Witajcie w hotelu Flanagans - Åsa Hellberg - ebook + książka

Witajcie w hotelu Flanagans ebook

Hellberg Asa

4,0

Opis

Witamy we Flanagans! Jedna kobieta, jeden hotel i wszystko, o co warto walczyć. Pod kryształowymi żyrandolami rozgrywają się sceny z życia – miłości i miłostki, sukcesy, dramaty i wyzwania przynoszone przez kolejne epoki.

Flanagans to luksusowy londyński hotel, w którym zatrzymują się arystokraci i biznesmeni. Kapryśne kobiety, władczy mężczyźni, ci bardzo zamożni lub tacy, którzy za bogatych chcą uchodzić. Tu czekają na nich pełne przepychu wnętrza oraz najlepsza na świecie obsługa, gotowa czytać im w myślach i spełniać nawet najdziwniejsze żądania. Złote zdobienia na ścianach, perfekcyjnie wypolerowane podłogi, kandelabry, dzięki którym hotel jest skąpany w wyjątkowym blasku – to jedna część Flanagans.

W drugiej toczy się życie ludzi, którzy tak naprawdę są sercem tego miejsca. Oni też ulegają wielkim namiętnościom, marzą, snują plany. I ciężko pracują. Czy jednym i drugim uda się połączyć siły w obliczu prawdziwego zagrożenia? I uratują Flanagans?

Åsa Hellberg – szwedzka pisarka uwielbiana przez czytelniczki w siedemnastu krajach. W swoich powieściach przedstawia historie silnych, niezależnych kobiet w kluczowych momentach ich życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (10 ocen)
3
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malissi

Dobrze spędzony czas

Flanagans to luksusowy hotel znajdujący się w Londynie, który w spadku po śmierci ojca otrzymała Linda. Kobieta wychowana przez babcię w szwedzkiej Fjällbace została rzucona na głęboką wodę. Linda nie tylko nie miała pojęcia o prowadzeniu takiego przybytku, ale po przybyciu do Flanagans przekonała się, że jej krewni, którzy mają udziały w hotelu są do niej wrogo nastawieni i pragną przejąć rodzinny dobytek. Dziesięć lat później, z początkiem lat 60. z pomocą przyjaciółki Lindzie udaje się na powrót przywrócić dawny blask we Flanagans, jednak kobieta wciąż musi się pilnować, ponieważ jej przebiegli kuzyni tak łatwo nie odpuszczą. Za sprawą lektury "Witajcie w hotelu Flanagans" czytelnik odbywa podróż w czasie do lat 60-tych, gdzie wraz z bohaterami przemierza urokliwe zakątki ekskluzywnego hotelu. To właśnie w tym budynku rozgrywa się większa część książki, a jego mury są niemymi świadkami wydarzeń z udziałem sprawnego personelu oraz zamożnych gości. Główną bohaterką jest Linda, które...
00
magdala36

Dobrze spędzony czas

Londyn kojarzy nam się z wielokulturową metropolią. Miastem do którego ciągną kobiety i mężczyźni z całego świata, by odnieść sukces. Symbolem swobody, liberalnych obyczajów. Aż wierzyć się nie chce, że 60 lat temu to miasto przypominało nasz kraj dziś, z zakazem aborcji, brakiem edukacji seksualnej, pomysłami na postrzeganie kobiet jako ”strażniczek domowego ogniska", bez ambicji zawodowych. Witajcie w hotelu Flanagans to bardzo ciekawa powieść obyczajowa o londyńczykach. Przenosimy się w czasy, gdy kobiety nie parały się praca zawodową. Ich misją było zamążpójście a potem rodzenie dzieci i dbanie o dom. Dlatego główna bohaterka, właścicielka tytułowego hotelu, postrzegana jest jako osoba nieszczęśliwa. Choć dla nas jest uosobieniem kobiety sukcesu w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Ale hotel to cały przekrój społeczny, od zamożnych gości do pomocy kuchennych. Na każdym poziomie panuje hierarchia. Nikt tu nie zna takich słów jak mobbing, molestowanie seksualne, gwałt. Świetna powi...
00
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna. Opowieść o sile kobiet z różnych klas społecznych na tle powojennych przemian. Pełna ciepła, namiętności, romantyczna historia rozgrywająca się w murach luksusowego hotelu. Intrygi rodzinne, romanse, odważne życiowe decyzję. Świetny warsztat pisarski. Polecam!!!
00
WerGoc

Całkiem niezła

Portret kobiet w latach 40 i 50 XX wieku, które wiedziały czego chciały. Całkiem przyjemna lektura.
00

Popularność




Roz­dział 1

1

Lon­dyn, wie­czór syl­we­strowy 1959 roku

Ten ulewny deszcz powi­nien był powstrzy­mać przed wyru­sze­niem na przy­ję­cie nawet naj­bar­dziej przed­się­bior­czych lon­dyń­czy­ków. O wiele wygod­niej byłoby im przed komin­kiem z kie­lisz­kiem szam­pana w ręku. Ale przed hotel Fla­na­gans pod­jeż­dżał jeden samo­chód za dru­gim. Nie­któ­rzy goście pro­wa­dzili sami, inni mieli szo­fe­rów, któ­rzy musieli cze­kać na zewnątrz, aż ich pań­stwo zechcą wró­cić do domu we wcze­snych godzi­nach poran­nych. Suk­nie sze­le­ściły na mokrym asfal­cie, jakiś męż­czy­zna zarzu­cił żonie płaszcz na ramiona, chro­niąc ją przed desz­czem.

Ale deszcz nie prze­szka­dzał ludziom, któ­rzy byli w dro­dze na bal syl­we­strowy w hotelu Fla­na­gans, może z wyjąt­kiem tych, któ­rzy szli od przy­stanku auto­bu­so­wego znaj­du­ją­cego się obok wej­ścia do hotelu. Na uli­cach stała woda, a kie­rowcy lśnią­cych limu­zyn, które zatrzy­my­wały się przed luk­su­so­wym hote­lem, nie przej­mo­wali się pie­szymi na chod­niku. W tę noc syl­we­strową nie­raz ktoś zaklął, kiedy kaskady wody nisz­czyły świeżo wypra­so­wane suk­nie wie­czo­rowe.

Dzięki Bogu w hotelu nie czuć tej paskud­nej pogody, pomy­ślała Linda Lan­sing. Opróż­niła kie­li­szek, zanim go odsta­wiła, i wyszła z biura. Zatrzy­mała się na chwilę przy balu­stra­dzie i przy­glą­dała błysz­czą­cemu tłu­mowi gości.

Obsługa żwawo krą­żyła po salo­nie z tacami, na któ­rych stały zarówno puste, jak i pełne kie­liszki. Wszystko zda­wało się iść zgod­nie z pla­nem. Drinki ser­wo­wano już od kilku godzin, poziom hałasu znacz­nie wzrósł, a nastrój był coraz wesel­szy. Jak co roku będzie to nie­za­po­mniany syl­we­ster. Linda wzięła głę­boki oddech. Powinna już wró­cić do gości.

Wol­nym kro­kiem scho­dziła po scho­dach w sze­lesz­czą­cej sukni balo­wej. Na dole przy­trzy­mała się porę­czy. Ten ostatni drink w biu­rze nie był potrzebny. Zamknęła na moment oczy, zanim ruszyła dalej. Uśmie­cha­jąc się, ski­nie­niem głowy pozdra­wiała gości i miała nadzieję, że nikt nie zauwa­żył jej lek­kiej nie­pew­no­ści. Jasne, że to głu­pota upić się na wła­snym przy­ję­ciu, ale teraz to pusty żołą­dek był winny, że krę­ciło się jej w gło­wie. Była przy­zwy­cza­jona do moc­nych trun­ków, nie miała nic prze­ciwko kilku szkla­necz­kom whi­sky.

Ktoś zła­pał ją za rękę. Lady Car­li­sle. Linda uśmiech­nęła się ser­decz­nie i wychy­liła do przodu, by poca­ło­wać Mary w poli­czek. Jej trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nia przy­ja­ciółka błysz­czała w wysa­dza­nej per­łami sukni. Wokół szyi lśniły klej­noty, które dostała od męża pod cho­inkę. Była bogata, roz­piesz­czona i po pro­stu cudowna.

– Mary, tak się cie­szę, że przy­szłaś. Suk­nia jest rze­czy­wi­ście tak piękna, jak mówi­łaś. Dior, mam rację?

Mary z zado­wo­le­niem ski­nęła głową.

– Tak, jest naprawdę śliczna – uśmiech­nęła się i poło­żyła dłoń na ręce przy­ja­ciółki, która wciąż spo­czy­wała na porę­czy. – Znowu ci się udało, ale nie spo­dzie­wa­łam się niczego innego – nachy­liła się do Lindy i kon­ty­nu­owała szep­tem: – Sły­sza­łaś nowinki o Jone­sach? Ponura histo­ria. Wła­śnie się dowie­dzia­łam. Naj­wi­docz­niej zako­chał się w jakiejś kobie­cie z Reading i opu­ścił mają­tek. Wiesz już?

Zado­wo­lona pod­nio­sła papie­rosa do ide­al­nie uma­lo­wa­nych czer­wo­nych ust. Dni Mary skła­dały się z plo­tek, akcji cha­ry­ta­tyw­nych i nie­koń­czą­cych się kola­cji. Czasy, kiedy bawiła się w klu­bach do rana i była nazy­wana kró­lową nocy, już dawno minęły, nad czym ostat­nio mocno ubo­le­wała. To jed­nak róż­nica, czy na eks­klu­zywne przy­ję­cia w Lon­dy­nie jest się zapra­szaną jako młoda, podzi­wiana i ado­ro­wana kobieta, czy rezy­duje się z mężem i dwójką dzieci w ogrom­nym majątku kawa­łek za mia­stem i nosi tytuł lady.

Linda wyjęła z koper­tówki zapal­niczkę i przy­pa­liła przy­ja­ciółce papie­rosa. Zawo­ła­nie kogoś z obsługi na przy­ję­ciu tego for­matu było nie do pomy­śle­nia. Nawet jeśli pro­wa­dziła z róż­nymi oso­bami luźne roz­mowy i bawiła się podob­nie jak jej goście, wciąż była tu gospo­dy­nią.

Kiedy trwały ostat­nie minuty lat pięć­dzie­sią­tych, była jedy­nie figu­rantką na przy­ję­ciu syl­we­stro­wym w hotelu, któ­rego była wła­ści­cielką. I tak to teraz wyglą­dało, choć zaczy­nały się lata sześć­dzie­siąte.

Linda Lan­sing, piękna dama z socjety, która – tylko współ­czuć – jest zmu­szona po śmierci ojca pro­wa­dzić hotel Fla­na­gans. Nie­za­mężna, bez­dzietna. Poza ładną twa­rzą i tym wyjąt­ko­wym zabyt­ko­wym hote­lem w cen­trum Lon­dynu nie ma nic. Dzie­łem ojca, który – jak głosi plotka – nie był uzna­nym biz­nes­me­nem, zarzą­dza już nie­mal od dekady i o ile wiemy, na­dal będzie zarzą­dzać. Na hory­zon­cie nie ma żad­nego narze­czo­nego, jak się dowie­działa redak­cja z wia­ry­god­nych źró­deł, ale Linda Lan­sing ma kuzy­nów u swego boku. Rodzina Lan­singów zawsze trzy­mała się razem.

