Śmierć pokocha każdego. Bruksela za zamkniętymi drzwiami - John R Frozen - ebook

Śmierć pokocha każdego. Bruksela za zamkniętymi drzwiami ebook

John R Frozen

0,0

Opis

Powieść polityczno-szpiegowska. Akcja rozgrywa się między innymi za drzwiami gabinetów polityków unijnych. A także w miejscach, w których spotykają się po pracy. Ale kołem zamachowym intrygi są relacje między bohaterami. Powieść eksploatuje konflikt na Saharze Zachodniej i interesy wielkich graczy, którzy chcą jak najwięcej na nim ugrać. Jednym z ważnych aktorów w tej grze jest Unia Europejska i jej państwa członkowskie, działające przez swoje służby dyplomatyczne. Warstwa polityczno-szpiegowska pełni tu rolę katalizatora, uruchamiającego eksplozję od dawna narastających napięć. A czarującego i niemoralnego głównego bohatera spotkamy w kolejnych częściach. Sam John R. Frozen wiele lat spędził w służbie dyplomatycznej, poznając kulisy międzynarodowej polityki i dyplomacji, zwłaszcza z perspektywy Brukseli i usytuowanych tam instytucji Unii Europejskiej. Obecnie inwestuje m.in. w rozwój firm zajmujących się sztuczną inteligencją. Uprawia boks. Na stałe mieszka w brytyjskim hrabstwie Devon, ale kilka miesięcy w roku spędza w swoim włoskim domu w Neapolu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I. Archi­duc

I

Archi­duc

W mroku i zim­nie jesien­nej Bruk­seli bar Archi­duc przy rue Dan­sa­ert wsysa kolej­nych gości do nie­du­żego wnę­trza mają­cego coś z kruchty pro­win­cjo­nal­nego kościoła prze­kształ­co­nej w gra­ciar­nię po bez­po­tom­nej śmierci ostat­niego pro­bosz­cza. Murzyn wyki­dajło, dla nie­po­znaki prze­brany w ciemny gar­ni­tur z kra­wa­tem, tak­suje przy­by­szy z poke­rową twa­rzą boha­tera westernu klasy C. Cie­kawe, kiedy prze­sta­nie wpusz­czać, zwra­ca­jąc się do kolej­nych nie­szczę­śni­ków tonem przed­się­biorcy pogrze­bo­wego: Czy mają pań­stwo rezer­wa­cję? Dziś wie­czo­rem mamy już kom­plet gości. Zapra­szamy jutro. Niech się cie­szą, że nie sprze­daje im na koniec bla­chy w czoło. Nie obcho­dzi mnie to zresztą. Archi­duc ma zasłu­żony sta­tus nieco wybla­kłej perły bruk­sel­skiego życia noc­nego. Od dzie­siąt­ków lat pro­wa­dzi wyszynk drin­ków w nie­złym wybo­rze po bruk­sel­skich cenach, pod­le­wa­jąc ety­lowy biz­nes przed­nim arty­stycz­nym sosem w postaci kon­cer­tów jaz­zo­wych w week­endy dla publicz­no­ści, która – z uwagi na ogra­ni­czony metraż lokalu – ma roz­miar dawki home­opa­tycz­nej.

Poły­kam przez słomkę pierw­sze tego wie­czoru mojito. To pierw­sze jest naj­lep­sze: przy­jemne cie­pło i odrę­twie­nie roz­cho­dzi się wewnątrz, sku­tecz­nie uru­cha­mia­jąc doce­lowy para­liż kolej­nych komó­rek ciała. Zama­wiam szybko następne mojito u bar­mana o pre­zen­cji i ser­decz­no­ści robota z niszo­wych pro­duk­cji science fic­tion. Zapew­niw­szy sobie dopływ kolej­nej dawki rumu z limon­kami, brą­zo­wym cukrem, liśćmi mięty, tłu­czo­nym lodem i wodą sodową, mogę wresz­cie spo­koj­nie pod­nieść głowę i spoj­rzeć na zbie­ra­ninę ludzką, która posta­no­wiła dzi­siej­szego wie­czoru ska­lać swą obec­no­ścią to wciąż jesz­cze żyjące mini­mu­zeum kul­tu­ral­nego wyszynku i muzyki jaz­zo­wej. Prze­su­wam wzrok od sto­lika do sto­lika i wyłu­skuję z hordy kolej­nych bar­ba­rzyń­ców, któ­rzy piwno-spi­ry­tu­so­wymi zamó­wie­niami pro­fa­nują sacrum tego miej­sca stwo­rzo­nego dla ludzi na pozio­mie, jako bar par excel­lence kok­taj­lowy. Demo­kra­ty­za­cja noc­nych roz­ry­wek spra­wia, że spójną i sen­sowną publicz­ność takich miejsc jak Archi­duc zastę­pują prze­dziwne czło­wie­ko­po­dobne kon­ste­la­cje, które można okre­ślić zwię­złym ter­mi­nem: byle kto. Coraz trud­niej jest się zachlać na śmierć w dobrym towa­rzy­stwie.

Dziś wie­czo­rem nie jest ina­czej. Zaczy­na­jąc w kolej­no­ści od lewej strony, gdy stoi się twa­rzą do baru, kilka metrów bie­żą­cych kanapy wzdłuż ściany zaj­muje grupa umiar­ko­wa­nie gło­śnych Ame­ry­ka­nek w wieku póź­no­li­ce­al­nym. Ich wydie­to­wane, spor­towe syl­wetki oraz pewna zbla­zo­wana dys­tynk­cja w zacho­wa­niu wska­zują, że nie cho­dzi o turystki, lecz o pro­ge­ni­turę spło­dzoną przez człon­ków per­so­nelu Kwa­tery Głów­nej NATO znaj­du­ją­cej się o dwa rzuty bere­tem od lot­ni­ska Zaven­tem. Dziew­częta te niby optycz­nie są fajne, ale nie ma co do nich podcho­dzić, bo jesz­cze zadzwo­nią na poli­cję albo, co gor­sza, jedna z nich zwróci mi uwagę kon­tro­lo­wa­nym upper class voice1, że to pry­watne spo­tka­nie.

Dru­gie mojito weszło rów­nie gładko, jak pierw­sze. Tym razem zada­nie jest trud­niej­sze, bo klienci już zdą­żyli szczel­nie zablo­ko­wać dostęp do każ­dego cen­ty­me­tra baru. Docie­ram do bar­mana przez boczny wyłom w kon­tu­arze prze­zna­czony dla per­so­nelu. Prze­zor­nie zama­wiam daiqu­iri na potrój­nym rumie. Archi­da­iqu­iri, Archi­duc, archi­drink, archi­ni­ght, archi­life, archi­merde, archi­vla­amse, archi­belge, archi­mort, archi­morte, archi­de­ath… Fulvio, gdzie jesteś? Już po 21, za ile drin­ków wresz­cie dotrzesz? Reszta miejsc na kana­pach wzdłuż ścian pozaj­mo­wana przez mie­sza­ninę czę­ściowo przy­jezd­nego miesz­czań­stwa z Bruk­seli i oko­lic oraz tury­stów zamie­nio­nych w mecha­niczne poma­rań­cze ste­ro­wane przez redak­cję Lonely Pla­net. Głów­nie hete­ro­sek­su­alne pary. Ci bar­dziej „zako­chani”, prze­peł­nieni drob­no­miesz­czań­skimi żądzami lub auten­tycz­nym pra­gnie­niem intym­no­ści, gnież­dżą się na gór­nej gale­ryjce, na którą trzeba się naj­pierw wdra­pać po mikro­sko­pij­nych schod­kach ukry­tych w cia­snym szy­bie zaczy­na­ją­cym się za barem.

Znów otwie­rają się drzwi. Pod­no­szę głowę znad pustego już coupe glass. To nie Fulvio, lecz kolejny eks­po­nat do dzi­siej­szej wie­czor­nej kolek­cji nie­oso­bli­wo­ści baru Archi­duc: kobieta około trzy­dziestki, ale wyglą­da­jąca na dobrych kilka lat wię­cej, krótko obcięta blon­dynka, oku­lary optyczne w pla­sti­ko­wych, ciem­nych opraw­kach. Twarz daleka od Wenus z Milo, ale ema­nu­jąca przy­jemną, grubo cio­saną ger­mań­ską regu­lar­no­ścią ozdo­bioną mini­ma­li­stycz­nym maki­ja­żem o pra­źró­dłach się­ga­ją­cych naj­lep­szych tra­dy­cji fla­mandz­kiego chłop­stwa. Bar­dziej Bru­egel niż Bot­ti­celli. Dal­szą ana­lizę jej sek­sa­pilu unie­moż­li­wia cięż­kie zimowe odzie­nie, któ­rego obo­wiąz­ko­wymi ele­men­tami są kurtka puchowa z kap­tu­rem się­ga­jąca do kostek, zimowe buty z cho­lewką na niskich obca­si­kach oraz jakiś kostium biu­rowy – spodnie i żakiet. Wszystko w kolo­rach ści­śle nekro­fil­skich. Co jest inspi­ra­cją dla pół­noc­no­eu­ro­pej­skich sty­li­stów pra­cu­ją­cych dla maso­wych marek odzie­żo­wych: waciaki chiń­skiej rewo­lu­cji kul­tu­ral­nej, czy raczej kolek­cja ciem­nych płasz­czy­ków Dar­tha Vadera? Na szczę­ście nie jestem roz­li­czany z roz­strzy­ga­nia takich dyle­ma­tów.

