13 grudnia. Świadectwa stanu wojennego - Opracowanie zbiorowe - ebook

13 grudnia. Świadectwa stanu wojennego ebook

Opracowanie zbiorowe

4,2

Opis

Książka zawiera zarówno indywidualne relacje osób doświadczających skutków tamtych wydarzeń: internowanych, konspiratorów, zwykłych ludzi, jaki i fragmenty „zbiorowego dziennika stanu wojennego” (stworzonego przez podziemne środowisko KARTY w 1982 roku). Teksty ułożono w chronologiczną całość, która staje się próbą interpretacji ówczesnej rzeczywistości, pozwala także dotknąć jej najbardziej dramatycznych wymiarów. Do książki dołączone jest kalendarium przygotowań do wprowadzenia stanu wojennego oraz kalendarium najważniejszych zdarzeń z okresu 13 grudnia 1981 – 31 grudnia 1982.

„Z przerażeniem spostrzegłem pędzącą na nas na pełnym gazie milicyjną nyskę. Rozbiegliśmy się, szukając ukrycia. Gdy się obejrzałem – zobaczyłem, że nyska jeździ w kółko za uciekającym młodym człowiekiem. W pewnym momencie w okienku samochodu pojawiła się ręka – padł strzał. Chłopiec wyrzucił ręce w górę i padł, jeszcze próbował na czworakach uciekać przed oprawcami, lecz samochód był szybszy. Przejechał człowieka. Dopiero po chwili zorientowałem się, że krzyczę: «Mordercy!»”.

Z relacji uczestnika demonstracji w Lubinie, 31 sierpnia 1982

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
1
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Abu-Dalzim

Dobrze spędzony czas

Szczególnie polecam relacje pani Marii. Czyta się ją jak najlepszą powieść. Wielka szkoda, że autorka nie wypłynęła gdzieś na szersze wody polskiej prozy.
00

Popularność




© Fundacja Ośrodka KARTA, 2021

Wybór: Agnieszka Dębska

Redakcja: zespół kwartalnika „Karta”

Ikonografia: Ewa Kwiecińska

Projekt graficzny: Michał Warda

Skład: Tandem Studio

Zdjęcie na okładce: Warszawa, 13 grudnia 1981. Blokada siedziby Regionu Mazowsze NSZZ „Solidarność” przy ulicy Mokotowskiej. Fot. Wojtek Łaski / East NewsZdjęcie na s. 12–13: Gdańsk, 16 grudnia 1981. Kordon ZOMO i wojsko w rozbitej Bramie nr 2 Stoczni Gdańskiej. Fot. Janusz Bałanda-Rydzewski / Ośrodek KARTA

Zdjęcie na s. 32–33: Warszawa, po 13 grudnia 1981. Milicjant patrolujący ulice. Fot. Małgorzata Niezabitowska i Tomasz Tomaszewski / Ośrodek KARTA

Zdjęcie na s. 54–55: Jaworze, początek 1982. Od lewej: Aleksander Małachowski, Jerzy Holzer i Stefan Amsterdamski podczas internowania. Fot. z archiwum Małgorzaty Niezabitowskiej i Tomasza Tomaszewskiego / Ośrodek KARTA

Zdjęcie na s. 84–85: Warszawa, 3 maja 1982. Niezależna manifestacja solidarnościowa na Starym Mieście. Fot. Ośrodek KARTA

Zdjęcie na s. 102–103: Warszawa, maj 1982. Emil Barchański w czasie akademii w Liceum im. Mikołaja Reja. Fot. ze zbiorów Krystyny Barchańskiej

Zdjęcie na s. 140–141: Gołdap, 1982. Ośrodek internowania. Fot. Roman Sieńko / PAP

Zdjęcie na s. 168–169: Wrocław, 31 sierpnia 1982. Pacyfikacja niezależnej manifestacji. Fot. Marian Szajda / Ośrodek KARTA

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (+48) 22 848-07-12

kontakt do wydawnictwa: [email protected]

dystrybucja:[email protected]

księgarnia internetowa:ksiegarnia.karta.org.pl

www.karta.org.pl

Wydanie I, Warszawa 2021

ISBN 978-83-66707-37-5

OD WYDAWCYZbigniew Gluza

13 grudnia – kluczowy dzień Polski powojennej. Niesie on wprawdzie „wojnę” w nazwie wprowadzonego stanu, jednak był początkiem starcia nie militarnego, lecz mentalnego. Nadanie Peerelowi – w nocy 12/13 grudnia 1981 – „czołgowego” wystroju od początku rodziło poczucie absurdu. Niemniej groteskowa fasada wewnętrznej okupacji przykrywała dramatyczny akt destrukcji społecznej. Stan wojenny podzielił społeczeństwo; rozciął je na tych, którzy go popierają lub gotowi są – ze strachu czy oportunizmu – się ukorzyć oraz tych, którzy decydują się na opór. Okazało się, że tych drugich było znacznie mniej i spośród nich zwykle padały ofiary. Jednak to dzięki nim możliwy był późniejszy przełom.