Ten arty­kuł – ze zdję­ciem Lindy pod żyran­do­lem w holu – uka­zał się w ubie­głym mie­siącu w „Time­sie”. Jakby nie było nowo­cze­snych kobiet! Jakby Linda nie zapra­co­wy­wała się nie­mal na śmierć, żeby utrzy­mać hotel. Gdyby wie­dzieli, ile prze­szła w ciągu tych ostat­nich dzie­się­ciu lat…

„Rodzina Lan­sin­gów zawsze trzy­mała się razem”. Linda wybuch­nęła gło­śnym śmie­chem, kiedy to prze­czy­tała. Całe szczę­ście, że redak­tor nie przy­ło­żył się do pracy, zbie­ra­jąc mate­riał do arty­kułu, bo kłót­nie rodzinne wypeł­ni­łyby całą książkę. Ale kiedy cho­dzi o kobiety w biz­ne­sie, naj­więk­szą uwagę zwraca się na brak męż­czy­zny. Fakt, że bez pomocy rodziny udało jej się utrzy­mać i pro­wa­dzić hotel, nie był godny pod­kre­śle­nia.

– Biedna pani Jones – powie­działa do Mary.

Prawdę mówiąc, pan i pani Jones byli jej zupeł­nie obo­jętni. Niech sobie wywo­łują skan­dale, ile tylko chcą. Dla Lindy to była tylko para jedna z wielu. Ale na zdra­dach się znała, dla­tego mogła sobie wyobra­zić, jak podle czuje się teraz pani Jones.

Wszyst­kie te zamożne pary, miesz­ka­jące w ogrom­nych rezy­den­cjach na przed­mie­ściach Lon­dynu i mające posia­dło­ści w Hol­land Park oraz domy waka­cyjne we Fran­cji na Lazu­ro­wym Wybrzeżu, przy­cho­dziły na jej przy­ję­cia. Naj­czę­ściej byli to ludzie tak obłudni i nie­szcze­rzy, że już na samą myśl Lindę prze­szy­wał dreszcz. „Koniecz­nie musimy się spo­tkać”, mówili. Prze­krzy­wiali przy tym lekko głowy i mie­rzyli ją wzro­kiem od stóp do głów, od gra­na­to­wych jedwab­nych butów, przez krą­głe bio­dra, aż po talię i blond włosy. Czę­sto jeden czy drugi męż­czy­zna zatrzy­my­wał wzrok na wyso­ko­ści jej biu­stu, ale łokieć żony sztur­cha­jący go w bok uświa­da­miał mu, jak bar­dzo to nie­sto­sowne. Linda nato­miast była zapra­szana na przy­ję­cia, na któ­rych jej goście chcieli się nią pochwa­lić przed prasą. Kiedy już zro­biono jej zdję­cia, a Linda nasy­ciła głód czy­tel­ni­ków bla­skiem i polo­tem nowo­cze­snej kobiety, czę­sto nie patrzono na nią wię­cej.

Była zagro­że­niem dla wszyst­kich szczę­śli­wych mał­żeństw wokół niej, co nie­jed­no­krot­nie dawano jej do zro­zu­mie­nia. Ludzie chcieli współ­czuć samot­nej i opusz­czo­nej Lin­dzie Lan­sing, ale to było po pro­stu nie­moż­liwe, gdy męż­czyźni w pomiesz­cze­niu reje­stro­wali każdy jej naj­mniej­szy ruch. Jakby była nimi choć tro­chę zain­te­re­so­wana. Nie, zupeł­nie nie, bo nie zno­siła idio­tów.

Jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka, Mary Car­li­sle, w prze­ci­wień­stwie do tych wszyst­kich kobiet z socjety, była uro­czą osobą. Kiedy Mary przy­cho­dziła na her­batę i sia­dała w salo­nie, Linda przysia­dała się do niej, by wysłu­chać naj­now­szych plo­tek. Mąż Mary był sporo star­szy od ele­ganc­kiej żony i nie­chęt­nie opusz­czał posia­dłość pod Wind­so­rem. Mary przy­jeż­dżała więc samo­cho­dem bez niego, a jej szo­fer sie­dział na tyl­nym sie­dze­niu, na wypa­dek gdyby chciała się jesz­cze zaba­wić w mie­ście.

– O Jone­sach poroz­ma­wiamy przy her­ba­cie w przy­szłym tygo­dniu. Mam ci dzi­siaj tyle do powie­dze­nia – ski­nęła głową do Lindy i spoj­rzała na nią dużymi oczami.

Linda nic sobie nie robiła z tych wszyst­kich histo­rii, ale bawiła ją ta nuta dra­ma­ty­zmu w gło­sie przy­ja­ciółki. Poza tym dobrze jest być na bie­żąco, na wypa­dek gdyby pan Jones zechciał zatrzy­mać się we Fla­na­gans.

Nie byłby to pierw­szy mąż, który dopusz­cza się zdrady w jej hotelu, to naprawdę nic nowego. Ale nie­któ­rzy uwa­żali, że obo­wiąz­kiem Lindy jest odpra­wia­nie takich gości. Dla­czego mia­łaby to robić? Życie pry­watne innych to nie jej sprawa.

Pew­nego razu jedna ze zdra­dza­nych kobiet nazwała Fla­na­gans bur­de­lem. Po tym incy­den­cie nie była już zapra­szana na uro­czy­sto­ści w hotelu, mimo że dosłow­nie bła­gała o to na kola­nach, jak mąż zakoń­czył romans. Osta­tecz­nie gor­szy oka­zał się dla niej zakaz wstępu do tego słyn­nego lon­dyń­skiego hotelu niż to, że jej mąż zaba­wiał się w nim z inną.

Mary prze­rwała Lin­dzie.

– Kochana, chcia­łam się tylko przy­wi­tać i życzyć ci wszyst­kiego dobrego. Powin­naś iść teraz do gości. A ja muszę zadbać o męża, żeby nie przy­szło mu do głowy wra­cać do domu przed pół­nocą.

Potem spoj­rzała na Lindę suro­wym wzro­kiem.

– I poca­łuj kogoś – powie­działa. – Od tego się nie umiera.

W sute­re­nie hotelu Eli­nor uwi­jała się jak w ukro­pie. Tu nie było czuć syl­we­stro­wej atmos­fery. Jeden pół­mi­sek za dru­gim wędro­wał na górę i cią­gle wołano o kolejne, więc nie miała nawet czasu upiąć krę­co­nych wło­sów, które polu­zo­wały się pod czep­kiem. Do sali ban­kie­to­wej wędro­wały pół­mi­ski z pty­siami, pie­czo­nym łoso­siem, ogó­recz­kami, kawio­rem i ostry­gami. Zgod­nie z pole­ce­niem pani Lan­sing Eli­nor miała ser­wo­wać dania na zamó­wie­nie.

Eli­nor nie skar­żyła się, ale pracę zaczęła o ósmej rano, a teraz docho­dziła pół­noc. Ostatni dzień lat pięć­dzie­sią­tych zapa­mięta jako pra­co­wity i wyci­ska­jący pot. Ze świę­to­wa­niem nie miał nic wspól­nego.

Przej­ście z lat pięć­dzie­sią­tych w lata sześć­dzie­siąte nie było dla niej oka­zją do świę­to­wa­nia. Nie przy takim ogro­mie pracy. Kiedy ostat­nio był prze­łom dzie­się­cio­leci, miała jede­na­ście lat i skoń­czyło się to krzy­kiem i lamen­tem docho­dzą­cym z sąsied­niego miesz­ka­nia. Kiedy rodzice tam pobie­gli, by spraw­dzić, co się dzieje, dokład­nie o pół­nocy zna­leźli pobitą do nie­przy­tom­no­ści panią Jen­kins.

– Jaka pły­nie z tego nauka? – zapy­tała mama, kiedy Eli­nor ucie­kła do łóżka i tuliła wystra­szo­nego młod­szego brata.

Eli­nor stwier­dziła, że żona musi być miła i posłuszna mężowi, a pani Jen­kins naj­wi­docz­niej taka nie była. Zauwa­żyła, że mama na­dal ma złość wypi­saną na twa­rzy.

– Nie – odpo­wie­działa mama. – Nauka z tego jest taka, że przy pierw­szym ude­rze­niu opu­ścisz dom, zadbasz o to, by zdo­być pracę i… – potem zamil­kła, rozej­rzała się, jakby się bała, że ktoś może ją usły­szeć. – I wyj­dziesz za mąż tylko za takiego męż­czy­znę, który będzie cię sza­no­wać i doceni, jaka jesteś bystra. Który nie pod­nie­sie na cie­bie ręki ani za kolor skóry, ani za to, że jesteś od niego inte­li­gent­niej­sza. Zapa­mię­taj te słowa. Jesteś Bry­tyjką, nawet jeśli twoja matka jest Szwedką, a ojciec pocho­dzi z Jamajki. Możesz być dumna z tego, że ukształ­to­wały cię kul­tury trzech kra­jów.

Kiedy karetka zabrała panią Jen­kins do szpi­tala, mama, tata, Eli­nor i młod­szy brat podzie­lili się jabł­kiem – to był jeden ze szwedz­kich zwy­cza­jów, który mama pie­lę­gno­wała – i życzyli sobie szczę­śli­wego nowego roku. Następ­nego dnia rano tata musiał być w pracy w por­cie, a mama miała do sprzą­ta­nia trzy domy po przy­ję­ciach syl­we­stro­wych. Eli­nor musiała się opie­ko­wać młod­szym bra­tem.

Otwo­rzyła drzwi dużej lodówki i się­gnęła po miskę z pokro­jo­nym ogór­kiem. Cie­kawe, czy coś się zmieni w 1960 roku? Ojciec ciężko pra­co­wał, a opuszki pal­ców mamy wyglą­dały jak suszone rodzynki. Wczo­raj to zauwa­żyła, kiedy razem jedli.

Eli­nor wypro­wa­dziła się z domu rodzin­nego. W pokoju znaj­du­ją­cym się w sute­re­nie hotelu miała wła­sne łóżko, małą szafę na ubra­nia i lampkę nocną, która przez cały czas się świe­ciła, bo przy świe­tle lampki Eli­nor odra­biała lek­cje.

Pew­nego pięk­nego dnia dziew­czyna miała stać się kimś.