Dziś wie­czo­rem w ogóle mam tylko jedno zada­nie: spo­tkać się z Fulviem. Reszta mojej kar­to­teki się nie liczy. Mam zada­nie, więc mogę się z ulgą odciąć od całego bestia­rium uczuć, odczuć, wyczuć, poczuć, czuć, szczuć, poszczuć, zaszczuć, naszczać, wyszczać, zaszczać… Wspo­mnie­nia, doświad­cze­nia, ulotne chwile z prze­szło­ści, bli­skie osoby – wszystko chwi­lowo można hur­tem wrzu­cić do gru­bego pla­sti­ko­wego worka po nawo­zie azo­to­wym, który – po opróż­nie­niu z sub­tel­nej mie­sza­niny przy­go­to­wa­nej przez pol­skich inży­nie­rów z Zakła­dów Azo­to­wych Puławy – potrafi przez lata uży­tecz­nie słu­żyć mało­pol­skiej wsi. Tak przy­naj­mniej wyni­kało z filmu, który widzia­łem w ostatni week­end w tele­wi­zji ARTE w ramach cyklu doku­men­tal­nego Przez góry i rów­niny daw­nych Austro-Węgier.

Następny drink. Anga­żuję bar­mana gestem przez szczelny bluszcz klien­tów obra­sta­ją­cych kon­tuar.

– Popro­szę o mojito na Bacardi lub Trois Rivières, nie za słod­kie – arty­ku­łuję wyraź­nie, ale bez pijac­kiej prze­sady. Trzeba się kon­tro­lo­wać.

– Za Trois Rivières nali­czamy dopłatę trzy euro, pro­szę pana.

Kiwam apro­bu­jąco głową. Obie marki są sza­cowne, ale Trois Rivières ma przy­jemny długi posmak melasy i kara­ib­skiej bryzy. No i pięć­dzie­siąt pro­cent alko­holu, zawsze to dzie­sięć pro­cent do przodu. Naj­lep­sze, co udało się Fran­cu­zom wyci­snąć z Mar­ty­niki.

Ludz­kie szem­ra­nie nie­po­strze­że­nie prze­po­czwa­rzyło się hałas. Izo­luje mnie od niego, choć nie do końca sku­tecz­nie, coraz grub­sza war­stwa szkla­nej waty w gło­wie, wprost pro­por­cjo­nalna do ilo­ści spo­ży­tego alko­holu ety­lo­wego. Alko­hol, al-kuhl, C2H5OH, alem­bik, Alham­bra, Ala ma kota, a kot ma Alę, i wszystko Haram albo harem… Powoli czuję nara­sta­jące napię­cie w oko­licy serca, nie­po­kój, nastrój zada­nio­wo­ści ustę­puje, został naru­szony na obrze­żach, zaczyna się jego powolny odpływ. A jed­no­cze­śnie gdzieś z oddali i z wewnątrz, z wczo­raj, dziś i jutra, sły­szę zło­wrogi sze­lest przy­pływu – mikro­sko­pijne stru­myczki nie­po­koju jak struk­tura mice­larna, kapi­larna, osmo­tyczna i histo­lo­giczna. Robię wysi­łek, żeby ziden­ty­fi­ko­wać źró­dło tej labil­no­ści. Fulvio wciąż nie dotarł. No i co z tego, że jesz­cze nie dotarł? Przyj­dzie. Uspo­koić się, prze­stać drżeć, przy­wró­cić kon­trolę.

Wal­czę o tę kon­trolę całą siłą woli. Utrzy­muję ją, ale jej utrzy­ma­nie nie jest zwy­cię­stwem, lecz klę­ską, to nie Arcole, to Water­loo. Nie mogę się powstrzy­mać od ukrad­ko­wego lustro­wa­nia ota­cza­ją­cych mnie ludz­kich twa­rzy. Krążą i podry­gują wokół mnie jak gale­ria prze­ra­ża­ją­cych por­tre­tów wiszą­cych na ścia­nach gabi­netu dok­tora Cali­ga­riego w szpi­talu psy­chia­trycz­nym, kiedy misty­fi­ka­cja uka­zuje swe praw­dziwe, wykrzy­wione grozą i sza­leń­stwem obli­cze w dru­giej czę­ści filmu. Twa­rze wyry­wają się z ram por­tre­tów, żyją wła­snym życiem, robią gry­masy, zbli­żają się do mnie, tło­czą, krzy­czą… Czuję dusz­ność, zawroty głowy, wal­czę z ata­kiem antro­po­fo­bii. Usi­łuję ziden­ty­fi­ko­wać tę lub te osoby, które są tu dziś wie­czo­rem służ­bowo i zaci­skają wokół mnie nie­wi­dzialną dla mnie paję­czynę. Znają moją tajem­nicę i nie odstę­pują mnie nawet na krok. Nie spie­szą się, wie­dzą, że w końcu spadnę na pia­sek jak doj­rzały orzech koko­sowy z palmy. A wtedy oni, sie­pa­cze dok­tora Mabuse’a, stre­pa­nują mi czaszkę zardze­wia­łym wier­tłem, aby wydo­być z niej mleczko koko­sowe ze strzę­pami mózgu, któ­rego potrze­bują do wła­dzy nad świa­tem.

Moją uwagę przy­kuwa szcze­gól­nie para mło­dych ludzi w typie pół­noc­no­afry­kań­skim sie­dząca przy dwu­oso­bo­wym sto­liku nie­da­leko wej­ścia. On w oku­la­rach w zło­tych opraw­kach, o fizjo­no­mii arab­skiego stu­denta lub pra­cow­nika nauko­wego jed­nego z bruk­sel­skich uni­wer­sy­te­tów. Ona – piękna, orien­talna seks­bomba o spor­to­wej syl­wetce, dłu­gich, szczu­płych nogach w ści­śle przy­le­ga­ją­cych dżin­sach uwy­dat­nia­ją­cych piękno i har­mo­nię tychże nóg, pod­czas gdy frag­ment syl­wetki zlo­ka­li­zo­wany powy­żej talii pre­zen­tuje kaskadę kolej­nych wdzię­ków – a to skry­tych pod obci­słym fuk­sjo­wym swe­ter­kiem, a to wybu­cha­ją­cych w dys­tyn­go­wa­nym, lekko wynio­słym uśmie­chu wycio­sa­nej w ciem­nym mar­mu­rze twa­rzy. Po obu stro­nach tego mar­mu­ro­wego obli­cza ozdo­bio­nego dużym i ostrym, acz­kol­wiek bar­dzo pro­por­cjo­nal­nym nosem, podzwa­niają mon­stru­al­nej wiel­ko­ści srebrne kol­czyki w dziw­nym kształ­cie zawie­szone na uszach skry­tych pod kru­czo­czar­nymi wło­sami. Syl­wetka tej czar­no­bre­wej pięk­no­ści ema­nuje czymś nie­uchwyt­nym i trud­nym do zde­fi­nio­wa­nia, ale jed­no­cze­śnie bar­dzo sil­nie dla mnie odczu­wal­nym: groźbą i bez­względ­no­ścią. Każdy arab­ski don­żuan z tune­zyj­skiej plaży użyłby natych­miast wobec tego zja­wi­ska słowa „gazela”, ale mnie ciśnie się nie­ubła­ga­nie do głowy inne słowo – „pan­tera”. Spo­glą­dam na sto­lik sto­jący przed obser­wo­waną przeze mnie parą: piją kawę i wodę mine­ralną. O tej godzi­nie, w pią­tek wie­czo­rem? Zalewa mnie zwie­rzęcy strach, który usi­łuję osła­biać puka­niem się w czoło i samo­oskar­ża­niem o schi­zo­fre­nię para­no­idalną. Wiem jed­nak, że jestem tu dziś wie­czo­rem, ponie­waż wsze­dłem na drogę, na któ­rej nie można lek­ce­wa­żyć żad­nego środka ostroż­no­ści i na któ­rej nie ma przy­pad­ków. Muszę kontr­ata­ko­wać.

