcijańskich misjach, niewolnictwie, handlu i wojnach, ukazanych z całkiem nowej perspektywy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 622

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: African Samurai: The True Story of Yasuke, A Legendary Black Warrior in Feudal Japan

Przekład z języka angielskiego:

Adrianna Wosińska

Redakcja:

Paweł Behrendt

Opracowanie graficzne:

Krzysztof Wosiński

Zdjęcie na okładce:

© Photo Flow / shutterstock.com & © Cameron Whitman / shutterstock.com

Copyright © 2019 by Thomas Lockley

© for Polish translation and edition by Wydawnictwo Kirin

Wydawca, sprzedaż hurtowa i wysyłkowa:

Wydawnictwo Kirin

tel. 51 636-78-55

www.kirin.pl

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa:

www.sklep.kirin.pl

www.ksiegarniajaponska.pl

Wydanie I elektroniczne

Bydgoszcz 2021

ISBN 978-83-66627-12-3

Wstęp

Yasuke de gozaru

21 czerwca 1582 roku

Słońce jeszcze nie wzeszło, a mimo to świątynia Honnō-ji jarzyła się blaskiem. Płomienie zdążyły objąć jej dach i ściany, raz po raz wspinając się na nie falami złota i szkarłatu. Pół tuzina pomniejszych budynków otaczających główny pawilon też już trzaskało i sypało iskrami niczym festiwalowe ogniska, zasnuwając gęstym dymem całe Kioto.

Gdzieś w głębi przybierającej na sile pożogi wielki pan Nobunaga i jego skromna świta zbili się w ciasną grupkę, by stawić czoła przeciwnikowi, jednak tylko odwlekali to, co nieuniknione. Wróg miał przewagę liczebną stu do jednego, a na zewnątrz czekały liczne szeregi uzbrojone w arkebuzy i łuki. Ich jedyna osłona stała w płomieniach. Kanonada ustała i zdrajca Akechi wydał rozkaz, by najbardziej doświadczeni samurajowie, uzbrojeni w miecze i włócznie, wkroczyli ze wszystkich stron w dym. Mściwy dowódca nie chciał pozwolić, by ogień odebrał mu zemstę.

Yasuke wyłonił się z piekła, by stawić im czoła. Zdołał znaleźć wyjście z boku płonącej świątyni i zbłąkany w matni płomieni i dymu stanął oko w oko z trójką ludzi, podczas gdy setki kolejnych zacieśniały krąg wokół nich. Czując na plecach żar pożogi, miał nadzieję, że uda mu się szybko przez nich przebić i uciec, nim kolejna trójka – albo trzydziestka – odetnie mu drogę.

Japońskie powiedzenie „plotkuj o człowieku, a wywołasz jego cień” sprawdzało się zdecydowanie zbyt dosłownie w przypadku wiarołomnych żołnierzy Akechiego, którzy zamarli na widok obcego wojownika. Znali Yasuke tylko z obozowych plotek. „Czarny człowiek” Nobunagi. Afrykański samuraj.

Żaden z nich nigdy nie widział na własne oczy tak wysokiego cienia ani człowieka o tak ciemnej skórze. Przyboczny Nobunagi górował nad nimi jak dorosły nad dziećmi – ich hełmy sięgały mu zaledwie do klatki piersiowej. Jego na wpół ukryta twarz była nie tylko ciemna; była świeżo umazana popiołem i krwią po stoczonej bitwie, co czyniło ją jeszcze bardziej przerażającą. On także – co być może działało najbardziej zniechęcająco – ściskał w dłoni samurajską szablę, a jej ostrze już ociekało krwią.

Tego trzej żołnierze się nie spodziewali. Oczekiwali jedynie spotkania z pobitym wrogiem – paroma śmiertelnie rannymi niedobitkami, gotowymi na ostateczne starcie; no, może jeszcze jakąś struchlałą niewiastą uciekającą przed płomieniami. A tymczasem żadnej zatrwożonej służącej nie było.

Yasuke wyłonił się ponad nimi skupiony i nieulękły. I żądny odwetu.

Jeden z żołnierzy spojrzał na szablę w swojej własnej, drżącej dłoni, a jego wzrok zdradzał wszystko: to nie jest broń, jaką dałoby się pokonać tego człowieka.

Yasuke wyszczerzył ponuro zęby. Tej nocy strach był jego bardzo pożądanym sojusznikiem. To była jego ostatnia misja w służbie jego pana. Zawiniątko, które miał przytroczone u biodra, uderzyło go ciężko w udo, tak jakby go ponaglało. Moment wcześniej poprzysiągł dostarczyć doczesne szczątki Nobunagi do jego dziedzica, a nie po to przemierzył pół świata, by złamać taką obietnicę.

Trzej żołnierze trwali jak skamieniali, niezdolni wykonać najmniejszego ruchu. Nawet mowę im odebrało.

– Yasuke de gozaru – rzucił im wyzwanie afrykański samuraj, przyjmując pozycję do ataku. „Jestem Yasuke”.

CZĘŚĆ I

WOJOWNIK [武]

1. Powitanie w Japonii

Yasuke przybył do Japonii pod koniec lipca. Nawet na morzu powietrze było ciepłe i ciężkie, a jednostajny, gorący przybrzeżny wiatr opływał linię brzegową. Podróżował na nao, najwyższej klasy portugalskim statku handlowym, przewożącym lśniące chińskie jedwabie, zwoje z osiągnięciami chińskiej nauki, chińskie leki i portugalską broń palną.

Skrzynie z najnowocześniejszym uzbrojeniem na świecie, jak również cały towarzyszący im ładunek ołowiu i saletry potasowej, należały do człowieka, który najął Yasuke dla swojej ochrony: jezuickiego misjonarza z Europy, Alessandro Valignano. Wraz z bronią Valignano i pozostali jezuici przewozili również niebagatelny zbiór chrześcijańskich akcesoriów oraz – jak wierzyli – samo zbawienie. Jednak nawet oni rozumieli, że tym, na co czekała Japonia, była broń. A kilka skrzyń arkebuzów za zbawienie milionów dusz to w końcu rozsądna cena.

Był rok 1579. W innych częściach świata sir Francis Drake właśnie przybił do wybrzeży Kalifornii, mieniąc je odtąd własnością królowej Elżbiety. Iwan Groźny, o serbsko-tureckich korzeniach, trzymał w silnej garści Rosję. Francuscy katolicy i protestanci kończyli powoli brutalną, trzydziestoletnią wojnę na tle religijnym, której wybuch w dużej mierze zawdzięczali swojej byłej królowej, Katarzynie Medycejskiej z Włoch. W Peru z rąk Hiszpanów ginęli ostatni przedstawiciele imperium Inków. A epidemia dymienicy, która miała swój początek w Chinach, właśnie zbierała tysięczne żniwo w Wenecji. Świat stawał się coraz mniejszy.

Z tych samych powodów wcześniej tego ranka za lewą burtą portugalskiego statku zamajaczyło wybrzeże Japonii. Skupiska skał i zieleni wyłaniające się z leniwych fal, niezamieszkane wysepki, przy których roiły się punkciki łodzi rybackich. Główny ląd rysował się linią na horyzoncie, a rozproszone wyspy wreszcie ustępowały nieprzerwanym pasom zieleni, widniejącym pomiędzy letnią mgłą a bezkresnymi białymi chmurami. Do portu było już nie więcej niż pół dnia drogi. Załoga i pasażerowie cieszyli się z upragnionego końca tej długiej podróży, wiwatując i poklepując się nawzajem po plecach w powszechnej atmosferze ulgi. Yasuke miał wszelkie powody ku temu, by świętować razem z nimi.

Ostatnie dwa lata spędził jako strażnik i służący Valignano, przemieszczając się nieustannie na wschód z Goi (w Indiach, gdzie został najęty przez jezuitów) do Malakki (obecnie części Malezji), a potem Makau (w południowych Chinach), gdzie Valignano załatwiał swoje sprawy w tamtejszych jezuickich ośrodkach, nim wreszcie skierowali się ku swemu ostatecznemu celowi: Japonii. Najbardziej udanej spośród wszystkich jezuickich misji w Azji i obiektowi niekwestionowanej dumy oraz nadziei dla Kościoła w Rzymie. Valignano planował pozostać tu przez kilka lat, a zatem wszystko wskazywało na to, że w najbliższej przyszłości Yasuke nie będzie musiał podróżować drogą morską.

Bez względu na stulecie, podróż zawsze uczy cierpliwości i wytrzymałości, a afrykański wojownik z całą pewnością musiał dysponować obiema, trzymając straż w duszącym skwarze w czasie oczekiwania na niezliczone transporty, brnąc po błotnistych szlakach, ochraniając w zatłoczonych dokach bagaże jezuitów – beczki i pudła wypełnione świecami, dziełami sztuki sakralnej, relikwiami, odzieżą, winem, prowiantem i złotem – czy wreszcie cierpiąc z powodu choroby morskiej, a także szeregu innych, gorszych, kiedy statek wznosił się i opadał na wzburzonych falach.

Ich obecny rejs niewiele różnił się od tych, które odbywał na portugalskich statkach przez ostatnie dwa lata: było niewygodnie, brudno, niebezpiecznie, a wkoło szerzyły się choroby. Od czasu do czasu Valignano w listach do domu wspominał o swojej awersji do podróży morskich i nietrudno zrozumieć, skąd się brała. Statki przypominały wysypiska śmieci, tyle że zaopatrzone w żagle; zarówno załoga, jak i pasażerowie tygodniami kisili się we własnym brudzie. Pomiędzy pokładami mnożyły się i obrastały w tłuszcz szczury, które stawały się tym silniejsze, im słabsi byli pasażerowie, wycieńczeni ostatnimi etapami co dłuższych podróży. Świeże zwłoki tych, którzy okazali się zbyt mało wytrzymali, stawały się źródłem dodatkowej strawy dla szkodników. (Z kolei szczurze mięso stanowiło główne danie już po kilku tygodniach większości wypraw przeciętnego żeglarza). Nader często pasażerami na gapę okazywały się śmiertelne choroby: kiła, tyfus, malaria, wirusowe zapalenie wątroby, dymienica, czarna ospa, zapalenie opon mózgowych i wścieklizna. W połączeniu z fatalną dietą, wyczerpującymi warunkami pracy, surowymi karami, a nawet sporadycznymi morderstwami, życie na morzu zawsze zbierało ofiary. Podróże takie jak ta nierzadko kończyły się śmiercią połowy obecnych na pokładzie. Jeśli ktoś chciał nauczyć się modlić, wystarczyło wyruszyć na pełne morze.