Przygotowywane przez szesnaście miesięcy legalnego działania NSZZ „Solidarność” uderzenie w struktury związku zawodowego, obejmującego swym zasięgiem prawie całe społeczeństwo, przyniosło zdumiewająco skuteczny rezultat. W ciągu paru dni organizm związkowy został złamany – wystarczyło internować przywódców i niepodległych działaczy (około 10 tysięcy), spacyfikować coraz słabsze strajki. Przetrwał jednak, a potem się rozwinął front oddolny, wywodzący się z Solidarności (pisanej bez cudzysłowu) jako wyzwoleńczego ruchu społecznego; dla niego minione półtorarocze oznaczało stanowienie wolności. Po 13 grudnia – przy malejącym udziale instancji związkowych – nastąpił rozstrzygający pojedynek wolności ze zniewoleniem.

Po czterech dekadach od ataku na polskie społeczeństwo lokalnych przedstawicieli bloku sowieckiego – ostatniego w ogóle zmasowanego ataku komunizmu – kwestia wolności znów staje się centralnym zagadnieniem Polski. Czterdzieści lat temu funkcjonariusz w mundurze, każdej formacji siłowej, był ewidentnym narzędziem zniewolenia. Dzisiaj problem demokratycznych wolności wraca do Rzeczpospolitej. Warto więc przywołać tamto doświadczenie.

KARTA powstała 4 stycznia 1982. Dwustronną podziemną gazetkę, przepisywaną na mechanicznej maszynie, zaczynaliśmy wtedy tak: „Za lub przeciw. Trzeciego wyjścia nie ma. Polska Ludowa wprawdzie od początku narzucała nam proste alternatywy (z nią lub przeciw niej), jednak dopiero dzisiaj do wyboru zmuszono wszystkich. Wojskowy pucz nie pozostawił komfortu niezdecydowania. Nikt nie zachowa swojego azylu. […] Junta odebrała nam elementarne ludzkie prawa. Tego darować nie wolno. […] O rozstrzygnięciu starcia zadecyduje każdy z nas – na co dzień, każdą swoją najdrobniejszą nawet decyzją: decyzją na rzecz tyranii lub wolności. Suma tych decyzji określi termin zwycięstwa”.

Niemal od początku nasza redakcja systematycznie dokumentowała kolejne miesiące; tworzyliśmy zbiorowy dziennik tego czasu – od grudnia 1981. Powstająca tak książka Wstanie nie wykroczyła poza 31 sierpnia 1982, czyli moment upadku złudzeń. Dotąd bieg rzeczy dzieliło się na tygodnie; od klęski starcia ulicznego w drugą rocznicę Sierpnia stało się jasne, że z zapaści będziemy się wydobywać długim marszem. Dlatego też teraz tę antologię mieścimy w okresie do sierpnia 1982, przyjmując fragmenty Wstanie za łącznik zapisów indywidualnych. Dalsze lata działania „prawa wojennego” były coraz bardziej powtarzalne, a ich wyrazem – narastający bezruch życia społecznego.

W podziemiu lat 80. uważaliśmy siebie za nieupełnomocnionych przedstawicieli obezwładnionego społeczeństwa. Po zmianach ustrojowych, możliwych dzięki ocalałej Solidarności – tej bez instytucjonalnej struktury, zajęliśmy się przeszłością. W 40. rocznicę i stanu wojennego, i KARTY przypominamy miesiące stanowiące – dla nas samych, a przede wszystkim dla demokratycznej Polski. Tak głębokie wówczas doznanie upokarzającego rozpadu reguł życia publicznego niosło uniwersalne przesłanie: nigdy, po 13 grudnia, nie wolno żadnej władzy politycznej oddać praw do własnej wolności. I nie można rezygnować. Bo choć bitwę 31 sierpnia 1982 przegraliśmy, to cała ta „wojna” była zwycięska.

Listopad 2021 Zbigniew Gluza

16 SIERPNIA 1980 | Minister spraw wewnętrznych powołuje Sztab MSW z gen. Bogusławem Stachurą na czele, mający koordynować walkę resortu z rosnącą w siłę opozycją.

7 października 1980 | Zastępca szefa Sekretariatu Komitetu Obrony Kraju (KOK) płk Tadeusz Malicki przygotowuje Notatkę w przedmiocie stanu wojennego.

22 października 1980 | Sztab Generalny Wojska Polskiego rozpoczyna opracowywanie planu wprowadzenia stanu wojennego.

3 listopada 1980 | Generał Stachura rozpoczyna przygotowania do blokady komunikacji i telekomunikacji po wprowadzeniu stanu wojennego.

5 grudnia 1980 | Sekretarz KOK gen. Tadeusz Tuczapski zatwierdza harmonogram prac nad wprowadzeniem stanu wojennego.

16 lutego 1981 | W Warszawie odbywa się wojenna gra sztabowa, w czasie której, po przetestowaniu projektów wprowadzenia stanu wojennego, wybrany zostaje wariant optymalny.

26 lutego 1981 | Powstaje wykaz więzień przeznaczonych do wykorzystania w czasie stanu wojennego.

3 marca 1981 | Gen. Wojciech Jaruzelski składa na Kremlu informację O stanie przygotowania państwa do wprowadzenia stanu wojennego.

8 kwietnia 1981 | Do Warszawy przylatuje grupa sowieckich oficerów z marszałkiem Wiktorem Kulikowem, aby sprawdzić poziom przygotowań do stanu wojennego.

25–26 sierpnia 1981 | W Moskwie przedstawiciele polskiego MSW ustalają z KGB zasady druku i transportu z ZSRR obwieszczeń o wprowadzeniu stanu wojennego.

 | KOK stwierdza gotowość – od strony „normatywno-organizacyjnej” – do rozpoczęcia operacji wprowadzenia stanu wojennego w 48 godzin po decyzji politycznej.

 | Przesłane zostają i zdeponowane (u wojewodów bądź w komendach wojewódzkich MO) paczki z dokumentami „wprowadzającymi” stan wojenny.