Pod­nosi głowę i loka­li­zuje wzro­kiem ger­mań­ską istotę w oku­la­rach sprzed paru minut. Jest, sie­dzi samot­nie przy mini­sto­liku na środku baru, koło for­te­pianu, z kie­lisz­kiem bia­łego wina, bez­myśl­nie grze­biąc w tele­fo­nie. Czeka na kogoś zna­jo­mego, bo prze­cież z tą apa­ry­cją nie jest kurwą szu­ka­jącą klienta… Jest w niej coś pocią­ga­ją­cego, sek­sow­nego. Ale co dokład­nie? Ogar­nia go coraz bar­dziej otę­pia­jące odrę­twie­nie i nie chce mu się tej donio­słej kwe­stii ana­li­zo­wać. Wstaje, pod­cho­dzi do sto­lika dziew­czyny. Ona pod­nosi głowę znad tele­fonu i spo­gląda z lek­kim zdzi­wie­niem, ale bez obawy. On przy­biera najbar­dziej nie­śmiały i sym­pa­tyczny wyraz twa­rzy, posyła lekko anga­żu­jący uśmiech i wypusz­cza balon próbny:

– Co sły­chać? Jak się pani ma dziś wie­czo­rem?

Ger­mań­ski Świa­to­wid uśmie­cha się lekko, ale z ledwo wyczu­wal­nym napię­ciem, dając do zro­zu­mie­nia, że w stu pro­cen­tach kon­tro­luje sytu­ację, pod­czas gdy kamienne usta otwie­rają się z fla­mandzką into­na­cją:

– Dobrze, a pan?

On patrzy jej pro­sto w oczy, ale bez naci­sku, miękko i cza­ru­jąco.

– Zna­ko­mi­cie, mamy dziś piękny wie­czór. Cze­kam na kolegę, który się spóź­nia, a pani? – ledwo dostrze­galne napię­cie fla­mandz­kiej twa­rzy ustę­puje, pozo­sta­wia­jąc na powierzchni lekki, sztuczny uśmiech przy­szłej pani domu.

– Cze­kam na swo­jego chło­paka. Zaraz będzie.

Zatem czeka na swo­jego ofi­cjal­nego narze­czo­nego, z któ­rym wszystko już zapewne zostało usta­lone: data ślubu, mał­żeń­ska umowa mająt­kowa, kre­dyt hipo­teczny, dom w Ove­rijse albo w Water­maal-Bosvo­orde i być może nawet dokładna liczba dzieci. Prze­jęta tym ocze­ki­wa­niem spe­cjal­nie nie jest, bo w ogóle nie patrzy na otwie­ra­jące się i zamy­ka­jące wciąż drzwi.

– Czy mogę pani zapro­po­no­wać moje towa­rzy­stwo do momentu przy­by­cia naszych dwóch spóź­nial­skich? – rzuca męż­czy­zna roz­luź­nio­nym tonem, cią­gle z nie­śmia­łym uśmie­chem.

– Ależ pro­szę bar­dzo, niech pan siada – odpo­wiada jego nowa fla­mandzka zna­joma, wciąż z pełną kon­trolą, pod któ­rej przy­krywką daje się wyczuć tlącą się eks­cy­ta­cję i kobiecą próż­ność. Cóż za miła sytu­acja: nie dość, że ktoś mnie tak kul­tu­ral­nie pod­rywa w kon­tro­lo­wa­nym oto­cze­niu, to jesz­cze zaraz wej­dzie mój narze­czony i zoba­czy, jakie mam powo­dze­nie! Niech sobie nie myśli, że jest nie wia­domo kim…

On przy­ciąga krze­sło i siada ze swoim drin­kiem przy jej sto­liku. Patrzy na poru­sza­jące się usta dziew­czyny, na jej duże dło­nie ozdo­bione sta­ran­nie poma­lo­wa­nymi na mlecz­no­ró­żowy kolor paznok­ciami: w zesta­wie­niu z topor­no­ścią dłoni daje to inte­re­su­jący, lekko per­wer­syjny efekt. Na imię ma Frida, imię pora­ża­jące wręcz ory­gi­nal­no­ścią, i jest ana­li­ty­kiem ryzyka w dziale ubez­pie­czeń gospo­dar­czych bruk­sel­skiego oddziału Allianz. Pocho­dzi z Knes­se­lare, miej­sco­wo­ści, jak natych­miast tłu­ma­czy, poło­żo­nej mniej wię­cej w poło­wie drogi pomię­dzy Gan­dawą a Bru­gią, o któ­rej on zapewne już ni­gdy wię­cej w życiu nie usły­szy. W Bruk­seli jest od czte­rech lat, a narze­czo­nego Benoît poznała pół­tora roku temu przez przy­ja­ciółkę z pracy pod­czas jakiejś wspól­nej kola­cji. Miesz­kają razem w wyna­ję­tym małym miesz­ka­niu w jed­nej z uli­czek pomię­dzy pla­cem Sainte-Cathe­rine a Molen­beek, na obsza­rze inten­syw­nie kolo­ni­zo­wa­nym od bli­sko dekady przez fla­mandzki żywioł wsy­sa­jący kolejne kamie­niczki i uliczki tej nie­gdyś zanie­dba­nej dziel­nicy. On udaje, że chło­nie te wszyst­kie elek­try­zu­jące infor­ma­cje, dopi­ja­jąc resztki swo­jego mojito. Bar­dziej niż słowa inte­re­su­jąca jest jej lekko toporna syl­wetka i ger­mań­ska solid­ność ema­nu­jąca aurą nie­na­rzu­ca­ją­cej się, ale rów­nie solid­nej sek­su­al­no­ści. Ona zadaje powścią­gliwe i rze­czowe pyta­nia, on uprzej­mie odpo­wiada, że pra­cuje dla insty­tu­cji euro­pej­skich. Prze­myca kul­tu­ralny kom­ple­ment, infor­mu­jąc roz­mów­czy­nię, że jej twarz koja­rzy mu się z obra­zami wiel­kich mistrzów fla­mandzkich, zwłasz­cza Ver­me­era. Ona, roz­anie­lona tym duse­rem, wydaje z sie­bie pełen szcze­rego samo­za­do­wo­le­nia rado­sny chi­chot, zakła­da­jąc praw­do­po­dob­nie, że cho­dzi o Dziew­czynę z perłą. On dys­kret­nie zataja, że cho­dziło mu raczej o Mle­czarkę. Na korzyść Fridy wyraź­nie prze­ma­wia jed­nak to, że pod jej biu­rową kufajką można odgad­nąć obec­ność cał­kiem spo­rych i dobrze się trzy­ma­ją­cych piersi, czym Frida zde­cy­do­wa­nie prze­bija boha­terkę wspo­mnia­nego obrazu. To be con­fir­med przy następ­nej oka­zji, jeśli takowa się nada­rzy. Korzy­sta­jąc ze spo­sob­no­ści, zaprzy­jaź­niają się na Face­bo­oku.

To flir­towe inter­mezzo daje mi moment wytchnie­nia i zapo­mnie­nia. Kamień w pier­siach chwi­lowo robi się lżej­szy. Ale nie znika, bo za każ­dym razem, kiedy otwie­rają się drzwi baru, uka­zuje się w nich ktoś inny niż Fulvio. Twa­rze, syl­wetki i głosy poja­wiają się i zni­kają, nara­stają i słabną, iskrzą i blakną, pącz­kują i obumie­rają, ich nagro­ma­dze­nie spo­wija mnie jak neu­tralna zawie­sina, usy­pia­jąca i otu­la­jąca, wytłu­miona przez alko­ho­lowe znie­czu­le­nie. W zaka­marku mózgu tli się szar­piący nie­po­kój: to wszystko jest nie­praw­dziwe, nie­ist­nie­jące, jak deko­ra­cja w teatrze. Ktoś to w per­wer­syjny i oma­mia­jący spo­sób w tym ulot­nym momen­cie nagro­ma­dził tutaj i nakrę­cił klu­czy­kiem jak dzie­cięcą kolejkę. Może to ktoś inny, a może to ja sam jestem tym kimś i patrzę dookoła, jak ten ktoś, z boku. A może to patrzy jakaś inna zło­wroga postać będąca i zara­zem nie­bę­dąca mną? W każ­dej chwili może zga­snąć świa­tło, wtyczka sama wysu­nie się z gniazdka, jak w hor­ro­rze. Maski opadną, rze­czy znikną, głosy zamrą. Co zosta­nie? Nicość, eter, wszech­świat sprzed Wiel­kiego Wybu­chu? Czy będzie jakiś duch uno­szący się nad wodami? Jakimi wodami, jeśli to będzie nicość? Nicość zawie­szona w nico­ści, czyli dwie nico­ści albo trzy, albo nie­skoń­czona ilość nico­ści w nico­ści. Tak będzie i tak było, więc na pewno w tej chwili też tak jest. Prze­stać myśleć, wró­cić tu, gdzie się jest, duszno mi i chyba zwy­mio­tuję.