Ci, którym udało się przeżyć podróż, dotarłszy do celu schodzili z pokładu chwiejnym krokiem. Jeśli naprawdę mieli szczęście, mogli trafić do miejscowego szpitala, prowadzonego przez misjonarzy. Większość łóżek w takich miejscach zajmowali właśnie marynarze, którzy dochodzili do siebie po trudach podróży. Jeśli zaś nie było im to dane, musieli zadowolić się zapchlonymi domami noclegowymi. Bez względu na to, jak odrażające były to miejsca, i tak pozostawały o niebo lepsze niż zakwaterowanie na statku. Tak więc gdy statek miał ponownie dobić do brzegu, nadzieja i niezrównane poczucie ocalenia znów ogarniało całą załogę i wszystkich pasażerów.

W obliczu tych wszystkich niebezpieczeństw i niedogodności podróży morskich, ten rejs nie okazał się dla Yasuke wcale taki zły. Dobrze dogadywał się z marynarzami i czuł, że będzie mu brakowało ich towarzystwa. Załoga była mieszana: byli tu Portugalczycy, Hindusi, Chińczycy, a nawet paru innych Afrykanów. Portugalski był domyślnym językiem na morzu, a Yasuke, mając za sobą dwa lata przeważnie morskich podróży, władał nim wystarczająco dobrze, by łapać ich biadolenia i żarty. Jako sympatyczny, często uśmiechający się osobnik, zaskarbiał sobie przychylność wszystkich pracujących na statku ludzi już od pierwszej chwili, kiedy wraz z jezuitami wszedł na pokład.

Yasuke odżywiał się też lepiej niż większość jego współtowarzyszy. Załoga jadała przede wszystkim suchary (zwane też „łamaczami trzonowców” lub „twierdzami robactwa”), suszone mięso lub ryby, a piła mętną wodę. Racje żywnościowe były wydzielane w trybie miesięcznym – o ile się nie zepsuły i o ile oficerowie na statku byli na tyle uczciwi, że nie sprzedali ich dla osobistego zysku.

Aby uniknąć takich sytuacji, jezuici zabrali ze sobą na statek własny prowiant, którego Yasuke bronił, który przyrządzał, serwował i jadł. Misjonarze oraz ich świta w postaci służących, najętych w Indiach i w Chinach, mogli korzystać z dobrodziejstw żywego inwentarza (który z kolei posiadał własną karmę), jak również takich frykasów, jak figi, miód, sól, oliwa z oliwek, mąka, a nawet wino. Nie do końca wynikało to z miłosierdzia: Valignano brał pod uwagę rozmiary Yasuke, a także charakter jego pracy, który wymagał dobrego odżywiania.

Stojąc przy burcie, Yasuke obejrzał się na człowieka, którego miał ochraniać. Valignano i pół tuzina jego spalonych słońcem europejskich kolegów po fachu wraz z towarzyszącymi im chińskimi i hinduskimi jezuitami nad czymś rozprawiali. Ta misja była czymś więcej, niż tylko wyprawą grupki katolików, mających nawracać innych. Ich przywódca, a zarazem bezpośredni przełożony Yasuke i obiekt jego troski, był najważniejszym katolikiem w całej Azji.

Mimo iż dziś imię Alessandro Valignano niewielu cokolwiek mówi, pod koniec szesnastego wieku było w stanie poruszyć armię, skrzyknąć flotę i wznieść miasto. Od papieża Grzegorza XIII otrzymał on oficjalny tytuł „Wizytatora Indii”, po czym został wysłany, by nadzorować i wspierać w rozwoju kwitnące ośrodki katolickie w Indiach, Chinach i wreszcie w położonej najdalej na wschód misji w Japonii – tajemniczym miejscu, które Chińczycy określali jako „Kraj Wschodzącego Słońca”, lecz przeważnie ignorowanym i unikanym; ziemi piratów i chaosu. Pierwszym przystankiem Valignano miało być Nagasaki, port w prowincji przyjaznej jezuitom. Stamtąd – jak żywił nadzieję i on sam, i Rzym – reszta Japonii stała przed nim otworem.

Yasuke uśmiechnął się na myśl o Japonii i przeniósł wzrok na jej wybrzeże. Perspektywa zakosztowania po raz pierwszy od trzech tygodni świeżego jedzenia, świeżego powietrza, fizycznej wolności i stałego lądu była niezwykle kusząca. Podobnie jak sama wizja nowego miejsca. Owszem, zapewne czekało tu również wielu wrogów, ale mimo to nie mógł powstrzymać ciekawości, co też ten tajemniczy kraj ma do zaoferowania.

Tymczasem kiedy zbliżali się do brzegu, wypłynął im na spotkanie mniejszy stateczek. Yasuke przesunął się niezobowiązująco w głąb pokładu, tak że znalazł się bliżej Valignano.

Zdarzyło się już kilka razy wcześniej, że załoga przygotowywała się na możliwy atak, świadoma, że chińscy i japońscy piraci bywali na tyle śmiali i zachłanni, by zaatakować portugalski statek. Na moment zapanowała nerwowa krzątanina: pokłady zostały zalane wodą, by zapobiec pożarowi, a następnie zasypane piaskiem, by zapewnić stopom dobre oparcie. Płomienie pod licznymi kuchniami na statku zgaszono, pół tuzina niewielkich dział załadowano i wytoczono na główny pokład, proch i kule przygotowano, miecze rozdano, a w kilku muszkietach nasypano proch na panewkę. W całym tym zamieszaniu Yasuke pozostawał spokojny i milczący, nie zdradzając żadnych emocji i wszelkie troski zachowując dla siebie. Z kolei Valignano ignorował krzątaninę, beznamiętnie obserwując rozciągający się przed nim pas lądu. Spędziwszy razem dwa lata w równie niebezpiecznych okolicach, ci dwaj mężczyźni czerpali otuchę z wzajemnego opanowania, skrycie zgodni co do tego, że panika i strach jeszcze nikogo z opałów nie wyciągnęły.

Jak gdyby w myśl tej maksymy rychło okazało się, że wszystkie te zabiegi były niepotrzebne. Wkrótce Yasuke i pozostali bez trudu rozpoznali jezuicką flagę – czarny, ostro zakończony krzyż Towarzystwa Jezusowego (z wszystkimi ramionami równymi, jak w znaku plusa), umieszczony nad literami IHS (monogramem imienia Jezusa Chrystusa, przełożonym z greki na łacinę) na białym tle – wzniesioną wysoko nad zbliżającą się nieuzbrojoną jednostką przybrzeżną i powiewającą na wietrze. Nowo przybyły stateczek ustawił się pod wiatr i kołysząc się na falach, zatrzymał się w miejscu. Chwilę później mała japońska łódeczka typu sampan, którą jezuicki statek holował za sobą, powiosłowała po tańczących falach od jednej jednostki do drugiej.

Kapitan statku jezuitów, „krzepki” brat Ambrosius Fernandes wspiął się po drabince na pokład. Brat Ambrosius wyglądał i poruszał się bardziej jak zaprawiony w bitwach żołnierz niż jak zgarbiony nad zwojami duchowny – i miał ku temu powody. Przybył do Azji jako najemnik, w pogoni za dobrami, które mógł w ten sposób zdobyć, lecz ostatecznie kiedy okręt, na którym podróżował, wpadł w oko cyklonu przy wybrzeżach Makau i kilku jego towarzyszy zmyło z pokładu, ofiarował swoje życie Bogu w zamian za ocalenie. Fernandes doczekał kolejnego świtu i zaraz po tym, jak wrócił na ląd, dołączył do jezuitów. Oddawszy Valignano należyte wyrazy szacunku, brat Ambrosius przedstawił prośbę przełożonego miejscowej misji, by wielki Wizytator zmienił nieco plany i zamiast do Nagasaki, skierował się ku innemu portowi, Kuchinotsu.

Prośba ta była częścią politycznego posunięcia ze strony jezuitów, chcących w ten sposób ukarać japońskiego możnowładcę, Ōmurę Sumitadę, na którego ziemiach leżało Nagasaki, za to, że nie był wystarczająco gościnny względem ich misji. Odcinali go w ten sposób od niebagatelnych podatków, broni, dochodów i zaszczytów, które stałyby się jego udziałem dzięki ugoszczeniu Valignano i jego wyładowanego po brzegi statku, a który miał teraz rzucić kotwicę w mniejszym porcie w Kuchinotsu, na ziemiach konkurencyjnego lokalnego klanu. To właśnie tam przełożony misji i bardziej „skłonny do współpracy” japoński władca – rozpaczliwie potrzebujący broni i gotów zgodzić się niemal na wszystko, by ją zdobyć – mieli powitać Wizytatora i jego świtę.

Podczas gdy Valignano się namyślał, by wreszcie wyrazić zgodę, Yasuke i pozostali jezuici wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ta zmiana oznaczała dodatkowy dzień podróży.

Wszyscy dostali kolejną lekcję cierpliwości.

***

Yasuke miał około dwudziestu lat, nie więcej niż dwadzieścia trzy.

Pół życia spędził jako żołnierz, odwiedził tuzin sułtanatów, królestw i imperiów, prawdopodobnie służąc kilku z najpotężniejszych ludzi ówczesnego świata. Ten młody wojownik wiedział o sobie i o świecie więcej niż większość ludzi.

Był bardzo wysoki, mierzył co najmniej 6,2 stopy[1] – jak na swoje czasy był olbrzymem. To tak, jakby dzisiaj miał siedem stóp[2] wzrostu. Był także potężnie zbudowany – i to niezależnie od tego, z jakiej epoki standardy weźmiemy pod uwagę – dzięki nieustannemu treningowi wojskowemu, jak również swojemu dzieciństwu i pochodzeniu, które wiązało się z dietą bogatą w mięso i nabiał.