2 grudnia 1981 | Generał Stachura ogłasza „stan podwyższonej gotowości do działań sił i środków resortu spraw wewnętrznych”. ZOMO i cała kadra resortu zostają skoszarowani.

5 grudnia 1981 | Biuro Polityczne KC PZPR podejmuje jednomyślnie decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego i upoważnia generała Jaruzelskiego do ustalenia terminu jego ogłoszenia.

9/10 grudnia 1981 | W Sztabie Generalnym WP odbywa się odprawa, w czasie której podjęte zostają decyzje co do szczegółów wprowadzenia stanu wojennego.

10 grudnia 1981 | Generał Jaruzelski informuje władze sowieckie o decyzji i prosi o gwarancję pomocy wojskowej, gdyby sytuacja w Polsce stała się krytyczna. Sowieci odmawiają.

12 grudnia 1981 | Około 16.00 ze sztabu MSW przekazany zostaje Komendantom Wojewódzkim MO szyfrogram zaczynający się od słów „Ogłaszam hasło «Synchronizacja»”, co oznacza rozpoczęcie działań resortu.

ATAKTomasz Jastrun

W środku nocy

Przybiegła dziewczyna

Zakołysała się w drzwiach

Jak płomień

– Zaczęło się –

Waldemar Kuczyński

Zbliżając się do drzwi klatki schodowej, zauważyłem, że z dworu po schodach idzie dwóch mundurowych milicjantów i cywil z jakimś zakrzywionym narzędziem w dłoni. W chwili, gdy mieliśmy się mijać, ów cywil, brodaty, szczupły brunet, pociągły na twarzy, poprosił mnie o dowód osobisty. Spytałem o przyczynę, ale nie podał mi jej, lecz ponownie zażądał dowodu. Dałem. Przeczytał nazwisko i spytał, czy to jestem ja. Potwierdziłem. W tym momencie dwaj mundurowi energicznie chwycili mnie pod ramiona, ostrzegając, bym nie próbował się wyrywać. Zrozumiałem! Zrozumiałem wszystko w jednym mgnieniu! Te milicyjne ręce pod moimi pachami były jak olśnienie, straszne olśnienie.

Warszawa, 12 grudnia 1981

Mieszkaniec Łodzi

Dzwonek. Za piętnaście minut północ. Patrzę przez wizjer: nieznajomy mężczyzna.

– Kto tam?

– Poczta.

Chwila milczenia.

– Telegram.

– Skąd?

Za drzwiami konsternacja. Wydaje mi się, że mężczyzna porozumiewa się z drugą osobą.

– Z Wrocławia.

Mętna historia.

– To pomyłka, we Wrocławiu nie mam nikogo.

– Chce pan ten telegram czy nie?

– Nie, dziękuję.

Na taką odpowiedź słyszę ostry głos:

– Milicja, otwierać!

Łódź, 12 grudnia

Krystyna Kuta

Nagle pukanie. Patrzę na zegarek – za kwadrans północ. A mówiłam ludziom, że wizyty przyjmuję do dwunastej. O rany, tak mi się chce spać...

– Proszę, wlazł!

Czterech. Trzech w czarnych skórach, jeden mundurowy. Wszyscy z bronią. Mundurowy stoi przy drzwiach, trzej wchodzą do mojego pokoju.

– Rewizja? Proszę nakaz!

– Nie rewizja. Pani się ubierze.

Błyskawicznie wciągam na siebie wszystko, co mam pod ręką ciepłego. Chyba cztery-osiem. Do kieszeni płaszcza wrzucam dwie paczki „Sportów”, zapałki, 20 zł. Pochylam się nad Anią, chcę ją pocałować, ale... jeśli się zbudzi? Na ścianie trzy ogromne cienie. Głaszczę ją lekko po głowie. Gaszę lampę. Pani Kazia obudziła się i mamrocze:

– Oj, panowie, znowu ją na noc ciągniecie? Nie można tego jutro zrobić? Dalibyście się dziewczynie wyspać.

Podchodzę i pokazuję palcem na pistolet:

– Nie widzi pani kto to?

Toruń, 12 grudnia

Andrzej Szczypiorski

Kiedy mnie prowadzili do samochodu, powiedziałem, że nie wziąłem ze sobą papierosów. Cywil z bródką odparł, że chętnie ze mną wróci. Tak się stało. Raz jeszcze pocałowałem Ewę. Potem szliśmy znów chodnikiem wzdłuż domu, a ja stawiałem nogi w taki sposób, by trafić na swoje poprzednie ślady. Już w samochodzie, jadąc przez uśpione, zaśnieżone miasto, spytałem cywila, co takiego się stało.

– Od północy mamy stan wojenny – odparł.

Spojrzałem na zegarek. Za trzy minuty dwunasta. Powiedziałem, że się pospieszyli. Popatrzył na swój zegarek, zaprzeczył ruchem głowy.

– To pański zegarek źle chodzi – rzekł współczująco. – I chyba się nie będziemy spierać o te kilka minut...

Warszawa, 12/13 grudnia

Mieszkaniec Warszawy

Z odległego o niespełna kilometr kościoła Matki Boskiej Królowej Polski przy ulicy Gdańskiej dało się słyszeć bicie dzwonów.