Drzwi się otwie­rają, wcho­dzi Benoît i ratuje sytu­ację. Na jego uprzej­mej twa­rzy nie widać ani tro­chę zasko­cze­nia. Zasko­cze­nie w takiej sytu­acji byłoby nie­kul­tu­ralne i nie­bel­gij­skie. Wcho­dzisz do Archi­duc i widzisz narze­czoną przy sto­liku z jakimś nie­zna­jo­mym face­tem. Jaką opcję wybie­rasz w tej sytu­acji jako spad­ko­bierca sie­dem­set­let­niej miesz­czań­skiej kul­tury? To oczy­wi­ste: robisz kul­tu­ralną minę, uśmie­chasz się i wymie­niasz uprzejme pozdro­wie­nia, jak na kok­tajlu, pod spoj­rze­niem ura­do­wa­nej, pro­mie­nie­ją­cej Fridy, która wyja­śnia szcze­bio­tli­wie sytu­ację i czyni pre­zen­ta­cję tonem zbli­żo­nym do „A kuku!”. Wymie­niamy sto­no­wane uwagi o pogo­dzie i pla­nach na week­end. Frida i Benoît wstają, wspo­mi­na­jąc coś o kola­cji i zna­jo­mych, któ­rzy na nich cze­kają. Frida zakłada puchowy habit pokutny, w czym Benoît jej nie pomaga, za to otwiera przed nią drzwi i prze­pusz­cza przo­dem w nocny zamra­żal­nik, jed­no­cze­śnie kła­nia­jąc mi się jesz­cze raz na poże­gna­nie ze zre­lak­so­wa­nym i miłym wyra­zem twa­rzy. Dziew­czę znaj­duje jed­nak moment, żeby rzu­cić mi filu­terne spoj­rze­nie z uśmiesz­kiem. Exie­runt toekom­stige Vla­amse echt­ge­no­ten2.

Ta ope­ra­cja zapewne była nie­po­trzebna, ale coś mi się w tej dziew­czy­nie naprawdę podo­bało, a poza tym nie­winny flirt upraw­do­po­dob­nił moją pijacką legendę, tak na wszelki wypa­dek, mówię sobie. O ile jest jaki­kol­wiek wypa­dek. Spo­glą­dam ponow­nie na arab­ską parę sie­dzącą przy wej­ściu. Mam wra­że­nie, że jej błysz­czący kol­czyk odbija się reflek­sem w szkle jego oku­la­rów. Pochy­lili głowy do przodu, są zajęci sobą, wpa­trzeni z uwagą w swoje twa­rze. Kawę i wodę mine­ralną przed nimi zastą­piły dwa małe piwa. Wyglą­dają tro­chę jak młody wykła­dowca aka­de­micki i stu­dentka ostat­niego roku.

Wstaję, regu­luję rachu­nek kartą przy barze, żeby mieć cyfrowy dowód czasu i miej­sca akcji, a także hipo­te­tyczny tytuł do zwrotu kosz­tów. Spo­glą­dam spod baru na prawo na foto­gra­ficzny ołta­rzyk Stana Bren­dersa, bel­gij­skiego pia­ni­sty jaz­zo­wego, byłego wła­ści­ciela Archi­duc, który stwo­rzył ten bar na nowo jako miej­sce kul­towe i legen­darne. Przed dużą czarno-białą foto­gra­fią pia­ni­sty stoi wazon moich uko­cha­nych bia­łych lilii. Odma­wiam men­tal­nie krótką ate­istyczną modli­twę. Zama­wiam Ubera przed bar, poda­jąc jako adres doce­lowy Parvis de Saint-Gil­les czy, jak kto woli, Sint-Gil­li­svo­or­plein. Pod­jazd pod Archi­duc zaj­muje kie­rowcy całe czter­dzie­ści sekund z miej­sca postoju przy rue des Pois­so­niers. Opa­dam na skó­rzane tylne sie­dze­nie BMW. Kie­rowca, Maro­kań­czyk, jest na szczę­ście nie­roz­mowny. Daję się przez chwilę nieść aksa­mit­nemu śli­zgowi nie­miec­kiego cudu tech­niki w ciem­ność i ciszę.

Ale już po chwili nie­po­kój wraca, szar­pie mnie od wewnątrz, nie pozwala logicz­nie myśleć. Czuję irra­cjo­nalny impuls, żeby wysko­czyć z samo­chodu, pobiec do domu i ukryć się pod koł­drą przy zapa­lo­nej lam­pie. Bez­sen­sowne, bo nie­po­kój wśli­zgnąłby się pod koł­drę razem ze mną. Alko­hol też nie zadziała albo tylko na bar­dzo krótką metę. Trzeba sta­wić czoła sytu­acji. Robię wysi­łek, odry­wam się od swo­ich emo­cji, prze­cho­dzę w tryb samo­ste­ru­ją­cej maszyny o ogra­ni­czo­nej licz­bie funk­cji i ści­śle okre­ślo­nym zada­niu do wyko­na­nia. To, że Fulvio nie przy­szedł na spo­tka­nie, które usta­li­li­śmy ust­nie przed­wczo­raj, jest dziwne i nie­po­ko­jące, ale być może ist­nieje jakieś logiczne i pro­ste wytłu­ma­cze­nie, na przy­kład roz­wol­nie­nie spo­wo­do­wane połknię­ciem nie­do­my­tej ostrygi. Brak powia­do­mie­nia tele­fo­nicz­nego czy mailo­wego nie byłby niczym dziw­nym, a wręcz abso­lut­nie nor­mal­nym: zarówno ja, jak i Fulvio, sta­ramy się do mini­mum ogra­ni­czać nasze wza­jemne kon­takty przez elek­tro­niczne kanały komu­ni­ka­cji, aby mini­ma­li­zo­wać ślad cyfrowy. W chwili obec­nej pozo­staje jedyna moż­li­wość: pójść do niego i spraw­dzić. Albo cze­kać do ponie­działku i zoba­czyć, czy przyj­dzie do pracy. Pro­gram maszyny samo­ste­ru­ją­cej wska­zuje, że należy zacząć od tego pierw­szego, a zatem – kie­ru­nek Saint-Gil­les.

Ni­gdy do końca nie zro­zu­mia­łem, czy Fulvio mieszka tam z wyboru, czy z iner­cji. Saint-Gil­les to dziel­nica, w któ­rej roz­ma­itość współ­ży­ją­cych zgod­nie żywio­łów prze­kra­cza nawet wyśru­bo­wane bruk­sel­skie normy. Nie­które ulice zamiesz­kują przed­sta­wi­ciele zwy­kłej bel­gij­skiej klasy śred­niej lub nie­źle sytu­owani przy­jezdni w mło­dym wieku. Sporo miesz­kań kupują drobni inwe­sto­rzy pod wyna­jem. Jest to też ulu­biona miej­scówka fran­cu­skiej dia­spory w sto­licy Bel­gii z uwagi na raczej fran­cu­sko­ję­zyczny cha­rak­ter dziel­nicy oraz bli­skość dworca Gare du Midi, z któ­rego odcho­dzą szyb­kie pociągi Tha­lys do Paryża. I te wła­śnie roz­le­głe obszary od strony dworca zamiesz­kuje też egzo­tyczny żywioł maro­kań­ski i algier­ski, ze swo­imi małymi mecze­tami urzą­dzo­nymi w prze­ro­bio­nych pose­sjach miesz­kal­nych, łaź­niami arab­skimi i kawiar­niami, w któ­rych można zapa­lić szi­szę i wypić her­batę z miętą. Kra­jo­brazu dopeł­niają liczne ciężko pra­cu­jące rodziny por­tu­gal­skie, pol­skie i rumuń­skie.

Wysia­dam na cen­tral­nym placu dziel­nicy Saint-Gil­les, na rogu pomię­dzy kościo­łem pod wezwa­niem tegoż samego świę­tego a piwną spe­luną o nazwie Bras­se­rie le Stop­tijd. To dobry kilo­metr od adresu Fulvia i zna­ko­mite ofi­cjalne wyja­śnie­nie tego noc­nego kursu Ube­rem: Parvis de Saint-Gil­les ze swo­imi licz­nymi piwiar­niami, barami i restau­ra­cyj­kami jest jed­nym ze ście­ków noc­nego życia Bruk­seli, w któ­rym zapi­ja­czony facet, po kilku godzi­nach spę­dzo­nych w Archi­duc, może mieć uza­sad­nioną ambi­cję, by się dopić, a nawet zapić na śmierć, jeśli mu tylko przyj­dzie taka zachcianka do pustej głowy. Zapusz­czam się w miej­ski labi­rynt, idę tro­chę dookoła, nie­śpiesz­nie, cho­ciaż mam ochotę biec. Mijam kolejne spo­kojne uliczki o kojąco brzmią­cych nazwach: rue de Rome, rue des Etu­diants, rue de la Rhétorique, rue de Parme… Dziś jed­nak ani te uliczki, ani sto­jące przy nich senne, zasty­głe w bez­ru­chu kamie­niczki nie są w sta­nie ukoić nie­po­koju zaci­ska­ją­cego me serce jak potężna dłoń w kamien­nej ręka­wicy. Czuję się jak Don Gio­vanni, który za każ­dym rogiem spo­dziewa się zoba­czyć prze­ra­ża­jący posąg Koman­dora.

