Pył snów. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 9 - Steven Erikson - ebook

Pył snów. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 9 ebook

Steven Erikson

4,8

Opis

Dziewiąty i przedostatni tom Malazańskiej Księgi Poległych. Na wojnie przegrywają wszyscy. Tę okrutną prawdę można wyczytać w oczach każdego żołnierza na każdym ze światów… W Letherze armia malazańskich wygnańców pod dowództwem przybocznej Tavore wyrusza w marsz na wschodnie Pustkowia, by walczyć o nieznaną sprawę z nieprzyjacielem, którego żaden z żołnierzy nigdy nie widział. Na tych samych Pustkowiach gromadzą się również inni, gotowi stawić czoło przeznaczeniu. Wojowniczy Barghastowie, niezdolni do tego, by wywrzeć zemstę na Tiste Edur, szukają za granicą nowego nieprzyjaciela, a przed Onosem Toolanem, ongiś nieśmiertelnym T’lan Imassem, obecnie zaś śmiertelnym wodzem klanów Białych Twarzy, stanęła groźba buntu. Na południu, zgubańskie Szare Hełmy wytargowały prawo przejścia przez zdradzieckie królestwo Bolkando. Zgubańczycy zamierzają się spotkać z Łowcami Kości, ale złożona przez nich przysięga wierności Malazańczykom zostanie poddana poważnej próbie. Starożytne enklawy pradawnej rasy szukają natomiast zbawienia – nie wśród swoich, lecz wśród ludzi – ponieważ do ostatniego ocalałego bastionu K’Chain Che’Malle zbliża się starodawny wróg. Ostatnia wielka armia Imperium Malazańskiego jest zdeterminowana stanąć do jeszcze jednej bohaterskiej bitwy w imię odkupienia. Czy jednak można uznać czyny za bohaterskie, jeśli obywają się bez świadków? I czy to, czego nikt nie ujrzał, może na zawsze zmienić losy świata? Przeznaczenie rzadko jest proste, a prawda nigdy nie bywa jasna. Pewne jest tylko jedno – czas nie sprzyja żadnej ze stron. Albowiem dokonano odczytu Talii Smoków i uwolniono straszliwą moc, której nikt nie potrafi zrozumieć…

W dalekim kraju, pod obojętnym niebem, rozpoczyna się przedostatni rozdział „Malazańskiej księgi poległych”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1569

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (25 ocen)
20
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
simonsith

Dobrze spędzony czas

.
00

Popularność




Od autora

Od autora

Choć, rzecz jasna, nie słynę z pisa­nia opa­słych tomów, od początku byłem prze­ko­nany, że zakoń­cze­nie „Mala­zań­skiej Księgi Pole­głych” będzie wyma­gało cze­goś wykra­cza­ją­cego poza moż­li­wo­ści współ­cze­snej tech­no­lo­gii oprawy ksią­żek. Do tej pory uni­ka­łem clif­fhan­ge­rów, ponie­waż jako czy­tel­nik zawsze nie zno­si­łem cze­ka­nia na następny tom, by się dowie­dzieć, co się wyda­rzy. Nie­stety, Pył snów jest pierw­szym tomem dwu­to­mo­wej powie­ści, któ­rej zakoń­cze­niem będzie Oka­le­czony Bóg. W związku z tym, jeśli liczy­cie na roz­wią­za­nia roz­ma­itych wąt­ków, nie znaj­dzie­cie ich tutaj. Zwróć­cie też uwagę, że Pył snów nie ma epi­logu oraz nie jest struk­tu­ral­nie kom­pletną powie­ścią w tra­dy­cyj­nym sen­sie. Dla­tego muszę was pro­sić o cier­pli­wość. Wiem, że potra­fi­cie ją oka­zać, w końcu cze­ka­li­ście już długo.

Ste­ven Erik­son Vic­to­ria, B.C.

Podziękowania

Podzię­ko­wa­nia

Komen­to­wa­nie pierw­szej połowy bar­dzo dłu­giej, dwu­to­mo­wej powie­ści nie należy do łatwych zadań. Chciał­bym wyra­zić wdzięcz­ność (i współ­czu­cie) Wil­lia­mowi Hun­te­rowi, Hazel Ken­dall, Bowe­nowi Tho­mas Lun­di­nowi i Aida­nowi-Pau­lowi Cana­va­nowi, za ich spo­strze­gaw­czość oraz cier­pli­wość. Na podzię­ko­wa­nia zasłu­guje rów­nież per­so­nel z „The Black Stilt” i „Café Mac­chiato” z Vic­to­rii, za wyro­zu­mia­łość wobec mojej kapi­tu­la­cji przed kawą bez­ko­fe­inową. Dzię­kuję także Clare Tho­mas i wyra­żam szcze­gólną wdzięcz­ność uczniom z warsz­ta­tów pisar­skich, które pro­wa­dzi­łem przez kilka ostat­nich mie­sięcy. Shan­non, Mar­ga­ret, Shi­ge­nori, Brenda, Jade i Lenore: dzięki Wam przy­po­mnia­łem sobie, o co cho­dzi w lite­ra­tu­rze.

Dramatis Personae

Dra­ma­tis Per­so­nae

Mala­zań­czycy

Przy­boczna Tavore

Wielki mag Szybki Ben

Pięść Keneb

Pięść Bli­stig

Kapi­tan Lostara Yil

Bana­schar

Kapi­tan Milu­tek

Kapi­tan Ska­na­row

Kapi­tan Fara­dan Sort

Kapi­tan Ruthan Gudd

Kapi­tan Prędki

Kapi­tan Untilly Rum

Porucz­nik Pryszcz

Porucz­nik Raband

Sinn

Pędrak

Dru­żyny

Sier­żant Skrzy­pek

Kapral Tarcz

Koryk

Śmieszka

Flaszka

Corabb Bhi­lan Thenu’alas

Mątwa

Sier­żant Gesler

Kapral Chmura

Krót­ko­nos

Mądrala

Jętka

Sier­żant Postro­nek

Kapral Odprysk

Kulas

Ebron

Okruch (Kli­wer Pień)

Sier­żant Hel­lian

Kapral Obra­żal­ski

Kapral Bez­dech

Bal­grid

Moż­liwe

Sier­żant Bal­sam

Kapral Tru­pi­smród

Rze­zi­gar­dzioł

Galt

Pła­tek

Opak

Sier­żant Thom Tissy

Tuli­pan

Mewi­ślad

Sier­żant Urb

Kapral Reem

Masan Gilani

Solanka

Nikły

Sier­żant Sin­ter

Kapral Pra­va­lak Rim

Mio­dzik

Strap Mull

Ławica

Zer­kacz

Sier­żant Badan Gruk

Kapral Kryza

Zgar­niaczka

Nep Bruzda

Reliko

Cał­kiem Nie­przy­tomny

Sier­żant Porząd­nicki

Kapral Cału­śnica

Obława

Mulvan Straszny

Nel­ler

Czasz­ko­śmierć

Mie­czo­błysk

Mar­twy Płot

Alche­mik Bave­dict

Sier­żant Jutrzenka

Sier­żant Noso­smark

Kapral Słod­kie­sa­dło

Kapral Dwudz­ban­kowa

Khun­dryle

Wódz wojenny Gall

Hana­vat (żona Galla)

Jarabb

She­le­masa

Vedith

Zgu­bań­skie Szare Hełmy

Śmier­telny Miecz Kru­ghava

Tar­cza Kowa­dło Tana­ka­lian

Boży Jeź­dziec Run’Thu­rvian

Lethe­ryj­czycy

Król Tehol

Kró­lowa Janath

Kanc­lerz Bugg

Ceda Bugg

Skarb­nik Bugg

Yan Tovis (Pomroka)

Yedan Der­ryg (Wachta)

Brys Bed­dict

Atri-ceda Ara­nict

Shurq Elalle

Skor­gen Kaban

Ublala Pung

Cza­row­nica Pully

Cza­row­nica Skwish

Zwię­zła

Tre­ściwa

Ruc­ket

Ursto Hoobutt

Pino­sel

Bar­gha­sto­wie

Wódz wojenny Onos Toolan

Hetan

Stavi

Sto­rii

Wódz Stol­men

Czar­no­księż­nik Cafal

Strahl

Bakal

Wódz Maral Eb

Tnąca Skórę Ralata

Awl Nurt

Setoc od Wil­ków

Wąż

Rutt

Trzy­mana

Badalle

Sad­dic

Bray­de­ral

Imas­so­wie

Onrack

Kilava

Ulshun Pral

T’lan Imas­so­wie

Lera Epar

Kalt Urma­nal

Rystalle Ev

Bro­los Haran

Ilm Absi­nos

Ulag Tog­til

Nom Kala

Ini­stral Ovan

K’chain Che’malle

Matrona Gunth’an Acyl

Straż­nik J’an Bre’nigan

Łowca K’ell Sag’Chu­rok

Jedyna Córka Gunth Mach

Łowca K’ell Kor Thu­ran

Łowca K’ell Rythok

Zabójca Shi’gal Gu’Rull

Sul­kit

Boży Jeź­dziec Kalyth (z Ela­nów)

Inni

Sil­chas Ruin

Rud Elalle

Telo­rast

Ser­watka

Zbłą­kany (Erra­stas)

Kły­kieć (Sechul Lath)

Kil­man­da­ros

Mael

Olar Ethil

Udi­naas

Sheb

Taxi­la­nin

Veed

Asane

Oddech

Ostatni

Nap­pet

Rau­tos

San­da­lath Dru­kor­lat

Withal

Mape

Rind

Pule

Gar­bus

Pchełka

Prolog

Pro­log

Rów­nina Elan, na zachód od Kolanse

Nade­szło świa­tło i zja­wił się upał.

Klę­czał, bio­rąc ostroż­nie w rękę każdą kru­chą fałdę. Musiał się upew­nić, że wszyst­kie zagię­cia są w porządku i żaden kawa­łek ciała dziew­czynki nie jest wysta­wiony na słońce. Nacią­gnął kap­tur nieco bar­dziej, zosta­wia­jąc w miej­scu twa­rzy tylko dziurę wiel­ko­ści pię­ści. Twa­rzyczka była led­wie szarą plamą w mroku. Potem uniósł deli­kat­nie dziecko i poło­żył je sobie na lewym przed­ra­mie­niu. Nie było w tym nic trud­nego.

Roz­bili obóz w pobliżu drzewa, jedy­nego, jakie tu rosło. W pobliżu, ale nie pod nim. To był gam­leh, a te drzewa gnie­wały się na ludzi. Poprzed­niej nocy jego korona była gęstą masą sza­rych, trze­po­czą­cych liści, przy­naj­mniej do chwili, gdy pode­szli bli­żej. Dziś rano gałę­zie były nagie.

Rutt zwró­cił się ku zacho­dowi, uno­sząc dziew­czynkę, którą nazwał Trzy­maną. Trawa była tu bez­barwna, a w nie­któ­rych miej­scach znisz­czył ją suchy wiatr, uno­szący pył ota­cza­jący jasne korze­nie, co spra­wiało, że rośliny wię­dły. Gdzie­nie­gdzie po znik­nię­ciu pyłu i korzeni pozo­stał żwir. W innych miej­scach widział tylko skałę macie­rzy­stą, czarną i pełną nie­rów­no­ści. Rów­nina Elan tra­ciła włosy, jak mogłaby powie­dzieć Badalle, zawsze kie­ru­jąca spoj­rze­nie zie­lo­nych oczu na słowa we wła­snej gło­wie. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że dziew­czynka ma dar, Rutt wie­dział jed­nak, że nie­które dary w rze­czy­wi­sto­ści są prze­kleń­stwem.