Kiedy przybył do Japonii, jego eklektyczny wygląd zdradzał jego znajomość szerokiego świata. Jego odzież stanowiły głównie całkiem eleganckie portugalskie ubrania: workowate pantalony, chroniące przed ukąszeniami komarów, bawełniana koszula z szerokim, płaskim kołnierzem i stylowy kubrak z ciemnego aksamitu. Jednocześnie miał przy sobie długą indyjską włócznię, której ostrze wykuto w niezwykłym, pofalowanym kształcie, z dwiema „rynienkami na krew”, wyżłobionymi w stali po to, by uczynić je lżejszym, a mimo to solidnym. Miał także przy boku krótki, zakrzywiony arabski sztylet; oba ostrza lśniły jak lustro dzięki stałemu kontaktowi z osełką. Ciemna głowa Yasuke była dla ochrony przed słońcem owinięta sztywną, białą tkaniną na podobieństwo turbanu.

Sądząc z samego tylko przyodziewku Yasuke, to nie była jego pierwsza podróż w nowe, całkiem nieznane miejsce. Można rzec, że wręcz przeciwnie – był raczej doświadczonym i obytym człowiekiem w tym nieustannie kurczącym się świecie.

Od dzieciństwa bez przerwy był w drodze: od bagien i równin swej ojczyzny nad brzegami Nilu, poprzez góry i pustynie północno-wschodniej Afryki, żyzne wybrzeża Półwyspu Arabskiego, pustynny Sindh i zielony Gudźarat. Prawdopodobnie walczył ramię w ramię z Hindusami, muzułmanami, Afrykanami, Turkami, Persami oraz Europejczykami (a także przeciwko nim wszystkim) i jako nastoletni wojownik niezliczoną ilość razy uniknął śmierci, nim w Goi zatrudnił go Valignano. Uprowadzony dziecięcy żołnierz stał się odtąd tylko żołnierzem. Wyszkolony w posługiwaniu się bronią, strategii i w zapewnianiu bezpieczeństwa. A nawet – za sprawą czasu spędzonego u boku przywódców poszczególnych kultur – zaznajomiony z dyplomacją. Jego doświadczenie i umiejętności były wielce pożądane na całym świecie, zwłaszcza wśród bogatych i potężnych.

Niezbadana Japão (jak Portugalczycy ją nazywali) była po prostu kolejnym miejscem, w którym miał się zatrzymać na jakiś czas, wykorzystując te same umiejętności i wykonując tę samą pracę w postaci chronienia swojego przełożonego i pozostawania przy życiu. Trzeba korzystać z okazji, nim będzie za późno – tak sobie mówił.

***

Statek wpłynął do nowego portu w południe.

Ciemne drapieżne ptaki i białe ptaki morskie krążyły im nad głowami, kiedy załoga zwijała żagle. Yasuke i jezuici, którzy byli wolni od takich obowiązków, stali rzędem wzdłuż burty, wpatrując się w ów kraj zielonych lasów i szarych skał. Zapach lądu – gnijących ryb, wilgotnego mułu, parujących lasów, schnących wodorostów i mokrych liści – wypełniał duszne powietrze po raz pierwszy od blisko miesiąca. To był dobry zamiennik dla znajomego kwaśnego odoru niemytych męskich ciał (ani wielonarodowościowa załoga, ani jezuici nie kąpali się ani razu; raz na rok, o ile zaszła taka konieczność, wystarczało w zupełności, zwłaszcza że kąpiel – jak wszyscy w cywilizowanej Europie widzieli – sprzyjała chorobom i rozpasaniu).

Linia brzegowa Kuchinotsu jest niezwykle zdradziecka, z pozoru prezentując sobą płaski i wąski krajobraz. W rzeczywistości usiana jest niskimi, skalistymi brzegami i gęstym lasem. Dopiero kiedy portugalski statek skręcił do portu za lekkim łukiem lądu i wreszcie znalazł się u wąskiego pasa przystani, Yasuke ujrzał prawdziwą Japonię.

Otwierająca się przed nimi zatoka była zwodniczo duża, a masywne skały wynurzające się za nią przywodziły na myśl przycupniętych bogów. Za wzgórzami to, co wydawało się nisko zawieszonymi chmurami, okazało się wyrastającymi nad nimi pasmami górskimi. Im głębiej statek wchodził do portu, tym szersze kulisy Japonii rozwijały się przed nimi w oddali: łagodne zbocza wznoszące się z plaż, przechodzące stopniowo w odległe góry, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność na północ. A tam mogło na nich czekać wszystko. Absolutnie wszystko.

„Czarny okręt” przybijający do wybrzeży Japonii. Malowidło na parawanie przypisywane Kanō Naizenowi (1570–1616).

Zbiory Kobe City Museum

Ów portugalski statek był wówczas, w 1579 roku, największym na świecie. Miał nośność około pięciuset ton i zbudowano go, by przewoził niezliczone towary, a nie by rozwijał wielkie prędkości. Nie był ani wymuskany, ani groźny, ale potrafił pomieścić w sobie niezrównany ładunek. To był ten rodzaj statku, dla którego ludzie przemierzali mile, by rzucić nań okiem; statek, który każdy władca chciał posiąść na własność. Był dobre kilka razy większy niż największe statki w porcie – druga pod względem wielkości po nim była chińska dżonka, o nośności niewiele ponad stu ton, przewożąca siarkę. Teraz, gdy już portugalski statek spuścił szalupy, szedł na holu w stronę lądu po połyskliwych, atramentowych wodach, a żeglarze zajęli miejsca przy wiosłach. Kiedy ciężka praca dobiegła końca, wśród pozostającej na pokładzie załogi zaległa cisza, mącona jedynie przez trzeszczenie takielunku i łagodny chlupot za rufą. Dziesiątki japońskich łodzi rybackich i pomniejszych stateczków przybrzeżnych kupców rozstąpiły się na boki przed zbliżającą się portugalską jednostką, po czym zbiły się ponownie w sznur, by podążać jej śladem niczym kaczęta człapiące za swoją matką. Jeśli nie liczyć wyświechtanego, poszarzałego od zmiennej pogody żagla, europejski statek był cały czarny – za sprawą ciemnego i twardego lokalnego drewna, używanego w stoczniach w Indiach, gdzie został zbudowany. Zarówno on, jak i jego liczni krewniacy, już na zawsze zwani będą w Japonii „czarnymi okrętami”.

Kanał płyciał szybko i portugalski kapitan, Leonel de Brito, krzyczał i klął wprost w tę dziwną, nową ciszę, by sprawdzić przebieg miejsc, gdzie woda była najgłębsza. De Brito pochodził ze starej i wpływowej portugalskiej rodziny i zarabiał fortunę jako kapitan tego statku – wyznaczony na to stanowisko przez samego króla Portugalii. Przechodząc obok Yasuke, posłał mu rozwścieczone spojrzenie, winiąc wszystkich z otoczenia jezuitów za zniewagę, której tego dnia doświadczył. Kapitan wciąż kipiał gniewem o tę zmianę planów, jako że Nagasaki było znanym i zaufanym portem, zaś do Kuchinotsu nikt nie zawijał już od przeszło dziesięciu lat. Chiński pilot, zatrudniony, by poprowadzić statek, był wyraźnie niepewny w kwestii najlepszego miejsca do zacumowania. Żywił obawy co do tego, jak płytkie może być tutejsze wybrzeże i bezustannie nakazywał swojemu podwładnemu zapuszczać ołowiankę[3]. Choć błękitna portugalska krew w żyłach kapitana de Brito burzyła się przeciw przyjmowaniu poleceń od innych, on sam zdawał sobie sprawę z tego, że lepiej słuchać rad chińskiego pilota, bowiem odkąd dotarł na Wschód, nabrał szacunku dla umiejętności chińskich ludzi morza. Wreszcie, wśród dziarskich okrzyków załogi, pilota i kapitana, rzucili kotwicę, statek ustawił się pod prąd i pod wiatr, a szalupy zwolniono z holowania i przygotowano do przybicia do brzegu.

Yasuke przyglądał się uważnie miejscu, gdzie mieli się znaleźć. Owszem, Valignano i jezuici schodzili na ląd w zaufanym i bezpiecznym porcie, ale ich gospodarz i sojusznik, Arima Harunobu, był otoczony wrogami. Japońscy panowie na ziemiach położonych bardziej na północy, pod wodzą Ryūzōjiego Takanobu, toczyli wojnę z takimi jak Arima, którzy szukali sojuszników wśród Europejczyków i zyskiwali ich, przyjmując ich dziwną, nową religię.

Kuchinotsu, typowy mały port – który dopiero co podupadł z powodu wyjścia na prowadzenie Nagasaki jako najlepszego portu na wschodzie – wyglądem przypominał setki innych przystani, którymi upstrzone są wybrzeża Japonii. W tym górzystym i rozdartym wewnętrznymi wojnami kraju większość dóbr, jak i ludzi, transportowano przybrzeżnymi łodziami, a nie lądem. Plaża Kuchinotsu prowadziła od morza aż po miasteczko i dalej poza nie, w zieleń i góry majaczące powyżej. Świeża morska bryza kołysała wysokimi trawami porastającymi brzeg. Miasteczko składało się może z sześćdziesięciu drewnianych budynków krytych słomą lub dachówką – żaden jednak nie był zbudowany z kamienia. Kręte uliczki wiły się pomiędzy drewnianymi domami, bambusowymi chatkami i większymi, drewnianymi świątyniami, udekorowanymi na ich przybycie. Spodziewano się, że Valignano zgodzi się na zmianę portu.

Na spotkanie przybyszom wyległ na brzeg spory tłum. Byli tam misjonarze, miejscowy władca, jego świta, chłopi, przedsiębiorczy kupcy, którzy zwęszyli interes, a także zwykli gapie. Wyglądało na to, że łącznie zebrało się tu jakieś sześć czy siedem setek ludzi, a między nimi wznosiły się wielkie namioty, postawione specjalnie na tę okazję i przystrojone łopoczącymi sztandarami z herbem klanu Arima (kwitnący kwiat umieszczony pomiędzy pięcioma większymi płatkami; pod herbem o bardzo podobnym motywie graficznym zostanie pewnego dnia zaprzysiężony Yasuke).

Jezuiccy misjonarze i ich pomocnicy opuścili się powoli za burtę statku na jedną z szalup; dla większej swobody ruchów musieli zakasać i podwiązać u pasa swoje długie, czarne habity.

Yasuke podał im swoją włócznię, a następnie poszedł w ich ślady; każda łagodna fala unosiła łódź w kierunku statku i siedzący w niej ludzie musieli nieustannie odpychać się od większej jednostki. Jako ostatni dołączył do nich Valignano; dwóch tęgich marynarzy opuściło go na krześle. Zasiadł na przedzie łodzi, twarzą do brzegu. Yasuke zajął swoje miejsce za nim.