Było jej tu dobrze, ale wie­działa, że tylko dzięki stu­diom otwo­rzą się dla niej drzwi, które dla dziew­cząt jej pocho­dze­nia są zazwy­czaj zamknięte. Dla­tego kursy w ponie­dział­kowe wie­czory były dla niej świę­to­ścią. Obec­nie uczyła się angiel­skiego. W żad­nym wypadku nie chciała mówić tak jak rodzice. Oby­dwoje mówili z sil­nym akcen­tem. W Not­ting Hill nie było to nic szcze­gól­nego, ale tutaj – nie­do­pusz­czalne. Język jest bar­dzo ważny. Ostat­nio ukoń­czyła kurs stylu. Kiedy weszła do sali, inne dziew­częta zro­biły wiel­kie oczy i gapiły się na nią, ale Eli­nor sta­rała się igno­ro­wać ich spoj­rze­nia. Chciała się nauczyć ety­kiety i trzy mie­siące póź­niej potra­fiła już utrzy­mać książkę na gło­wie i pić jed­no­cze­śnie her­batę, trzy­ma­jąc ele­gancko wycią­gnięty mały palec. Gdyby nie ten kurs, ni­gdy by się tego nie nauczyła. Tata maru­dził, że taki kurs dla dziew­czyny z jej kolo­rem skóry to pie­nią­dze wyrzu­cone w błoto, ale miała już dwa­dzie­ścia jeden lat i nie musiała go słu­chać. Naj­waż­niej­sze, że mama ją wspie­rała.

– Nie stój tak i nie śnij na jawie! Do roboty! – krzyk­nął szef, który aku­rat prze­cho­dził.

Eli­nor dygnęła.

– Oczy­wi­ście. Prze­pra­szam.

Ostroż­nie nabie­rała na łyżeczkę odro­binę kawioru ze sło­ika i kła­dła na kra­ker­sie, jak sobie tego życzyła pani Lan­sing. Jak dotąd zda­wało się, że nowy rok będzie taki sam jak stary.

Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na wąskie okna pod dachem. Po szy­bach spły­wały kro­ple desz­czu. Faj­nie byłoby obser­wo­wać ukrad­kiem ele­gancko ubra­nych gości, któ­rzy tego wie­czoru prze­cha­dzali się po hotelu. Wszyst­kie kobiety wło­żyły z pew­no­ścią naj­ład­niej­sze suk­nie. Tak przy­naj­mniej mówili ci, któ­rym wolno było prze­by­wać pię­tro wyżej. Eli­nor do nich nie nale­żała. Nie wolno jej było prze­by­wać poza sute­reną.

Odkro­iła brzegi jasnego chleba.

Kolejna taca będzie zaraz gotowa do poda­nia.

Tylne świa­tła auto­busu znik­nęły za zakrę­tem. Jeśli Emma nie chciała, by strugi desz­czu lecą­cego z nieba prze­mo­czyły ją do suchej nitki, musiała wejść do budynku. Świa­tła i gło­śny śmiech dobie­ga­jący z końca ulicy kusiło ją i cho­ciaż wie­działa, że nie ma tam czego szu­kać, weszła do środka przez otwarte drzwi. Nikt jej nie zatrzy­mał, a jeśli ktoś zapyta, powie, że zabłą­dziła.

Ni­gdy cze­goś takiego nie widziała.

Zza kolumny obser­wo­wała towa­rzy­stwo i zdała sobie sprawę, że tak wła­śnie zacho­wują się nowo­cze­śni ludzie. Jeśli chce miesz­kać w Lon­dy­nie, musi do tego przy­wyk­nąć. Goście sza­leli na par­kie­cie i zda­wało się, że dobrze się bawią. W rogu zespół grał muzykę, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie sły­szała. Z muzyką kościelną nie miała nic wspól­nego – to było dla niej jasne.

Mama i bab­cia padłyby tru­pem, gdyby wie­działy, że Emma tu stoi i obser­wuje doro­słych, któ­rzy tak nie­przy­zwo­icie się zacho­wują. Męż­czyźni pozbyli się mary­na­rek, polu­zo­wali kra­waty, a kobiety zdjęły nawet buty. Koszule kle­iły się do spo­co­nych ciał panów. Emma zauwa­żyła, że robi się jej sucho w buzi. Nie mogła ode­rwać wzroku. Kiedy jeden z męż­czyzn bez skrę­po­wa­nia przy­cią­gnął w tańcu part­nerkę i poca­ło­wał, Emma zmu­siła się, by prze­stać patrzeć. Czuła, jak płoną jej policzki. Ni­gdy cze­goś takiego nie widziała. Ow­szem, czy­tała już o tym. Scho­wała w swoim pokoju pudełko z cza­so­pi­smami o modzie i muzyce, a książka, którą czy­tała wie­czo­rami, trak­to­wała o wyzwo­le­niu kobiet. Mama myślała, że czyta Biblię.

Dzi­siaj koń­czyła osiem­na­ście lat i cho­ciaż mama oraz bab­cia ze łzami w oczach zabro­niły jej opusz­czać dom rodzinny, Emma poże­gnała się i wsia­dła do pociągu. Można powie­dzieć, że ucie­kła. Nie mogła już dłu­żej wytrzy­mać.

Wol­ność. Jakże tęsk­niła do tego dnia! Od teraz sama będzie podej­mo­wać decy­zje. Roz­sądne decy­zje. Bo jeśli nie będzie się miała na bacz­no­ści, w krót­kim cza­sie wyj­dzie za mąż i będzie obar­czona dziec­kiem, jak wszyst­kie inne młode dziew­czyny we wsi, a tego chciała za wszelką cenę unik­nąć. Może nie jest jesz­cze cał­kiem doj­rzała, ale nie jest głu­pia. Emma miała ochotę spró­bo­wać, jak sma­kuje seks, ale naj­pierw się dowie, jak się zabez­pie­czyć, by nie zajść w ciążę.

Powoli zdjęła kape­lusz i poczuła, że mimo cie­pła w budynku jej stopy są zimne. Miała zno­szone buty, które nie chro­niły przed desz­czem i nie zatrzy­my­wały wody. Sta­rała się nie zwra­cać uwagi na prze­mo­czone poń­czo­chy. Miała w walizce drugą parę butów, ale chciała je zatrzy­mać, aż znaj­dzie jakieś zatrud­nie­nie.

– Porządna rodzina – powie­działa mama. – Pój­dziesz tylko do porząd­nej rodziny, ina­czej natych­miast tu wró­cisz, uparta dzie­wu­cho.

Emma domy­ślała się, że mama nie nazwa­łaby gości, któ­rzy tu się bawili, porząd­nymi, mimo błysz­czą­cych mate­ria­łów, biżu­te­rii i ide­al­nych fry­zur. Mama wyobra­żała sobie raczej rodzinę pastora z setką bacho­rów, któ­rym ktoś inny niż mama powi­nien wycie­rać nos, kąpać je i opie­ko­wać się nimi.

Emma nie bar­dzo lubiła dzieci, dla­tego nie zamie­rzała pra­co­wać jako opie­kunka. Miała więk­sze ambi­cje, ale ni­gdy z mamą o tym nie roz­ma­wiała. Mama powta­rzała w kółko, że Emma ma się nająć jako pomoc domowa, a potem wyjść za miłego, poboż­nego męż­czy­znę.

W tej kwe­stii matka i córka miały zupeł­nie odmienne wyobra­że­nia.

Emma chciała być bogata. Męż­czyźni mogli jej tylko pokrzy­żo­wać plany, dla­tego posta­no­wiła, że się nie zako­cha, ale będzie się bawić. Czy­tała o tym i brzmiało to nad­zwy­czaj nowo­cze­śnie i eks­cy­tu­jąco.

Lata sześć­dzie­siąte to będzie jej dzie­się­cio­le­cie, była tego pewna. Czuła rado­sne pod­nie­ce­nie. Pomysł, że można mieć wszystko i jed­no­cze­śnie być nie­za­leżną, był daleki od wize­runku kobiety, jaki wynio­sła z domu, ale w cza­so­pi­śmie, które po kry­jomu czy­tała, było napi­sane, że to moż­liwe.

– Au! – krzyk­nęła, kiedy ktoś w uni­for­mie bru­tal­nie chwy­cił ją za rękę i bez cere­gieli wyrzu­cił na ulicę.

Nie pro­te­sto­wała. Deszcz padał jesz­cze moc­niej niż przed­tem, ale była tak zado­wo­lona z tego dnia, że zupeł­nie jej to nie prze­szka­dzało.

– Ta muzyka w środku – zapy­tała męż­czy­znę – to jazz?

Spoj­rzał na nią wiel­kimi oczami. Potem roze­śmiał się.

– Jazz? Nie, moja panno, w hotelu Fla­na­gans nie jeste­śmy tacy sta­ro­świeccy. To rock.

Jego śmiech wciąż brzmiał w powie­trzu, kiedy się odwró­cił i ruszył do cie­płego wnę­trza.

Emma z nie­wiel­kiej odle­gło­ści obser­wo­wała, jak męż­czy­zna w stroju kucha­rza wyrzu­cił papie­rosa. Ener­gicz­nie chwy­ciła starą walizkę babci i pobie­gła do niego, by zapy­tać, do kogo powinna się zgło­sić, jeśli szuka pracy.

– Chwi­leczkę! – zawo­łała, ale deszcz zagłu­szył jej woła­nie.

Męż­czy­zna znik­nął na scho­dach pro­wa­dzą­cych do sute­reny. Emma ruszyła za nim. Widziała okna wycho­dzące na ulicę. Sły­chać było za nimi brzęk naczyń, śmiech i pod­nie­sione głosy. Emma uśmiech­nęła się. Była zachwy­cona. Jak wspa­niale być doro­słą!

Tuż przed dwu­na­stą Linda otwo­rzyła drzwi do kuchni. Pomoce kuchenne patrzyły na nią zszo­ko­wane. Znak, że czę­ściej powinna się tu poka­zy­wać. Pra­cow­nicy, któ­rzy dopiero od nie­dawna byli zatrud­nieni w hotelu, stali cicho jak myszki w ocze­ki­wa­niu inspek­cji.

Dla Lindy nie było to teraz ważne. Była głodna, lekko pod­pita i nie miała naj­mniej­szego zamiaru iść za radą przy­ja­ciółki i o pół­nocy kogoś poca­ło­wać. Wręcz prze­ciw­nie, chciała teraz coś zjeść, a potem iść spać. Goście będą się bawić bez niej rów­nie dobrze.

Pode­szła do niej sze­fowa kel­ne­rek i wska­zała na pewną osobę. W kuchni stała w kącie dziew­czyna, która wyglą­dała jak zmo­kła kura. Woda kapała z jej ohyd­nego kape­lu­sza.

– Nie mogę się jej pozbyć. Nie chce wyjść z kuchni – powie­działa sze­fowa kel­ne­rek, krę­cąc głową ze zde­ner­wo­wa­nia.

– Zajmę się tym – powie­działa Linda. – Pro­szę iść na górę do gości – potem zwró­ciła się do intruza. – Kim jesteś? – zapy­tała Emmę.

Linda miała sła­bość do uporu. Uwa­żała, że jest oznaką ambi­cji.

– Zmo­kłą kurą? – zapro­po­no­wała dziew­czyna.

Uśmiech­nęła się, poka­zu­jąc zadbane zęby.

– To widzę. Pytam, czego szu­kasz w hotelu.

– Zatrud­nie­nia.

– W noc syl­we­strową?

– Nie wyobra­żam sobie lep­szego momentu. Wła­śnie skoń­czy­łam osiem­na­ście lat – odpo­wie­działa z dumą.

Miała nie­na­ganną cerę, była otwarta i spra­wiała sym­pa­tyczne wra­że­nie.