Pode­szła do niego. Jej spa­lone słoń­cem ręce były cien­kie jak bocia­nie szyje, a zwi­sa­jące luźno u boków dło­nie pokrył pył. W porów­na­niu z chu­der­la­wymi udami wyda­wały się za duże. Dmuch­nęła, by prze­go­nić ota­cza­jące jej usta muchy i zain­to­no­wała:

Rutt trzyma Trzy­maną,

Opa­tula ją szczel­nie,

Gdy nadej­dzie ranek,

A potem wstaje…

– Badalle – prze­rwał jej. Wie­dział, że jesz­cze nie skoń­czyła wier­sza, ale zda­wał też sobie sprawę, że nie ma sensu jej poga­niać. – Jesz­cze żyjemy.

Ski­nęła głową.

Te trzy słowa, które codzien­nie wypo­wia­dał, stały się już rytu­ałem, lecz mimo to nie stra­ciły nuty zasko­cze­nia, lek­kiego nie­do­wie­rza­nia. Ostat­niej nocy żebro­jady drę­czyły ich ze szcze­gólną natar­czy­wo­ścią, ale były też dobre wie­ści. Być może zosta­wili już Ojców za sobą.

Rutt popra­wił na ręce dziecko zwane Trzy­maną i ruszył w drogę, kuś­ty­ka­jąc na opuch­nię­tych nogach. Szedł na zachód, w samo serce rów­niny.

Nie musiał się oglą­dać, by wie­dzieć, że reszta podąża za nim. Ci, któ­rzy mogli iść. Po resztę przyjdą żebro­jady. Nie pro­sił o pozy­cję głowy węża. Nie pro­sił o nic, ale był z nich naj­wyż­szy i być może rów­nież naj­star­szy. Mógł mieć trzy­na­ście albo nawet czter­na­ście lat.

Badalle znowu zaczęła recy­to­wać:

I rusza w drogę

Tym ran­kiem,

Ści­ska­jąc Trzy­maną,

A jego żebro­wany ogon

Wije się jak język,

Słońca.

Trzeba mieć długi

Język,

Gdy szuka się wody,

Jak lubi to robić słońce…

Badalle obser­wo­wała go przez dłuż­szą chwilę. Reszta grupy usta­wiła się w sze­reg i wzno­wiła wędrówkę. Wkrótce dziew­czynka rów­nież przy­łą­czy się do żebro­wa­nego węża. Zdmuch­nęła muchy, ale oczy­wi­ście zaraz wró­ciły, gro­ma­dząc się wokół wrzo­dów na jej ustach i pró­bu­jąc zli­zy­wać płyn z kąci­ków oczu. Badalle była kie­dyś piękna. Miała zie­lone oczy i dłu­gie zło­ci­ste loki. Ale uroda zapew­nia uśmie­chy tylko przez krótką chwilę. Roz­pływa się, gdy w spi­żarni robi się pusto.

– Muchy two­rzą obraz cier­pie­nia – wyszep­tała dziew­czynka. – A cier­pie­nie jest brzyd­kie.

Patrzyła na Rutta. Był głową węża. Był kłami, ale jego ostat­nie uką­sze­nie sta­no­wiło żart zro­zu­miały wyłącz­nie dla niej.

Ten wąż zapo­mniał, jak się je.

Była w gru­pie tych, któ­rzy przy­byli z połu­dnia. Z Kor­banse, Kro­sis i Kan­ros, a nawet z wysp Otpe­las. Niektó­rzy, jak ona, masze­ro­wali wzdłuż brzegu morza Pela­siar, aż dotarli do zachod­niego skraju Stet, kra­iny ongiś poro­śnię­tej potężną pusz­czą. Zna­leźli tam drew­nianą drogę. Nie­kiedy zwali ją Szla­kiem Pnia­ków. Drzewa pocięto na pła­skie kręgi, które następ­nie uło­żono w nie­koń­czące się sze­regi. Póź­niej przy­były inne dzieci, z samego Stet. Szły wzdłuż koryt wyschnię­tych stru­mieni, wiją­cych się przez szarą gęstwę zwa­lo­nych drzew i cho­rych krze­wów. Pewne znaki świad­czyły, że dawna nazwa Pusz­cza Stet nie była prze­sadą, Badalle nie dała się jed­nak prze­ko­nać do końca. Widziała tylko znisz­czone, zryte pust­ko­wie. Ni­gdzie nie rosły żadne drzewa. Nazwali tę drogę Szla­kiem Pnia­ków, ale w innych chwi­lach był to Szlak Pusz­czański. Ten żart rów­nież rozu­miała tylko ona.

Oczy­wi­ście potrzeba było mnó­stwa drzew, by stwo­rzyć ten trakt, być może więc rze­czy­wi­ście kie­dyś rosła tu pusz­cza. Teraz znik­nęła.

Na pół­noc­nym krańcu Stet, gdzie zaczy­nała się Rów­nina Elan, spo­tkali drugą kolumnę dzieci, a następ­nego dnia dołą­czyła do nich trze­cia, zmie­rza­jąca z pół­nocy, z samego Kolanse. Na jej czele szedł Rutt. Dźwi­gał Trzy­maną. Był wysoki i wychu­dzony – łok­cie, ramiona, kolana i kostki ster­czały mu pod nacią­gniętą skórą. Miał wiel­kie, błysz­czące oczy. Na­dal zacho­wał wszyst­kie zęby i co rano ruszał na czele kolumny. Był kłami węża, a reszta zmie­rzała za nim.

Wszy­scy wie­rzyli, że Rutt wie, dokąd idzie, ale nie pytali go o to, bo wiara była waż­niej­sza od prawdy, brzmią­cej tak, że był tak samo zagu­biony jak wszy­scy.

Cały dzień Rutt trzyma Trzy­maną

I osła­nia ją

Swym cie­niem.

Trudno nie kochać Rutta,

Ale Trzy­mana go nie kocha,

A jej nie kocha nikt

Oprócz Rutta.

Visto pocho­dził z Okanu. Gdy gło­do­mory i inkwi­zy­to­rzy o skó­rze bia­łej jak kość wkro­czyli do mia­sta, matka kazała mu ucie­kać, razem z sio­strą, która była dwa lata star­sza od niego. Pobie­gli uli­cami, omi­ja­jąc pło­nące budynki. Noc wypeł­niały krzyki. Gło­do­mory roz­wa­lały drzwi, wycią­gały ludzi na zewnątrz i robiły im straszne rze­czy, a bia­ło­skó­rzy przy­glą­dali się spo­koj­nie, mówiąc, że wszystko to jest konieczne.

Wyrwali mu sio­strę z rąk. To jej krzyki wciąż roz­brzmie­wały mu echem pod czaszką. Co noc od owego czasu towa­rzy­szyły mu na szlaku snu, od chwili, gdy ule­gał zmę­cze­niu, aż po moment, gdy budził się, by ujrzeć bladą twarz świtu.

Wyda­wało mu się, że biegł bez końca. Zmie­rzał na zachód, ucie­ka­jąc przed gło­do­mo­rami. Jadł, co tylko zna­lazł, drę­czyło go pra­gnie­nie, a gdy już prze­ści­gnął gło­do­mo­rów, poja­wiły się żebro­jady, wiel­kie stada wychu­dłych psów o zaczer­wie­nio­nych śle­piach. Bestie nie bały się niczego. Dalej gra­so­wali Ojco­wie, spo­wici w czarne szaty. Wpa­dali do nędz­nych, przy­droż­nych obo­zów i pory­wali dzieci. Pew­nego dnia Visto i kilku innych natknęli się na ich stare nocne obo­zo­wi­sko i na wła­sne oczy ujrzeli wśród węgiel­ków małe, roz­sz­cze­pione kości pokryte nie­bie­sko­sza­rymi plam­kami. Wtedy zro­zu­mieli, co robią Ojco­wie z porwa­nymi dziećmi.

Visto pamię­tał chwilę, gdy po raz pierw­szy ujrzał Pusz­czę Stet. Ogo­ło­cone wzgó­rza pokry­wały sze­regi roz­pła­ta­nych pnia­ków. Ich korze­nie przy­po­mi­nały mu jedno z cmen­ta­rzysk na­dal ota­cza­ją­cych jego rodzinne mia­sto, pamiątkę po ostat­nich zarżnię­tych zwie­rzę­tach gospo­dar­skich. Spo­glą­da­jąc na to, co pozo­stało po pusz­czy, Visto uświa­do­mił sobie, że cały świat umarł. Nic nie oca­lało i nie miał dokąd pójść.

Mimo to wlókł się cią­gle przed sie­bie, jeden z dzie­siąt­ków, być może nawet setek tysięcy. Sze­regi dzieci cią­gnęły się dłu­gimi milami. Choć wiele umie­rało po dro­dze, ich miej­sce zaj­mo­wały następne. Visto nawet sobie nie wyobra­żał, że na świe­cie jest tyle dzieci. Były jak wiel­kie stado, ostat­nie z wiel­kich stad, jedyne źró­dło poży­wie­nia dla ostat­nich, zde­spe­ro­wa­nych myśli­wych.

Visto miał czter­na­ście lat. Nie wkro­czył jesz­cze w fazę przy­śpie­szo­nego wzro­stu i teraz już w nią nie wkro­czy. Jego wielki, okrą­gły brzuch był twardy jak skała, a krę­go­słup zakrzy­wiał się ostro do przodu tuż nad bio­drami. Chło­pak szedł jak cię­żarna kobieta. Stopy miał pła­skie, bolały go kości. Wypeł­niali go Jeźdźcy Satra. Robaki w jego ciele rosły z każ­dym dniem. Wkrótce doj­rzeją i wylezą na zewnątrz z jego noz­drzy, kąci­ków ust, uszu, pępka, penisa, odbytu oraz ust. Świad­kom wyda się, że chło­pak zapada się w sie­bie, skóra marsz­czy mu się i kur­czy wzdłuż prze­szy­wa­ją­cych całe ciało bruzd. Z pozoru w jed­nej chwili zmieni się w starca. A potem umrze.

Cze­kał na tę chwilę z czymś bli­skim nie­cier­pli­wo­ści. Miał nadzieję, że żebro­jady pożrą jego ciało, połkną jaja Jeźdź­ców Satra i rów­nież zginą. Jesz­cze lepiej byłoby, gdyby zje­dli go Ojco­wie, był jed­nak pewien, że nie są tacy głupi. Nie, z pew­no­ścią go nie tkną. Szkoda.

Wąż opusz­czał już Pusz­czę Stet. Drew­niana droga zmie­niła się w kupiecki szlak. W pyle wiją­cego się ku Rów­ni­nie Elan traktu odci­skały się kole­iny. Visto umrze na rów­ni­nie, duch chło­paka opu­ści skur­czone ciało i ruszy w długą drogę powrotną do domu. Do sio­stry i matki.

A jego duch był już bar­dzo znu­żony wędrówką.

* * *

Pod koniec dnia Badalle zmu­siła się do wej­ścia na stary, długi kur­han. Na jego końcu stało sta­ro­żytne, mar­twe drzewo, ner­wowo trze­po­czące sza­rymi liśćmi. Gdy się odwró­ciła i spoj­rzała na wschód, widziała stąd całą prze­bytą dziś drogę. Za roz­le­głym obo­zem cią­gnęła się kręta linia ciał, się­ga­jąca aż po hory­zont. To był bar­dzo zły dzień, zbyt upalny i suchy, a jedyny wodo­pój wypeł­niało cuch­nące, pełne robac­twa błoto o rybim smaku mar­twych, gni­ją­cych owa­dów.

Stała tam przez długi czas, spo­glą­da­jąc na żebro­wane ciało węża. Tych, któ­rzy padli na szlaku, nie odpy­chano na bok, lecz po pro­stu prze­cho­dzono po nich. Dla­tego drogę pokry­wały teraz zdep­tane ciała i kości, kosmyki powie­wa­ją­cych na wie­trze wło­sów, a z pew­no­ścią rów­nież sze­roko otwarte oczy. Wąż z Żeber. Po elań­sku Chal Mana­gal.

Zdmuch­nęła z ust muchy.

I wyre­cy­to­wała kolejny wiersz.

Tym ran­kiem

Widzie­li­śmy drzewo

O sza­rych liściach,

A gdy pode­szli­śmy bli­żej,

Liście odle­ciały.