– Słyszysz dzwony? – odezwała się żona. – Która to godzina?

Przysunąłem rękę do twarzy i popatrzyłem na nafosforyzowane wskazówki zegarka.

– Punktualnie dwunasta.

– Co to może znaczyć? – w głosie żony wyczuwałem wyraźny niepokój.

– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem w ciemnościach. – Na Anioł Pański jest jeszcze za wcześnie, a na przeniesienie obrazu Matki Boskiej z jednej parafii do drugiej – stanowczo za późno...

– Może ktoś umarł.

Warszawa, 12/13 grudnia

Tomasz Jastrun

Ktoś puka do drzwi. Patrzę na zegarek. Jest pięć po dwunastej. W progu stoi O. Przestępuje z nogi na nogę jak mała dziewczynka przed zabawą w kolory. To, co mówi, nie jest jednak zabawne. Policja dobiera się do mieszkania [Andrzeja] Celińskiego. Były sekretarz Komisji Krajowej stoi na balkonie i krzyczy, żeby zawiadomić o tym Region. O. była już w pobliskim mieszkaniu Heleny i Witka Łuczywów, ale ujrzała tylko wyważone drzwi i mrok.

– Na dodatek nie działają telefony – mówi i patrzy na mnie, jakbym mógł jej pomóc.

Zapraszam na herbatę, ale ona roztropnie odmawia i rusza dalej, by dzielić się z innymi swoim niepokojem. Odchodząc, zastrzega, że to przecież nic pewnego.

– Bo przecież trudno sobie wyobrazić, żeby się odważyli...

– Trudno sobie wyobrazić – potwierdzam.

Zamykam drzwi, ogarnia mnie przemożna chęć, by uznać całą wizytę za przywidzenie i położyć się do łóżka. Wkładam jednak buty. I wtedy już wiem, wszystko wiem.

– Zrobili to skurwysyny, jednak zrobili – mówię do żony.

Warszawa, 13 grudnia

Zbigniew Iwanow

Spróbowali wziąć drzwi z rozpędu. Nie udało się. Ściągnęli pomoc z łomem. Wyważali drzwi do trzeciej rano. Gdy wybili dziurę przy zamku, Janusz z Jurkiem chwycili łom i chcieli wciągnąć do środka. Przez chwilę się przeciągali, lecz ubecji było więcej i musieli odpuścić.

Toruń, 13 grudnia

Lech Dymarski

Wychodząc z baru zderzyłem się z człowiekiem, który bardzo przejęty zapytał, czy jestem z Komisji Krajowej „Solidarności”. Po czym poprowadził mnie do frontowego okna, a tam na zewnątrz sprzętu i ludzi uzbrojonych tyle, jakby odbywały się manewry. A biegają sierżanci, a ustawiają te drużyny, ciężarówki, autobusy – nareszcie, nareszcie za mordę, do więzienia, drwa, wióry, jak leci, będzie porządek. Więc spytałem tego człowieka:

– Czy tu się da kędyś spieprzyć?

I poszliśmy do innego okna, w stronę plaży – tam też desant. Człowiek wtedy odpowiedział spokojnie:

– Nie, w tej sytuacji nikt stąd nie ucieknie.

Wróciłem do baru, gdzie była jeszcze grupa naszych i zanim zdążyłem potwierdzić informację na ucho Tadeuszowi Mazowieckiemu (który najpierw zareagował słowami: „Co pan powie... A dużo ich jest?”), siedząca przy barze nocna niewiasta przestała chichotać, wypuściła kieliszek z okrzykiem: „O Jezu!” i uciekła. W ciągu minuty na sali została tylko „Solidarność” – nocny element rutynowo zbiegł. W tym czasie powoli, nierówno wygasała orkiestra, ale po krótkim czasie jej trzeźwy lider zarządził:

– Grać, jakby się nic nie stało!

Sopot, 13 grudnia

Zbigniew Bujak

Około trzeciej ZOMO spod „Monopolu” zwinęło się i odjechało. Wtedy ja mówię do [Zbigniewa] Janasa: „Idziemy zobaczyć, co tam było”. W hotelu drzwi zamknięte, ale dostrzegliśmy asystentkę Janusza Onyszkiewicza, która macha nam, żeby uciekać. Na to ja: „Nie gorączkuj się, sprowadź kogoś, kto otworzy drzwi, bo chcemy pogadać”. Idziemy na górę po schodach, a ona mówi, że Janusza wzięli. Na to ja: „Czy oni zwariowali, Janusza Onyszkiewicza...? Przecież to taka znana osoba, przecież to strajk w całym Regionie będzie zaraz”. Ale idziemy dalej, a ona mówi, że widziała, jak [Stanisława] Wądołowskiego z pokoju w kajdankach wyprowadzili. Noo, jak ja usłyszałem, że wzięli pierwszego wiceprzewodniczącego „Solidarności”, to mi trochę nogi w kolanach zmiękły. Pytam, kogo jeszcze, a ona płacze i mówi, że całe prezydium aresztowane, uratowali się chyba tylko [Eugeniusz] Szumiejko i [Andrzej] Konarski. Rany boskie! Pytamy, czy ktoś jeszcze został w hotelu, na co ona: „Służba Bezpieczeństwa chodzi po pokojach i sprawdza”. Wtedy już żeśmy z nią dłużej nie gadali, tylko w dół po schodach i do drzwi.

Gdańsk, 13 grudnia

Krystyna Kuta

Wprowadzają rozdygotaną kobietę. Siada, wyjmuje chustkę.