– Zdej­mij ten kape­lusz – naka­zała Linda.

Na plecy dziew­czyny opadł długi war­kocz. Jej wygląd nie budził zastrze­żeń, ale fry­zurę miała sta­ro­modną.

– Jak ci na imię?

– Emma.

Lin­dzie zaczęło bur­czeć w brzu­chu. To był impuls.

– Naszy­kuj mi dwie kanapki – powie­działa. – Jeśli będą mi sma­ko­wać, dosta­niesz tu pracę, jeśli nie, wygo­nię cię z powro­tem na deszcz. Eli­nor pokaże ci, gdzie możesz zosta­wić swoje rze­czy i gdzie są szafki kuchenne. Ale żad­nej pomocy wię­cej. Masz dzie­sięć minut – Linda spoj­rzała na zega­rek. – Na miej­sca, gotowi, start!

Pro­blem z dziew­czę­tami pole­gał na tym, że kiedy już się wyszkolą, wtedy zawsze wycho­dzą za mąż, dla­tego prak­tycz­niej jest zatrud­niać chłop­ców, cho­ciaż dziew­częta na ogół lepiej wywią­zują się z obo­wiąz­ków. Pra­cują szyb­ciej, są dokład­niej­sze, a ta czarna dziew­czyna Eli­nor oka­zała się szczę­śli­wym nabyt­kiem w hote­lo­wej kuchni. Była sama, nie strzę­piła języka jak wiele innych i pra­co­wała cię­żej niż pozo­stałe. Poza tym miała talent. Kiedy wno­szono talerz, który wyszedł spod jej ręki, wyglą­dał zawsze nad­zwy­czaj sma­ko­wi­cie.

Linda miała wszystko na oku, cho­ciaż per­so­nel nie zda­wał sobie z tego sprawy. Dla niej było to oczy­wi­ste. Od dobrej pracy per­so­nelu wiele zale­żało. I od lojal­no­ści. Kto plot­ko­wał o gościach, wyla­ty­wał. Eli­nor chyba o nikim nie mówiła. Nie chciała się nawet zada­wać z kole­gami i kole­żan­kami z pracy, ani z nimi zadzie­rać. Było w tym coś wyjąt­ko­wego. Na ogół zawsze ktoś narze­kał w sute­re­nie, ktoś czuł się źle trak­to­wany. Kolor skóry Eli­nor był, nie­stety, wciąż powo­dem, dla któ­rego nie mogła jej prze­nieść do obsługi wyż­szego pię­tra, ale Linda miała zamiar zwięk­szyć zakres obo­wiąz­ków Eli­nor. Jeśli ta nowa okaże się wystar­cza­jąco dobra, Eli­nor weź­mie ją pod swoje skrzy­dła. Mało jest ambit­nych mło­dych dziew­cząt, dla­tego Linda wciąż takich szu­kała.

Dzie­więć minut póź­niej Emma przy­nio­sła jej duży talerz ze sma­ko­wi­cie wyglą­da­ją­cymi kanap­kami. Linda już dawno takich nie widziała.

– Sama je zro­bi­łaś? – zapy­tała.

Emma z prze­ko­na­niem ski­nęła głową.

Linda ugry­zła kanapkę i wes­tchnęła. Ten smaczny sos pod łoso­siem przy­go­to­wała Eli­nor. Linda od razu poznała smak ulu­bio­nego sosu.

– A sos?

Emma przy­tak­nęła bez mru­gnię­cia okiem.

Linda zasta­na­wiała się przez chwilę, potem odsu­nęła talerz.

– W porządku, Emmo, zatrud­nię cię. Ale nie ze względu na kanapki, bo te naszy­ko­wała Eli­nor, tylko dla­tego, że kła­miesz. Koniecz­nie chcesz dostać tę pracę, prawda?

Emma ski­nęła głową, tym razem jesz­cze ener­gicz­niej. Zaró­żo­wioną twarz dziew­czyny roz­ja­śnił uśmiech.

– Dostanę tę pracę?

– Tak, dosta­niesz. Będziesz dzie­lić pokój z Eli­nor. Licz się z tym, że zawsze mogę cię zawo­łać, jeśli będziesz mi potrzebna, a to może się stać o każ­dej porze dnia i nocy. Przyj­muję cię na mie­siąc próbny, potem razem z…

Zamil­kła zdzi­wiona, kiedy Big Ben głu­chymi, nie­uchron­nymi ude­rze­niami obwie­ścił nową dekadę.

Prze­ga­piła pół­noc. Zazwy­czaj stała o tej porze przy balu­stra­dzie i wzno­siła toast w stronę gości, któ­rzy z reguły zajęci byli sobą.

Ach, nic nie szko­dzi, że w nowy rok wcho­dzi w sute­re­nie z ludźmi, któ­rzy pra­co­wali tu cały dzień. Złoży to na karb tego, że za mało zja­dła, a za dużo wypiła.

Kiedy się odwró­ciła do per­so­nelu, nie uszło jej uwa­dze, że świeżo zatrud­niona Emma i Eli­nor uśmie­chały się do sie­bie. Linda miała wra­że­nie, że w tym momen­cie zro­zu­miała, jak ogromne zna­cze­nie mają dla innych wła­śnie się zaczy­na­jące lata sześć­dzie­siąte.

Jesz­cze raz ugry­zła kanapkę, potem kazała iść wszyst­kim do pokoju dla pra­cow­ni­ków. Eli­nor wzięła Emmę za rękę i obie pomknęły kory­ta­rzem. Tego wie­czoru Linda zapro­siła per­so­nel na szam­pana. Chwilę póź­niej strze­lały korki i sły­chać było rado­sny śmiech.

Sama wsia­dła do windy i udała się do biura. Tam cze­kała na nią whi­sky.

Następ­nego ranka, nago i z potwor­nym bólem głowy, robiła rundę po apar­ta­men­cie i zbie­rała rze­czy, które wie­czo­rem nie­dbale z sie­bie zrzu­ciła. Suk­nia leżała na sofie w salo­nie, jeden but wylą­do­wał tuż obok. Drugi zna­la­zła w końcu pod dużym, zło­tym lustrem w kory­ta­rzu. Biu­sto­nosz, pas do poń­czoch, poń­czochy i figi leżały na kupie na pod­ło­dze przed łóż­kiem. Kiedy już wszystko pozbie­rała, otwo­rzyła dwu­skrzy­dłowe drzwi szafy i odwie­siła suk­nię wie­czo­rową. Jeśli będzie ją chciała jesz­cze raz zało­żyć, musi ją dać do poprawki. Jak zawsze, z nostal­gią wodziła wzro­kiem po nie­zli­czo­nych suk­niach balo­wych wiszą­cych w sza­fie. Prze­je­chała pal­cami po sukni z deli­kat­nej różo­wej koronki. Kiedy ostat­nio miała ją na sobie? Na wspo­mnie­nie tej chwili poczuła ukłu­cie w sercu. Wspo­mnie­nia o innym życiu – życiu, które było tak bli­sko – zawsze spra­wiały jej ból.

Prze­su­nęła ręką po jasno­nie­bie­skiej sukni – tak jasnej, że można ją było wziąć za białą. Była uszyta z szy­fonu. Dół był tak sze­roki, że kilka kraw­co­wych musiało trzy­mać mate­riał, kiedy madame Pic­card go szyła.

Linda tań­czyła w jego sil­nych ramio­nach. Jego frak ide­al­nie paso­wał do sukni. Inni spe­cjal­nie odsu­nęli się na bok. Sto­pami ledwo doty­kała par­kietu. Jego spoj­rze­nie, które wię­ziło jej oczy. Krew pul­so­wała jej w żyłach. A potem… Potem on roz­pi­nał tysiące guzicz­ków na jej ple­cach, wolno, jeden po dru­gim, aż szy­fo­nowa suk­nia niczym chmurka opa­dła na dół, a jej dech zaparło.

Dla­czego nie pozbyła się tej sukni? Prze­cież wie­działa, że wspo­mnie­nia zła­mią jej serce.

Z hukiem zamknęła drzwi szafy.

Zasta­na­wiała się, czy zjeść śnia­da­nie, czy wypić coś na klina. W gło­wie jej dud­niło. Jeśli nie dosta­nie natych­miast kawy, będzie jesz­cze gorzej.

Ale goście bawili się dosko­nale i to było naj­waż­niej­sze. Nie po to w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat wpro­wa­dziła hotel do strefy zysków, by teraz z niej wyjść. Opła­ciła się jej ciężka praca, a gwiazda hotelu Fla­na­gans wciąż świe­ciła na lon­dyń­skim hote­lo­wym fir­ma­men­cie. Kon­ku­ren­cja była duża. Wraz z hote­lami Savoy i Ritz jej nale­żał do tych, o któ­rych naj­czę­ściej się mówiło.

Mary została do późna i poże­gnała się obiet­nicą, że ode­zwie się w tygo­dniu. Jej mąż wyglą­dał cał­kiem rześko, choć był sporo star­szy.

– Bądźmy szczere, jest znacz­nie star­szy – powie­działa Mary, kiedy dys­ku­to­wały o tym, w jaki spo­sób daje o sobie znać taka róż­nica wieku.

Linda ni­gdy nie oswo­iła się do końca z myślą, że tych dwoje jest razem, ale rozu­miała oczy­wi­ście przy­ja­ciółkę, że ta zgo­dziła się w końcu na ślub.

To była dosko­nała par­tia, poza tym ich rodziny znały się całą wiecz­ność. Kiedy pierw­szy raz powie­działa „nie”, nie potrak­to­wał odmowy poważ­nie, rów­nież kiedy powie­działa „nie” po raz drugi. Kiedy zapy­tał po raz trzeci, wyma­chu­jąc jej przed oczami dużym dia­men­tem, powie­działa „tak”. „Z miło­sier­dzia”, jak potem stwier­dziła, ale Linda wie­działa, że Mary go kocha, cho­ciaż skar­żyła się, że poca­łunki i inne czu­ło­ści są coraz rzad­sze. Mąż Mary był nowo­cze­snym męż­czy­zną i zapro­po­no­wał jej nawet, by zna­la­zła sobie kochanka. Odrzu­ciła tę pro­po­zy­cję, choć bar­dzo tęsk­niła za fizyczną bli­sko­ścią. Bo tak wła­śnie było. Dla­tego flir­to­wała bez skrę­po­wa­nia, jeśli tylko nada­rzyła się oka­zja, ale flirt ogra­ni­czał się do pożą­dli­wych spoj­rzeń i poca­łun­ków, jak się zarze­kała.

– Pożą­dają mnie, czuję przy tym lek­kie pod­nie­ce­nie, ale na tym musi się koń­czyć. Ale że ty jesteś taka cno­tliwa, cho­ciaż nic cię nie powstrzy­muje, tego nie rozu­miem. Seks jest prze­cież cudowny – powta­rzała Lin­dzie i pro­po­no­wała jej jed­nego męż­czy­znę po dru­gim, któ­rzy w ten czy inny spo­sób mieli być wyjąt­kowi.