W połu­dnie bez­i­mienny chło­piec

Ze zje­dzo­nym nosem

Padł i już się nie poru­szył,

A liście przy­le­ciały

Na żer.

O zmierz­chu zoba­czy­li­śmy dru­gie drzewo.

Szare, lata­jące liście

Wra­cały na spo­czy­nek.

Gdy nadej­dzie ranek,

Znowu polecą.

Ampe­las Zako­rze­niony, Pust­ko­wia

Maszy­ne­rię pokry­wał ole­isty pył, lśniący w sła­bym bla­sku lampy. Gdy snop świa­tła prze­su­wał się po nim, migo­tliwe odbi­cia two­rzyły ilu­zję ruchu, przy­wo­dzącą na myśl gadzie łuski. Jak zwy­kle wyda­wało się to okrut­nie trafne. Dyszała ciężko, bie­gnąc wąskim kory­ta­rzem. Co chwila musiała się schy­lać, by nie ude­rzyć w grube czarne prze­wody zwi­sa­jące z sufitu. Swę­działo ją w nosie i gar­dle od ostrego meta­licz­nego odoru wypeł­nia­ją­cego nie­ru­chome powie­trze. Tu, w odsło­nię­tych wnętrz­no­ściach Korze­nia, kobieta odno­siła wra­że­nie, że ze wszyst­kich stron ota­cza ją nie­po­zna­walna, nie­zgłę­biona tajem­nica strasz­li­wych arka­nów. Mimo to ciemne, porzu­cone kory­ta­rze były jej ulu­bio­nym miej­scem. Świet­nie znała wszyst­kie prze­po­jone poczu­ciem winy moty­wa­cje, które ją tu spro­wa­dzały.

Korzeń wabił zagu­bio­nych, a Kalyth z pew­no­ścią się do nich zali­czała. Nie można było powie­dzieć, żeby nie potra­fiła zna­leźć drogi w nie­zli­czo­nych, krę­tych kory­ta­rzach albo ogrom­nych komo­rach wypeł­nio­nych mil­czą­cymi, nie­ru­cho­mymi maszy­nami, omi­jać dziur w pod­ło­dze, ni­gdy nie­za­sło­nię­tych kamien­nymi pły­tami, albo cha­osu metalu i prze­wo­dów, wysy­pu­ją­cego się z nie­za­bez­pie­czo­nych ścian. Nie, po mie­sią­cach wędró­wek potra­fiła tu sobie pora­dzić. Klą­twa bez­rad­nego, bez­sil­nego oszo­ło­mie­nia spa­dła na jej ducha. Nie była osobą, którą chcieli w niej widzieć, i żadne jej słowa nie mogły ich o tym prze­ko­nać.

Przy­szła na świat w ple­mie­niu żyją­cym na Rów­ni­nie Elan. Osią­gnęła tam wiek doj­rzały, zmie­nia­jąc się z dziecka w dziew­czynę, a potem z dziew­czyny w kobietę. Nie miała w sobie niczego nie­zwy­kłego, nic nie świad­czyło, by była wyjąt­kowa albo posia­dała jakieś nie­ocze­ki­wane talenty. Wyszła za mąż mie­siąc po pierw­szym krwa­wie­niu. Uro­dziła troje dzieci. Nie­mal poko­chała męża i nauczyła się żyć z lek­kim roz­cza­ro­wa­niem, z jakim na nią spo­glą­dał, gdy jej mło­dzień­cza uroda ustą­piła miej­sca nużą­cemu macie­rzyń­stwu. Prawdę mówiąc, wio­dła życie niczym się nie­róż­niące od życia jej matki. Dla­tego nie potrze­bo­wała szcze­gól­nych uzdol­nień, by wyraź­nie dostrzec swą przy­szłą drogę. Kolejne lata powol­nego roz­kładu ciała, utrata jędr­no­ści, pogłę­bia­jące się bruzdy na twa­rzy, opa­da­jące piersi, odra­ża­jące słab­nię­cie pęche­rza. Pew­nego dnia nie będzie już mogła iść dalej i ple­mię ją zostawi, by umarła w samot­no­ści, jak musieli umie­rać wszy­scy. Ela­no­wie rozu­mieli śmierć lepiej niż osia­dli miesz­kańcy Kolanse, któ­rzy ofia­ro­wali umar­łym krypty i skarbce, a do tego pod­rzy­nali gar­dła słu­gom i dorad­com, upy­cha­jąc ich następ­nie w kory­ta­rzu gro­bowca, by słu­żyli swym panom rów­nież po śmierci. Słu­żyli im przez całą wiecz­ność.

Wszy­scy umie­rają w samot­no­ści. To była pro­sta prawda. Nikt nie musiał się jej bać. Przed osą­dze­niem każ­dej duszy duchy cze­kały, aż sama osą­dzi prze­żyte życie. Jeśli znaj­dzie spo­kój, okażą jej miło­sier­dzie. Jeśli zaś przy­bę­dzie udręka jadąca na Dzi­kiej Kobyle, no cóż, będą umiały zacho­wać się odpo­wied­nio. W końcu dusza nie mogła okła­mać samej sie­bie. Oszu­kań­cze argu­menty brzmiały fał­szy­wie, ich wykrętna sła­bość była zbyt oczy­wi­sta, by można ją było zigno­ro­wać.

To było życie. Dale­kie od dosko­na­ło­ści, ale tylko tro­chę nie­szczę­śliwe. Życie, które można było zre­du­ko­wać do cze­goś przy­po­mi­na­ją­cego zado­wo­le­nie, nawet jeśli rezul­tat oka­załby się bez­kształtny i pozba­wiony zna­cze­nia.

Nie była cza­row­nicą. Nie posia­dała odde­chu sza­manki, ni­gdy więc nie sta­nie się Jeźdź­cem na Łacia­tym Koniu. A gdy dla niej i jej ludu nad­szedł kres tego życia, ran­kiem peł­nym grozy i prze­mocy, nie oka­zała niczego poza zasłu­gu­ją­cym na potę­pie­nie samo­lub­stwem. Nie chciała umrzeć, ucie­kła przed wszyst­kim, co znała.

To nie były cnoty.

Nie miała żad­nych cnót.

Dotarła do cen­tral­nych, krę­tych scho­dów o stop­niach za krót­kich i zbyt sze­ro­kich dla ludz­kich stóp, a potem ruszyła w górę. Oddy­chała coraz szyb­ciej i pły­cej, opusz­cza­jąc Korzeń i prze­cho­dząc do dol­nych komór Karm­nika. Następ­nie sko­rzy­stała z wypo­sa­żo­nej w prze­ciw­wagę rampy, która unio­sła ją pio­no­wym szy­bem nad kipią­cymi kadziami peł­nymi grzy­bów oraz zagro­dami dla orthe­nów i gri­sholi, aż wresz­cie zatrzy­mała się z drże­niem i zgrzy­tem na par­te­rze Macicy. Tutaj uszy kobiety zaata­ko­wała kako­fo­nia pro­du­ko­wana przez młode. Syczące wrza­ski bólu towa­rzy­szące okrut­nym ope­ra­cjom, dekla­ra­cjom prze­zna­cze­nia wyra­ża­nym w języku gorz­kich posma­ków. Odzy­skała czę­ściowo dech w pier­siach i ruszyła pośpiesz­nie w górę, zosta­wia­jąc za sobą pię­tra pełne strasz­li­wego obu­rze­nia, smrodu odcho­dów i paniki błysz­czą­cej niczym olej na mięk­kich skó­rach wiją­cych się wszę­dzie istot. Odwra­cała od nich wzrok, zasła­nia­jąc jed­no­cze­śnie uszy dłońmi.

Z Macicy prze­szła do Serca. Mijała tam wyso­kie posta­cie, które nie zwra­cały na nią naj­mniej­szej uwagi. Musiała scho­dzić im z drogi, by nie zdep­tały jej szpo­nia­stymi nogami. Po obu stro­nach cen­tral­nej rampy stali dwaj Żoł­nie­rze Ve’Gath, dwu­krot­nie wyżsi od niej. Ich nie­zwy­kłe zbroje przy­po­mi­nały potężną maszy­ne­rię ukry­tego głę­boko pod zie­mią Korze­nia. Twa­rze skry­wali za zdob­nymi zasło­nami heł­mów. Widać było tylko zębate pyski. Mogło się wyda­wać, że uśmie­chają się zło­wiesz­czo, jakby byli zachwy­ceni prze­zna­cze­niem swej kasty. Praw­dziwi żoł­nie­rze K’Chain Che’Malle budzili w Kalyth dogłębny strach, sil­niej­szy niż Straż­nicy J’an albo Łowcy K’ell. Matrona pro­du­ko­wała ich w wiel­kiej licz­bie. Kobieta nie potrze­bo­wała wię­cej dowo­dów. Zbli­żała się wojna.

Fakt, że naro­dziny Ve’Gathów spra­wiały matro­nie strasz­liwy ból, że każdy wyła­niał się z niej w stru­mie­niu krwi i cuch­ną­cych pły­nów, stra­cił wszel­kie zna­cze­nie. Kalyth wie­działa, że koniecz­ność jest naj­okrut­niej­szym z panów.

Żaden z żoł­nie­rzy nie zatrzy­my­wał jej, gdy weszła na rampę. Pod sto­pami miała pła­ski kamień pełen dziur prze­zna­czo­nych dla pazu­rów. Oto­czył ją chłodny powiew. Nagły spa­dek tem­pe­ra­tury miał za zada­nie koić instynk­towny strach odczu­wany przez wszyst­kich K’Chain, w chwili gdy machina ruszała ze zgrzy­tem w górę, mija­jąc poszcze­gólne pię­tra Serca, zmie­rza­jąc do Oczu, Wewnętrz­nej Twier­dzy, Gniazda Acyl i domu samej matrony. Kalyth jechała w górę sama i mecha­nizm nie pra­co­wał zbyt gło­śno. Dla­tego sły­szała wła­ści­wie tylko szum powie­trza, który zawsze ją dez­orien­to­wał, wywo­łu­jąc wra­że­nie spa­da­nia, mimo że zmie­rzała szybko w górę. Pot na jej koń­czy­nach i czole sty­gnął gwał­tow­nie. Gdy rampa zatrzy­mała się na par­te­rze Oczu, kobieta drżała już z zimna.

Obser­wo­wali ją Straż­nicy J’an sto­jący u pod­stawy pół­okręgu scho­dów pro­wa­dzą­cych do Gniazda. Podob­nie jak Ve’Gatho­wie, z pozoru odno­sili się do niej obo­jęt­nie. Z pew­no­ścią wie­dzieli, że ją wezwano, ale nawet gdyby tak nie było, nie widzie­liby w niej żad­nego zagro­że­nia dla matrony, do któ­rej ochrony ich wyho­do­wano. Kalyth była nie tylko nie­szko­dliwa, lecz wręcz bez­u­ży­teczna.

Oto­czyło ją gorące, cuch­nące powie­trze, dła­wiące jak mokry płaszcz. Pode­szła do scho­dów i zaczęła się wspi­nać z wysił­kiem do domo­stwa matrony.

Na pomo­ście straż peł­nił ostatni war­tow­nik. Bre’nigan miał co naj­mniej tysiąc lat. Był chudy i wysoki, jesz­cze wyż­szy niż Ve’Gatho­wie. Liczne war­stwy jego łusek pokryła sre­brzy­sta patyna, nada­jąca isto­cie wid­mowy wygląd, jakby wyrzeź­biono ją z wybla­kłej na słońcu miki. W wąskich oczach nie można było dostrzec źre­nicy ani tęczówki, tylko mgli­stą żółć zaćm. Kalyth podej­rze­wała, że Straż­nik jest ślepy, nie potra­fiła jed­nak tego okre­ślić, albo­wiem J’an poru­szał się bar­dzo pew­nie, a nawet z gra­cją i płynną ele­gan­cją. Długi, lekko zakrzy­wiony miecz, zawie­szony na mosięż­nym pier­ście­niu u pasa – do połowy pogrą­żo­nym w skó­rze stwo­rze­nia – dorów­ny­wał dłu­go­ścią wzro­stowi Kalyth. Wyko­nano go z jakiejś cera­micz­nej sub­stan­cji o lek­kim odcie­niu fuk­sji, ale gład­kie ostrze lśniło sre­brzy­stym bla­skiem.