Docho­dzę do domu, w któ­rym mieszka Fulvio, małej kamie­nicy podzie­lo­nej na kilka nie­wiel­kich miesz­kań na wyna­jem, wci­śnię­tej pomię­dzy maro­kań­ski skle­pik spo­żyw­czy i nie­wielki snack bar ser­wu­jący sałatki z eko­lo­gicz­nych skład­ni­ków nie­wia­do­mego pocho­dze­nia, bez­glu­te­nowe wymy­sły oparte na komo­sie ryżo­wej oraz inne podej­rzane wegań­skie przy­smaki, któ­rych sam wygląd powo­duje ucisk w oko­licy żołądka. Patrzę w okno miesz­ka­nia Fulvia na pierw­szym pię­trze. Ciemno. Okna pozo­sta­łych miesz­kań też są ciemne. Miesz­kańcy są jesz­cze na mie­ście albo roz­je­chali się na week­end do swo­ich ojczy­stych kra­jów. Naci­skam guzik obok nazwi­ska Fulvio Lom­broso. Cisza. Pięć, dzie­sięć, pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia sekund… Naci­skam ponow­nie i jesz­cze raz. Bez skutku. Wstu­kuję kod otwie­ra­jący drzwi zewnętrzne: 3001 – data uro­dzin Adolfa Hitlera, efekt upodo­ba­nia Fulvia do fiku­śnych dow­ci­pów. Wcho­dzę i zamy­kam za sobą cicho drzwi. Zapa­lam guzi­kiem z lewej strony oświe­tle­nie wąskiej klatki scho­do­wej obsłu­gu­ją­cej dwa górne pię­tra budynku. Powoli wcho­dzę na pierw­sze pię­tro scho­dami wyło­żo­nymi burą wykła­dziną, która musiała nie­gdyś epa­to­wać ele­ganc­kim brą­zem. Drew­niana, chy­bo­tliwa poręcz lekko skrzypi naci­skana moją spo­coną ze stresu dło­nią. Na pierw­szym pię­trze są dwa miesz­ka­nia. Po pra­wej stro­nie, vis-à-vis Fulvia, mieszka Lola, kobieta w nie­okre­ślo­nym, śred­nim wieku, raczej sym­pa­tyczna, ano­ni­mowa, poro­zu­mie­wa­jąca się z wyraź­nym hisz­pań­skim akcen­tem, typ urzęd­niczki śred­niego szcze­bla DG AGRI3. Patrzę na drzwi miesz­ka­nia Fulvia po lewej stro­nie. Żad­nych zna­ków szcze­gól­nych. Naci­skam deli­kat­nie i płyn­nie klamkę drzwi. Drzwi się otwie­rają, nie są zamknięte na klucz. To ewi­dentny sygnał, że stało się coś złego, że zło wlało się w ota­cza­jący kęs cza­so­prze­strzeni. Ostroż­niej byłoby się wyco­fać, ale muszę usta­lić, co się stało. W tym momen­cie jestem samym dzia­ła­niem, nie czuję żad­nych emo­cji, idę jak auto­mat przez mały przed­po­kój, nie zapa­la­jąc świa­tła. Miesz­ka­nie jest nie­źle oświe­tlone wpa­da­ją­cym przez nie­za­sło­nięte okna świa­tłem ulicz­nych latarni.

Fulvio nie wypije już ni­gdy ani jed­nego espresso. Wisi na środku salonu na sznu­rze przy­wią­za­nym do haka lampy pod­su­fi­to­wej, nie­ru­chomy, uprzed­mio­to­wiony, po raz pierw­szy spo­kojny. Prze­czu­wa­łem ten moment i przy­go­to­wy­wa­łem się do niego od tygo­dni, od naszej roz­mowy nad jezio­rem Genval, która była pierw­szą prze­wró­coną kostką domina w tej sekwen­cji zda­rzeń. Już wtedy wie­dzia­łem, a raczej czu­łem w bez­ład­nym prze­ra­że­niu, że stra­ci­łem Fulvia i całe moje dotych­cza­sowe życie. Wszystko, co nastą­piło potem, wio­dło nie­ubła­ga­nie do tej chwili, do tego prze­ra­ża­ją­cego kosz­maru, który dusi­łem w sobie przez kolejne tygo­dnie, oszu­ku­jąc się, jak tylko mogłem, prze­ży­wa­jąc tę śmierć na raty, spy­cha­jąc prze­ra­ża­jący obraz jak naj­głę­biej w odmęty świa­do­mo­ści potłu­czo­nej na tysiąc kawał­ków szkła. Aby ten prze­ra­ża­jący obraz zoba­czyć teraz wresz­cie na wła­sne oczy – nie wewnątrz, lecz na zewnątrz sie­bie – na żywo, a raczej na mar­two.

Patrzę na wiszący bez­wład­nie kształt upodlony wycie­kłymi na pod­łogę eks­kre­men­tami i usi­łuję ze wszyst­kich sił zoba­czyć w tym ludz­kim kadłu­bie mojego Fulvia. Tego Fulvia, wokół któ­rego pota­jem­nie krę­ciło się od wielu lat moje życie i który pozo­sta­nie we mnie na zawsze jako nie­moż­liwa do wypeł­nie­nia pustka. Będę pustym czło­wie­kiem z wikliny. Wiem, że muszę się od tej pokusy patrze­nia ode­rwać, jeśli chcę, żeby we wspo­mnie­niach pozo­stał Fulvio z moich sen­nych marzeń: uśmiech­nięty, piękny, wład­czy, a nade wszystko – żywy. Całym wysił­kiem woli zmu­szam się zatem do odwró­ce­nia wzroku, zada­jąc sobie tym okrutny ból, jak zwie­rzę, które odgryza sobie łapę, aby uwol­nić się z pułapki. Gdzieś w głębi czuję też ulgę, któ­rej się chwy­tam, jak topie­lec koła ratun­ko­wego. To ulga wyni­ka­jąca ze speł­nie­nia się losu – con­sum­ma­tum est. Nie­ubła­gane per­pe­tuum mobile uru­cho­mione nad jezio­rem Genval dopa­dło swą pierw­szą ofiarę.

Deli­kat­nie muskam jego zwi­sa­jącą bez­wład­nie dłoń. Jest zimna i stward­niała. Fulvio wisi tak już zatem od dawna. Uko­chany, razem z tobą umiera część mnie samego. Naj­droż­szy, tyle razy pró­bo­wa­łeś wraz ze mną zła­pać syfi­lis u dziew­cząt na rue d’Aer­schot, tyle razem wypi­li­śmy szkla­nek mojito na podwój­nym rumie, tyle razy zapi­ja­li­śmy razem gorącą i pach­nącą pizzę zim­nym piwem… A teraz wisisz tu w ciem­no­ści, zimny i samotny, daleko od two­jej sło­necz­nej Kam­pa­nii, a ja nie mogę nawet zadzwo­nić z tą tra­giczną wia­do­mo­ścią do two­jej mamy i sio­stry w Neapolu, muszę wyjść po cichu jak zło­dziej i pozo­sta­wić cię tutaj. Za kilka dni sąsiadka zawia­domi admi­ni­stra­tora budynku, kiedy poczuje odór z two­jego miesz­ka­nia.