W Indiach Yasuke zdarzało się pracować dla ludzi, którzy woleli, by ich strażnicy pozostawali w ukryciu, wmieszani w tłum, tak by wróg nigdy nie wiedział, gdzie znajduje się prawdziwe niebezpieczeństwo i linia obrony – ale Valignano do nich nie należał. Chciał, aby wszyscy potencjalni złodzieje i mordercy widzieli jego strażnika. To z pewnością jeden z powodów, dla których wybrał spośród innych właśnie Yasuke; jego ciemna skóra i potężna budowa ciała rzucały się w oczy i trzymały ewentualnych wrogów na dystans. Lwy zazwyczaj upatrują sobie najłatwiejszą ofiarę; nieraz całymi dniami ścigają swoją zwierzynę, starannie wybierając najsłabszego członka stada. Z Yasuke nieustannie przy swoim boku ów najważniejszy katolik w Azji nigdy nie jawił się jako słaby.

Yasuke stał więc stabilnie z przodu łodzi wiosłowej, tuż za Valignano, dzierżąc w dłoni długą włócznię i starając się prezentować z taką gracją, na jaką tylko było go stać. Za nim dwaj jezuici walczyli z rześką morską bryzą, która próbowała wyrwać im z rąk święte sztandary. Wszędzie dookoła kołysały się łodzie kupców i rybaków, którzy odłożyli na bok swoją pracę, by bacznie przyjrzeć się przybyszom. W przeciwieństwie do lokalnych łodzi w zatoce (napędzanych przez ludzi stojących twarzą do kierunku płynięcia), w portugalskich szalupach wiosłowało się „do tyłu”, czyli z wioślarzami usadowionymi przeciwnie do kierunku, w którym się poruszali.

Wielu japońskich rybaków i żeglarzy w łodziach dookoła nosiło na szyjach proste drewniane krzyże i ci skłaniali nisko głowy, kiedy mijała ich szalupa z Valignano. Choć Kuchinotsu było miastem portowym, niewielu jego mieszkańców było przyzwyczajonych do takich widoków: pół tuzina Europejczyków, mimo upału przyodzianych w długie, czarne szaty, kilku z nich dzierżących wysokie sztandary z krzyżem i obcym symbolem IHS dobrze widocznym na fladze, no i wreszcie największy człowiek wśród nich: olbrzym Yasuke.

Wraz z ciepłym wiatrem do uszu Yasuke dotarł osobliwy dźwięk. W miarę jak się zbliżali, przybierał postać muzyki. Na plaży śpiewał chór nawróconych Japończyków. Kiedy szalupa znalazła się już całkiem blisko, ów osobliwy hymn okazał się – jak zauważył z zaskoczeniem jeden z jezuitów – Te Deum laudamus, tą samą pieśnią, którą śpiewano triumfalnie, kiedy Joanna d’Arc wraz z francuską armią uwalniała Orlean od Anglików. Łacińskie słowa w ustach ludzi nieznających tego języka były przytłumione, a mimo to na tyle wyraźne, by zyskać – na co liczyli jezuici czekający na brzegu – uznanie i oszczędny wyraz zadowolenia ze strony Valignano.

Pierwsi jezuiccy misjonarze przybyli do Japonii niemal trzydzieści lat wcześniej i od tamtej pory nieustannie napływali nowi, by budować kościoły, szpitale i przytułki oraz zyskiwać sobie przychylność tylu miejscowych władców, ilu tylko się dało, jednocześnie pracując nad nawracaniem na chrześcijaństwo tysięcy Japończyków. Kuchinotsu od lat stanowiło katolicki przyczółek, a dziesiątki najżarliwszych wiernych brnęło teraz zanurzonych aż po pierś w wodach oceanu, by powitać swojego świętego Wizytatora. Bezpośredni przedstawiciel papieża na ziemi – a zatem i Boga – przybył, by zaszczycić ich swoją obecnością i przybliżyć ich do tego, co boskie. W ich oczach Valignano miał status półboga.

Śpiew przyspieszył, na wpół z radości, na wpół z niecierpliwości, a część mężczyzn schwyciła już niemal dobijającą do brzegu szalupę i nie bacząc na protesty zaniepokojonych wioślarzy, zaczęła ją ciągnąć w stronę plaży, tak by jezuici mogli stanąć na lądzie suchą stopą.

Kiedy łódź zahamowała, przechylając się lekko, podczas gdy jej rufa wciąż delikatnie unosiła się na wodzie, Valignano wstał i udzielił zebranym błogosławieństwa po łacinie. Jego przybycie do Japonii wieńczyło jego sześcioletnią drogę z Rzymu przez Portugalię, Mozambik, Indie, Malakkę i Makau. Podróż ta naznaczona była wymarszami i spoczynkami, sukcesami i porażkami, a przede wszystkim niezliczonymi modłami i błogosławieństwami – w różnych językach – wielbiącymi, odpędzającymi zło, a nawet proszącymi o ocalenie.

Tymczasem Yasuke ponownie zmierzył wzrokiem tłum obdartych chłopów, szykownych kupców i steranych rybaków, którzy zebrali się wokół namiotu. Szukał potencjalnych zatorów, dróg ucieczki i przygotowywał się na wszystko, co mogło się teraz wydarzyć. Zbliżający się orszak powitalny składał się głównie z tutejszych dostojników i kupców, odzianych w najlepsze szaty, którzy od wielu dni oczekiwali przybycia świętego statku. Byli tam starsi wojownicy w lekkich, letnich kimonach z bawełny i jedwabiu, z kokami na głowach i dwiema szablami[4] zatkniętymi za pas, a także japońscy, chińscy, europejscy i hinduscy jezuici, oblewający się potem w długich, ciemnych szatach.

Zauważył, że Japończycy są drobniejsi niż Chińczycy, z którymi spędził ostatnio kilka miesięcy i od których nieraz słyszał opinię, że ich wyspiarscy pobratymcy to karły (pierwotnie nazwę Japonii w języku chińskim zapisywano znakiem, który zazwyczaj tłumaczy się jako „niski” lub „karzeł”). Ich przeciętny wzrost nie przekraczał pięciu stóp[5].

A mimo to, choć nie wyróżniali się wzrostem, stojący rzędem wojownicy prezentowali się wspaniale, w zróżnicowanych kolorystycznie, barwnych szatach, z arkebuzami, włóczniami i innego typu imponującą bronią drzewcową przy boku. Pierwsi jezuici, którzy przybyli do Japonii, zauważyli, że nigdy dotąd nie spotkali „ludzi, którzy tak bardzo polegają na swoim orężu”, a ci nieliczni Japończycy, których Yasuke spotkał w Makau, niemal nigdy nie rozstawali się ze swoimi dwiema szablami, jedną krótszą, drugą dłuższą, krocząc pewnie i z charakterystyczną fanfaronadą. Teraz zaś znalazł się na wyspach zamieszkanych przez miliony takich uzbrojonych ludzi, gdzie zostać wojownikiem było honorem i szczytem marzeń. Wiedział, że tych najwyższych rangą nazywano samurajami i stanowili oni elitę otoczonych nimbem chwały, zaprawionych w bitwach zabójców, usytuowanych o poziom lub jeszcze wyżej od zwykłych żołnierzy. To stanowiło kolejną zagwozdkę, którą nie musieli sobie zawracać głowy w Chinach, gdzie na żołnierzy patrzono z góry, jako na wyrzutków i mąciwody, którzy oręż przypasywali jedynie w czasie bitwy. W Japonii wojownicy stanowili kwiat społeczeństwa i dosłownie każdy z nich na co dzień nosił przy sobie jakąś broń.

Uzbrojeni czy nie, wszyscy przyszli tu dzisiaj, by oficjalnie powitać ten wspaniały statek, położyć łapy na jego zawartości oraz przyjąć odpowiednio Valignano. Jeśli kiedykolwiek tę rolniczą miejscowość z drugorzędnym portem odwiedziła ważniejsza osoba, to nikt już nie pamiętał, kto by to mógł być. Poza tym, że nosił dumny tytuł „Wizytatora Indii”, Valignano jako arystokrata urodził się dla władzy i tak też się zachowywał. Znany był w całym świecie ze swojego „dostojeństwa”. Wizytator był także o głowę wyższy od swoich towarzyszy (nie licząc Yasuke) i potrafił wydawać innym rozkazy samym tylko surowym spojrzeniem, w którym kryła się i przenikliwość, i pewność siebie. Pod każdym względem był człowiekiem, dla którego wielu przemierzało mile, byle tylko go ujrzeć.

Z punktu widzenia bezpieczeństwa osoba Valignano i cała jego misja stanowiły wyzwanie. Japonia była krajem pogrążonym w wojnie domowej i chaosie (stąd ta broń), a region, do którego przybyli, był w połowie pod kontrolą wrogów Kościoła. Zaledwie kilka lat wcześniej jezuici poparli w bitwie w sąsiednim lennie niewłaściwą stronę i ledwie uszli z życiem. Valignano stanowił naczelny cel zabójców na usługach wrogów, czekających tylko na okazję, by odnieść łatwe i potencjalnie symboliczne zwycięstwo.

Podczas gdy lenna położone w głębi lądu i na północy w większości nie interesowały się kwestiami katolików i ich nowych sprzymierzeńców, wrogie siły na południowych wybrzeżach Japonii doskonale wiedziały kiedy i gdzie przybędzie papieski Wizytator. Poza tym tutejsze ukształtowanie geograficzne oferowało niewiele możliwości odwrotu, a Valignano z pewnością miał w czasie swojego długiego pobytu nieraz napotkać przeciwników katolików. A mimo to, wbrew ryzyku, planował zatrzymać się tu na wiele lat.

Arima Harunobu – młodociany władca Arimy, gdzie leżało Kuchinotsu – czekał na samym przedzie tłumu witającego gości. Po jego prawej stronie stało kilku jezuitów, po lewej – jego osobiści przyboczni. Arima dopiero co skończył dwanaście lat, był więc najprawdopodobniej w tym samym wieku co Yasuke, kiedy ten został pojmany w niewolę i zmuszony do zostania żołnierzem. Tym, co się teraz liczyło, nie było jednak, czy Arima ma siedem lat, czy sto, lecz czy zdoła zapewnić jezuitom dostateczną ochronę.