Pozdro­wiła Bre’nigana ski­nie­niem głowy, nie wywo­łu­jąc żad­nej reak­cji, a potem go omi­nęła.

Do tej chwili miała nadzieję, modliła się o jej speł­nie­nie, ale gdy zoba­czyła, że parze sto­ją­cych przed matroną K’Chain nikt nie towa­rzy­szy, nade­szło zała­ma­nie. Ogar­nęła ją nie­po­ha­mo­wana roz­pacz. Kobieta poczuła ucisk w piersi. Z tru­dem zaczerp­nęła tchu.

Za przy­by­szami, na pod­wyż­sze­niu, spo­czy­wała ogromna matrona, Gunth’an Acyl. Pro­mie­nio­wały od niej fale cier­pie­nia – to pozo­sta­wało nie­zmienne, ale obec­nie Kalyth wyczu­wała też gorzką nutę cze­goś innego.

Wytrą­cona z rów­no­wagi, zroz­pa­czona kobieta dopiero w tej chwili zauwa­żyła, że obie istoty są w fatal­nym sta­nie. Strasz­liwe rany nie zago­iły się jesz­cze do końca, a boki, szyje oraz bio­dra pokry­wała cha­otyczna siatka blizn. Stwo­rze­nia były strasz­li­wie wychu­dzone, odci­snęły się w nich ślady okrut­nego cier­pie­nia i prze­mocy. Serce Kalyth prze­szyło ukłu­cie współ­czu­cia.

Szybko jed­nak o nim zapo­mniała. Prawda wyglą­dała tak, że Łowca K’ell Sag Chu­rok i Jedyna Córka Gunth Mach zawie­dli.

Matrona prze­mó­wiła w umy­śle Kalyth, nie był to jed­nak głos, tylko nie­po­wstrzy­many prze­kaz wie­dzy i zna­cze­nia.

– Boży Jeźdź­cze Kalyth, wybór oka­zał się błędny. Na­dal jeste­śmy zła­mani. Na­dal jestem zła­mana. Nie zdo­łasz napra­wić, nie sama, nie zdo­łasz napra­wić.

Ani wie­dza, ani zna­cze­nie nie były dla Kalyth mile widzia­nymi darami. Kobieta wyczu­wała sza­leń­stwo kry­jące się za sło­wami Gunth’an Acyl. Matrona z pew­no­ścią była obłą­kana. Kurs, jaki wymu­siła na swych dzie­ciach i na samej Kalyth, był owo­cem jej obłędu. Żadna per­swa­zja nie mogła być sku­teczna.

Gunth’an Acyl naj­praw­do­po­dob­niej rozu­miała, że Kalyth uważa ją za sza­loną, to jed­nak niczego nie zmie­niało. Dla pra­sta­rej kró­lo­wej nie liczyło się nic poza bólem i roz­pacz­liwą, drę­czącą potrzebą.

– Boży Jeźdź­cze Kalyth, spró­bują raz jesz­cze. Co jest zła­mane, musi zostać napra­wione.

Kobieta nie wie­rzyła, by Sag Chu­rok i Jedyna Córka mogli prze­żyć drugą taką wyprawę. To była kolejna prawda, która nie zdo­łała pod­wa­żyć wła­da­ją­cego Acyl impe­ra­tywu.

– Boży Jeźdź­cze Kalyth, tym razem będziesz im towa­rzy­szyć w Poszu­ki­wa­niach. K’Chain Che’Malle są ślepi na roz­po­zna­nie.

Zatem wresz­cie dotarli do tego, o czym wie­działa, że jest nie­unik­nione pomimo jej wszel­kich nadziei i modlitw.

– Nie mogę – wyszep­tała.

– Zro­bisz to. Straż­nicy są już wybrani. Łowcy K’ell Sag Chu­rok, Rythok i Kor Thu­ran. Shi’gal Gu’Rull. Jedyna Córka Gunth Mach.

– Nie mogę – powtó­rzyła Kalyth. – Brak mi… talen­tów. Nie jestem Bożym Jeźdź­cem. Jestem ślepa na to, czego Boży Jeź­dziec potrze­buje. Nie znajdę Śmier­tel­nego Mie­cza, matrono. Ani Tar­czy Kowa­dła. Przy­kro mi.

Ogromny gad prze­su­nął masywne ciel­sko z dźwię­kiem przy­wo­dzą­cym na myśl zapa­da­nie się kamieni w żwir. Wle­pił w kobietę spoj­rze­nie lśnią­cych oczu. Pły­nęły z nich fale przy­musu.

– Ja cię wybra­łam, Boży Jeźdź­cze Kalyth. To moje dzieci są ślepe. To one są winne pora­żek, nie ja. Prze­gra­li­śmy wszyst­kie wojny. Jestem ostat­nią matroną. Nie­przy­ja­ciel mnie szuka. Nie­przy­ja­ciel mnie znisz­czy. Twój rodzaj roz­kwita w tym świe­cie. Na ten fakt nawet moje dzieci nie są ślepe. Wśród was znajdę nowych obroń­ców. Musi ich odszu­kać mój Boży Jeź­dziec. Mój Boży Jeź­dziec wyru­szy o świ­cie.

Kalyth nie powie­działa już nic wię­cej. Wie­działa, że to na nic się nie zda. Po chwili pokło­niła się i opu­ściła Gniazdo, kro­cząc nie­pew­nie, jakby znie­czu­lił ją tru­nek.

Miał im towa­rzy­szyć Shi’gal. Zna­cze­nie tego faktu było oczy­wi­ste. Tym razem nie będzie nie­po­wo­dze­nia. Porażka będzie ozna­czała nie­za­do­wo­le­nie matrony. Jej osąd. Trzej Łowcy K’ell, Jedyna Córka i sama Kalyth. Jeśli nie osią­gną celu… z pew­no­ścią nie unikną śmier­cio­no­śnego gniewu Zabójcy Shi’gala.

Wie­działa, że o świ­cie wyru­szy w swą ostat­nią podróż.

Na Pust­ko­wia, w poszu­ki­wa­niu obroń­ców, któ­rzy nawet nie ist­nieją.

Uświa­do­miła sobie, że to pokuta nało­żona na jej duszę. Musi cier­pieć za swe tchó­rzo­stwo.

Powin­nam była zgi­nąć razem ze wszyst­kimi. Razem z mężem i dziećmi. Nie powin­nam była ucie­kać. Teraz muszę zapła­cić za samo­lub­stwo.

Jedy­nym pocie­sze­niem była myśl, że koniec nadej­dzie szybko. Nawet nie poczuje, a tym bar­dziej nie zoba­czy, śmier­tel­nego ciosu Shi’gala.

Matrona ni­gdy nie pro­du­ko­wała wię­cej niż trzech Zabój­ców jed­no­cze­śnie. Ich posmak był tru­ci­zną, unie­moż­li­wia­jącą jakie­kol­wiek soju­sze. Gdyby któ­ryś z nich zde­cy­do­wał, że trzeba usu­nąć matronę, dwaj pozo­stali z samej swej natury sprze­ci­wią się temu. To zna­czyło, że każdy Shi’gal broni matrony przed dwoma pozo­sta­łymi. Wysła­nie jed­nego z nich na Poszu­ki­wa­nia było bar­dzo ryzy­kowne. Zosta­nie jej do obrony tylko dwóch Zabój­ców.

To był kolejny dowód na to, że jest sza­lona. Nara­żała się na takie nie­bez­pie­czeń­stwo, jed­no­cze­śnie odsy­ła­jąc Jedyną Córkę, swe jedyne dziecko poten­cjal­nie zdolne do roz­mna­ża­nia. To urą­gało zdro­wemu roz­sąd­kowi.

Ale prze­cież Kalyth ruszała w drogę po śmierć. Co ją obcho­dził los tych prze­ra­ża­ją­cych istot? Niech nadej­dzie wojna. Niech tajem­ni­czy nie­przy­ja­ciel spad­nie na Ampe­las Zako­rze­niony, na wszyst­kie Zako­rze­nione, i wymor­duje ostat­nich K’Chain Che’Malle. Świat nie będzie po nich pła­kał.

Zresztą Kalyth wie­działa wszystko o bez­po­tom­nym wymar­ciu. Jedyną praw­dziwą klą­twą było zosta­nie ostat­nią ze swego rodzaju. Tak jest, świet­nie rozu­miała taki los, znała praw­dziwą głę­bię samot­no­ści – nie marne, płyt­kie, płacz­liwe uża­la­nie się nad sobą, jakiemu odda­wali się ludzie w innych miej­scach, lecz okrutną świa­do­mość nie­ule­czal­nej samot­no­ści bez nadziei na zba­wie­nie.

To prawda, wszy­scy umie­rają w samot­no­ści. Może temu towa­rzy­szyć żal. Albo smu­tek. To jed­nak nic w porów­na­niu z losem ostat­niej rasy. Dla niej nie ma ucieczki przed świa­do­mo­ścią porażki. Total­nej, miaż­dżą­cej klę­ski. Świa­do­mość zagłady całego rodzaju ota­cza ofiarę ze wszyst­kich stron, spada na ostat­nie barki cię­ża­rem, jakiego żadna samotna dusza nie zdoła podźwi­gnąć.

Język K’Chain Che’Malle pozo­sta­wiał po sobie śla­dowe dary, które stały się teraz dla Kalyth udręką. Jej umysł prze­bu­dził się w stop­niu znacz­nie wykra­cza­ją­cym poza to, co znała w poprzed­nim życiu. Wie­dza nie była bło­go­sła­wień­stwem – świa­do­mość rów­nała się cho­ro­bie kala­ją­cej całego ducha. Nawet gdyby wydłu­bała sobie oczy, i tak widzia­łaby za wiele.

Czy sza­ma­nów jej ple­mie­nia rów­nież nawie­dziło dru­zgo­cące poczu­cie winy, gdy wresz­cie sobie uświa­do­mili, że zbliża się koniec? Przy­po­mniała sobie roz­pacz widoczną w ich oczach i zro­zu­miała ją w spo­sób nie­moż­liwy w poprzed­nim życiu. Mogła jedy­nie prze­kli­nać śmier­cio­no­śne bło­go­sła­wień­stwa K’Chain Che’Malle. Prze­kli­nać je z całego serca, z całą siłą swej nie­na­wi­ści.

Ruszyła z powro­tem w dół. Potrze­bo­wała cia­snoty Korze­nia, roz­kle­ko­ta­nej maszy­ne­rii ota­cza­ją­cej ją ze wszyst­kich stron, lep­kiego oleju ska­pu­ją­cego na zie­mię, cuch­ną­cego zadu­chu. Świat się roz­padł. Była ostat­nią z Ela­nów i jej ostat­nim zada­niem na ziemi miał być nad­zór nad zagładą ostat­niej matrony K’Chain Che’Malle. Czy znaj­do­wała w tym satys­fak­cję? Jeśli tak, to tylko zło­śliwą, co jed­nak czy­niło jej smak jesz­cze bar­dziej kuszą­cym.

Do jej ludu śmierć przy­była z góry, prze­sła­nia­jąc zacho­dzące słońce, czarny, wystrzę­piony omen uno­szący się nisko nad zie­mią. Teraz ona sta­nie się tą strasz­liwą wizją, tym strzęp­kiem zamor­do­wa­nego księ­życa, który runął na zie­mię. Prę­dzej czy póź­niej nic nie unik­nie upadku.

Wszystko to prawda.

Spójrz­cie na roz­pacz w moich oczach.