– Ja nie wiem, o co chodzi, ja nie byłam ani w partii, ani w „Solidarności”... Spostrzegam, że na nogach ma jedynie cieniutkie rajstopy i pantofelki.

– Będzie pani zimno.

– Ale mnie powiedzieli, że jadę tylko na dwie godziny. Przyszli w nocy. Nie chciałam otworzyć. A oni mówią, że było włamanie do drukarni i mam być przy sporządzaniu protokołu. Mąż uparł się ze mną jechać. Pozwolili mu zejść na dół i zaczęli mnie wpychać do samochodu. Samą. Po szamotaninie wsiedliśmy oboje. Chyba podrapałam jednego. Boże, co mi za to zrobią?

Wprowadzają Małgosię, z wykształcenia prawniczkę. Dopytujemy się o podstawy prawne wprowadzenia stanu wojennego, o prawo internowanych. Ale ona jest całkowicie pochłonięta dochodzeniem, kto na nią doniósł.

Wchodzi Helenka z plastikową torbą. W środku ręcznik, ciepła bielizna, jakieś swetry.

– O, ale szczęściara. Jak ci się udało zabrać ciuchy?

– Helenka wzruszyła ubectwo, rany kota!

Milkniemy – Helenka płacze. Jej siedmioletni synek nie chciał się z nią pożegnać.

Na korytarzu znajomy głos – wprowadzają Reginę.

– Co się tu dzieje, dziewczyny powiedzcie!

– Nie wiesz? Ten skurwysyn zafundował nam wojnę!

– Jak to, a sejm?

– Widać obyli się bez sejmu.

– Wiecie, przyszli do mnie do domu, ja już spałam, a tu takie walenie w drzwi. Wstaję, ale nie otwieram, oni dalej walą, ja mówię: „Przestańcie, bo zadzwonię na milicję!”. A oni jak się nie zaczną śmiać: „Niech sobie pani dzwoni!”. I wiecie co? W ogóle nie było w telefonie sygnału!

Toruń, 13 grudnia

Szeregowy żołnierz

Czwarta rano. Alarm! Zbiórka przy sprzęcie. Rozkaz: do wozów; każdy jak stoi, często mundur na piżamie. Mróz: -20°C. Znowu poligon? Po godzinie jazdy zorientowaliśmy się, że tym razem nie jedziemy na ćwiczenia. Co się dzieje?! Włączamy radio – „Głos Ameryki” mówi o ogłoszonym w Polsce stanie wyjątkowym. Później Polskie Radio i Jaruzelski. Co to będzie? Wojna? Z kim?

Śląsk, 13 grudnia

Mieszkaniec Warszawy

Kręcę gałką radia, trudno złapać jakąś sensowną stację (programu na falach długich mój odbiornik nie łapie). Dziecko płacze. A. bierze się do karmienia, próbuję jej wytłumaczyć, że nie ma się czego bać. Przecież gdyby do czegoś doszło, słyszelibyśmy samoloty lądujące na Okęciu, czołgi przewalające się głównymi ulicami. Wyłyby syreny. Sąsiedzi przyszliby do nas. A tu nic.

Warszawa, 13 grudnia

Krystyna Kuta

Na podwórzu autokar z napisem „Wycieczka”, z proporczykami. Powitania – wywoływanie znajomych imion, nazwisk, próby odgadywania, co się właściwie dzieje. Karabiny na plecach powiększającej się co kilka minut eskorty pomagają nam w wyjaśnieniu zagadki. Autokar rusza. Wyjeżdżamy na zachodnią szosę wylotową, zgodnie z kierunkiem do Potulic. Ale dlaczego przed Czesanką skręcamy i wjeżdżamy coraz głębiej w las? Autokar staje. W mroku rysuje się jakiś ciemny szkielet. Lotnisko wojskowe. Silniki milkną, otwierają się drzwi.

Więc to tak. Tutaj. Między sosnami, w niewysokich powykręcanych pniach albo pod hangarem, a może jeszcze gdzie indziej. Naukowcy, studenci, urzędniczki, nauczycielki, robotnicy, rolnicy, artyści – my, wybrani tej nocy, choć wybierani dużo, dużo wcześniej... A może myśmy wybrali ten los. Zapala się reflektor – dostrzegam jeszcze kilka ciemnych pudeł. Czyli jest nas znacznie więcej, niż początkowo myślałam. Niech wreszcie, do cholery, padnie ten rozkaz. Podobno to krótko boli... Skurwysyny, przez te 16 miesięcy chyba wyszkolili się w celnym strzelaniu.

Toruń–Potulice, 13 grudnia

Lech Dymarski

Staliśmy pod ścianami, każdy w asyście dwóch szturmowców i był zakaz siadania na podłodze i mówienia. Tak staliśmy kilka godzin, a kiedy w tym pomieszczeniu zgasło światło, odczułem ulgę. Skoro zgasili światło, będą bić, a skoro będą bić, to nie ma rozkazu rozstrzelania na miejscu. I te obawy były przesadzone, bo oficer, który świecił latarką po twarzach, wyszedł i światło się zapaliło.

Z głośników na korytarzu odezwał się generał Jaruzelski i teraz wszyscy dowiedzieliśmy się, pilnujący i pilnowani, że „Polska żyje i żyć będzie”.