Arima był – na szczęście dla siebie, co równoważyło jego młode lata – wysoki jak na swój wiek, ale smukły, o lekko zarysowanym wąsie i twarzy, której kontur zdawał się nieco niewieści, a może nawet anielski. Ten młody, ambitny, lecz podrzędnej rangi władca z trudem zebrał w swoim położonym wiele mil stąd zamku wystarczająco dużo straży i świty, by tego dnia należycie się zaprezentować. A i to stanowiło ogromne ryzyko. Jego zamek był oblężony i musieli wymknąć się po cichu nocą, poobwijawszy wiosła, kiedy prześlizgiwali się potajemnie obok drzemiących sił wroga. Przychylność Valignano i korzyści, które miała ona przynieść, były jednak warte ryzyka. Normalnie jeśli ktoś chciał się zobaczyć z władcą Arimy, musiał odbyć całodniowy rejs wzdłuż wybrzeża, jednak w przypadku Valignano to młody książę pofatygował się na spotkanie. Przybycie Wizytatora było zapewne najważniejszym wydarzeniem w historii lenna, a zawiązujące się przymierze pomiędzy jego młodym władcą a katolikami było kluczowe dla jego przetrwania i jakichkolwiek większych planów na przyszłość.

Yasuke przeskoczył przez burtę i natychmiast tłumek sympatyków ciągnących szalupę ku plaży stopniał. Cel, dla którego miał przy sobie tę straszliwą włócznię i zatknięty za pas sztylet, był jasny dla wszystkich. Najemnik wytrzymał ich spojrzenia, w których malował się podziw. Valignano po raz kolejny otrzymał to, za co zapłacił. Yasuke był świadom, że Wizytator zatrudnił go głównie z powodu jego wzrostu, który sam w sobie stanowił czynnik onieśmielający, niezależnie od umiejętności bojowych, które afrykański wojownik nabył w czasie swojego naznaczonego rozlewem krwi życia.

Kilku Japończyków gapiło się na niego ze zdumieniem – była to reakcja, z którą spotkał się już w Chinach i która znacznie przekraczała podziw wobec jego rozmiarów i oczywistych zdolności bitewnych. Chodziło o kolor jego skóry. Ci ludzie nigdy nie widzieli nikogo takiego jak on i całkiem jawnie zastanawiali się – opierając się wyłącznie na jego wyglądzie – czy naprawdę jest człowiekiem, czy też raczej jakimś bogiem lub demonem. Wielu tubylców już to rozstrzygnęło: patrząc na kolor jego skóry i na jego biały turban, błędnie założyli, że Yasuke musi pochodzić z krainy czarnych bogów: Tenjiku. Indii. Bardziej pomylić się nie mogli.

Yasuke upewnił się, że nawiązał kontakt wzrokowy z każdym potencjalnym zagrożeniem na plaży oraz że zapewnił je o swojej czujności. A mimo to, po krzątaninie towarzyszącej ich poprzednim cumowaniom, u wybrzeży Malakki i Makau w południowych Chinach, tutejszy port nie wydawał się niczym więcej, jak tylko cichą rybacką wioską. Odetchnął głęboko. Jak dobrze było znów stąpać po stałym lądzie. Ta podróż trwała tylko trzy tygodnie, lecz nie dało się zaprzeczyć, że nic nie mogło się równać ze stabilnym gruntem pod nogami.

Władca Arimy i towarzyszący mu dwaj europejscy misjonarze – Francisco Cabral, przełożony tutejszej misji, oraz ojciec Fróis – wystąpili naprzód, by pomóc Valignano wysiąść.

Wizytator pozostał na dziobie, czekając, aż władca Arimy podejdzie, a wtedy uniósł ręce i raz jeszcze pobłogosławił zachwycony tłum, czemu towarzyszył jedynie cichy szmer przyboju i szuranie kamyków. Arima pomógł mu zstąpić na ląd; scena, w której drobny dwunastolatek asystuje niezwykle wysokiemu misjonarzowi tylko potęgowała widowiskowość i osobliwość tej historycznej chwili. Wszystkie posunięcia były starannie zaaranżowane, tak by obie strony zachowały honor, jednocześnie okazując sobie nawzajem najwyższy szacunek, przyjazność i lojalność. Uprzejmość jest chlubą Japonii i tego dnia można było podziwiać ją w pełni.

Podjęto znów śpiew, a przełożony misji, Cabral, uklęknął na piasku, by ucałować pierścień Valignano. Yasuke przesunął się tak, by znaleźć się bezpośrednio za Wizytatorem, mając za plecami ocean, a przed sobą wszystko to, co widział jego przełożony; możliwe dziury w miejscowej eskorcie, potencjalne drogi ucieczki. Valignano przez cały czas mówił po portugalsku, a ojciec Fróis przekładał jego słowa na japoński. Fróis był Portugalczykiem, który przez szesnaście lat spędzonych w Japonii zdołał nauczyć się miejscowego języka, mimo braku poparcia ze strony swojego przełożonego, Cabrala, który utrzymywał, że Europejczycy nie powinni i nie mogą uczyć się cudzoziemskiego, japońskiego języka.

Cabral okazał się dokładnie takim człowiekiem, jakim opisywali go informatorzy Yasuke. Pięćdziesięcioletni Portugalczyk, przełożony misji od 1570 roku, był czerwony na twarzy i popędliwy; jego czoło i policzki zdawały się teraz jeszcze bardziej pociemniałe, kiedy stał w milczeniu, podczas gdy ojciec Fróis pośredniczył w powitaniach pomiędzy Valignano a japońskim władcą. W miarę jak tłumaczona rozmowa toczyła się dalej, Yasuke tłumił uśmiech zrozumienia; to, że Valignano przybył tu, by zwolnić Cabrala z jego obowiązków, było nowiną tylko dla samego Cabrala. Zostanie o tym poinformowany później, w okolicznościach, które najbardziej będą odpowiadały Valignano.

Cały zastęp jezuitów przemieścił się z wybrzeża w stronę namiotów, by nacieszyć się przygotowanymi na tę okazję atrakcjami. Kiedy jednak ruszali, zebrany wokół nich tłum miejscowych postąpił bliżej, chcąc się lepiej przyjrzeć przybyłym, a być może nawet dotknąć trzymanych przez nich sztandarów lub szat misjonarzy.

Yasuke przysunął się do Valignano, sondując Japończyków wzrokiem i wypatrując, czy w ich zachowaniu nie kryje się coś więcej, niż tylko ciekawość. Żołnierze Arimy tymczasem starali się odeprzeć tłum, pokrzykując nań ostrzegawczo. Yasuke nie znał japońskiego i przygotowywał się na najgorsze, zakładając nawet zdradę ze strony samych straży. Ostrożnie położył dłoń na plecach Valignano, tak by w każdej chwili móc pociągnąć go w tę czy w tamtą stronę, zależnie od okoliczności. Jednocześnie cały czas kierowali się w stronę namiotów.

Tam, po kolejnej turze powitań i wymiany podarków, mieli poznać dalszy plan dnia i kwestie bezpieczeństwa. Najbliższy obszar póki co był bezpieczny, a klan Arima miał dostarczyć kapłanom podstawową straż i dodatkowo jeszcze służących, co miało odzwierciedlać podwyższony status personelu misji. Jednak nic poza tym goszczący ich władca nie mógł im zaoferować. Był w stanie nieustającej wojny z sąsiednim klanem Ryūzōjich (którzy byli wrogo nastawieni do katolików i otaczali go ze wszystkich stron), a do tego musiał odpierać oblężenie. Lecz jeśli nadarzy się możliwość, zapewniał ich poważnie swoim wysokim, dziecięcym głosem, w przyszłości uczyni dla nich więcej.

Następnie czekał ich krótki spacer do budynku misji, gdzie mieli ponownie się zatrzymać, a całą grupę jezuitów czekał skromny bankiet z jedzeniem w stylu europejskim. Arima nie miał im tym razem towarzyszyć, ale zaprosił Valignano do swojego zamku, gdy tylko to będzie bezpieczne. Zapewnił też, że odwiedziny powinny mieć miejsce tak szybko jak to możliwe, jako że musieli omówić sprawy najwyższej wagi: plany i przyrzeczenia, które – w co obaj mężczyźni wierzyli – miały przetrwać wieki.

Wśród tłumu zapanowało poruszenie; to miejscowi na obrzeżach zgromadzenia ponownie starali się przecisnąć bliżej, konkurując ze sobą o to, kto zdobędzie lepsze miejsce, by napatrzeć się na egzotycznych obcokrajowców – i nie przeszkadzały im w tym świeże ostrzeżenia ze strony strażników Arimy.

Przybycie Valignano i jezuitów było najważniejszym wydarzeniem w tej okolicy przynajmniej od wieku. A mimo to, kiedy misjonarze szykowali się, by opuścić plażę, stało się jasne – z szeptów wśród ciżby, wskazywania palcem, a nawet jawnego gapienia się – że obiekt zainteresowania zebranych się zmienił.

Valignano, jakkolwiek wysoki, potężny i owiany nimbem legendy by nie był, ten drugi – strażnik na usługach kapłana – był wyższy od niego co najmniej o głowę, a jakby tego było mało, był zbudowany niczym postać żywcem wyjęta z mitów. (Ci prości ludzie żywili się rybami, korzonkami, wodorostami i podrzędnym ziarnem). Ale nie tylko rozmiar wojownika przyciągał ich uwagę. Powodem nie była też jego niezwykle ciemna skóra, ponieważ większość mieszkańców tego portu widziała już wcześniej Afrykanów i indyjskich żeglarzy. Chodziło o coś innego. Coś, czego ani oni, ani on sam, nie potrafili jeszcze wyjaśnić.

Niektórzy z nich przyszli zobaczyć ogromny, zamorski statek.

Większość z nich przyszła ujrzeć najpotężniejszego katolika w Azji.

Ale wszyscy patrzyli tylko na Yasuke.

___

[1] 189 cm (przyp. tłum.).

[2] 213 cm (przyp. tłum.).

[3] Ołowianka – dawny przyrząd służący do pomiaru głębokości wody, prostej budowy sonda. Składa się z liny i obciążnika, najczęściej wykonanego z ołowiu (przyp. tłum.).

[4] Mimo iż aktualnie szerzej rozpowszechnionym określeniem na katanę jest „miecz”, z technicznego punktu widzenia jest ona szablą (podobnie jak i inne japońskie bronie szermiercze); tak też klasyfikowano ją w Polsce przed wojną. Kwestia zasadności stosowania jednego lub drugiego terminu jest przedmiotem ciągłej i ożywionej dyskusji bronioznawców (przyp. red.).