* * *

Shi’gal Gu’Rull stał na samej kra­wę­dzi Czoła. Nocny wicher zawo­dził gło­śno, opły­wa­jąc jego wysoką, chudą postać. Był naj­star­szym spo­śród Shi’gali. Pod­czas dłu­giej służby dla Acyl poko­nał już w walce sied­miu innych Zabój­ców. Miał za sobą sześć­dzie­siąt jeden stu­leci życia i wzro­stu, był dwu­krot­nie wyż­szy od doro­słego Łowcy K’ell. Łow­com dawano bowiem posmak nagłego kresu po upły­wie dzie­się­ciu wie­ków, przy two­rze­niu Shi’gali nie sto­so­wano zaś takiego posmaku. Poten­cjal­nie mogli prze­żyć samą matronę.

Hodo­wano ich z myślą o spry­cie, Gu’Rull nie miał więc złu­dzeń, jeśli cho­dzi o stan umy­słu Matki Acyl. Nie­udolna adap­ta­cja poboż­nych struk­tur wiary nie posłu­żyła ani matro­nie, ani wszyst­kim K’Chain Che’Malle. Pra­gnęła mieć ludz­kich czci­cieli, ludz­kie sługi, ale ludzie byli zbyt słabi i deli­katni, by mieć jaką­kol­wiek war­tość. Naj­lep­szym dowo­dem na to była Kalyth. Acyl dała jej posmak prze­ni­kli­wo­ści, który powi­nien przy­nieść pew­ność i siłę, a słaby umysł ludz­kiej kobiety wypa­czył go, uczy­nił zeń nowe narzę­dzie słu­żące samo­oskar­ża­niu się i uża­la­niu nad sobą.

Pod­czas Poszu­ki­wań posmak zanik­nie. Szybko krą­żąca krew Kalyth cią­gle roz­cień­czała dar Acyl, a nie będzie go można uzu­peł­niać. Kobieta zosta­nie zdana na wła­sną inte­li­gen­cję, a ta według wszel­kich kry­te­riów była niska. Gu’Rull uwa­żał, że Kalyth już w tej chwili jest cał­ko­wi­cie bez­u­ży­teczna, a na tej bez­sen­sow­nej wypra­wie sta­nie się dla nich tylko obcią­że­niem.

Naj­le­piej byłoby zabić ją jak naj­szyb­ciej, lecz, nie­stety, roz­kazy Matki Acyl nie pozo­sta­wiały mu podob­nej swo­body. Boży Jeź­dziec musi wybrać Śmier­tel­nego Mie­cza i Tar­czę Kowa­dło spo­śród swych pobra­tym­ców.

Sag’Chu­rok zdał rela­cję z porażki, jaką zakoń­czył się pierw­szy wybór. Czer­wona Maska z Awli oka­zał się jedną wielką kolek­cją wad. Gu’Rull nie wie­rzył, by Bożemu Jeźdź­cowi powio­dło się lepiej. Ludzie mogli fak­tycz­nie roz­kwi­tać na sze­ro­kim świe­cie, ale wyłącz­nie dzięki temu, że roz­mna­żali się strasz­li­wie szybko, podob­nie jak dzi­kie ortheny. Nie posia­dali żad­nych innych talen­tów.

Shi’gal uniósł skró­cony pysk i otwo­rzył szcze­liny noz­drzy, by powę­szyć w zim­nym noc­nym powie­trzu. Wiatr wiał ze wschodu, jak zwy­kle przy­no­sząc zapach śmierci.

Gu’Rull splą­dro­wał żało­sne wspo­mnie­nia Bożego Jeźdźca i wie­dział, że na wscho­dzie, na rów­ni­nach zna­nych jako Elan, nie znajdą ratunku. Sag’Chu­rok i Gunth Mach wyru­szyli na zachód, do Awl’danu, i tam rów­nież spo­tkało ich nie­po­wo­dze­nie. Pół­noc była mar­twym, nie­go­ścin­nym kró­le­stwem peł­nym lodu, burz­li­wych mórz i strasz­li­wego zimna.

Musieli więc udać się na połu­dnie.

Shi’gal nie opusz­czał Ampe­lasa Zako­rze­nio­nego od ośmiu stu­leci. W tym krót­kim cza­sie zapewne nie­wiele się zmie­niło w regio­nie zwa­nym przez ludzi Pust­ko­wiami. Nie­mniej jed­nak zasady tak­tyki radziły prze­pro­wa­dzić zwiad.

Dla­tego Gu’Rull roz­wi­nął wyro­słe przed mie­sią­cem skrzy­dła, roz­po­ście­ra­jąc wydłu­żone, pie­rza­ste łuski, by wypeł­nił je wiatr.

Zabójca sko­czył z wyso­kiego urwi­ska Czoła, roz­kła­da­jąc skrzy­dła na pełną roz­pię­tość. Zabrzmiała pieśń lotu, niski, jękliwy gwizd, który dla Shi’gali był muzyką wol­no­ści.

Opusz­czał Ampe­lasa Zako­rze­nio­nego… minęło zbyt wiele czasu, odkąd Gu’Rull czuł się ostat­nio tak… pod­eks­cy­to­wany.

Dwoje nowych oczu, ulo­ko­wa­nych pod linią żuchwy, otwo­rzyło się po raz pierw­szy. Zło­żony obraz – niebo na górze i zie­mia na dole – zdez­o­rien­to­wał na moment Zabójcę, ale po chwili udało mu się wpro­wa­dzić nie­zbędny podział i obie wizje połą­czyły się w sze­roką pano­ramę ota­cza­ją­cego go świata.

Nowe posmaki Acyl były ambitne, a nawet bły­sko­tliwe. Czy tego rodzaju kre­atyw­ność zawsze łączyła się z obłę­dem? Być może.

Czy ta per­spek­tywa obu­dziła w Gu’Rullu nadzieję? Nie. Nadzieja nie była moż­liwa.

Zabójca leciał przez noc, wysoko nad spu­sto­szoną, nie­mal cał­ko­wi­cie mar­twą kra­iną. Jak strzę­pek zamor­do­wa­nego księ­życa.

Pust­ko­wia

Nie był sam. W grun­cie rze­czy, nie pamię­tał, by kie­dy­kol­wiek był sam. To było nie­wy­obra­żalne. Tyle przy­naj­mniej rozu­miał. O ile potra­fił to okre­ślić, nie miał ciała. Posia­dał też oso­bliwy przy­wi­lej nie­mal dowol­nego prze­miesz­cza­nia się od jed­nego towa­rzy­sza do dru­giego. Był prze­ko­nany, że gdyby umarli albo zna­leźli jakiś spo­sób, by go nie wpu­ścić, prze­stałby ist­nieć. A on tak bar­dzo chciał zacho­wać życie, na­dal uno­sić się w powie­trzu, pełen eufo­rycz­nego zachwytu przy­ja­ciółmi skła­da­ją­cymi się na dzi­waczną, nie­do­braną rodzinę.

Wędro­wali przez smętne pust­ko­wie, pełne spę­ka­nych skał, usy­pa­nych przez wiatr pryzm sza­rego pia­sku oraz rumo­wisk z wul­ka­nicz­nego szkła, zaczy­na­ją­cych się i koń­czą­cych z obo­jętną przy­pad­ko­wo­ścią. Wzgó­rza i skalne wznie­sie­nia zde­rzały się ze sobą w cał­ko­wi­tym cha­osie. Na pofał­do­wa­nym hory­zon­cie nie widzieli ani jed­nego drzewa. Zza rzad­kich chmur spo­glą­dało na nich zama­zane oko słońca. Było upal­nie, a wiatr nie cichł ani na chwilę.

Jedy­nym poży­wie­niem, jakie tu znaj­do­wali, były stada oso­bli­wych, pokry­tych łuskami gry­zoni – ich chude mięso miało smak pyłu – oraz prze­ro­śnięte rhi­zany, mające pod skrzy­dłami torby obrzę­kłe od mlecz­nej wody. Dniem i nocą śle­dziły ich ćmy płasz­czowe, cier­pli­wie cze­ka­jące, aż któ­reś z nich pad­nie, by już się nie pod­nieść. To jed­nak nie wyda­wało się praw­do­po­dobne. Prze­la­tu­jąc od jed­nego wędrowca do dru­giego, wyczu­wał ich wro­dzoną deter­mi­na­cję i nie­za­chwianą siłę.

Cecho­wali się wiel­kim har­tem ducha, lecz, nie­stety, nie zmie­niało to faktu, że ich roz­mowy skła­dały się głów­nie z cią­głych uty­ski­wań i sprze­czek.

– Cóż za mar­no­traw­stwo – mówił Sheb, dra­piąc się po swę­dzą­cej bro­dzie. – Można by wyko­pać kilka studni, a potem zbu­do­wać z tych kamieni domy, sklepy i tak dalej. Stwo­rzyć coś war­to­ścio­wego. Z pustej ziemi nie ma żad­nego pożytku. Marzę o dniu, gdy wszystko zosta­nie zago­spo­da­ro­wane, na całej powierzchni świata. Gdy wszyst­kie mia­sta połą­czą się w jedno…

– Nie byłoby wtedy ziemi upraw­nej – sprze­ci­wił się Ostatni, jak zwy­kle z lękliwą nie­pew­no­ścią. – Nie byłoby co jeść…

– Nie bądź idiotą – wark­nął Sheb. – Upra­wiano by zie­mię. Po pro­stu nie byłoby takich bez­u­ży­tecz­nych pust­kowi, gdzie nie żyje nic poza cho­ler­nymi szczu­rami. Szczury pod zie­mią, szczury w powie­trzu, owady i kości… Potra­fisz uwie­rzyć w takie stosy kości?

– Ale…

– Zamknij się, Ostatni – prze­rwał mu Sheb. – I tak ni­gdy nie masz nic uży­tecz­nego do powie­dze­nia.

– Pro­szę, tylko bez bójek – ode­zwała się sła­bym, drżą­cym gło­sem Asane. – I tak już jest okrop­nie, a ty do tego wywo­łu­jesz awan­tury, Sheb…

– Uwa­żaj, sta­ru­cho, bo będziesz następna.

– A może spró­bu­jesz się ze mną, Sheb? – zapy­tał Nap­pet. – Nie? Tak też myśla­łem. – Splu­nął. – Potra­fisz tylko gadać. Pew­nej nocy, gdy zaśniesz, wytnę ci ozór i rzucę go jeba­nym ćmom płasz­czo­wym. Kto będzie się skar­żył? Asane? Oddech? Ostatni? Taxi­la­nin? Rau­tos? Nikt, Sheb. Wszy­scy zatań­czymy z rado­ści.

– Mnie w to nie mie­szaj – sprze­ci­wił się Rau­tos. – Wycier­pia­łem się za całe życie, kiedy miesz­ka­łem z żoną. Nie muszę doda­wać, że za nią nie tęsk­nię.

– Rau­tos jak zwy­kle to samo – wark­nęła Oddech. – Moja żona zro­biła to, moja żona powie­działa tamto. Mam już dość słu­cha­nia o two­jej żonie. Jej tu nie ma, tak? Zapewne ją uto­pi­łeś i dla­tego musia­łeś ucie­kać. Uto­pi­łeś ją w swo­jej pięk­nej fon­tan­nie, przy­trzy­ma­łeś jej głowę pod wodą, patrzy­łeś, jak wyba­łu­sza oczy i otwiera usta, pró­bu­jąc krzy­czeć. Przy­glą­da­łeś się temu z uśmie­chem na twa­rzy, tak jest. Nie zapo­mnia­łam. Nie mogę zapo­mnieć. To było okropne. Jesteś mor­dercą, Rau­tos.

– Ta znowu o uto­pie­niu – wark­nął Sheb.