Czuję ucisk w gar­dle i łzy w oczach. Omia­tam miesz­ka­nie spoj­rze­niem. Wszystko wywró­cone do góry nogami, papiery i książki walają się na pod­ło­dze. Pełne prze­szu­ka­nie. Wiem, że muszę jak naj­szyb­ciej opu­ścić to miej­sce. Wyco­fuję się ostroż­nie, nie doty­ka­jąc niczego. Wycią­gam z kie­szeni spodni zacho­mi­ko­waną w restau­ra­cji papie­rową ser­wetkę i sta­ran­nie wycie­ram po dro­dze balu­stradę oraz obie klamki: od drzwi miesz­ka­nia i drzwi głów­nych. To samo z przy­ci­skami panelu kodo­wego i guzi­kiem dzwonka. Roz­glą­dam się po ulicy – kilka osób pocho­dzą­cych ze wszyst­kich stron świata pałęta się w oko­licy sklepu spo­żyw­czego. Poza tym nic szcze­gól­nego. Muszę wró­cić bez­piecz­nie do sie­bie i zde­cy­do­wać, co dalej. Po chwili namy­słu odrzu­cam pomysł powrotu na Parvis de Saint-Gil­les, aby stam­tąd zamó­wić Ubera. Kie­ruję się do poło­żo­nego nieco bli­żej przy­stanku tram­wa­jo­wego o tej samej nazwie. Wieje lodo­waty wiatr. Na przy­stanku tro­chę sym­pa­tycz­nej arab­skiej i czar­nej mło­dzieży palą­cej papie­rosy i pokry­wa­ją­cej swą imi­grancką nie­pew­ność lekko wyzy­wa­ją­cym zacho­wa­niem, kilka par wra­ca­ją­cych z oko­licz­nych barów – atmos­fera week­en­do­wego wie­czoru w schył­ko­wej fazie. Pod­jeż­dża tram­waj numer 51, wsia­dam wraz z resztą ocze­ku­ją­cych. Oglą­dam się ponow­nie wokół – nic, co by mogło zwró­cić jakoś szcze­gól­nie moją uwagę. Po paru chwi­lach tram­waj ze zgrzy­tem staje na pod­ziem­nym przy­stanku Porte de Hal. Wysia­dam, prze­mie­rzam szyb­kim kro­kiem pod­ziemny kory­tarz łączący przy­sta­nek tram­wajowy ze sta­cją metra. Wła­śnie pod­jeż­dża pociąg w kie­runku Arts-Loi, wska­kuję w ostat­niej chwili. W wago­nie dokład­nie ta sama piąt­ko­wo­im­pre­zowa fauna i flora. Cała młoda Bruk­sela we wszyst­kich kolo­rach skóry. Dziew­czyny uwie­szone na szy­jach chło­pa­ków albo same, w małych grup­kach. Te czarne, z pięk­nie wyma­lo­wa­nymi ustami i arty­stycz­nie wymo­de­lo­wa­nymi wło­sami, czę­sto zaple­cio­nymi w kil­ka­dzie­siąt cien­kich war­ko­czy­ków ster­czą­cych jak igły jeżo­zwie­rza, wysia­dają hur­tem na sta­cji Porte de Namur, na obrzeżu dziel­nicy Matonge.

Wysia­dam na Arts-Loi, gdzie krzy­żują się dwie główne linie bruk­sel­skiego metra. Po wyj­ściu z pociągu wcho­dzę na górny poziom i staję pośrodku, w rów­nej odle­gło­ści mię­dzy dwiema ram­pami scho­dów rucho­mych pro­wa­dzą­cymi do pero­nów linii 1 i 5. Każda z ramp obsłu­guje prze­ciw­le­gły kie­ru­nek. Stoję pośrodku, jak­bym nie wie­dział, czy chcę jechać w kie­runku cen­trum, czy na pery­fe­rie, w kie­runku Her­mann-Debroux bądź Stoc­kel. Spo­glą­dam na zega­rek i na tablice poka­zu­jące ruch pocią­gów w cza­sie rze­czy­wi­stym. Już po pół­nocy, ale metro jesz­cze jeź­dzi, cho­ciaż czę­sto­tli­wość kur­so­wa­nia spada, zmie­rza­jąc asymp­to­tycz­nie do zera. Prze­pusz­czam skład jadący w kie­runku cen­trum i obser­wuję prze­strzeń wokół. Ostatni pasa­że­ro­wie, głów­nie mło­dzi męż­czyźni z Afryki, Magh­rebu i Bli­skiego Wschodu, cze­kają w małych grup­kach lub parach na ostat­nie pociągi. Z gło­śni­ków sączą się kojące tony muzyki kla­sycz­nej nada­wa­nej w bruk­sel­skim metrze póź­nym wie­czo­rem, odkąd udo­wod­niono odwrot­nie pro­por­cjo­nalną kore­la­cję pomię­dzy słu­cha­niem muzyki kla­sycz­nej a skłon­no­ścią do wan­da­li­zmu. Ogar­nia mnie duszące wra­że­nie sztucz­no­ści i nie­re­al­no­ści tej sceny, jakby przez kogoś wyre­ży­se­ro­wa­nej i opa­trzo­nej pod­kła­dem muzycz­nym. Przed­mioty wokół mnie zmie­niają się w deko­ra­cję teatralną, a ludzie – w pacynki wyko­nu­jące nie­po­radne ruchy, jakby były zanu­rzone w akwa­rium napeł­nio­nym gęstą cie­czą.

Sły­szę, jak wjeż­dża skład jadący w kie­runku Her­mann-Debroux bądź Stoc­kel. Szybko zbie­gam po scho­dach rucho­mych i wpa­dam do wagonu tuż przed zamknię­ciem drzwi, już po sygnale ostrze­gaw­czym. Oglą­dam się i patrzę na peron, kiedy pociąg rusza. Nikogo, pusto. θέατρον, δείξη, teatrum, teatr, scena bez akto­rów… Wysia­dam na następ­nej sta­cji, Maal­beek, opusz­czam ją wyj­ściem wio­dą­cym na rue de la Loi, skrę­cam w rue de Spa i szyb­kim kro­kiem docho­dzę do domu, w któ­rym miesz­kam, przy rue de Ber­ceau, na pogra­ni­czu dziel­nicy euro­pej­skiej i Saint-Josse. Oglą­dam się jesz­cze raz za sie­bie i wcho­dzę do kamie­nicy podzie­lo­nej – podob­nie jak ta, w któ­rej byłem pół godziny wcze­śniej w Saint-Gil­les – na kilka miesz­kań zasie­dlo­nych przez cudzo­ziem­ski nary­bek, któ­rego akwe­nem żero­wa­nia są insty­tu­cje Unii Euro­pej­skiej. Odwie­szam palto, biorę butelkę zim­nego hoega­ar­dena z lodówki i zmro­żoną szklankę z zamra­żal­nika. Napeł­niam, piję – ulga. Jeśli chcę prze­żyć, muszę uru­cho­mić w sobie auto­ma­ty­zmy instynktu samo­za­cho­waw­czego.

II. Capo­di­chino – Zaven­tem

II

Capo­di­chino – Zaven­tem

Fulvio sie­dzi na miej­scu 4C samo­lotu Air­bus A319, jed­nej z dwu­dzie­stu dwóch maszyn tego typu we flo­cie linii lot­ni­czych SN Brus­sels. Miej­sce 4C jest zlo­ka­li­zo­wane przy kory­ta­rzu roz­dzie­la­ją­cym na dwie równe czę­ści rzędy foteli wzdłuż całego samo­lotu. Ponadto na odby­wa­ją­cym się wła­śnie 19 wrze­śnia 2019 roku rej­sie numer SN 3170 z Neapolu do Bruk­seli miej­sce 4C znaj­duje się w stre­fie FLEX & FAST mają­cej hybry­dowy sta­tus pomię­dzy klasą biz­nes a eko­no­miczną. Takie strefy, będące czymś mniej niż klasa biz­nes, a czymś wię­cej niż eko­no­miczna, to efekt prze­myśl­nych kom­bi­na­cji ceno­wych opty­ma­li­zu­ją­cych wypeł­nie­nie samo­lo­tów regu­lar­nych linii lot­ni­czych wal­czą­cych na śmierć i życie z tanimi liniami lot­ni­czymi. Aby prze­żyć w tej walce i zadać śmierć prze­ciw­ni­kowi, trzeba stać się takim jak on, a jed­no­cze­śnie pozo­stać sobą. Spo­sób stary jak świat i pro­sty jak kon­struk­cja cepa, ale nie­zwy­kle trudny do wyko­na­nia, ponie­waż zasa­dza się na sprzecz­no­ści: trzeba jed­no­cze­śnie być i nie być, uda­jąc, że się jed­nak jest. Przy czym zarówno będąc, jak i nie będąc, trzeba być jed­nakowo wia­ry­god­nym. Udaje się to zro­bić, ale nie wszyst­kim i nie zawsze.

Bla­szane wózki z bla­sza­nymi posta­ciami ste­war­des powoli prze­su­wają się w górę i w dół kory­ta­rza samo­lotu, jak dzie­cięca kolejka elek­tryczna, która zawsze wraca do punktu wyj­ścia nie­skoń­czoną liczbę razy, dopóki mama nie przyj­dzie i nie każe wyłą­czyć zabawki, a potem iść do łóżka. Ta chwila jest już bli­ska, albo­wiem jest godzina 19.07. Lot numer SN 3170 z lot­ni­ska Capo­di­chino w Neapolu roz­po­czął się zgod­nie z roz­kła­dem, a nawet cztery minuty przed cza­sem, o godzi­nie 17.01, i zakoń­czy na bruk­sel­skim lot­ni­sku Zaven­tem o godzi­nie 19.21 – dzie­więć minut przed cza­sem. Dla pasa­że­rów regu­lar­nie podró­żu­ją­cych tą trasą, takich jak Fulvio, nie jest to zasko­cze­niem: Capo­di­chino nie jest zbyt dużym i ruchli­wym lot­ni­skiem, a linie SN Brus­sels zwy­kle pla­sują się w gór­nych par­tiach ran­kin­gów naj­bar­dziej punk­tu­al­nych linii lot­ni­czych w Euro­pie.