Strzebielinek, 13 grudnia

Krystyna Kuta

Zachrypiał głośnik. Siedząca koło mnie Helenka zaczyna głośno płakać, uciszam ją natychmiast, może nawet brutalnie. Wiem, że nie każdy urodził się na Spartanina. W głośniku długi pisk, potem sygnał – godzina szósta. Hymn? Tak, hymn. I akt oskarżenia – długi, zawiły, ale jak nigdy dotąd – jednoznaczny. To chyba wszystko. Na co jeszcze ta banda czeka? Kilka mniejszych suk z niebieskimi migaczami, ba, nawet karetka pogotowia krąży między skrajem lasu, samochodami i hangarem. Aaa, mało was, niebożątka, posiłki ściągacie. Tak się nas boicie, biedacy. A może... naprawdę wywiozą nas na Wschód?

Toruń–Potulice, 13 grudnia

Zbigniew Gluza

Z „alarmowania” miasta – o brance (ogłoszonej na Stegnach przez Andrzeja Celińskiego) – zrezygnowaliśmy po czwartej. Poszedłem spać. Po szóstej znowu dzwonek, długi, policyjny. Tym razem natychmiast staję w drzwiach. Po drugiej stronie niedosłyszący sąsiad staruszek, kombatant.

– Wojna! – krzyczy patetycznie. – Wojna!

– Z kim? – pytam bezradnie.

– Nie wiem, Jaruzelski wypowiedział.

I odchodząc:

– Telefonów nie ma.

O siódmej kilka zdań z przemówienia szefa Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. I poczucie jakiejś pustki, absurdu podchodzącego do gardła. Do południa w łóżku, w półśnie, z myślą, że w ogóle nie warto wstawać.

Warszawa, 13 grudnia

Mieszkanka Warszawy

Koło południa jadę do siostry. Na Chałubińskiego, Rakowieckiej jakieś czołgi – ale dziwne. „To są skoty” – informuje młody człowiek zadowolony, że może się przydać. Ludzi na przystankach i w autobusach sporo – nastrój wesoły, wręcz frywolny. Większość ludzi wybucha śmiechem przy każdym następnym pojeździe pancernym i grupie wojaków. Jest to tak absurdalne, że patrzymy na to jak w kinie. Do nikogo nie dociera, że oni mogą strzelać. Zapory czołgowe na moście Poniatowskiego powitane są wybuchem śmiechu. Ludzie rozmawiają ze sobą głośno i komentują ten cyrk.

Warszawa, 13 grudnia

Jan Józef Szczepański

Ktoś przyniósł i odczytał deklarację Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Była tam mowa o położeniu kresu anarchii i o ratowaniu kraju u progu katastrofy. Następowało długie wyliczenie zarządzeń stanu wojennego. Wśród zakazów, obejmujących wszystkie niemal dziedziny życia społecznego, dziwnie w tym mroźnym, zimowym dniu brzmiał zakaz używania kajaków i wszelkich łodzi na rzekach i jeziorach. Uświadomiło nam to, że topór, który spadł obecnie na nasze barki, wisiał nad nami, gotów do ciosu, od wielu miesięcy.

Warszawa, 13 grudnia

Marcin Kęszycki

Poszedłem wraz z kilkoma przyjaciółmi do Zarządu Regionu w Krakowie, chcieliśmy dowiedzieć się, co naprawdę znaczyły słowa Jaruzelskiego i wspomóc ewentualne decyzje Związku. Zobaczyliśmy przed budynkiem „sukę” milicyjną, zdążyliśmy dotknąć drzwi i już gromadka niebieskich mundurów z białymi pałkami prowadziła nas do samochodu.

Areszt na Siemiradzkiego. Jedna brama, druga, trzecia i na końcu – furtka otwierana elektrycznie; dalej ciężkie drzwi brudnej, śmierdzącej, zimnej celi. Milicjanci zawsze pewni siebie, wyglądali na nieco zdezorientowanych, narzekali na zmęczenie. Już od dłuższego czasu trzymani byli w ciągłym pogotowiu. Od dwóch dni przygotowywali się do akcji „Element”, sądzili zapewne, że znów będą odwiedzać meliny, wyciągać z łóżek prostytutki i ich klientów – dostali inne adresy. Raz po raz przychodził któryś do naszej celi, aby powierzyć nam swoje niezadowolenie.

– Znów naszymi rękami robią całą brudną robotę i co człowiek z tego ma – nic, nic, wstyd tylko.

Swoją drogą dziwne, my zamknięci, pozbawieni sznurówek, pasków, ostrych narzędzi, zmarznięci – mieliśmy współczuć naszemu strażnikowi.

Wypuszczono nas po kilku godzinach.

Kraków, 13 grudnia

Górnik z kopalni „Ziemowit”

Komisarz wojskowy stanął na scenie, tuż obok której jest święta Barbara. Z bronią wyszedł, z pistoletem w kaburze. No i ludzie zaraz na niego: „Co ty, świnio? Ty wychodzisz z bronią? Strzelaj!”. A gdy to mówili, jeszcze tak szeroko rozpinali na piersi kurtki. Ale płakali przy tym. Do nas będzie strzelał, którzy robimy na niego? Przecież on z nas żyje, on powinien nas bronić. A stał na scenie sam. Zaczął coś tłumaczyć, już nie pamiętam jak, zresztą ludzie nie dopuszczali go do słowa, tak krzyczeli na niego. Zszedł z tej sceny, a za jakieś piętnaście minut przyszedł ponownie. Z dyrektorem, ale już bez pasa, bez pistoletu w kaburze. I teraz dyrektor mówił, żeby się rozejść, że jest stan wojenny.