– Może jej też wytnę język – oznaj­mił z uśmie­chem Nap­pet. – I Rau­to­sowi. Koniec pie­prze­nia o uto­pie­niu i żonach albo narze­ka­nia. Reszta jest w porządku. Ostatni, ty nic ni­gdy nie mówisz, a jeśli nawet coś powiesz, nikogo to nie drażni. Asane, ty na ogół wiesz, kiedy trzy­mać gębę na kłódkę. A taxi­la­nin w ogóle się nie odzywa. Kiedy zosta­niemy sami…

– Widzę coś – ode­zwał się Rau­tos.

Poczuł, że ich uwaga prze­nosi się na hory­zont, i dostrzegł tam ich oczami coś, co wzno­siło się ku niebu. Było za wąskie na górę, a zbyt potężne na drzewo. Od ster­czą­cego jak ząb obiektu dzie­liło ich jesz­cze kilka mil.

– Chcę to zoba­czyć – oznaj­mił taxi­la­nin.

– A co tam, i tak nie mamy dokąd iść – poparł go Nap­pet.

Pozo­stali zgo­dzili się w mil­cze­niu. Szli już nie wia­domo jak długo i sprzeczki o to, dokąd powinni się udać, dawno wyga­sły. Żadne z nich nie potra­fiło na to odpo­wie­dzieć. Nie wie­dzieli nawet, gdzie się znaj­dują.

Ruszyli ku odle­głemu, tajem­ni­czemu obiek­towi.

Ucie­szył się z tego. Towa­rzy­szył im z rado­ścią. Zauwa­żył, że podziela cie­ka­wość taxi­la­nina, która nasi­lała się z każdą chwilą, i gdyby ktoś rzu­cił jej wyzwa­nie, z łatwo­ścią prze­zwy­cię­ży­łaby obawy Asane oraz obse­sje drę­czące pozo­sta­łych – uto­pie­nie Oddech, nie­szczę­śliwe mał­żeń­stwo Rau­tosa, pozba­wione zna­cze­nia życie lękli­wego Ostat­niego, nie­na­wiść Sheba oraz upodo­ba­nie do okru­cień­stwa Nap­peta. Roz­mowy umil­kły. Było sły­chać tylko odgłos bosych stóp na ska­li­stym pod­łożu oraz ciche zawo­dze­nia nie­usta­ją­cego wichru.

* * *

Wysoko w górze, dwa­dzie­ścia ciem płasz­czo­wych śle­dziło samot­nego wędrowca idą­cego przez pust­ko­wia. Zwa­biły je tu głosy, lecz zna­la­zły tylko samot­nego, wychu­dłego męż­czy­znę. Jego skóra miała mato­wo­zie­loną barwę, a z ust ster­czały mu kły. Niósł miecz, ale poza tym był nagi. Samotny wędro­wiec prze­ma­wia­jący sied­mioma gło­sami, zna­jący sie­bie pod sied­mioma imio­nami. Był wie­loma, lecz był jed­nym. Wszy­scy zgu­bili drogę i on rów­nież.

Ćmy płasz­czowe cze­kały, aż jego życie się skoń­czy. Minęły już jed­nak tygo­dnie. Mie­siące. Na razie gło­do­wały.

* * *

Postrze­gał wzorce wyma­ga­jące roz­wa­że­nia. Ich ele­menty zacho­wy­wały jed­nak odręb­ność – uno­szące się w powie­trzu witki, plamy czerni prze­pły­wa­jące przez jego pole widze­nia. Ale przy­naj­mniej odzy­skał wzrok. To już coś. Zbu­twiała tka­nina spa­dła mu z oczu, porwana prą­dami powie­trza, któ­rych nie czuł.

We wzor­cach odnaj­dzie klucz do wszyst­kich zaga­dek. Był tego pewien. Musi tylko połą­czyć je w całość i osią­gnie zro­zu­mie­nie, dowie się wszyst­kiego, co musi wie­dzieć. Poj­mie drę­czące go wizje.

Dziwna dwu­noga jasz­czurka o krót­kim kiku­to­wa­tym ogo­nie, zakuta w czarną, lśniącą zbroję, stoi na jakimś kamien­nym pomo­ście. Rynsz­to­kami po obu jej stro­nach spły­wają stru­mie­nie krwi. Spoj­rze­nie nie­ludz­kich, nie­mru­ga­ją­cych oczu wbija w źró­dło owego krwa­wie­nia – smoka przy­ku­tego do kra­tow­nicy potęż­nych drew­nia­nych belek gwoź­dziami barwy rdzy, z któ­rych ska­puje rosa. Zwi­nięta z bólu bestia oparła się śmierci, jej życie prze­obra­ziło się w wiecz­ność bólu. Jasz­czurkę ota­cza okrutny pół­cień zim­nej satys­fak­cji.

W innej wizji dwa wilki patrzą na niego z niskiego wznie­sie­nia pokry­tego trawą i przy­po­mi­na­ją­cymi kości wypu­kło­ściami skal­nymi. Ostroż­nie, nie­spo­koj­nie, jakby pod­da­wały oce­nie rywala. Za nimi padają z gęstych chmur sko­śne strugi desz­czu. Odwró­cił się, jakby nie obcho­dziło go ich spoj­rze­nie, i ruszył przez ogo­ło­coną rów­ninę. W oddali wzno­siły się dzie­siątki dolme­nów, roz­rzu­co­nych bez­ład­nie, ale wyglą­da­ją­cych iden­tycz­nie. A może to były posągi? Pod­szedł bli­żej, przy­glą­da­jąc się uważ­nie syl­wet­kom. Miały dziwne, ster­czące kap­tury, zwra­cały ku niemu chude, zgar­bione plecy i zakrę­cone ogony. Zie­mia, na któ­rej przy­cup­nęły, lśniła, jak posy­pana dia­men­tami albo tłu­czo­nym szkłem.

Gdy był już bli­sko mil­czą­cych, nie­ru­cho­mych war­tow­ni­ków i wkrótce miał dotrzeć do naj­bliż­szego, prze­mknął nad nim głę­boki cień. Powie­trze nagle zro­biło się lodo­wate. Zatrzy­mał się zroz­pa­czony i spoj­rzał w górę.

Nie zoba­czył niczego oprócz gwiazd. Wszyst­kie uno­siły się swo­bod­nie, jakby zerwały się z postron­ków. Wyglą­dały jak pyłki w opróż­nia­nym powoli base­nie. Słabe głosy opa­dły z góry, dotknęły jego czoła niczym płatki śniegu i natych­miast się sto­piły, tra­cąc wszel­kie zna­cze­nie. W Otchłani trwały spory, ale on nic z nich nie rozu­miał. Gdy tylko spoj­rzał w górę, zachwiał się, stra­cił rów­no­wagę, poczuł, że jego stopy uno­szą się nad zie­mię. Popa­trzył w dół.

Tam rów­nież były gwiazdy, ale roz­bły­snął wśród nich tuzin słońc gore­ją­cych zie­lo­nym ogniem. Mknęły przez czarną pustkę, two­rząc w niej krwa­wiące świa­tłem szcze­liny. W miarę jak się zbli­żały, sta­wały się coraz ogrom­niej­sze, ośle­pia­jąc go. Usły­szał wir nie­prze­li­czo­nych gło­sów. To, co przed­tem wyda­wało mu się płat­kami śniegu szybko top­nie­ją­cymi na jego roz­pa­lo­nym czole, paliło teraz jak ogień.

Gdyby tylko zdo­łał przy­cią­gnąć do sie­bie frag­menty, połą­czyć je w mozaikę i ujrzeć praw­dziwy wzo­rzec. Gdyby mógł…

Spi­rale. Tak jest, tym wła­śnie są. Ruch go nie oszuka, pozwoli mu dostrzec kry­jący się pod spodem kształt.

Spi­rale pośród futra.

Tatu­aże! Widział je. Widział!

Gdy tylko tatu­aże znie­ru­cho­miały, przy­po­mniał sobie, kim jest.

Jestem Hebo­ric Wid­mo­wo­ręki, Boży Jeź­dziec oba­lo­nego boga.

Widzę cię, Fene­rze.

Tak ogromna syl­wetka, tak bar­dzo zagu­biona. Nie­zdolna się poru­szyć.

Jego bóg był uwię­ziony. Podob­nie jak Hebo­ric musiał bez słowa obser­wo­wać gore­jące słońca spa­da­jące na zie­mię. Kapłan i jego bóg stali im na dro­dze, ale tej siły nie można było ode­pchnąć na bok. Ni­gdy nie stwo­rzono tar­czy wystar­cza­jąco potęż­nej, by ją powstrzy­mać.

Otchłani nie obcho­dzi nasz los. Przed­sta­wia nam swoje argu­menty, któ­rym nie możemy się oprzeć.

Fene­rze, sta­łem się twoją zgubą. A ty, stary boże, sta­łeś się moją.

Nie żałuję już jed­nak niczego. Tak wła­śnie powinno się stać. W końcu wojna nie rozu­mie innego języka. Tocząc ją, sami ścią­gamy na sie­bie znisz­cze­nie i karzemy swe dzieci nie­szczę­snym dzie­dzic­twem krwi.

Wresz­cie wszystko zro­zu­miał. Pojął sens bogów wojny, uświa­do­mił sobie, co ozna­cza fakt ich ist­nie­nia. Gdy spo­glą­dał na zbli­ża­jące się z każdą chwilą nefry­towe słońca, przy­gnio­tła go świa­do­mość darem­no­ści kry­ją­cej się za całą tą aro­gan­cją, całą tą bez­myślną zaro­zu­mia­ło­ścią.

Spójrz­cie, jak roz­wi­jamy cho­rą­gwie nie­na­wi­ści.

Popa­trz­cie, do czego nas to dopro­wa­dziło.

Zaczęła się ostat­nia wojna. Wojna z wro­giem, przed któ­rym nie ma obrony. Tego arbi­tra o kla­row­nym spoj­rze­niu nie oszu­kają ani słowa, ani czyny. Jest odporny na kłam­stwa, obo­jętny na tłu­ma­cze­nia i czcze zapew­nie­nia o koniecz­no­ści, na gada­nie o wybo­rze mniej­szego zła, mają­cym zapew­nić łatwe uspra­wie­dli­wie­nie. Tak jest, sły­szał teraz argu­menty, puste jak eter, który prze­mie­rzały.

Byli­śmy w raju. A potem przy­wo­ła­li­śmy bogów wojny, by spro­wa­dzić znisz­cze­nie na sie­bie i na nasz świat. Na jego zie­mię, powie­trze, wodę i nie­zli­czone formy życia. Nie, nie oka­zuj­cie zasko­cze­nia ani zdu­mio­nej nie­win­no­ści. Spo­glą­dam teraz oczami Otchłani. Widzę oczami wroga i prze­mó­wię jego gło­sem.

Spójrz­cie, przy­ja­ciele. Jestem spra­wie­dli­wo­ścią.

Gdy wresz­cie się spo­tkamy, to się wam nie spodoba.

A jeśli pod koniec obu­dzi się w was poczu­cie iro­nii, spójrz­cie, jak pła­czę nefry­to­wymi łzami, i odpo­wiedz­cie uśmie­chem.

Jeśli macie odwagę.

Czy ją macie, przy­ja­ciele?

Księga pierwsza

Księga pierw­sza

Morze nie śni o Tobie

Powę­druję ścieżką, którą zawsze się cho­dzi,

Jeden krok przed tobą

I jeden krok z tyłu.

Zadła­wię się pyłem wzbi­tym przez twoje kroki

I sypnę ci w twa­rze nowy.

On zawsze sma­kuje tak samo,

Nawet jeśli uda­jesz, że jest ina­czej.

Ale tutaj, na ścieżce, którą zawsze się cho­dzi,

Stare odnowi się dzięki kłam­stwom.

Możemy wzdy­chać jak kró­lo­wie,

Jak cesa­rzowe na wóz­kach peł­nych darów

O wyima­gi­no­wa­nej wspa­nia­ło­ści.

Powę­druję ścieżką, którą zawsze się cho­dzi,

Choć mój czas jest krótki,

Jakby gwiazdy powinny

Spo­czy­wać tu, w moich dło­niach,

Sypiąc owymi przy­jem­no­ściami,

Które tak pięk­nie błysz­czą w słońcu,

Spa­da­jąc powoli na zie­mię.