[5] 152 cm (przyp. tłum.).

2. Tylko łaska Boska

Dla Valignano, jak Yasuke miał okazję się przekonać przez ostatnie dwa lata, łaska boska nigdy się nie ociągała. Rozpoczęli pracę już pierwszego dnia w Japonii. Jezuita ten był ucieleśnieniem idei, że Bóg stwarza, lecz tylko człowiek kształtuje. Ledwie zjedli, wciąż wyczerpani podróżą, a już rozpoczął działania na rzecz ratowania japońskich dusz.

Po ciepłym przyjęciu ze strony Arimy bezzwłocznie przenieśli się do budynku misji – niewielkiej świątyni buddyjskiej przekształconej na ich potrzeby, położonej na uboczu i otoczonej szerokim murem zwieńczonym szarą, ceramiczną dachówką. Sama świątynia była drewniana, pociemniała od wieku, kryta wąskim, drewnianym gontem. Na otaczającym ją dziedzińcu rosły śliwy; stała tam też pusta ceramiczna kadzielnica. Wszystkie pozostałe buddyjskie elementy usunięto stąd lata temu. Teraz główny pawilon przesłaniał wielki, drewniany krzyż. Przed nim znajdował się ołtarz, na którym stał samotny, pusty świecznik (kościołowi już wiele miesięcy wcześniej skończyły się europejskie woskowe świece). Na tylnej ścianie jedna przy drugiej wisiały zasłony, każda przesłaniająca święty obraz, które odsłaniano w czasie świąt czy innych specjalnych okazji, w ramach nagrody dla tych, którzy są gotowi dostąpić wyższych tajemnic.

Sama misja rozlokowała się w skromnym pomieszczeniu przylegającym do miejsca kultu. Tam Yasuke, odzyskując z powrotem zmysł równowagi na lądzie, pełnił straż o kilka kroków od Valignano, podczas gdy jezuici posilali się i rozmawiali, a japońscy służący krzątali się wokół nich w milczeniu, niczym późnopopołudniowe cienie.

Jezuici wyprawili sobie skromną ucztę złożoną z lokalnych składników: dzikiego ptactwa, gotowanych ryb, warzyw i odrobiny czerstwego chleba. Towarzyszył temu jeden nieodzowny element, sprowadzony z dalekiego zachodu – europejskie wino. Zazwyczaj takie trunki zarezerwowane były na cele komunii lub jako podarunki dla miejscowych notabli, zaś sami jezuici pijali lokalny alkohol z ryżu – sake. Dziś jednak okazja była wyjątkowa – przybycie osobistego przedstawiciela papieża do najodleglejszego przyczółku katolicyzmu.

***

Wizytator Indii, Alessandro Valignano, był szlachcicem urodzonym w Chieti, mieście w Królestwie Neapolu (wówczas należącym do terytorium Hiszpanii, ale całkowicie „włoskim” w charakterze i temperamencie). Uzyskawszy stopień doktora prawa na uniwersytecie w Padwie w wieku zaledwie osiemnastu lat, wstąpił do Kościoła i piął się szybko po stopniach kariery, nim prywatny skandal – z powodów, które utajono, ciął pewną kobietę mieczem przez twarz – nie sprowadził na niego kary ponadrocznego więzienia. Czas spędzony w zamknięciu wyraźnie dał mu okazję do przemyśleń. Wkrótce po uwolnieniu, w marcu 1566 roku, przyłączył się do jezuitów – nowego i nieco awanturniczego (z racji tego, że sporą część braci stanowili byli żołnierze, którzy nie wahali się użyć siły, gdy uznawali to za konieczne) zakonu katolickiego.

Założyciel zgromadzenia, święty Ignacy Loyola, zmarł dwadzieścia lat przed podróżą Valignano do Japonii. Był hiszpańskim żołnierzem, który stał się mistykiem i być może jedynym świętym o poświadczonej kartotece policyjnej: za nocne bijatyki z zamiarem spowodowania obrażeń cielesnych. (Podobnie jak w przypadku Valignano, miało to miejsce przed jego nawróceniem na misjonarski katolicyzm). W ciągu kolejnych dwóch stuleci nowy zakon Ignacego ogarnął swym zasięgiem cały świat, szerząc wiarę na wszelkie możliwe sposoby – sporadycznie próbując nawet stworzyć całkiem nowe, państwopodobne twory czy kolonie pod swoim wpływem, zwłaszcza w Brazylii i Paragwaju, gdzie jego członkowie niejednokrotnie podburzali miejscowych ludzi przeciwko europejskim kolonizatorom i handlarzom niewolników. Zawsze jednak zaczynali od podarunków, szkół, działalności charytatywnej i pokojowego nauczania, jak również zapewnienia o Chrystusowym zbawieniu. Jeden z pierwszych przełożonych jezuitów opisał ich typowy plan działania słowami: „Przybywaliśmy jak jagnięta, a rządzić będziemy jak wilki”.

Święty Ignacy Loyola (1491–1556)Zbiory pałacu wersalskiego

W rezultacie takiego nawracania z czasem jezuitów wypędzono łącznie z przynajmniej osiemdziesięciu krajów i miast za angażowanie się w intrygi polityczne, szpiegostwo i działalność wywrotową skierowaną przeciwko miejscowym władzom. Dwa wieki po czasach Valignano i Yasuke Napoleon stwierdzi: „Jezuici to organizacja wojskowa, a nie zakon religijny”.

Kryminalna przeszłość Valignano najwyraźniej nie zaszkodziła mu w karierze jezuity, a być może jego bystry umysł i zapał religijny zrehabilitowały go w oczach jego nowych przełożonych. Miał słabość do widowisk (czego przejawem było również zatrudnienie Yasuke) i nie wahał się nadstawiać karku czy w inny sposób ryzykować tylko po to, by zrealizować swoje śmiałe pomysły.

Chełpił się tym, że w Indiach i Makau naciskał, by europejscy misjonarze uczyli się miejscowych języków i – ignorując szyderstwa oraz protesty ze strony swoich współbraci jezuitów – stworzył podwaliny pierwszych zachodnich prób naukowego zgłębienia chińskiej kultury i języków.

Święcenia uzyskał w okolicach trzydziestki, w 1570 roku. A trzy lata później, po krótkim epizodzie jako rektor Kolegium w Maceracie, uzyskał jeden z najwyższych tytułów, jakie tylko jezuita mógł otrzymać: „Wizytatora Indii”.

Przez „Indie” rozumiano wówczas terytoria pomiędzy wschodnią Afryką a Japonią, innymi słowy: jedną trzecią Ziemi. Jako Wizytator Valignano miał nadzorować finanse, interesy, handel, prawo kościelne, politykę misyjną i dyplomację jezuitów w Azji. Gdziekolwiek się nie pojawiał, był zwierzchnikiem. Mógł przyjmować i odprawiać jezuitów, mianować lokalnych przełożonych (kapłanów odpowiedzialnych za prowadzenie miejscowej misji) lub ich odwoływać, a także wysyłać dowolnych członków zakonu w dowolne miejsce na świecie. Teoretycznie jego decyzje mógł zakwestionować jedynie generał zakonu jezuitów albo papież, obaj rezydujący w Rzymie. A ponieważ jakakolwiek forma komunikacji z tymi władzami potrzebowała lat na dostarczenie wiadomości i odpowiedź, oznaczało to, że mógł robić, co mu się żywnie podoba. Była to „niedogodność”, która odpowiadała obu stronom, pozwalając Valignano działać na własną rękę, a jednocześnie zachowując pełne prawo do ewentualnego protestu ze strony Watykanu.

Religijna wiara Valignano była głęboka, a jego wiara we własne możliwości w zakresie szerzenia wpływów Rzymu w Azji – niezachwiana. Wysoko urodzony, biegły w prawie i posiadający dogłębne zrozumienie teologii, przeprowadzał swoje działania z pewnością siebie i stanowczością. Nie miał absolutnie żadnych wątpliwości co do słuszności swoich poczynań, wierząc święcie, że nic – bez względu jak niskie by nie było – nie kończy się źle, jeśli się rozpoczęło w imię Boże. Był dokładnie tym typem człowieka, który jezuici cenili najbardziej.

Mimo to jego osądy względem innych bywały krzywdzące, a jego postawa wobec „niższych” klas była w najlepszym wypadku lekceważąca. (Będąc jednym z najbardziej płodnych pisarzy swych czasów – autorem tysięcy listów, ksiąg i dzienników – Valignano ani razu nie wspomina o Yasuke ani o żadnym innym ze swoich służących). Zwykli ludzie, których prowadził do Chrystusa, byli dla niego niczym więcej, jak tylko masą dusz, ilościowym dowodem na jego zawodowy sukces. Był patrycjuszem i miał nadzieję obracać się w towarzystwie ludzi o podobnym statusie, gdziekolwiek by się nie znalazł. Jeśli władców i wyższe klasy dawało się przekonać co do prawdziwości katolickiego Boga, wówczas cały motłoch z czasem szedł za ich przykładem. Wizytator podchodził do tych kwestii zapobiegawczo i był zawsze skory przymknąć oko, a nawet zaoferować wsparcie wobec takich działań, jak handel bronią czy niewolnikami, a także innych dyskusyjnych praktyk, jeśli tylko ostatecznie przyczyniały się one do ocalenia kolejnych dusz.

Dokonawszy inspekcji misji jezuickich w Mozambiku, Indiach, Malakce i Makau w Chinach, ów uparty, świadomy klasowo, pomysłowy, bardzo ambitny i prawdziwie pobożny człowiek przybył za swym powołaniem do Japonii.

***

Podczas uroczystej uczty ocena przełożonego misji, Cabrala, okazała się niejednoznaczna. Raporty dotyczące poszczególnych jezuitów świadczyły o tym, że większość z nich dobrze wykonywała swoje obowiązki. Liczba nawróconych sięgnęła stu tysięcy, w przeważającej części za sprawą masowych chrztów miejscowych władców i tysięcy ich wasali, a nie jednostek osobiście uznających Jezusa za swojego Zbawiciela. W związku z tym zdecydowana większość nowych „konwertytów” nie miała pojęcia, na jaką religię przeszła ani nie posiadała choćby podstawowej wiedzy na temat chrześcijańskiej doktryny czy wiary. Nierzadko niestety nawet sami kapłani i bracia nie znali za dobrze łaciny i pisma, a obrzędy głosili tylko z pamięci.