Lędziny, 14 grudnia

Marian Terlecki

Na przystanku Gdańsk-Stocznia wysiada sporo osób. Na bramie biało-czerwone flagi, opaski na ramionach stoczniowców. Zamknięta brama. Strajk. Jak w Sierpniu, tylko szarzej. Zima. Pokazujemy identyfikatory pracowników „Solidarności”. Straż robotnicza wpuszcza nas bez dalszych formalności. Po przekroczeniu bramy – strach, zmęczenie, niepewność znikają. Jestem u siebie, w stoczni, która wygrała już raz walkę i podejmie ją na pewno na nowo, jestem w miejscu, gdzie półtora roku temu zrozumiałem, że walczyć trzeba, niezależnie od wyniku tej walki, że jest to dla mnie walka o siebie. Przyjechałem tylko zobaczyć, co dzieje się w stoczni, ale teraz myślę: nigdzie się stąd nie ruszę, tylko tutaj jest bezpiecznie.

Gdańsk, 14 grudnia

Mieszkanka dużego miasta

Stoję z dzieckiem na górce w parku, niedaleko przejeżdżają czołgi, chodzą patrole. A tu nagle widzę – idzie kobieta. W ręku ma abażur. Właśnie kupiony, zapakowany w papier. I tego właśnie nie mogłam pojąć. Stan wojenny – a tu dla niej najważniejsze, żeby sobie abażur kupić.

14 grudnia

Przewodniczący „Solidarności” w krakowskim zakładzie produkcyjnym

Konstrukcja – trzydzieści procent za, pięćdziesiąt przeciw; montaż pierwszy – osiemdziesiąt za; montaż drugi – sześćdziesiąt pięć za; narzędziownia – siedemdziesiąt za; administracja – tylko dwadzieścia za, ale to jasne. Całość: sześćdziesiąt pięć za. Strajkujemy, jak rany!

Nie, jeszcze tajne głosowanie w gronie Komisji Zakładowej. Patrzymy sobie w oczy: kto boi się najbardziej, kto cofnie się pierwszy. Swój głos składam ostatni – za strajkiem. Gorączkowo rozwijamy wrzucone do czapki karteluszki. Trzy głosy za, cztery przeciw strajkowi. Już nie patrzymy sobie w oczy. Wielka ulga, wielki, choć nigdy nienazwany wstyd. Zwycięstwo sił odpowiedzialności i rozsądku.

Kraków, 14 grudnia

Marian Terlecki

[Jan] Waszkiewicz powiedział mi: „Musimy zdawać sobie sprawę, że nasz strajk ma charakter symboliczny”. Jeśli tak myślą przywódcy, to czego oczekiwać od szeregowych stoczniowców?

Jest już po trzynastej i nieuchronnie zbliża się exodus. Nie zapobieże temu nagłośniona nyska „Solidarności” jeżdżąca od kwadransa po terenie stoczni i nadająca apel, aby pozostać na wydziałach.

– Ci, którzy będą chcieli wyjść – chrypi głośnik – muszą uzyskać poświadczenie przewodniczącego Komisji wydziałowej „Solidarności” i mogą iść do domu. Nikogo nie będzie się zatrzymywać siłą.

Stocznia jest ogromna, pracuje tu siedemnaście tysięcy ludzi, a nyska tylko jedna. Przed Bramą nr 2 – gdzie jestem – zaczyna być tłoczno. Coraz więcej robotników w kurtkach, z teczkami – chcą iść do domu. Straż robotnicza jest niezdecydowana. Najpierw przepuszcza część osób, potem – na głosy sprzeciwu spod bramy – zatrzymuje resztę. Zdenerwowanie jest coraz większe.

Do stoczni wjeżdża samochód z żywnością. Kilku zdeterminowanych dezerterów, nie bacząc na niebezpieczeństwo, prześlizguje się na czworakach pod kołami, na zewnątrz.

– Jak szczury! Jak szczury z tonącego okrętu! – podnoszą się okrzyki, słychać też gwizdy.

Wzburzeni są ci z miasta, którzy przyszli pod stocznię, bo widzą w niej jedyny ratunek, wzburzeni też ci, którzy zostają opuszczeni przez kolegów.

Mikrofon bierze [Stanisław] Fudakowski z Regionalnego Komitetu Strajkowego. Apeluje o spokój. Prosi, aby wypuścić wszystkich, którzy chcą wyjść, nie lżyć ich, zachować się godnie. Robi to impulsywnie, chce rozładować konflikt, ale łamie postanowienia komitetów strajkowych! Można odesłać ludzi do Komisji Wydziałowych, przemówić do nich, podnieść na duchu, wytłumaczyć wagę strajku. Przecież liczy na nich cała Polska.

Ale brama już się uchyla. Ludzie uciekają przez nią wśród gwizdów, byle szybciej i byle dalej – od tego wstydu, od strachu, od sytuacji, która ich przerosła.

Podobne sceny przy Bramie nr 3, blisko kolejki, były jeszcze dramatyczniejsze. Wielu uciekało przez płoty, aby nie narażać się na gwizdy i obelgi. Wyszło blisko dwie trzecie stoczniowców.