By uczy­nić tę ścieżkę tą, po któ­rej zawsze się cho­dzi,

Za tobą, za mną,

Mię­dzy minio­nym a przy­szłym kro­kiem,

Unieś wzrok, unieś go tylko raz,

Zanim zniknę.

Opo­wia­dacz histo­rii Fas­stan z Kolanse

Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Żało­snym upo­ko­rze­niem jest nie to, co koc odsła­nia, ale to, co ukrywa.

Król Letheru, Tehol Jedyny

Na zaro­śnięte gęstym ziel­skiem podwó­rze mar­twej wieży Azath w Lethe­ras przy­była wojna. Stada jasz­czu­rek zaata­ko­wały od strony brzegu rzeki i, zna­la­zł­szy obfi­tość nie­zwy­kłych owa­dów, wpa­dły w szał żero­wa­nia.

Naj­dziw­niej­szym z tajem­ni­czych insek­tów był gatu­nek dwu­gło­wych chrząsz­czy. Cztery jasz­czurki zauwa­żyły podobne stwo­rze­nie i oto­czyły je krę­giem. Owad dostrzegł zagro­że­nia nad­cią­ga­jące z dwóch stron i wyko­nał ostrożny pół­ob­rót, po to tylko, by spo­strzec dwa następne. Na ten widok padł na zie­mię, uda­jąc mar­twego.

To nie oka­zało się sku­teczne. Jeden z gadów, jasz­czurka, z bie­ga­ją­cego po ścia­nach gatunku o sze­ro­kiej pasz­czy i oczach w złote cętki, sko­czyła do ataku i połknęła insekta.

Podobne sceny powta­rzały się na całym podwó­rzu. Strasz­liwa rzeź zapo­wia­dała zagładę gatunku. Tego wie­czoru los wyraź­nie nie sprzy­jał dwu­gło­wym chrząsz­czom.

Nie­mniej jed­nak ofiary nie zawsze są tak bez­bronne, jak mogłoby się z początku wyda­wać. Ta rola ma w natu­rze efe­me­ryczny cha­rak­ter i zja­dani mogą z cza­sem pożreć zja­da­ją­cych w nie­koń­czą­cym się dra­ma­cie walki o byt.

Samotna sowa, nażarta już mię­sem jasz­czu­rek, była jedy­nym świad­kiem fali śmierci, która nade­szła na dole. Z paszcz wiją­cych się w śmier­tel­nych kon­wul­sjach gadów wyła­niały się gro­te­skowe kształty. Oka­zało się, że groźba zagłady wisząca nad dwu­gło­wymi chrząsz­czami wcale nie jest tak bli­ska, jak wyda­wało się jesz­cze przed paroma chwi­lami.

Jed­nakże sowy, jako jedne z naj­mniej inte­li­gent­nych pta­ków, nie zwa­żają na podobne lek­cje. Pta­szy­sko gapiło się na wyda­rze­nia, a jego wiel­kie oczy były puste. Nagle jed­nak poczuło w brzu­chu poru­sze­nie wystar­cza­jąco silne, by ode­rwać uwagę od żało­snego spek­ta­klu śmierci, masy bla­dych, jasz­czur­czych brzu­chów pokry­wa­ją­cych ciemną glebę. Nie pomy­ślało o zje­dzo­nych jasz­czur­kach; nawet spo­glą­da­jąc wstecz, nie uświa­do­miło sobie, jak ospale nie­które z nich umy­kały przed jego szpo­nami.

Sowę cze­kała długa noc pełna bole­snych wymio­tów. Choć była głu­pia, od tej chwili na zawsze wyrze­kła się jedze­nia jasz­czu­rek.

Świat udziela lek­cji sub­tel­nych albo – jeśli zaj­dzie taka potrzeba – pro­stych i bru­tal­nych, by mogli je pojąć nawet naj­bar­dziej tępi ucznio­wie. Jeśli nie zdo­łają tego zro­bić, zginą. Jeśli zaś cho­dzi o tych inte­li­gent­nych, nic, rzecz jasna, nie może uspra­wie­dli­wić braku zro­zu­mie­nia.

* * *

Noc w upal­nym Lethe­ras. Kamień ocie­kał potem. Woda w kana­łach robiła wra­że­nie lep­kiej i cał­ko­wi­cie nie­ru­cho­mej, jej powierzch­nia była dziw­nie pła­ska i nie­przej­rzy­sta od opa­da­ją­cego na nią pyłu i odpad­ków. Owady tań­czyły nad nią, jakby szu­kały wła­snego odbi­cia, ale gładka patyna niczego nie ujaw­niała, pochła­nia­jąc świa­tło gwiazd oraz krwawy blask pochodni nie­sio­nych przez uliczne patrole. Skrzy­dlate stwo­rzonka tań­czyły bez chwili wytchnie­nia, jakby osza­lały od gorączki.

Pod mostem, po stro­mych, skry­tych w mroku brze­gach, łaziły świersz­cze przy­po­mi­na­jące błysz­czące, opa­słe kro­ple oleju. Nie­szczę­sne owady chrzę­ściły pod sto­pami dwóch postaci, które pode­szły do sie­bie i sku­liły się w ciem­no­ści.

– Ni­gdy by tam nie wlazł – stwier­dził pierw­szy czło­wiek ochry­płym szep­tem. – Ta woda śmier­dzi. Popatrz, nie ma na niej żad­nych zmarsz­czek ani nic. Prze­kradł się na drugi brzeg, na nocne tar­go­wi­sko, gdzie będzie mógł szybko znik­nąć.

– Znik­nąć – mruk­nęła druga postać, kobieta, uno­sząc ści­skany w urę­ka­wicz­nio­nej dłoni szty­let i przy­glą­da­jąc się jego ostrzu. – To było nie­złe. Jakby mógł to zro­bić. On albo kto­kol­wiek z nas.

– Myślisz, że nie potrafi się owi­nąć, tak jak my?

– Nie miał na to czasu. Cały czas zwiewa. To panika.

– Na to wyglą­dało – zgo­dził się jej towa­rzysz, ale potem pokrę­cił głową. – Ni­gdy nie widzia­łem niczego rów­nie… roz­cza­ro­wu­ją­cego.

Kobieta scho­wała szty­let.

– Wyku­rzą go z kry­jówki. Wróci na tę stronę i wtedy go cap­niemy.

– To głu­pie. Naprawdę myślał, że uda mu się zwiać?

Po paru chwi­lach Śmieszka znowu wyjęła szty­let i wpa­trzyła się w jego klingę.

Sie­dzący obok Rze­zi­gar­dzioł wzniósł oczy ku niebu.

* * *

Flaszka wypro­sto­wał się i ski­nął na Koryka, naka­zu­jąc mu podą­żyć za sobą. Przy­glą­dał się z roz­ba­wie­niem, jak bar­czy­sty pół­krwi Seti prze­py­cha się przez tłum, zosta­wia­jąc za sobą ślad peł­nych obu­rze­nia spoj­rzeń i prze­łknię­tych w pół słowa prze­kleństw. Rzecz jasna, kło­poty im raczej nie gro­ziły, ponie­waż było oczy­wi­ste, że cho­lerny cudzo­zie­miec ich wła­śnie szuka. Instynkt na całym świe­cie pod­po­wia­dał ludziom to samo i nikt nie miał ochoty zacze­piać Koryka.

Szkoda. Warto by było to zoba­czyć. Flaszka uśmiech­nął się pod nosem na myśl o tłu­mie roz­ju­szo­nych nabyw­ców ata­ku­ją­cych łypią­cego zło­wrogo bar­ba­rzyńcę, by oba­lić go na zie­mię cio­sami boch­nów chru­pią­cego chleba i bul­wia­stych jarzyn.

Z dru­giej strony jed­nak nie mieli czasu na podobne roz­rywki. Przy­naj­mniej nie w tej chwili, gdy zna­leźli zbiega. Tarcz i Corabb zajęli pozy­cje w zaułku za szyn­kiem, by unie­moż­li­wić ści­ga­nemu ucieczkę tyl­nym wyj­ściem, a Moż­liwe i Masan Gilani weszli na dach, na wypa­dek gdyby ich cel stał się nagle kre­atywny.

Spo­cony Koryk pod­szedł do niego. Łypał zło­wrogo spode łba, zgrzy­ta­jąc zębami.

– Żało­śni zasrańcy – mruk­nął. – Skąd się bie­rze ta żądza wyda­wa­nia forsy? Tar­go­wi­ska są głu­pie.

– Uszczę­śli­wiają ludzi – sprze­ci­wił się Flaszka. – A jeśli nawet nie, to pozwa­lają im się chwi­lowo nasy­cić, co pełni tę samą funk­cję.

– To zna­czy jaką?

– Powstrzy­muje ich przed wywo­ły­wa­niem kło­po­tów – wyja­śnił. – Tych nie­bez­piecz­nych – dodał, widząc, że Koryk marsz­czy czoło i spo­gląda na boki. – Takich, które się zda­rzają, gdy lud­ność ma czas myśleć, naprawdę myśleć. No wiesz, gdy ludzie zaczy­nają sobie uświa­da­miać, że to wszystko jest gówno warte.

– To brzmi jak jedno z prze­mó­wień króla. One zawsze mnie usy­piają, tak samo jak ty teraz, Flaszka. To gdzie on wła­ści­wie się scho­wał?

– Jeden z moich szczu­rów przy­cup­nął u pod­stawy porę­czy…

– Który?

– Mała Śmieszka. Ona nadaje się do tego naj­le­piej. Nie spusz­cza z niego spoj­rze­nia pacior­ko­wa­tych oczek. Usiadł za sto­li­kiem w rogu, tuż pod zamkniętą okien­nicą. Nie wygląda na to, żeby mógł przez nią uciec. Krótko mówiąc, zapę­dzi­li­śmy go w kozi róg.

Koryk zasę­pił się jesz­cze bar­dziej.

– To chyba zbyt łatwe, nie?

Flaszka podra­pał się po pora­sta­ją­cej twarz szcze­ci­nie, prze­stą­pił z nogi na nogę i wresz­cie wes­tchnął.

– Ehe, zde­cy­do­wa­nie zbyt łatwe.

– Idą Bal­sam i Gesler.

Obaj sier­żanci pode­szli do nich.

– Co tu robimy? – zapy­tał Bal­sam, wyba­łu­sza­jąc oczy.

– Nie zwra­caj­cie na niego uwagi, znowu ma atak – ode­zwał się Gesler. – Chyba czeka nas walka, i to paskudna. On nie podda się łatwo.

– Jak wygląda plan? – zapy­tał Koryk.

– Chmura ruszy przo­dem, żeby go wypło­szyć. Jeśli spró­buje uciec tyl­nymi drzwiami, capną go wasi kum­ple. Jeśli wle­zie na dach, to samo. Podej­rze­wam jed­nak, że omi­nie napast­nika i popę­dzi do drzwi fron­to­wych. Tak ja bym zro­bił na jego miej­scu. Chmura jest wielki i wredny, ale nie­zbyt szybki. Na to wła­śnie liczymy. Zacze­kamy tu we czwórkę na skur­czy­byka i zała­twimy go, a Chmura sta­nie w drzwiach, by odciąć mu drogę odwrotu.

– Wygląda na nie­spo­koj­nego i wku­rzo­nego – ode­zwał się Flaszka. – Ostrzeż Chmurę. Może się zde­cy­do­wać na atak.

– Jak tylko usły­szymy odgłosy walki, wpa­damy do środka – odparł Gesler.

Zło­to­skóry sier­żant poszedł za przy­ja­cie­lem, by prze­ka­zać mu instruk­cje. Bal­sam stał obok Koryka z oszo­ło­mioną miną.