Jed­nak Linda dotąd nie poznała nikogo, kto by ją choć tro­chę inte­re­so­wał. Bogaci męż­czyźni są tak samo nudni jak mają­tek, który odzie­dzi­czyła.

Nagle ktoś nie­śmiało zapu­kał do drzwi. Linda rozej­rzała się za szla­fro­kiem, bo nie było go na wie­szaku obok szafy. On też leżał na pod­ło­dze. Gra­na­towy mate­riał, z któ­rego był uszyty, był w takim samym odcie­niu jak wykła­dzina pod­ło­gowa, dla­tego nie od razu go zauwa­żyła. Miała go na sobie dzi­siej­szej nocy? Nie mogła sobie tego przy­po­mnieć.

Mocno zaci­snęła pasek i przed dużym lustrem upew­niła się, że żadna szparka nie zdra­dza, że pod szla­fro­kiem jest cał­kiem naga. Jesz­cze spoj­rze­nie na zega­rek – była punkt dzie­wiąta. Dokład­nie tak jak chcia­łam, pomy­ślała i otwo­rzyła drzwi.

Emma – chyba tak się nazy­wała ta nowa dziew­czyna – weszła do środka z tacą ze śnia­da­niem i zatrzy­mała się na środku. Nie­zde­cy­do­wana roz­glą­dała się po pokoju.

Linda poka­zała na stół pod oknem, gdzie miała zwy­czaj jeść śnia­da­nie. Emma zosta­wiła tam tacę i znik­nęła tak szybko, jak się poja­wiła.

Dys­kretna. To dobry znak. Per­so­nel wie­dział, że ma się odzy­wać tylko wtedy, kiedy Linda zapyta. Ale skąd ta nowa miała to wie­dzieć? Poza tym Linda miała wra­że­nie, że ta młoda dziew­czyna jest raczej wyga­dana. Dzień wcze­śniej pew­nym wzro­kiem patrzyła Lin­dzie pro­sto w oczy, nie szep­tała i nie odwra­cała wzroku jak wiele innych. Ambi­cja, pomy­ślała Linda. Widziała to po niej i wła­śnie to jej impo­no­wało.

Nie spie­szyła się przy śnia­da­niu. Lon­dyn odsy­piał noc syl­we­strową. Kiedy się już ubie­rze i dopro­wa­dzi do stanu, w jakim może się poka­zać w hotelu, pój­dzie naj­pierw na mały spa­cer. Naj­bar­dziej lubiła to mia­sto, gdy wyglą­dało jak wymarłe.

1960.

Mimo wszystko było w nowym roku coś, co dawało nadzieję. Nie dla­tego, że wie­rzyła, że w 1960 roku będzie się wię­cej śmiać niż w 1959, tylko dla­tego, że z każ­dym rokiem smutne wyda­rze­nia, które cią­żyły jej przez ostat­nie lata, sta­wały się coraz bar­dziej odle­głe.

Nagle roz­le­gło się gło­śnie puka­nie do drzwi.

Linda wstała. Kto to może być?

Przed drzwiami stał Lau­rence, jeden z człon­ków rodziny, o któ­rej prasa pisała, że trzyma się razem.

– Czego chcesz? – zapy­tała ze zło­ścią.

Przy­glą­dał się przez chwilę swoim paznok­ciom, potem spoj­rzał jej surowo w oczy.

– Chcę, żebyś wie­działa, że 1960 będzie rokiem, w któ­rym wszystko stra­cisz. Szczę­śli­wego nowego roku, droga kuzy­neczko.

Roz­dział 2

2

Fjällbacka 1949 rok

Bab­cia na­dal źle wygląda, pomy­ślała Linda, kiedy wycie­rała jej twarz. Chyba robiła to dzi­siaj już siódmy raz. Przy­ło­żyła usta do czoła star­szej pani. Chyba nie jest już takie roz­pa­lone. Według dok­tora Bun­sena stan babci mógł pójść w dwie strony – nie naj­cie­kaw­sza pro­gnoza. Osiem­dzie­siąt trzy lata to nie tak mało. Kilka dni temu bab­cia sama powie­działa, że już wystar­czy.

– Jestem gotowa, stwier­dziła szep­tem. Potem dodała, lekko wzdy­cha­jąc: – Ale żyć też się chce.

Dla­tego bab­cia była przy­go­to­wana na każde zrzą­dze­nie losu. Nie, bab­cia nie może umrzeć. Linda nie wyobra­żała sobie życia bez niej. Tata natych­miast ścią­gnąłby ją do Lon­dynu, a to Fjällbacka jest jej domem.

Bab­cia leżała w łóżku jak mały pta­szek. Ręce miała chu­dziut­kie, skóra w miej­scach, gdzie widać było żyły, stała się atra­men­towa. Obrączka i pier­ścio­nek luźno sie­działy na palcu, jakby nie nale­żały do niej.

Linda powie­siła myjkę na cyn­ko­wej wan­nie, która stała obok łóżka, wydmu­chała nos, potem usia­dła na krze­śle obok łóżka i wzięła bab­cię za rękę.

– Nie patrz takim smut­nym wzro­kiem, moje dziecko.

Głos docho­dzący z łóżka był tak słaby, że Linda nie była pewna, czy się nie prze­sły­szała.

– Bab­ciu?

– Wody, dasz mi wody?

Linda zerwała się na równe nogi i pobie­gła do dzbanka na sto­liku w kształ­cie pół­księ­życa, który stał przy oknie. Chwilę póź­niej wró­ciła do babci. Pomo­gła jej usiąść i się napić. Różowa koszula wisiała na szczu­płych ramio­nach star­szej pani.

– Lepiej się czu­jesz?

Linda ponow­nie uło­żyła kru­chą kobietę na podusz­kach. Jeśli bab­cia wydo­brzeje, to na śnia­da­nie, obiad i kola­cję będzie jej poda­wać bekon, żeby nabrała sił.

– Nie, ani tro­chę.

Głos star­szej pani na­dal był zbo­lały, ale zde­cy­do­wany i Linda uśmiech­nęła się pod nosem.

– W takim razie poza wodą nie chcesz pew­nie niczego innego – powie­działa cie­płym gło­sem.

– Jeśli w dzbanku została jesz­cze odro­bina kawy, to nie odmó­wię, ale nie chcę, żebyś parzyła świeżą. Mogę nie dożyć rana i kawa by się zmar­no­wała.

– U nas nic się nie zmar­nuje, obie­cuję – odpo­wie­działa Linda.

Ulgę poczuła dopiero w kuchni, kiedy wzięła do ręki dzba­nek z kawą.

Na wszelki wypa­dek wezwie leka­rza, ale naj­gor­sze chyba już minęło…

Linda wybrała drogę na skróty przez boisko, kiedy szła nad morze. Na dwo­rze było rześko i wiatr zsu­nął jej chustkę z głowy. Zatrzy­mała się i zawią­zała pod brodą podwójny węzeł, potem posta­wiła koł­nierz płasz­cza. Drżała z zimna, kiedy szła dalej. Nie­przy­jemny wiatr z pół­nocy dmu­chał jej pro­sto w twarz i nie dawał iść.

Gunilla, jedna z jej naj­lep­szych przy­ja­ció­łek, usi­ło­wała zgra­bić liście przed domem. W taki dzień nie był to dobry pomysł.

– Nie masz nic lep­szego do roboty? – zawo­łała Linda, kiedy pode­szła do furtki ogro­do­wej.

– W zasa­dzie mam – odpo­wie­działa Gunilla i poło­żyła gra­bie na ziemi.

Chwy­ciła się za plecy, kiedy zbli­żała się do ogro­dze­nia.

– Chęt­nie zapa­rzę kawę, jeśli masz ochotę dotrzy­mać mi towa­rzy­stwa. Spra­wiasz wra­że­nie weso­łej. To zna­czy, że babci się popra­wiło?

Linda przy­tak­nęła.

– Na szczę­ście. Za kawę muszę, nie­stety, podzię­ko­wać. Idę na zakupy. U babci jest teraz lekarz.

– Ach tak, w takim razie zajmę się dalej gra­bie­niem – odpo­wie­działa Gunilla. – Göran zasta­na­wia się, co ja robię całymi dniami. Nie mam już siły tego słu­chać – powie­działa. – W dniu ślubu męż­czyźni chyba ślepną. Myślę, że nie ma poję­cia, jak każ­dego dnia jedze­nie tra­fia na stół, dla­czego łazienka lśni i jak to się dzieje, że jego robo­cze ciu­chy nie śmier­dzą makre­lami.

Linda wybuch­nęła śmie­chem.

– Daruj sobie te skargi. Dobrze wiesz, że zło­wi­łaś jed­nego z tych dobrych.

Gunilla uśmiech­nęła się zado­wo­lona.

– Tak, wiem, rze­czy­wi­ście mia­łam szczę­ście. Pomyśl tylko, ile dziew­czyn się za nim uga­niało, dopóki go nie usi­dli­łam – chwilę póź­niej spo­waż­niała. Wycią­gnęła rękę i poka­zała w dół na morze. – Ale dzi­siaj jestem na niego zła i chcia­ła­bym, żeby miał inną pracę.

– Daleko wypły­nęli?

Gunilla ski­nęła głową.

– Nie­stety. Gdyby wie­dzieli, że wiatr zerwie się tak szybko, w ogóle by nie wypły­wali.

– Będzie dobrze, nie martw się. Pamię­taj, że zawsze możesz do nas przyjść, jak jest ci źle.

– Kiedy wra­casz do pracy?

– Apte­karz powie­dział, że mogę wziąć wolne, dopóki bab­cia jest chora, ale mam nadzieję, że w ponie­dzia­łek będzie się już dobrze czuła. W prze­rwie obia­do­wej mogę wpaść do domu i spraw­dzić, jak sobie radzi.

– Bra­kuje mi pracy – powie­działa Gunilla. – Ale Göran chce, żebym zaj­mo­wała się domem…

– Musisz szybko zajść w ciążę – powie­działa Linda. Wie­działa, że przy­ja­ciółka o niczym innym nie marzy. – Wtedy nie będziesz narze­kać na brak zaję­cia.

Gunilla uśmiech­nęła się.

– Oby tak się stało! A co z tobą? Kiedy zoba­czę obrączkę na twoim palcu?

Linda wzru­szyła ramio­nami.

– Po ostat­nich wyda­rze­niach jesz­cze dużo wody upły­nie.

– Nie wszy­scy są tacy jak on – odpo­wie­działa Gunilla poważ­nym gło­sem.

– I nie wszy­scy są tacy jak Göran – stwier­dziła Linda.

Zaczęło porząd­nie wiać. Per­spek­tywa wędrówki do Sälvik, potem okrą­że­nia góry Vet­te­berg nie była już taka kusząca. Linda zde­cy­do­wała, że pój­dzie naj­krót­szą drogą wzdłuż morza.

Musiała kupić śmie­tanę, masło i bekon. Naj­wyż­sza pora pod­kar­mić bab­cię, żeby nabrała sił i wró­ciła do zdro­wia.

Linda poma­chała w stronę domu Pet­ter­so­nów. Pani Pet­ter­son zdej­mo­wała wła­śnie pra­nie ze sznurka, które zamiast zwi­sać ku ziemi, nie­mal w pozio­mie uno­siło się w powie­trzu pod­trzy­my­wane przez podmu­chy wia­tru.