Gdańsk, 14 grudnia

Jerzy Kaniewski

„Ursus” to dwadzieścia zakładów rozrzuconych na dużym obszarze. Od rana ludzie gromadzili się w głównych halach, u siebie. Ale kiedy zaczęto wydawać karty urlopowe, bardzo wielu z nich skorzystało. Początkowo ludzie brali i mówili: „To tylko tak, na wszelki wypadek, dla bezpieczeństwa”. Z godziny na godzinę było nas jednak coraz mniej, w poszczególnych zakładach i wydziałach zostało po kilkanaście osób.

Zbliżała się noc. Komitet strajkowy kilkanaście razy głosował – wychodzimy czy zostajemy? I zostaliśmy. Czterysta osób z piętnastu tysięcy, bo tyle pracuje w „Ursusie”.

Warszawa-Ursus, 14 grudnia

Teresa Lubkiewicz-Urbanowicz

Baba po drodze mówi:

– Pani, podobno dawali na Baleya po dwa serki „Bri”. Pani sobie wyobrazi, że rzucili też żółty ser!

To nowina. Od wielu miesięcy brakowało wszystkiego, nawet wiecznych dżemów i octu. A więc widać, że pierwsze zwycięstwa „nad wrogiem” przynoszą już „realną poprawę zaopatrzenia”, bo tak się nazywa w oficjalnym żargonie rzucenie serków „Bri”.

Warszawa, 14 grudnia

Jerzy Kaniewski

Stanęliśmy w kole. Wcześniej postanowiliśmy, że zachowujemy się spokojnie, strajkujemy, ale nie walczymy. Wdarli się przez okna. Było ich ze trzydziestu, czterdziestu, na początek. Brodaci, nawet nie tacy rośli, ale od razu widać, że specjalnie szkoleni. Ubrani różnie i różnie uzbrojeni. Jedni z „rakami”, inni z „kałasznikami”, jeszcze inni z nożami, wygląd raczej bandycki. Major, który nimi dowodził, wskoczył na jakąś hałdę i powiedział, żebyśmy się nie ruszali, bo oni nie chcą z nami walczyć. Przyszli, żeby nas tylko spacyfikować i jak nie zaczniemy, wszystko odbędzie się spokojnie.

Jednak był zdenerwowany i jego ludzie też. Robili takie dziwne ruchy, skłony, przysiady. Potem, w więzieniu, gdy przypominałem sobie tę scenę, wydawała mi się nawet śmieszna. Ale nie wtedy.

Stałem obok młodego chłopaka, chyba jeszcze przed wojskiem. Nogi w kolanach tak mu dygotały, że nie mógł ustać i musiałem go podtrzymywać. Nie można jednak powiedzieć, że był tchórzem, bo przecież został. Wiedział, co jest grane... i został. Tylko te nogi tak mu chodziły...

Gdy dowódca grupy antyterrorystycznej zobaczył, że walki nie będzie, to krzyknął i do hali weszli zomowcy w normalnym oporządzeniu, z tarczami, pałami i przyłbicami. Utworzyli „korytarz”, przez który kazano nam przechodzić. Bicia nie było.

Nie pamiętam już, czy się bałem... W hali czułem się jeszcze odpowiedzialny za innych, bo przypadek zrządził, że byłem przywódcą strajku. Gdy nas brali, miałem raczej świadomość jakiegoś nieuchronnie wypełniającego się losu.

W pewnym miejscu „korytarza” była „bramka”. Stał tam pułkownik z kilkoma esbekami i wybierali ludzi. Podchodziło dwóch, brało pod ręce i prowadziło, a częściej wlokło przed halę. Tych nieodłączonych puścili do domu. Mieli jakąś wtykę, bo wyłuskali Jana Józefa Lipskiego, ale był również spory bałagan, bo całego komitetu strajkowego nie wygarnęli.

Przed halą stał reflektor lotniczy i walił prosto w oczy. A obok, trochę z lewej strony, stanowisko karabinu maszynowego. Postawiono nas przed tym karabinem. Staliśmy tak z kilka minut...

Warszawa-Ursus, 14/15 grudnia

Uczestnik strajku na Politechnice Wrocławskiej

Za pięć pierwsza zbudził mnie dźwięk tłuczonego szkła, jakby ktoś z dużą siłą rozbił szklankę, powodując detonacyjny rozprysk. Potem przeraźliwy krzyk, pisk, rumor, kojarzący się z nadchodzącym trzęsieniem ziemi. Zdążyłem włożyć spodnie i koszulę. Wyskoczyłem na korytarz. Napatoczyłem się na zomowca, który zamierzając się na kogoś innego, trafił mnie w głowę. Wpadłem do lokalu Komitetu Strajkowego i zamknąłem drzwi. Dochodził zza nich potworny harmider. Zomowcy walili pałami w drzwi, ściany i blaty stołów, potęgując efekt wielkiej akcji. Potem się okazało, że było ich tylko dwudziestu siedmiu.

Nagle otworzyły się drzwi. Do środka wpadło dwumetrowe bydlę, ziejące nienawiścią. Stanął koło nas i wrzasnął: „Chuje, spierdalać!”. Miał pianę na ustach; kiedy krzyczał, to pluł. Trochę mnie to rozśmieszyło. Wzrok mętny. Głową i oczami bez przerwy biegał. Ręce nam się trzęsły, jemu też. Drugi, który wpadł w takiej samej furii, stanął osłupiały. Na widok naszego spokoju nie wiedział, co robić, opuścił pałę. Trwało to w sumie trzydzieści sekund, gdy tak patrzyliśmy na siebie jak skamieniali.

Wrocław, 15 grudnia