Nerwowa atmosfera panowała także wśród japońskich świeckich braci, którzy naciskali, by przyznać im status pełnoprawnych członków zakonu jezuitów, w miejsce podrzędnej rangi, nadanej im wyłącznie na podstawie ich narodowości. Przełożony misji, Cabral, pozostawał całkowicie przeciwny tej idei. Argumentował, że już wystarczająco złe jest włączanie do zakonu ludzi mieszanego, hindusko-portugalskiego pochodzenia, a także „nowych chrześcijan” (nawróconych żydów i muzułmanów) z Europy, by teraz jeszcze pozwalać Japończykom sięgać „powyżej swego stanu”. Ów rasistowski pogląd był w ówczesnych czasach całkiem powszechny.

Jednocześnie stan infrastruktury misyjnej się poprawiał, założono zadowalająco bezpieczne bazy w Nagasaki i kilku innych spokojnych miejscach pod patronatem Japończyków. Nie posiadały one jednak żadnej obrony, a transport powierzano głównie miejscowym. W związku z tym jezuici pozostawali niemal całkowicie zdani na łaskę lokalnych władców, którzy ich popierali.

Mimo iż rozmowy jezuitów pozwoliły Yasuke wyrobić sobie ogólną opinię na temat tutejszego krajobrazu politycznego i pomogły mu lepiej zrozumieć stan bezpieczeństwa, trapiło go inne, bardziej bezpośrednie zmartwienie. Nie znał jeszcze rozkładu całego budynku ani pozostałego obszaru miasteczka. Wolałby mieć czas na sprawdzenie drzwi, na poznanie możliwych dróg do środka i na zewnątrz wszystkich budynków dookoła, na zbadanie kuchni i utensyliów. Groźba trucizny czy istnienia potajemnych przejść, z których mogli skorzystać potencjalni zabójcy, była całkiem realna. Tym, co wzbudzało jego największy niepokój, była najzwyklejsza kruchość zabudowań. Wyglądały pięknie, ale drewno było cienkie jak opłatek, a drzwi i ściany przesuwne wykonane były z białego papieru, rozpiętego na prostej, drewnianej kratownicy. Z papieru! Idealnego wprawdzie, by wpuszczać do pomieszczeń światło, ale jednocześnie nieprzezroczystego, przez który wróg mógł aż zanadto łatwo po prostu wejść do środka. Dla człowieka, który był wyszkolony w identyfikowaniu i eliminowaniu słabych punktów dojścia, to było idiotyczne. Poza tym Yasuke nie znał jeszcze języka, otoczenia ani pozostałej ekipy. Póki tego nie nadrobi, jedyne, co mógł od siebie zaoferować, to swój wzrost, umiejętności i czujność. Miał nadzieję, że to wystarczy.

Obawy Yasuke związane z zabudowaniami dookoła szybko ustąpiły wobec nowego zwrotu, jaki przybrała rozmowa prowadzona przez Valignano: planu ponownego spotkania z młodocianym władcą, Arimą – ale tym razem na jego własnym zamku. Twierdzy oblężonej aktualnie przez jego zaprzysięgłego wroga, Ryūzōjiego, który wyjątkowo nie cierpiał katolików. Sama rozmowa o tym zakrawała na szaleństwo. A Valignano właśnie o tym chciał porozmawiać.

Skoro Arima zdołał prześlizgnąć się pomiędzy oblegającymi, by powitać przybyłego z daleka gościa, po czym wrócić do siebie, to z całą pewnością Valignano także będzie w stanie dostać się do Arimy. Kilku miejscowych przewodników i żołnierzy pokieruje ich w głąb lądu, przez rzekę, a potem szlakiem w górach, które otaczały zamek japońskiego władcy. Jaki mieli wybór? W końcu nie mogli nawracać pozostałych Japończyków, kryjąc się po jakichś zapyziałych rybackich wioskach. Musieli przeć naprzód bez względu na niebezpieczeństwo i, jeśli Bóg pozwoli, żyć po to, by głosić katolicką wiarę. Śmierć była w owych czasach stałym towarzyszem i mogła nastąpić z różnych powodów – czy to od ostrza skrytobójcy, czy choroby, czy zagrożeń codziennego życia, takich jak zainfekowana rana. To nie były czasy dla nieśmiałych czy lękliwych.

***

Kilka dni później Yasuke znów siedział w jakiejś przeklętej łodzi. Płynęli w środku nocy wzdłuż wybrzeża, zmierzając do młodocianego Arimy i jego zamku Hinoe. Po przybiciu do brzegu mieli wkroczyć na terytorium otoczone ze wszystkich stron siłami, które były wybitnie, wręcz fanatycznie antykatolickie. Jeśli zostaną złapani, czekają ich tortury i najprawdopodobniej śmierć. A to był dopiero ich pierwszy tydzień w Japonii.

Przemierzyli siedem mil[1] w mikruśnej łodzi sampan, która była niczym innym, jak tylko łajbą rybacką, starając się zgrać czas tak, by dotrzeć na miejsce tuż przed brzaskiem, w nadziei, że uda im się uniknąć pojmania na lądzie lub zatrzymania na morzu. Wioślarz stał na rufie, dzierżąc pojedyncze, wielkie wiosło. Valignano i japoński akolita towarzyszący mu w charakterze tłumacza kulili się pod prymitywną osłoną, podczas gdy Yasuke trzymał straż. Mimo iż on zrobi, co w jego mocy, aby wszystko przebiegało sprawnie, zbyt wiele teraz nie zależało od niego. Mógł tylko pełnić wartę, wpatrując się w atramentową ciemność, w której wybrzeże było ledwie widoczne. Do jego uszu dobiegła przyciszona rozmowa, dochodząca spod zasłony na łodzi. Valignano korzystał z okazji, że był sam na sam z Japończykiem mówiącym po portugalsku, by wybadać nastrój i podejście tubylca, który tak bardzo zapragnął wstąpić do katolickiego zakonu.

Po krótkim rejsie wylądowali na kamienistej plaży, o całe mile od jakiegokolwiek portu. Tam czekało na nich kilku żołnierzy Arimy, którzy po cichu wciągnęli Valignano wraz z Yasuke i tłumaczem do wilgotnego, wonnego, na wpół tropikalnego lasu południowej Japonii. Pokonywali strome boczne ścieżki, potem zeszli ku rzece, którą przekroczyli w bród, by po drugiej stronie znów wspiąć się na górę. Ciemność wypełniały typowe dźwięki: głosy nieznanych ptaków, chrobot gryzoni i ruchy niewidocznych zwierząt o większych gabarytach, przemieszczających się gdzieś w mroku. Czy to były wilki, małpy, niedźwiedzie czy dziki, Yasuke nie potrafił powiedzieć, ale z całą pewnością wolał te odgłosy niż chlupot wody i skrzypienie drewna. Był czujny. Wrodzy żołnierze prawdopodobnie myszkowali w okolicznych lasach i chociaż był gotów walczyć do śmierci, zdawał sobie sprawę z tego, że tylko umiejętności wojowników Arimy – ludzi, których jeszcze nie znał ani którym jeszcze całkiem nie ufał – były w stanie uratować ich od pojmania i okropnego końca. Tylko czy oni sami nie znikną w lesie na pierwszą oznakę zagrożenia?

Podążając wąskimi, potajemnymi górskimi szlakami, w końcu dotarli do tylnej bramy zamku Arimy tuż przed świtem, dokładnie tak jak zaplanowali, doprowadzeni przez miejscowych bez najmniejszego opóźnienia. To był obiecujący i pocieszający początek.

Zamek Hinoe w rzeczywistości stanowił niewiele ponad pomniejszy fort, ale przynajmniej był mocny i dający się obronić. Miał mury z kamienia, a jego bramy z grubego, twardego drewna, prowadziły w dół zbocza aż do rzeki, a potem dalej do morza. Twierdza wznosiła się na stromych stokach i klifach i była nieomalże niedostępna za wyjątkiem górskiego, tylnego podejścia, które było w stanie pokonać tylko kilka najbardziej oddanych dusz, takich jak Yasuke i Valignano. Żadna armia nigdy nie zaryzykowałaby tej drogi. Arima niedawno wzniósł na zamkniętym dziedzińcu wielki drewniany krzyż, co Valignano skomentował krótko z uznaniem. Kiedy słońce wschodziło nad powierzchnią morza w dole, Yasuke chłonął ten imponujący widok. Wody, które pokonali w ciemnościach nocy, ukazywały im się teraz jako usiane zielonymi, obrzeżonymi piaskiem wyspami, a samo morze przybrało żywy, głęboki odcień niebieskiego. Na horyzoncie rysował się olbrzymi, przymglony, dymiący wulkan – góra Aso.

Powitano ich mniej radośnie niż pierwszego dnia w Japonii, ponieważ zamek Hinoe już od miesięcy był oblegany. Wroga armia obozowała u podnóża wzgórza i trudno było o dostawy; jedyne dojście prowadziło przez górskie szlaki. W związku z tym ludzie Arimy nadskakiwali im odpowiednio, ale było widać, że ze względu na czas spędzony w częściowym zabarykadowaniu są mniej liczni i zaniedbani. Jego żołnierze także wyglądali na zmęczonych i steranych. Wojna jednak, jak zauważył Yasuke, czyniła ludzi twardszymi. Ludźmi, którzy – bez względu na ich obecny stan – nadal dobrze walczyli, i to do śmierci, jeśli zajdzie taka konieczność.

Yasuke już zdążył się nieźle zorientować w japońskiej hierarchii. Chłopi, rybacy, artyści, kupcy i mnisi byli otaczani ochroną przez mieszczan-żołnierzy i rządzeni przez zawodowych wojowników – o różnym stopniu wpływów – samurajów. Wielki pan, tono, był luźno przypisywanym tytułem honorowym (podobnie jak dziś sir, używane w kontekście zwracania się do kogoś) i na ogół zarezerwowanym dla ludzi posiadających majątki ziemskie lub władzę wojskową, co obejmowało część samurajów i arystokratów na dworze cesarskim w Kioto. Arima był umiarkowanie silnym władcą, ale o młodzieńczych marzeniach i aspiracjach, by stać się główną potęgą w regionie.