– Jak bab­cia? – zawo­łała.

Linda pod­nio­sła kciuk. Pani Pet­ter­son odpo­wie­działa sze­ro­kim uśmie­chem. Chwilę póź­niej Linda dotarła do Badhol­men. Za szopą na łodzie przy­kuc­nął Axel. Schro­nił się tam przed wia­trem i napra­wiał sieć. Pod­niósł rękę i przy­wo­łał Lindę do sie­bie.

– Jak się czuje Elvira? – zapy­tał zatro­skany, kiedy pod­cho­dziła.

– Naj­gor­sze ma już za sobą – powie­działa. – Wejdę do środka i kupię pożywne jedze­nie, żeby sta­nęła na nogi.

– Zacze­kaj – powie­dział Axel. Wszedł do szopy i chwilę póź­nej wró­cił z torbą. – Parę makreli dla was.

– Dzię­kuję! Bab­cia je lubi – odpo­wie­działa Linda.

– Ty też skub­nij tro­chę – uśmiech­nął się.

– Tak zro­bię.

Kiedy ode­szła, pomy­ślała, że Axel znowu jest dla niej miły. Nie tak dawno była zarę­czona z jego synem.

Nie wyszło im.

Zanim wró­ciła z zaku­pami do Håkebacken, spo­tkała osiem­na­ście osób. Wszyst­kie pytały, jak się czuje bab­cia, i prze­ka­zy­wały dla niej życze­nia szyb­kiego powrotu do zdro­wia.

To była naj­lep­sza strona życia na wsi.

Z dru­giej jed­nak strony, jak ktoś nie był w nastroju do roz­mowy lub wolałby, żeby ludzie nic nie wie­dzieli o dru­giej oso­bie, to życie na wsi nie było już takie przy­jemne. Tu każdy wie­dział wszystko o innych.

– Wspólna kawa po nabo­żeń­stwie jest nie­bez­pieczna – zawsze ostrze­gała bab­cia. – Ple­cie się tam wtedy dużo bzdur.

Ale teraz tro­ska innych cie­szyła Lindę. Cho­ciaż miesz­kała sama z bab­cią, ni­gdy nie miała wra­że­nia, że jest sama.

Linda zaj­rzała naj­pierw do babci, potem poszła do kuchni wypa­ko­wać zakupy. Usły­szała puka­nie do drzwi. Zmarsz­czyła czoło. Może Gunilla wybrała się do nas, pomy­ślała i szyb­kim kro­kiem ruszyła otwo­rzyć drzwi.

Przed domem stał młody męż­czy­zna i trzy­mał w ręce tele­gram. Kiedy uchy­lił kape­lu­sza i zszedł z kamien­nych scho­dów, roze­rwała tele­gram. Tekst był krótki i zwię­zły.

Mr. Lan­sing taken ill. Ple­ase return to Lon­don at once1.

Tata. Nogi się pod nią ugięły. Ni­gdy by się z nią nie skon­tak­to­wali, gdyby sytu­acja nie była poważna. Ręka, w któ­rej trzy­mała tele­gram, drżała. Prze­czy­tała go jesz­cze raz. Pod­pi­sał go Char­les, wie­lo­letni współ­pra­cow­nik ojca. Musi się udać do Lon­dynu, ale czy może zosta­wić bab­cię samą?

Dwa dni póź­niej star­sza pani czuła się już na tyle dobrze, że Linda mogła się wybrać w podróż do Lon­dynu. Sąsie­dzi będą przy­no­sić babci jedze­nie i kawę, od czasu do czasu wypro­wa­dzą ją też do ogrodu. W sto­ją­cej za domem szo­pie, którą sami wybu­do­wali, z trzema ścia­nami i drew­nia­nym dachem, będzie chro­niona przed desz­czem i wia­trem. Jest za wcze­śnie, by zabie­rać ją nad morze, ale jak tylko odzy­ska siły, sama będzie tam spa­ce­ro­wać. Do brzegu było zale­d­wie sto metrów.

Przed bramą Linda przy­mo­co­wała torbę podróżną do sio­dełka roweru. Spoj­rzała jesz­cze raz na dom. Na­dal podo­bał się jej kolor nie­bie­skich szpro­sów. Razem je wybie­rały, kiedy zeszłego lata z pomocą sąsiada malo­wały dom. Teraz nie wyobra­żała sobie, że ich dom mógłby ina­czej wyglą­dać. Linda popro­siła sąsiada, by spraw­dził też dach, ale jego zda­niem był w porządku. Wszyst­kie dachówki były na swoim miej­scu, żad­nej nie bra­ko­wało.

Dom jest teraz taki ładny. Jak tata wyzdro­wieje, Linda tu wróci. Nie­długo będzie lato i miesz­kańcy Fjällbacki już się cie­szyli. Oczy­wi­ście nie wszy­scy. Byli też tacy, któ­rzy woleli, jak było tu pusto. Linda do nich nie nale­żała. Kiedy zjeż­dżali się let­nicy, mia­steczko roz­kwi­tało.

Latem będzie musiała pra­co­wać, bo wzięła teraz cały urlop na wyjazd do ojca. Mimo to już teraz cie­szyła się na dźwięki akor­de­onu na nabrzeżu i dłu­gie, jasne let­nie noce. Jak się miało szczę­ście, to miej­scowi zabie­rali let­ni­ków na swoje łodzie i można było obser­wo­wać tań­czące świa­tła na morzu. W nie­dziele apteka była zamknięta i kiedy pogoda dopi­sy­wała, Linda cho­dziła się kąpać i opa­lać. Razem z przy­ja­ciółką zabie­rały kosze pik­ni­kowe, koce oraz ręcz­niki kąpie­lowe i spę­dzały cały dzień nad morzem.

Ale jesie­nią, kiedy let­nicy wyjeż­dżali i do Fjällbacki wra­cał spo­kój, też było tu pięk­nie. Zamie­sza­nie przez cały rok byłoby prze­ra­ża­jące.

Linda szła powoli pod górę i zatrzy­mała się na szczy­cie. Potem odwró­ciła się. Ogar­nęło ją dziwne uczu­cie, jakby ostatni raz patrzyła na dom babci.

Och, musi prze­stać się nakrę­cać. Dwa tygo­dnie miną jak z bicza strze­lił. Czas szybko leci, powinna o tym pamię­tać.

Może to tylko strach przed tym, co na nią czeka w Lon­dy­nie. Po woj­nie była tam kilka razy. Za pierw­szym razem miała mie­szane uczu­cia. Wpraw­dzie strasz­nie się cie­szyła ze spo­tka­nia z ojcem, ale znisz­czone mia­sto sta­no­wiło okropny widok.

– Dobrze, że masz to już za sobą. Wcze­śniej czy póź­niej zoba­czy­ła­byś ten obraz nędzy i roz­pa­czy – powie­dział ojciec, kiedy jechali samo­cho­dem przez naj­bar­dziej znisz­czone czę­ści mia­sta.

Tym razem cho­dzi o hotel taty, o Fla­na­gans. Linda miała już 21 lat i była wystar­cza­jąco doro­sła na poważną roz­mowę, którą ojciec naj­wy­raź­niej chciał z nią prze­pro­wa­dzić.

Gdyby tylko czuła się w Anglii choć odro­binę bar­dziej jak w domu…

Papa miał w hotelu Fla­na­gans swoje miesz­ka­nie, a Linda mały uro­czy apar­ta­ment, oczy­wi­ście wspa­niale urzą­dzony. A mimo to była tu obca, była gościem, cho­ciaż wszystko nale­żało do taty. W każ­dym razie zde­cy­do­wana więk­szość.

Ciotka i kuzyni – Lau­rence oraz Seba­stian, któ­rzy też mieli udziały w hotelu – nie­na­wi­dzili jej. Z ich ust ni­gdy nie padło żadne miłe słowo. Naj­gor­szy był star­szy o pięć lat Lau­rence. Linda nie rozu­miała, czym mu tak zala­zła za skórę, że ją tak podle trak­to­wał. Seba­stian nie był wcale lep­szy, cho­ciaż byli rówie­śni­kami i jako dzieci bawili się razem. Ni­gdy się nie sprze­ci­wił star­szemu bratu, nawet jeśli ten nik­czem­nie się zacho­wy­wał. Rodzina Lindy była naprawdę straszna. Wręcz okropna. W głębi duszy żało­wała, że Lau­rence nie zgi­nął na woj­nie. Nie, on wyszedł z niej bez szwanku. Wsty­dziła się takich myśli. Nikomu nie życzy się śmierci. Ale nie­wiel­kiej rany…

Ze ści­śnię­tym gar­dłem pchała rower w stronę przy­stanku auto­bu­so­wego. Boże, spraw, żeby tata i bab­cia żyli wiecz­nie, bez nich nie dam sobie rady.

Pierw­szy raz zapra­gnęła mieć kogoś, kogo by kochała. Do kogo mogłaby się teraz przy­tu­lić, kto wziąłby ją w ramiona i powie­dział, że wszystko będzie dobrze.

Kie­dyś myślała, że zna­la­zła odpo­wied­niego męż­czy­znę, ale zarę­czyny z Joha­nem oka­zały się kata­strofą.

Na początku był taki słodki. Miał bar­dzo miłych rodzi­ców. To nie był przy­pa­dek, pomy­ślała Linda, kiedy jej powie­dział, że chciałby mieć żonę i kil­koro dzieci. Zarę­czyli się pota­jem­nie. We Fjällbace nie robiono z tego powodu wiel­kiego zamie­sza­nia. Więk­szość męż­czyzn i tak została powo­łana do woj­ska, rów­nież jej narze­czony.

Tydzień przed powro­tem na gra­nicę nor­we­ską ude­rzył ją pierw­szy i ostatni raz. Dostała pro­sto w czoło.

Zato­czyła się i chwy­ciła stołu w kuchni. Nie rozu­miała, co się stało. Potknęła się? Dopiero kiedy wyszła z domu, stwier­dziła, że ude­rze­nie było tak mocne, że stra­ciła rów­no­wagę.

Poszła pro­sto do domu i zabro­niła babci otwie­rać mu drzwi. Nie musiała nic wię­cej mówić. Bab­cia ni­gdy wię­cej nie wpu­ści­łaby go do środka.

Mie­siąc póź­niej, pod­czas urlopu, Johan uto­pił się w jezio­rze. Miał spraw­dzić, czy nie ma ryb w sie­ciach na łodzi Axela. Musiał być pijany. Łódź zna­le­ziono jesz­cze tego samego dnia, a ciało woda wyrzu­ciła na brzeg kilka dni póź­niej, w pobliżu prze­twórni śle­dzi.

– I bar­dzo dobrze, naresz­cie się od niego uwol­ni­łaś – powie­działa bab­cia bez ogró­dek.

Mogło się wyda­wać, że bab­cia nie ma uczuć, ale tak naprawdę pod jej far­tu­chem biło naj­lep­sze serce w Bohuslän. Oczy­wi­ście nie dla tego, który znę­cał się nad jej wnuczką.