Bla­szane wózki zostały już bez­piecz­nie zado­ko­wane w wyku­szach przy toa­le­tach z przodu i tyłu samo­lotu. Bla­szane postaci ste­war­des w służ­bo­wych gra­na­to­wych sukien­kach oży­wio­nych gustow­nymi czer­wo­nymi dodat­kami suną teraz powoli wzdłuż kory­ta­rza z bla­sza­nymi uśmie­chami. Wycięte w bla­sza­nych twa­rzach oczy prze­śli­zgują się meto­dycz­nie rząd po rzę­dzie w poszu­ki­wa­niu nie­za­pię­tych pasów, nie­zło­żo­nych sto­li­ków i nie­wy­łą­czo­nych kom­pu­te­rów. Bla­szane usta roz­wie­rają się od czasu do czasu jak pokrywka prze­ter­mi­no­wa­nej kon­serwy. Zawar­tość bla­sza­nej puszki wydo­bywa się na zewnątrz, unu­rzana w chrzęsz­czą­cym roz­two­rze fla­mandz­kiego akcentu. Pro­simy o zapię­cie pasów. Pro­simy o zło­że­nie sto­li­ków i wyłą­cze­nie kom­pu­te­rów oraz innych urzą­dzeń. Pro­simy o odsło­nię­cie okna na czas lądo­wa­nia. Pro­simy o usta­wie­nie oparć sie­dzeń w pozy­cji pio­no­wej. Pro­szę patrzeć pro­sto przed sie­bie. Pro­szę sie­dzieć pro­sto. Pro­szę nie być nie­grzecz­nym dziec­kiem. Pro­szę nie ona­ni­zo­wać się ramiącz­kiem sta­nika mamusi. Bądź dobry dla mamusi. Daj mamie całusa. Ponie­waż kie­dyś wysze­dłeś z brzuszka mamy i mama cię kocha. I pro­szę dać tatu­siowi całusa, bo tatuś też cię kocha. Nawet jeśli nie wysze­dłeś z brzuszka tatu­sia. Ale tatuś się spu­ścił w brzuszku mamusi. I mamu­sia zro­biła tatu­siowi nie­złe obcią­ganko. Pro­szę, pro­szę, pro­szę…

Gasną świa­tła główne, zapada pół­mrok, gdzie­nie­gdzie roz­pro­szony depre­syj­nymi poświa­tami indy­wi­du­al­nych lam­pek nad fote­lami pasa­że­rów.

– Załoga kabiny, pro­szę przy­go­to­wać się do lądo­wa­nia – mecha­niczny głos pilota wysy­puje się z gło­śni­ków prze­ry­wany piskiem zakłó­ceń.

Fulvio pod­daje się hip­no­tycz­nej ciem­no­ści, słod­kie znu­że­nie w jed­nej chwili roz­lewa się po mózgu, powieki stają się coraz cięż­sze, oczy zacho­dzą nico­ścią, poty­lica przy­tula się do opar­cia fotela, kilka chwil zasłu­żo­nej iner­cji prze­dzie­la­ją­cych stru­mień élan vital. Jedna minuta, druga, usta przez cały czas wygięte w nie­znacz­nym, odprę­żo­nym uśmie­chu. Lek­kie ude­rze­nie pod­wo­zia w nawierzch­nię pasa star­to­wego, samo­lot toczy się po pasie całym swym pędem, ale pra­wie natych­miast włą­cza się sys­tem hamo­wa­nia, nastę­puje lek­kie szarp­nię­cie i nie­po­ko­jący świ­sto-pomruk powie­trza ude­rza­ją­cego o pod­nie­sione na skrzy­dłach lotki. Maszyna redu­kuje pręd­kość i roz­po­czyna sta­teczne, nie­śpieszne koło­wa­nie w kie­runku ter­mi­nalu.

Fulvio, cią­gle z lek­kim uśmie­chem na twa­rzy, powoli prze­kręca głowę w prawą stronę i otwiera oczy mili­metr po mili­metrze. Wita go znów ten sam nie­na­rzu­ca­jący się, ale cudow­nie uro­czy uśmiech dziew­czyny sie­dzą­cej na miej­scu 4A.

– Zasną­łeś na chwilę?

Fulvio odpo­wiada entu­zja­stycz­nym oraz pro­mie­nie­ją­cym uśmie­chem i lekko kręci prze­cząco głową. Nie zasnął, odda­wał się słod­kiemu, hip­no­tycz­nemu zamy­śle­niu.

– Nie, odda­wa­łem się słod­kiemu, hip­no­tycz­nemu zamy­śle­niu… – słowa płyną z całym uwo­dzi­ciel­stwem lekko prze­ry­so­wa­nego wło­skiego akcentu.

– A o czym myśla­łeś? – dziew­czyna nadaje gło­sowi piękną modu­la­cję, rewan­żu­jąc się z całym uwo­dzi­ciel­stwem arab­skim uro­kiem i tajem­ni­czo­ścią.

– O tobie…

Lekko chro­po­waty śmiech, wyraźny, szczery, ale sto­no­wany, dys­kretny, ele­gancki. Miłe, zapra­sza­jące spoj­rze­nie spod dłu­gich, pod­krę­co­nych rzęs hoj­nie wymo­de­lo­wa­nych mascarą 3D. Twarz na chwilę odwraca się w kie­runku okna, kol­czyk w uchu dziew­czyny dźwię­czy spod kosmyka kru­czo­czar­nych wło­sów jak dzwo­ne­czek gościn­nym dzyń, dzyń, dzyń sre­bra o sre­bro. Lek­kie, bar­dziej mar­ko­wane niż rze­czy­wi­ste spe­sze­nie, zapro­gra­mo­wana mani­fe­sta­cja kobie­cej nie­śmia­ło­ści.

Przy­pa­dek połą­czył ich już kilka minut po star­cie z Capo­di­chino. Fulvio nie byłby zresztą sobą, gdyby już wcze­śniej, przy wcho­dze­niu na pokład, nie zauwa­żył i w pełni nie doce­nił szczo­dro­ści losu, który umie­ścił tak inte­re­su­jącą postać na miej­scu 4A w jego rzę­dzie po pra­wej stro­nie, pozo­sta­wia­jąc zara­zem puste miej­sce 4B, dzięki czemu nic nie zasła­niało mu widoku pięk­nej współ­to­wa­rzyszki podróży. Nie tylko pięk­nej, lecz także w typie szcze­gól­nie prze­ma­wia­ją­cym do jego ero­tycz­nych i roman­tycz­nych idio­syn­kra­zji: pełna tajem­ni­czo­ści rasowa twarz arab­skiej księż­niczki z Baśni tysiąca i jed­nej nocy. Z wiel­kimi, pod­kre­ślo­nymi tuszem, cie­niem i kon­tu­rówką oczami – oczami błysz­czą­cymi, jakby odbi­jały się w nich ogni­ska palące się hen daleko w ciem­no­ściach pustyn­nej nocy, ale jed­no­cze­śnie oczami two­rzą­cymi pra­wie zupełną nie­ru­cho­mo­ścią aurę szla­chet­nej, nie­wy­mu­szo­nej obo­jęt­no­ści. Wiel­kie, ale jakże pro­por­cjo­nalne usta poma­lo­wane kla­syczną szminką w kolo­rze fuk­sji, rów­nie nie­ru­chome i tajem­ni­cze jak oczy, współ­two­rzące aurę posą­go­wej tajem­nicy. Kru­czo­czarne, dłu­gie włosy eks­po­nu­jące piękno twa­rzy i niemą obiet­nicę sek­su­al­nego kathar­sis. Każ­demu nie­mal nie­wi­docz­nemu ruchowi gór­nej czę­ści ciała tej arab­skiej Nefre­tete towa­rzy­szyło deli­katne klik­nię­cie wiel­kich, nie­mal doty­ka­ją­cych ramion srebr­nych kol­czy­ków w stylu ber­be­ryj­skim, w kształ­cie nakła­da­ją­cych się na sie­bie kon­cen­trycz­nych krę­gów. Smu­kła, wysoka syl­wetka, ela­styczna i ema­nu­jąca ener­gią sta­tyczną i kine­tyczną, bar­dziej przy­wo­dziła na myśl watahę galo­pu­ją­cych na wierz­chow­cach noma­dów niż arab­ską matronę w chu­ście na gło­wie. Ta hurysa na prze­pu­stce z raju ubrana była prak­tycz­nie, podróż­nie, ale w świet­nym guście i w kon­fek­cję zna­ko­mi­tej jako­ści: dżinsy, kobiece kow­bojki i ciemny golf dobit­nie poka­zu­jący, że piersi wła­ści­cielki, mimo słusz­nej wiel­ko­ści, ośmie­lają się rzu­cić wyzwa­nie prawu gra­wi­ta­cji, zarówno w uję­ciu kla­sycz­nym, new­to­now­skim, jak i na płasz­czyź­nie ogól­nej teo­rii względ­no­ści. Wiek tego inspi­ru­ją­cego, ruchli­wego jak żywe sre­bro zja­wi­ska sza­co­wał na jakieś trzy­dzie­ści lat.