Valignano i jego niewielka asysta zostali nakarmieni i wykąpani. Choć było to niezwykle dla niego rzadkie, Wizytator poprosił też, by mógł odpocząć przez parę godzin, nim przystąpią do poważnych dyskusji. Po trudach nocnej podróży nawet on potrzebował wytchnienia, więc przydzielono mu pokój ze sprężystą, słodko pachnącą podłogą wykonaną w całości z plecionej słomy ryżowej – tatami.

W południe Valignano wstał i ponownie ich nakarmiono, a milczący, lecz czujni służący podali im potrawy, które według Arimy i jego rządcy Wizytator chciał zjeść: mięso (rzadkość w Japonii) z ryżem i jakimś bulionem z ryb i warzyw. Mięso jednak niestety najwyraźniej zostało przyrządzone przez kogoś, kto nie miał w tym zakresie zbyt wiele doświadczenia. Było twarde i zdecydowanie zanadto przesmażone; najprawdopodobniej był to górski dzik. Oczywiście w obleganym od miesięcy zamku szczęściem było w ogóle dostać cokolwiek do jedzenia.

Po posiłku Valignano był już gotów rozmawiać o interesach, a Yasuke pełnił straż, podczas gdy tłumacze męczyli się z zawiłą i delikatną dyskusją pomiędzy katolickim Wizytatorem a japońskim władcą.

Młody Arima był w niebagatelnych wojennych opałach – brakowało mu uzbrojenia, zmagał się z oblężeniem i paradoksalnie musiał przeciwstawiać się rozłamowi we własnym lennie, wynikłym z jego wcześniejszego prześladowania chrześcijan. (Był niegdyś zawziętym antykatolikiem; poprowadził za młodu rebelię przeciwko swemu nieżyjącemu już obecnie ojcu-katolikowi i wymusił apostazję na piętnastu tysiącach jego poddanych). Teraz, kilka lat później, kiedy co dnia musiał stawiać czoła groźbie najazdu ze strony Ryūzōjich, Arima powitał Valignano – i Boga – z otwartym sercem i pustym arsenałem.

Podobnie jak wielu innych, Arimę także kusiły broń palna oraz handel, które, jak się zdawało, zawsze towarzyszyły jezuitom oraz ich hymnom i różańcom. Portugalski „czarny okręt” o parę mil stąd, zacumowany w porcie na jego ziemi, krył w lukach małą fortunę z ołowiu, saletry potasowej i broni – aż nadto, by przerwać oblężenie i dać klanowi Arimy nieco wytchnienia. Valignano zapewniał, że większa ilość zaopatrzenia wojennego jest już w drodze.

Wizytator zasugerował też możliwość sprowadzenia w przyszłości pewnego szczególnie łakomego kąska: pary dział, których wykonanie można było zlecić w portugalskich odlewniach w Goi w Indiach. One to, jak zapewnił Arimę, przypieczętowałyby ostateczne zwycięstwo nad klanem Ryūzōjich i zapewniłyby mu dominację w regionie na całe dziesięciolecia; nikt w Japonii nie dorównywałby mu siłą. Nie trzeba jednak dodawać, że ten rodzaj broni byłby dostępny tylko dla tych spośród japońskich władców, którzy najbardziej sprzyjają posłudze Kościoła.

Arima poprosił o udzielenie mu chrztu.

I żeby udowodnić przed Valignano ponad wszelką wątpliwość głębię swojego nawrócenia, młody władca zaproponował także utworzenie pierwszego w Japonii seminarium jezuickiego, jak również zniszczenie wszystkich świątyń buddyjskich i chramów shintōistycznych na terenach, które podlegały jego wpływom.

– Doskonale.

Arima uśmiechnął się.

– Potrzebuję materiałów, by umocnić zamek. Proszę tylko spojrzeć! To rudera. Proszę sobie wyobrazić, czym może się stać z pomocą waszego Boga. Uczynię z tego miejsca Jego świątynię i wykorzystam do tego surowce ze zniszczonych miejsc kultu pogan.

(Archeolodzy odkryli niedawno, że stopnie prowadzące do odrestaurowanego zamku Arimy wykonano w rzeczywistości z nagrobków pochodzących z buddyjskich cmentarzy).

Nim jednak cokolwiek z tego miało nastąpić, należało zająć się jeszcze jedną kwestią: nieszczególnie skrywaną kochanką młodocianego władcy. Wszyscy wiedzieli o jej istnieniu, choć na czas wizyty ukryto ją w pomieszczeniach dla kobiet. Valignano jasno przedstawił swoje oczekiwania: nie będzie chrztu, seminarium ani dział, dopóki sprawa tej kobiety nie zostanie rozwiązana. Monogamia i katolicyzm były nierozłączne i japoński zwyczaj niefrasobliwej rozwiązłości tudzież niewierności nie mógł być tolerowany przez Kościół macierzysty.

Arima, któremu skończyły się wymówki na temat tego występku, był załamany, ale rozumiał, że ów zamorski zwyczaj był z rodzaju tych, które musi przyrzec przestrzegać, więc się zgodził. Miał w czasie chrześcijańskiej ceremonii poślubić żonę, którą preferowali jezuici – mieli oni na oku córkę pobliskiego władcy – co mogło długofalowo pomóc mu przybliżyć się do celu i umocnić jego przymierze z katolikami.

Yasuke ukrył rozbawienie względem ewidentnego połączenia desperacji i katolickiego rozmachu u Arimy. Jego przełożony, Valignano, z całą pewnością miał dobry start. W związku z tym kiedy kilka dni później w pośpiechu wracali przez pogrążony w mroku las na plażę ku łodzi, jezuickiemu Wizytatorowi dopisywał humor. Ich ucieczkę śledził jedynie malejący księżyc i dotarli z powrotem do portu Kuchinotsu bez żadnych przeszkód.

Wiara Yasuke w miejscowych strażników wzrosła o kolejny ząbek.

Valignano zamówił obiecane działo jeszcze przed upływem tygodnia, a list nadał z Japonii tym samym statkiem, który ich tu przywiózł.

Niezły początek jak na pierwszy tydzień w Japonii.

___

[1] Nieco ponad 11 km (przyp. tłum.).

3. Duchy Afryki

Trzydzieści mil na północ, w pobliżu Nagasaki, inny pomniejszy władca otrzymywał właśnie w swoim zamku nauczkę.

Ōmura Sumitada był pierwszym wysokiej rangi Japończykiem nawróconym na katolicyzm i, jak świadczą wszystkie źródła, był w swojej wierze szczery – albo przynajmniej bardzo, bardzo dobry w udawaniu, że tak jest. Od lat przyjmował potęgę jezuitów – wraz z ogromnymi ilościami przywożonej przez nich broni i wyposażenia – i wykorzystywał jedno i drugie, by bronić się przed wrogimi mu członkami własnej rodziny (włącznie z młodym Arimą) i o wiele potężniejszymi nieprzyjaciółmi w regionie, takimi jak Ryūzōji. Podobnie jak to było w przypadku Arimy, dostawy militarne od jezuitów, jak również udział w zyskach w handlu z Portugalczykami i Chińczykami, były dla Ōmury nadzieją i kołem ratunkowym. Valignano i jego portugalski statek były doprawdy darem niebios dla niego, w każdym możliwym sensie.

Tymczasem statek, a wraz z nim najpotężniejszy Europejczyk w Azji, zacumował o jeden dzień drogi stąd, u tego dzieciaka Arimy. I cóż takiego uczynił jezuitom tego lata Ōmura? Jego córka nie zgodziła się na aranżowane małżeństwo – które jezuici sobie obmyślili i na które naciskali – z Arimą, przez co potencjalny sojusz „chrześcijańskich władców”, zaplanowany lata przed tym, jak Valignano dotarł do Japonii, upadł, kiedy Ōmura stanął po stronie córki.

Porażka była – przynajmniej dla Ōmury – przygnębiająco przewidywalna. Całe jego życie było jednym długim pasmem małych triumfów i znacznie większych nowych przeszkód. Tylko sojusz z jezuitami gwarantował mu przetrwanie i tyle wytchnienia, by przynajmniej dociągnąć do kolejnego roku, a teraz nawet to mógł mu odebrać jego młodociany rywal. O ile nie zmusi fizycznie córki do posłuszeństwa – czego z całych sił pragnął uniknąć – musiał teraz wzmóc wysiłki, by naprawić swoje relacje z jezuitami. Został już ochrzczony, lata temu, wraz ze wszystkimi swoimi sześćdziesięcioma tysiącami poddanych, bez wyjątku. Teraz należało uczynić coś jeszcze bardziej doniosłego. Ōmura wściekał się i trwożył, ale nie tracił przy tym jasności umysłu i pomysłowości. Wsiadł zatem na statek do Kuchinotsu, by osobiście złożyć uszanowanie Valignano. Skoro nie mógł ofiarować Kościołowi ręki swojej córki, zamierzał zaproponować mu drugą najlepszą rzecz, jaką posiadał: Nagasaki.

Całe. Całe portowe miasto wraz z ziemiami dookoła. Jedną z autentycznych pereł w koronie na jego terytorium. Do roku 1571 Nagasaki było niczym więcej, jak tylko grupką kilku rybackich chat, sporadycznie goszczących bandy chińskich piratów – nic nieznaczącą częścią lenna Ōmury. W 1571 roku jednak, mając oko na korzyści, które mogłoby mu to przynieść, wydał zgodę, by osiedlali się tu katoliccy obcokrajowcy. Od tamtego czasu miasto się rozrastało, w miarę jak licznie napływali tu chrześcijańscy kupcy i ci, których w innych częściach Japonii prześladowano za ich cudzoziemską wiarę, zaś Ōmura prawnie utrzymywał nad tym miejscem kontrolę. Aktualnie był to jeden z najlepszych portów w południowej Japonii, nowa i prosperująca osada tylko dla chrześcijan.

Dożywotnia kolonia jezuicka w prezencie! To z całą pewnością naprawi układy pomiędzy nimi, Ōmura był pewien. Hojny gest, by odzyskać względy Valignano i odciąć innym władcom dostęp do obfitych podatków, które straciłby, gdyby Kuchinotsu lub jakiekolwiek inne miejsce stało się portem przeładunkowym dla dorocznych wizyt portugalskich „czarnych okrętów”. Jeśli jezuici się zgodzą – a czy mogliby się nie zgodzić? – Ōmura zachowałby zyski z handlu i wciąż mógłby traktować Nagasaki jako bezpieczną przystań na wypadek, gdyby natarli na niego wrogowie.