Od tego czasu Linda była odporna na miłość. Była panną, która świa­do­mie zre­zy­gno­wała z męskiego towa­rzy­stwa. Poczuła jed­nak silne pra­gnie­nie, być kogoś mieć. Może być brzydki, łysy i stary, naj­waż­niej­sze, że będzie ją chro­nić. Nie potrze­buje miło­ści, tylko kogoś, kto się o nią zatrosz­czy.

Dosko­nale wie­działa, co ją czeka, kiedy ojciec umrze. Dosta­nie w spadku naj­więk­szą część hotelu. Oczy­wi­ście wszystko było tak zapla­no­wane, że będzie go pro­wa­dzić po myśli ojca.

Nie wyobra­żała sobie niczego strasz­niej­szego.

Ona i hotel? Co ma z nim zro­bić? Ni­gdy się nie odwa­żyła zapy­tać o to ojca, ale ile­kroć roz­mowa scho­dziła na ten temat, takie myśli krą­żyły jej po gło­wie.

– Musimy poroz­ma­wiać o hotelu, Lindo. Nie chcemy chyba, żebyś była zupeł­nie nie­przy­go­to­wana, kiedy zamknę oczy.

Będzie zmu­szona miesz­kać w naj­lep­szych dziel­ni­cach Lon­dynu, gdzie surowo prze­strze­gano ety­kiety, któ­rej ona do dzi­siaj nie opa­no­wała. W hotelu ojca było sto trzy­dzie­ści sześć pokoi na sied­miu pię­trach, per­so­nel, który kry­ty­ko­wał wszystko i wszyst­kich, ponadto restau­ra­cja, która nale­żała do naj­lep­szych w mie­ście, czego Linda nie rozu­miała, bo sama wolała makrelę z grilla ze szpi­na­kiem w śmie­ta­nie.

Za to ojciec kochał Fla­na­gans nad życie. Mógł malo­wać ściany i ze łzami w oczach opo­wia­dał, co się za nimi wyda­rzyło. Człon­ko­wie rodzin kró­lew­skich, któ­rzy tu noco­wali i byli prze­my­cani przez tylne drzwi, luk­su­sowe wesela, za które pła­cił ojciec panny mło­dej, wspa­niałe bale, na które ojciec zapra­szał i na któ­rych zawsze był w cen­trum uwagi.

– Gdyby ściany umiały mówić… – powta­rzał, uśmie­cha­jąc się pod nosem.

Dopóki była w miesz­ka­niu taty, czuła się dobrze. Był wspa­nia­ło­myślny, gło­śny, kochany i im wię­cej pił, tym był mil­szy.

Linda sły­szała, jak ciotka mówiła, że ojciec nie jest w sta­nie zapa­no­wać nad finan­sami hotelu, ale nie było chyba aż tak źle.

Na nabrzeżu przed SS Bri­tan­nia stał tłum ludzi, któ­rzy się żegnali. Więk­szość z nich wyru­sza pew­nie na dłu­żej do Ame­ryki, pomy­ślała. Gdyby podró­żo­wali tylko do Anglii, takie sceny poże­gna­nia byłyby śmieszne. Choć nie chciała, patrzyła, jak męż­czyźni się­gają do kie­szeni płasz­czy żon. Ktoś wyjął chu­s­teczkę z kie­szeni mary­narki i wycie­rał łzy. Jakaś para cało­wała się namięt­nie zupeł­nie bez skrę­po­wa­nia. Linda odwró­ciła wzrok. Chyba można to było zro­bić w domu…

Jakiś męż­czy­zna w fil­co­wym kape­lu­szu prze­pchnął się obok niej w dro­dze do trapu. Ziry­to­wana wbiła wzrok w jego sze­ro­kie plecy. Cham, pomy­ślała. Nawet nie prze­pro­sił. Płaszcz trze­po­tał mu wokół nóg, kiedy pchał się do przodu z walizką w ręku. Sta­tek odpły­wał dopiero za godzinę, nie było powodu do pośpie­chu.

Linda dostała klucz i weszła do swo­jej kabiny na samym końcu kory­ta­rza. Powie­siła płaszcz w sza­fie, wyjęła szpilkę z kape­lu­sza i odło­żyła kape­lusz na półkę. Biała bluzka była bez zastrze­żeń, weł­niana spód­nica też. Nie musi się prze­bie­rać na posi­łek, ubra­nie było cał­kiem w porządku. Musi się tylko tro­chę odświe­żyć i spry­skać odro­biną per­fum za uchem.

Potem wypa­ko­wała rze­czy, któ­rych potrze­bo­wała na czas podróży: przy­bory toa­le­towe, kilka blu­zek, które się wygła­dzą, jak prze­je­dzie po mate­riale wil­got­nymi rękami, kilka par lżej­szych butów na obca­sach, szpilki do wło­sów i małą torebkę, którą może nosić na nad­garstku. Scho­wała do niej szminkę, port­mo­netkę i książkę.

Pełna nie­po­koju zasta­na­wiała się, co ją czeka w Lon­dy­nie. Tata naprawdę się roz­cho­ro­wał? Nie wezwałby jej do sie­bie, gdyby to nie było coś poważ­nego. Wtedy zapro­siłby ją, mówiąc, że stę­sk­nił się za jej śmie­chem, że naj­wyż­sza pora, by spra­wiła sobie nową piękną sukienkę. Ojciec lubił, kiedy była przy nim. Nawet ona widziała, jak roz­piera go duma z córki. Kochany tata. Obyś nie był tak chory, jak się oba­wiam, pomy­ślała.

Przez okno w kabi­nie obser­wo­wała, jak sta­tek opusz­cza port. Na nabrzeżu stały już tylko kobiety i machały. Kilku męż­czyzn, któ­rzy poże­gnali się z uko­cha­nymi, już dawno poszło.

Na statku będzie, jak zawsze, dużo podró­żu­ją­cych męż­czyzn, a Lin­dzie będzie to, jak zwy­kle, obo­jętne. Mknęła kory­ta­rzem gór­nego pokładu w stronę jadalni, bo była głodna, nie­spo­kojna i potrze­bo­wała tro­chę ruchu. Kiedy nagle otwo­rzyły się drzwi jed­nej z kabin, zatrzy­mały ją w pędzie – stało się to tak nie­spo­dzie­wa­nie, że pole­ciała do tyłu i wylą­do­wała jak długa na pod­ło­dze. Torebka wypa­dła jej z ręki, a spód­nica pod­wi­nęła się aż do ud.

Z otwar­tych drzwi spoj­rzał na nią wysoki męż­czy­zna.

– Na miłość boską – powie­dział po angiel­sku. – Nie tak szybko. Myśli pani, że w ten spo­sób dobie­gnie do Lon­dynu?

Linda pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na niego. Ma nie­równo pod sufi­tem? Już drugi raz zacho­wał się nie­uprzej­mie. Uda­jąc brak skrę­po­wa­nia, nacią­gnęła spód­nicę za kolana, ale miała świa­do­mość, że przed chwilą leżała z odsło­nię­tymi nogami. Męż­czy­zna widział już pew­nie w swoim życiu pas do poń­czoch, ale mimo wszystko było to strasz­nie nie­przy­jemne. Co za okropny czło­wiek!

Męż­czy­zna uniósł brew i wycią­gnął rękę, żeby pomóc jej wstać. Zigno­ro­wała jego wycią­gniętą rękę. Przy­trzy­mała się ściany i kiedy już stała na nogach, rozej­rzała się za torebką. Męż­czy­zna nachy­lił się i pod­niósł torebkę.

– Następ­nym razem niech pani będzie ostroż­niej­sza – powie­dział i podał jej torebkę. – Pew­nie pani nie rozu­mie, co mówię. Nie­stety, nie znam szwedz­kiego.

Linda usi­ło­wała zapa­no­wać nad gnie­wem. Nie­wy­cho­wany typ. Ame­ry­ka­nin. Pew­nie pocho­dził z boga­tej rodziny. Napa­trzyła się na takich w hotelu taty. We Fjällbace długo by nie zaba­wił. Uni­kano tam ludzi, któ­rzy się uwa­żali za lep­szych od innych.

Uśmiech­nęła się sztywno i ener­gicz­nym kro­kiem poszła dalej. Przy upadku zła­mała obcas, cho­ciaż nie był wcale wysoki. Szła więc, lekko uty­ka­jąc, i czuła zaże­no­wa­nie. Kiedy za ple­cami usły­szała śmiech, wście­kłość wzięła górę.

Zatrzy­mała się i odwró­ciła.

– Że też panu nie wstyd! – powie­działa ze zło­ścią płynną angielsz­czy­zną. – Naj­pierw trąca mnie pan w dro­dze na sta­tek, teraz przez pana się prze­wró­ci­łam, a pan nawet nie prze­pro­sił. Na tym statku są też inni ludzie, nie tylko pan. Niech pan to sobie zapa­mięta. Nie każdy jest taki… wysoki jak pan.

Męż­czy­zna oparł się o fra­mugę drzwi i patrzył na nią. Mie­rzył ją wzro­kiem od stóp do głów.

Linda czuła, że robi się jej gorąco i wie­działa, że za chwilę się zaczer­wieni, jeśli natych­miast nie odej­dzie. Spoj­rzała na niego z nie­na­wi­ścią, potem odwró­ciła się na oca­la­łym obca­sie i, uty­ka­jąc, poszła do restau­ra­cji. Dopiero teraz zro­biła się czer­wona na twa­rzy.

– Per­fek­cyjny angiel­ski. Zadzi­wia­jące. Spo­tkamy się w restau­ra­cji – zawo­łał za nią.

Sły­sząc te słowa, posta­no­wiła, że zamówi co naj­wy­żej zupę.

Z takim zamó­wie­niem kuch­nia pora­dzi sobie na pewno naj­szyb­ciej, prawda?

Kucharz musiał chyba naj­pierw zło­wić homara, żeby ugo­to­wać z niego zamó­wioną zupę, pomy­ślała Linda. W tym momen­cie Ame­ry­ka­nin sta­nął przed jej sto­li­kiem.

– Mogę się dosiąść? – zapy­tał i odsta­wił krze­sło. – Przede wszyst­kim chcę panią prze­pro­sić – powie­dział z uśmie­chem i usiadł. – Ma pani abso­lutną rację. Powi­nie­nem był bar­dziej uwa­żać – przez stół podał jej rękę. – Mam nadzieję, że przyj­mie pani moje prze­pro­siny – kon­ty­nu­ował. – Robert Win­frey.

Linda odpo­wie­działa sła­bym uści­skiem. Na mocny uścisk dłoni nie zasłu­żył. Nie dał jej nawet szansy powie­dzieć, że się zga­dza, by się do niej dosiadł.

– Linda Lan­sing – powie­działa.

– Pani Lan­sing, mogę mówić do pani Lindo?

Wzru­szyła ramio­nami. Było jej obo­jętne, jak się będzie do niej zwra­cał. Zer­kała na niego ukrad­kiem.