W obli­czu tak elek­try­zu­ją­cej postaci Fulvio poczuł przy­pływ sam­czej mobi­li­za­cji. Air­bus jesz­cze nie zaczął koło­wać w kie­runku pasa star­to­wego, gdy w gło­wie Fulvia zakieł­ko­wało mocne i nie­zu­peł­nie poza­ra­cjo­nalne posta­no­wie­nie: nie odpusz­czę. Żeby zwięk­szyć poziom deter­mi­na­cji, spoj­rzał przez chwilę na usta nie­zna­jo­mej i wyobra­ził sobie, jak prze­su­wają się powoli w górę i w dół dys­tyn­go­wa­nym, posu­wi­stym ruchem, pod­czas gdy dwoje błysz­czą­cych oczu patrzy mu w twarz z wystu­dio­waną, kabo­tyń­ską ule­gło­ścią spod czar­nej, pocią­gnię­tej tuszem paję­czyny rzęs. Kil­ka­na­ście sekund tej fan­ta­zji wystar­czyło, by poczuł w sobie aż za dobrze znane objawy pędzą­cej na łeb na szyję meta­mor­fozy hor­mo­nal­nej.

Fulvio jest nie­zwy­kle atrak­cyjny dla kobiet i ma tego pełną świa­do­mość, nie wpa­da­jąc jed­no­cze­śnie w samo­uwiel­bie­nie, dzięki czemu jest nawet jesz­cze bar­dziej atrak­cyjny. Wysoki, dobrze zbu­do­wany, dba­jący o spor­tową syl­wetkę, łączy mor­fo­lo­gię i fizjo­no­mię ger­mań­skiego pół­boga z wło­skim uśmie­chem oraz sty­lem bycia i życia, sty­lem tak wyra­fi­no­wa­nym, że aż ugi­na­ją­cym się pod wła­snym cię­ża­rem, balan­su­ją­cym nie­bez­piecz­nie ostat­kiem sił kilka cien­kich mili­me­trów nad nico­ścią. Jego przod­ko­wie przy­byli do Ita­lii pięt­na­ście stu­leci temu i zadali osta­teczny cios pra­wie już nie­ist­nie­ją­cemu impe­rium. „Ogromy chłód wieje od Lon­go­bar­dów. (…) Wie­szają na urwi­skach węża obok tar­czy. Wypro­sto­wani idą z pół­nocy bez­senni…”4. Nie­zwy­kle szybko się jed­nak zro­ma­ni­zo­wali i dzięki temu Wło­chy stały się matecz­ni­kiem takich ger­mań­sko-romań­skich hybryd jak Fulvio: dwoje nie­bie­skich, cie­płych i żywych oczu spod opa­lo­nego na miedź czoła i zawa­diac­kiej blond grzywy miota zabój­cze, nie­znacz­nie zbla­zo­wane spoj­rze­nia, od któ­rych miękną uda i tward­nieją piersi wnu­czek, mam i babć. Ide­alny kocha­nek, mąż, zięć i przy­szły ojciec moich dzieci… Wło­ska sty­lo­wość jest w każ­dym jego geście i sło­wie, w każ­dym ele­men­cie ubioru i ucze­sa­nia.

Kiedy zatem samo­lot powoli wzno­sił się na wyso­kość prze­lo­tową po dosyć koją­cym star­cie z Capo­di­chino, Fulvio, delek­tu­jąc się swo­imi fan­ta­zjami, sub­tel­nymi i słod­kimi jak pra­linka z Antwer­pii, roz­my­ślał nad naj­bar­dziej bły­sko­tli­wym gam­bi­tem na otwar­cie zna­jo­mo­ści z cza­ru­jącą towa­rzyszką podróży. Jego umysł z leniwą roz­ko­szą poszu­ki­wał naj­le­piej brzmią­cej po wło­sku struk­tury wer­bal­nej two­rzą­cej wespół z neapo­li­tań­skim uśmie­chem zabój­czy kok­tajl, który, po pierw­szej degu­sta­cji, zmieni każdą w Nie­wol­nicę zmy­słów. Nie dane mu było jed­nak zbu­do­wać i wpra­wić w ruch tego arte­faktu męskiego magne­ty­zmu utka­nego z ciała, duszy i setek lat wyra­fi­no­wa­nej kul­tury ape­niń­skiej. Z roz­kosz­nego odrę­twie­nia wyrwał go nagle niski, nieco chro­po­waty głos współ­to­wa­rzyszki podróży. Głos ten dotarł naj­pierw do jego pra­wego ucha, gdzie uru­cho­mił gal­wa­ni­zu­jący dreszcz roz­ko­szy, który roz­lał się po mózgu, a następ­nie spły­nął niczym gorąca lawa wzdłuż rdze­nia krę­go­wego. Głos ten łączył w sobie abso­lutne opa­no­wa­nie i żela­zną siłę woli ze znie­wa­la­jącą nago­ścią kobie­cej sek­su­al­no­ści.

– Prze­pra­szam bar­dzo, że panu prze­szka­dzam, ale pod­czas startu książka spa­dła mi na pod­łogę i wpa­dła chyba pod pana fotel.

Fulvio odwró­cił głowę w prawo i spoj­rzał na źró­dło tego dźwięku wyar­ty­ku­ło­wa­nego w języku angiel­skim. Źró­dłem był nie­na­rzu­ca­jący się uśmiech fuk­sjo­wych ust. Z dźwię­kiem tym współ­grał inny, rezo­nu­jący w tle: krótka seria klik­nięć ber­be­ryj­skich kol­czy­ków bły­ska­ją­cych sre­brem jak klinga kin­dżału wymie­rzo­nego w serce ofiary. Oba kom­po­nenty skła­dały się w har­mo­nijną linię poli­fo­niczną. Mózg Fulvia bły­ska­wicz­nie prze­sta­wił się z trybu „łowca” na tryb „ado­ro­wany Ado­nis”.

– Ależ nie prze­szka­dza mi pani w ogóle, wła­śnie tak się składa, że mia­łem w tej sekun­dzie zamiar doko­nać lustra­cji prze­strzeni pod moim fote­lem – jego słowa popły­nęły z piesz­czo­tliwą powol­no­ścią opa­ko­waną lekko zbla­zo­wa­nym, ale peł­nym męskiego zain­te­re­so­wa­nia uśmie­chem, w któ­rym prym wio­dły błę­kitne, uwo­dzi­ciel­skie oczy, dziel­nie wspo­ma­gane przez cho­re­ogra­fię zmy­sło­wych ust. W odpo­wie­dzi z miej­sca numer 4A dobył się per­li­sty, nie­gło­śny śmiech, któ­remu sekun­do­wała mini­ka­ko­fo­nia ber­be­ryj­skiego sre­bra, na znak potwier­dze­nia, że kobiety rze­czy­wi­ście cenią męż­czyzn peł­nych humoru, ze szczyptą auto­iro­nii…

Niczym Sca­ra­muc­cia z com­me­dii dell’arte Fulvio rzu­cił się teatral­nym gestem na pod­łogę air­busa A319, bacz­nym wzro­kiem namie­rzył zgubę i – wciąż w pozy­cji leżą­cej – podał ją uro­czej wła­ści­cielce. Z jego twa­rzy nie scho­dził chło­pięcy uśmiech, magne­ty­zu­jący serca nie­wie­ście pro­dukt wło­skiej sztuki uwo­dze­nia. Jego wzrok od nie­chce­nia prze­mknął po okładce książki: Henry Kis­sin­ger, Dyplo­ma­cja. Szczel­nie ukryty pod maską uśmie­chu, nie dał po sobie poznać zasko­cze­nia. Siadł z powro­tem na fotelu, zapiął pasy i prze­krę­cił głowę w kie­runku miej­sca 4A. Neapo­li­tań­ski, lekko bła­zeń­ski uśmiech zastą­piło rze­czowe, pełne sku­pio­nego respektu spoj­rze­nie zda­jące się mówić: „Piękne miała ciało, jesz­cze pięk­niej­szą duszę”5.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

(ang.) Dys­tyn­go­wany ton głosu i akcent przed­sta­wi­ciela ame­ry­kań­skiej wyż­szej klasy śred­niej. [wróć]

(łac. i nl) Wyszli przy­szli fla­mandzcy mał­żon­ko­wie. [wróć]

Dyrek­cja Gene­ralna do spraw Rol­nic­twa i Roz­woju Obsza­rów Wiej­skich (jedna z dyrek­cji gene­ral­nych Komi­sji Euro­pej­skiej). [wróć]

Zbi­gniew Her­bert, Lon­go­bar­do­wie, Napis, Czy­tel­nik, War­szawa 1969. [wróć]

Sekwen­cja o świę­tej Eula­lii, Anto­lo­gia poezji fran­cu­skiej, tom I, Jerzy Lisow­ski, Czy­tel­nik 1966. [wróć]