Wygląda… na głod­nego, pomy­ślała. Zro­biło się jej zimno, potem zaraz gorąco, gdy przy­po­mniała sobie scenę na kory­ta­rzu. Spód­nica tak mocno się pod­wi­nęła, że odsło­niła bie­li­znę. O matko, jaki wstyd! Chyba nie pomy­ślał…

– Wola­ła­bym zostać przy nazwi­sku – powie­działa.

– W porządku – odpo­wie­dział. – Ale do mnie pro­szę się zwra­cać po imie­niu.

Przy­wo­łał kel­nera, który zja­wił się bły­ska­wicz­nie. Linda była prze­ko­nana, że wszy­scy tak reago­wali, kiedy do nich mówił. Mimo nie­zno­śnego spo­sobu bycia zda­wał się typem męż­czy­zny, który zawsze dostaje to, czego chce. Per­fek­cyjna fry­zura, per­fek­cyjne zęby, per­fek­cyjny gar­ni­tur… Gdyby był choć tro­chę sym­pa­tycz­niej­szy, uzna­łaby go za cał­kiem atrak­cyj­nego. Ale jego złe zacho­wa­nie stało temu na prze­szko­dzie. Zło­żył zamó­wie­nie i przy­tak­nął, kiedy kel­ner zapy­tał, czy ma podać jed­no­cze­śnie oba dania.

Dla­czego nie zapro­te­sto­wała? Powinna była to zro­bić. Prze­cież była głodna jak wilk.

– Dokąd się pani wybiera? Pani angiel­ski jest naprawdę dobry, cho­ciaż sły­szę lekki skan­dy­naw­ski akcent.

Mogła mu odpo­wie­dzieć lub mil­czeć w dzie­cin­nym pro­te­ście. Bujała się na krze­śle w przód i w tył.

– Jestem w dro­dze do Lon­dynu. Jadę odwie­dzić ojca – odpo­wie­działa w końcu.

– Rozu­miem. Mieszka pani w Göteborgu?

Potrzą­snęła głową.

– Nie, dużo bar­dziej na pół­noc.

Pew­nie cze­kał, aż go zapyta, co robi na tym kon­ty­nen­cie. Ludzi to zapewne cie­ka­wiło. Osoby, które dużo podró­żują, opo­wia­dają zazwy­czaj cie­kawe histo­rie. Ale Linda chciała teraz zjeść zupę, potem poło­żyć się spać. Nie była cie­kawa histo­rii, nawet gdyby zjeź­dził całe Chiny.

– A ja jestem wła­śnie w podróży dookoła świata – stwier­dził i oparł się wygod­nie, jakby nasta­wiał się na dłuż­szą roz­mowę.

– Aha – odpo­wie­działa znu­dzo­nym gło­sem.

– Jestem wła­ści­wie foto­gra­fem, ale pra­cuję obec­nie w branży lot­ni­czej – powie­dział, nie zwa­ża­jąc na demon­stra­cyj­nie oka­zany brak zain­te­re­so­wa­nia z jej strony. – Dużo pani lata, pani Lan­sing?

Posłała mu wście­kłe spoj­rze­nie.

– Nie rozu­miem, jak ludzie mają odwagę latać. Ja w każ­dym razie na pewno nie wsiądę do samo­lotu. Jest dla mnie praw­dziwą zagadką, jak taki olbrzym może się wzbić w powie­trze.

Męż­czy­zna zaśmiał się.

– Nie ma róż­nicy, czy samo­lot jest duży, czy mały. Weźmy dla porów­na­nia duży i mały sta­tek. Oba pły­wają. Pręd­kość i skrzy­dła tak samo utrzy­mują w powie­trzu zarówno duży samo­lot, jak i mały. Czy to nie jest fascy­nu­jące? Może pani kie­dyś pole­cieć ze mną.

Uśmiech­nął się, jakby uznał, że to wspa­nia­ło­myślna pro­po­zy­cja.

Linda par­sk­nęła.

– Na pewno nie – odpo­wie­działa. – Wolę wodę i ulice.

– Ma pani prawo jazdy? Samo­chód? Dzi­siaj dużo mło­dych kobiet pro­wa­dzi samo­chód.

Linda potrzą­snęła prze­cząco głową.

– Nie, nie mam.

– Ni­gdy nie pro­wa­dziła pani samo­chodu? Nawet pani nie spró­bo­wała?

Odsu­nął się na bok, żeby kel­ner, który przy­niósł wła­śnie wino, miał wię­cej miej­sca. Linda poło­żyła rękę na kie­li­szek, kiedy wycią­gnął do niej butelkę.

– Nie, dzię­kuję – odpo­wie­działa i uśmiech­nęła się. – Wystar­czy mi woda.

– Ni­gdy nie pro­wa­dziła pani samo­chodu, nie inte­re­suje się chyba podró­żami i nie pije wina – powie­dział. Odsu­nął krze­sło od stołu i zało­żył nogę na nogę. Potem patrzył na nią bez zro­zu­mie­nia. – Pew­nie nie może się pani docze­kać, by wyjść za mąż, prawda?

Uśmiech­nął się i pod­niósł kie­li­szek.

To bez­czel­ność myśleć, że młode kobiety myślą tylko o zamąż­pój­ściu. Po pracy Linda szła do babci, poma­gała goto­wać, zmy­wała i czy­tała książkę. Inne dziew­częta z Fjällbacki wycho­dziły za mąż i rodziły dzieci, ale Linda nie przej­mo­wała się tym. Już nie.

Poza tym mylił się. Per­spek­tywa podróży podo­bała się jej, ale nie mogła zosta­wić babci samej. Nie było takiej moż­li­wo­ści, choć bab­cia na pewno by powie­działa, żeby jechała, gdyby wie­działa, o czym wnuczka marzy. Dla­tego Linda nic nie mówiła o tęsk­no­cie za nowymi prze­ży­ciami. Wolała wypo­ży­czać z biblio­teki książki, któ­rych akcja toczyła się we Wło­szech, Fran­cji lub w Hisz­pa­nii. W jej oczach było tam bar­dzo egzo­tycz­nie. Może pew­nego dnia zwie­dzi te kraje. Podróż pocią­giem trwa zale­d­wie parę dni. Ale teraz cała uwagę sku­piła na Fjällbace i Lon­dy­nie oraz oby­dwojgu cho­rych, nie na Lazu­ro­wym Wybrzeżu czy Morzu Śród­ziem­nym. Poza tym, po co mia­łaby tam jechać? Czu­łaby się pew­nie bar­dzo zagu­biona. Ale gdyby poje­chała z nią jakaś przy­ja­ciółka z Fjällbacki… Ktoś bar­dziej zaradny niż ona sama.

Spoj­rzała na niego.

– Pan wyba­czy, panie Win­frey, nie znamy się i nie powinno pana obcho­dzić, jak żyję – odpo­wie­działa szorstko.

Zaśmiał się.

– Prze­pra­szam. Jestem zbyt bez­po­średni. Mogę to zło­żyć na karb tego, że jestem Ame­ry­ka­ni­nem? – zapy­tał, uśmie­cha­jąc się. – Tak bar­dzo różni się pani od kobiet, które zwy­kle spo­ty­kam. Nie jest pani taka kon­cy­lia­cyjna2 – dodał i na dobre się roze­śmiał.

W tym momen­cie podano jedze­nie. Kiedy Linda patrzyła, jak kel­ner sta­wia przed Rober­tem paru­jące danie z ryby, żało­wała wła­snego wyboru. Jasno­ró­żowa zupa w głę­bo­kim tale­rzu, który stał przed nią, nie dorów­ny­wała rola­dzie z bia­łego fileta w bia­łym sosie na tale­rzu naprze­ciwko. Na oddziel­nym pół­mi­sku kel­ner posta­wił przed nim pie­czone ziem­niaki. Pom­mes duchesse, jak powie­działby tata.

Jedli w mil­cze­niu. To zna­czy – ona mil­czała. On delek­to­wał się jedze­niem, wyda­jąc dźwięki, które w jakimś sen­sie wpra­wiały ją w zakło­po­ta­nie. Jego danie musi wybor­nie sma­ko­wać, pomy­ślała z zazdro­ścią. Jej zupa też nie była zła, ale na pewno się nią nie nasyci. Zawie­dziona uła­mała kawa­łek chleba i wsa­dziła do buzi. Z chę­cią zja­dłaby teraz kar­to­fla. Obser­wo­wała, jak zamy­kał oczy, ile­kroć wsu­wał nową por­cję do ust. Jak mogła być taka głu­pia i zamó­wić zupę?

– Spę­dzę w Lon­dy­nie kilka dni. Mógł­bym panią odwie­dzić, pani Lan­sing? Chęt­nie dłu­żej bym z panią poroz­ma­wiał – powie­dział i odło­żył sztućce.

Patrzył na nią wzro­kiem trud­nym do zin­ter­pre­to­wa­nia.

Ener­gicz­nie potrzą­snęła głową. Chleb rósł jej w ustach. Upiła łyk wody i pró­bo­wała prze­łknąć.

– Nie – powie­działa, kasz­ląc. – Będę u ojca. Poże­gnamy się teraz, bo skoń­czy­łam już jeść – powie­działa i odło­żyła ser­wetkę. – Miło było pana poznać – zerwała się tak szybko z miej­sca, że nie zdą­żył zare­ago­wać. – Powo­dze­nia w foto­gra­fo­wa­niu samo­lo­tów.

Mija­jąc kel­nera popro­siła, by dopi­sał zupę do jej rachunku, potem pokuś­ty­kała do kajuty. W Lon­dy­nie musi koniecz­nie zanieść but do szewca taty. Zabrała tylko jedną parę. Buty na obca­sach nosiła tylko w Lon­dy­nie. Na bru­ko­wane drogi we Fjällbace odpo­wied­niej­sze było pła­skie obu­wie. Nawet jeśli chciała winić za to pana Win­freya, musiała przy­znać, że wyso­kie obcasy nie paso­wały do jej mało kobie­cych, szczu­płych, szcza­po­wa­tych nóg. Nie umiała po pro­stu cho­dzić w butach na obca­sach.

Roz­dział 3

3

Lon­dyn 1949 rok

Kiedy sta­tek przy­bił do portu, Linda skie­ro­wała się do wyj­ścia. Żołą­dek miała jak z kamie­nia. Zwy­kle cie­szyła się na spo­tka­nie z tatą. Kiedy wpły­wali do portu, stała na pokła­dzie. Zazwy­czaj od razu rzu­cał się jej w oczy, bo machał i wołał do niej. Rów­nież inni pasa­że­ro­wie uśmie­chali się ze wzru­sze­nia, kiedy widzieli, jak ojciec brał ją w ramiona, pod­no­sił w górę i krę­cił się z nią w kółko, aż – śmie­jąc się – pro­siła, by prze­stał.

Kiedy sobie uświa­do­miła, że nie wie, kto ją dzi­siaj odbie­rze, łzy napły­nęły jej do oczu. Taty się nie spo­dzie­wała, to było pewne.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

ang. – Pan Lan­sing zacho­ro­wał. Pro­szę natych­miast wró­cić do Lon­dynu. [wróć]

Osoba sta­ra­jąca się zała­twiać spory w spo­sób poko­jowy, od łac. con­cil­la­tio – poro­zu­mie­nie, pojed­na­nie. [wróć]