Ludzie wcho­dzili do szynku i wycho­dzili z niego, jakby był bur­de­lem szyb­kiej obsługi. Nagle w tłu­mie poja­wił się Chmura, znacz­nie wyż­szy od nie­mal wszyst­kich tubyl­ców. Twarz miał czer­woną, a brodę jesz­cze czer­wień­szą, jakby całe jego obli­cze sta­nęło w pło­mie­niach. Męż­czy­zna polu­zo­wał miecz w pochwie i ruszył ocię­żale w stronę drzwi. Ludzie scho­dzili mu pośpiesz­nie z drogi. Spo­tkał w wej­ściu jakie­goś tubylca, zła­pał go za koszulę i cisnął za sie­bie. Biedny dureń pisnął z bólu, pada­jąc twa­rzą na bruk nie­spełna trzy kroki od cze­ka­ją­cych Mala­zań­czy­ków. Wił się z bólu, uno­sząc ręce do okrwa­wio­nego pod­bródka.

Chmura wtar­gnął do szynku, a Gesler podą­żył w stronę wej­ścia, prze­cho­dząc nad leżą­cym oby­wa­te­lem.

– Wszy­scy do drzwi – wysy­czał. – Szybko!

Flaszka pozwo­lił Kory­kowi ruszyć przo­dem, zacze­kał nawet na Bal­sama, który omal nie poszedł w drugą stronę, nim Gesler pocią­gnął go za sobą. Jeśli miało dojść do walki, mag wolał zosta­wić nie­przy­jemną robotę towa­rzy­szom. W końcu wyko­nał już zada­nie, odnaj­du­jąc zbiega.

W lokalu eks­plo­do­wał chaos. Roz­le­gły się zdzi­wione głosy, trzask łama­nych mebli oraz krzyki prze­ra­że­nia. Usły­szeli głu­chy łoskot i z drzwi buch­nęły białe kłęby. Potem nade­szły kolejne trza­ski pęka­ją­cych mebli i dono­śny huk. Ktoś wypadł sprin­tem z obło­ków dymu.

Męż­czy­zna ude­rzył łok­ciem w szczękę Koryka. Pół­krwi Seti zwa­lił się na zie­mię jak ścięte drzewo.

Gesler uchy­lił się przed pię­ścią aku­rat na czas, by spo­tkać ude­rza­jące w górę kolano. Trzask przy­po­mi­nał odgłos zde­rza­ją­cych się ze sobą koko­sów. Zbieg mach­nął nogą, kre­śląc sza­lony piruet, a sier­żant zato­czył się do tyłu i klap­nął na bruk. Oczy mu się zaszkliły.

Bal­sam cof­nął się z prze­raź­li­wym wrza­skiem, się­ga­jąc po krótki miecz. Flaszka sko­czył w stronę Dal­hoń­czyka i zła­pał go za rękę. Ści­gany wymi­nął ich, zmie­rza­jąc w stronę mostu. Biegł szybko, ale chwiej­nie.

Z szynku wypadł Chmura. Z nosa pły­nęła mu krew.

– Nie zła­pa­li­ście go? Cho­lerni idioci, spójrz­cie na moją gębę! Obe­rwa­łem na darmo!

Obok potęż­nie zbu­do­wa­nego Falar­czyka prze­py­chali się goście. Wszy­scy kasłali, a z oczu cie­kły im łzy.

Gesler wstał chwiej­nie i pokrę­cił głową.

– Ruszajmy za nim – wymam­ro­tał. – Miejmy nadzieję, że Rze­zi­gar­dzioł i Śmieszka tro­chę go spo­wol­nią.

Dwaj pozo­stali żoł­nie­rze wyło­nili się zza budynku i przy­glą­dali się całej sce­nie.

– Corabb, zostań z Kory­kiem i spró­buj go ocu­cić – roz­ka­zał Tarcz.

Potem pod­szedł do pozo­sta­łej czwórki i wszy­scy razem pod­jęli pościg.

– Mogłem go zała­twić! – oznaj­mił Bal­sam, spo­glą­da­jąc ze zło­ścią na Flaszkę.

– Potrzebny jest nam żywy, ty idioto – wark­nął mag.

– Naprawdę? – zdu­miał się Dal­hoń­czyk, otwie­ra­jąc sze­roko oczy.

* * *

– Popatrz! – wysy­czał Rze­zi­gar­dzioł. – Tam bie­gnie!

– Paskud­nie utyka – zauwa­żyła Śmieszka, cho­wa­jąc szty­let do pochwy. – Zaj­dziemy go z obu stron i zaata­ku­jemy kostki.

– Świetny pomysł.

Męż­czy­zna skie­ro­wał się na lewo, a kobieta na prawo. Oboje przy­kuc­nęli przy końcu pomo­stu po swo­jej stro­nie mostu i wytę­żyli słuch. Szu­ra­jący nogą zbieg zbli­żał się z każdą chwilą. Ze skraju tar­go­wej ulicy na dru­gim brzegu dobie­gły krzyki. Ści­gany przy­śpie­szył kroku.

W odpo­wied­niej chwili, gdy cel dotarł do końca mostu i wbiegł na bruk, dwoje mala­zań­skich żoł­nie­rzy wysko­czyło z ukry­cia i każde z nich zła­pało ucie­ki­niera za jedną nogę.

Cała trójka zwa­liła się na ulicę.

Po paru chwi­lach, pośród wywar­ki­wa­nych prze­kleństw, wbi­ja­nych w ciała kciu­ków i roz­pacz­li­wych kop­nia­ków, zja­wili się pozo­stali łowcy. Wspól­nymi siłami udało się obez­wład­nić zbiega.

Flaszka pod­szedł bli­żej, spo­glą­da­jąc na jego zaru­mie­nioną, posi­nia­czoną twarz.

– Doprawdy, sier­żan­cie. Z pew­no­ścią wie­dzia­łeś, że nie masz szans.

Skrzy­pek prze­szył go wście­kłym spoj­rze­niem.

– Popatrz, co zro­bi­łeś z moim nosem! – zawo­łał Chmura, łapiąc go za rękę. Naj­wy­raź­niej miał ochotę ją zła­mać.

– Rzu­ci­łeś w szynku zady­mia­cza, tak? – zapy­tał Flaszka. – Cóż za mar­no­traw­stwo.

– Wszy­scy za to zapła­ci­cie – burk­nął Skrzy­pek. – Nie macie poję­cia…

– On zapewne ma rację – wtrą­cił Gesler. – To jak będzie, Skrzy­pek? Mamy cię tu trzy­mać przez całą wiecz­ność czy pój­dziesz z nami spo­koj­nie? Czego przy­boczna chce, to i dosta­nie.

– Łatwo ci mówić – wysy­czał saper. – Popatrz na Flaszkę. Czy wygląda na zado­wo­lo­nego?

Mag skrzy­wił się wście­kle.

– Nie jestem zado­wo­lony, ale roz­kaz to roz­kaz, sier­żan­cie. Nie możesz tak po pro­stu uciec.

– Szkoda, że nie wzią­łem paru prze­bi­ja­czy – odciął się Skrzy­pek. – To by zała­twiło sprawę. Dobra, może­cie mnie puścić. Zresztą chyba mam skrę­cone kolano. Gesler, masz szczękę z gra­nitu. Wie­dzia­łeś o tym?

– To jej zawdzię­czam ten piękny pro­fil.

– To Skrzypka ści­ga­li­śmy? – zain­te­re­so­wał się nagle Bal­sam. – Bogo­wie na dole, zbun­to­wał się czy co?

– Już wszystko w porządku, sier­żan­cie – uspo­koił prze­ło­żo­nego Rze­zi­gar­dzioł, kle­piąc go po ramie­niu. – Przy­boczna chciała, żeby Skrzy­pek zro­bił odczyt, nic wię­cej.

Flaszka się skrzy­wił.

Nic wię­cej. Jasne, to dro­biazg. Nie mogę się docze­kać.

Pod­nie­śli poj­ma­nego zbiega, nie pusz­cza­jąc go na wszelki wypa­dek, i ruszyli z powro­tem do koszar.

* * *

Pod nad­pro­żem drzwi mar­twej Azath wisiał podłużny kształt, szary i wid­mowy. Wyda­wał się pozba­wiony życia, ale, rzecz jasna, było to mylne wra­że­nie.

– Mogli­by­śmy rzu­cać kamie­niami – zapro­po­no­wała dziew­czynka. – One nocą śpią, prawda?

– Prze­waż­nie – odparł Pędrak.

– Może, jeśli będziemy cicho.

– Może.

– Kamie­nie? – zapy­tała Sinn, wier­cąc się ner­wowo.

– Jeśli tra­fisz, obu­dzą się i wypadną na zewnątrz czar­nym rojem.

– Ni­gdy nie zno­si­łam os. Odkąd pamię­tam. Na pewno kie­dyś mnie użą­dliły, nie sądzisz?

– A kogo nie użą­dliły? – odparł chło­piec, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Mogła­bym je po pro­stu pod­pa­lić.

– Nie cza­rami, Sinn, nie tutaj.

– Chyba mówi­łeś, że dom nie żyje.

– Tak mi się zdaje. Ale podwó­rze może żyć.

Dziew­czynka rozej­rzała się wkoło.

– Ludzie tu kopali.

– Będziesz kie­dyś roz­ma­wiała z kimś oprócz mnie? – zapy­tał Pędrak.

– Nie.

To jedno słowo było nie­wzru­szone i nie­zmienne, nie zachę­cało do dal­szej dys­ku­sji na ten temat.

Chło­piec przyj­rzał się jej.

– Wiesz, co się wyda­rzy dziś w nocy, prawda? – zapy­tał.

– Nic mnie to nie obcho­dzi. Nie będę w pobliżu.

– To nie­ważne.

– Jeśli scho­wamy się w domu, może nic do nas nie się­gnie?

– Nie­wy­klu­czone – przy­znał Pędrak. – Ale wąt­pię, by talia dzia­łała w ten spo­sób.

– Skąd wiesz?

– Nie wiem, ale wujek Keneb opo­wia­dał, że ostat­nim razem Skrzy­pek mówił o mnie, a ja wtedy wła­śnie ska­ka­łem do morza i nie było mnie w kaju­cie. A mimo to świet­nie wie­dział, co robię.

– A co robi­łeś?

– Szu­ka­łem nachtów.

– Ale skąd wie­dzia­łeś, że tam będą? To nie ma sensu, Pędrak. Zresztą co z nich za poży­tek? Nie robią nic poza łaże­niem za Witha­lem.

– I polo­wa­niem na małe jasz­czurki – dodał z uśmie­chem chło­piec.

Sinn nie dała się jed­nak zbić z tropu.

– Patrzę na cie­bie i myślę… Moc­kra.

Pędrak nic na to nie odpo­wie­dział.

Ruszył ostroż­nie przed sie­bie po nie­rów­nych kamien­nych pły­tach pokry­wa­ją­cych ścieżkę, wbi­ja­jąc spoj­rze­nie w gniazdo os.

Sinn podą­żyła za nim.

– Ty jesteś tym, co nadej­dzie, prawda?

– A ty nie? – żach­nął się.

Dotarli do progu i się zatrzy­mali.

– Myślisz, że drzwi są zamknięte?

– Psst.

Pędrak sku­lił się i prze­kradł pod olbrzy­mim gniaz­dem. Gdy już był za nim, wypro­sto­wał się powoli i się­gnął ku klamce. Zła­mała się w jego dłoni. W powie­trze buch­nął obło­czek tro­cin. Chło­piec obej­rzał się na Sinn, ale nic nie powie­dział. Ponow­nie spoj­rzał na drzwi i popchnął je lekko.

Drewno pękło pod jego doty­kiem jak opła­tek. Na zie­mię znowu posy­pały się tro­ciny.

Pędrak uniósł ręce i pchnął drzwi z całej siły.

Bariera roz­pa­dła się w obło­kach pyłu i kru­chych drzazg. Metal upadł z brzę­kiem na pod­łogę tuż za wej­ściem. Po chwili chmura znik­nęła w środku.

Pędrak prze­szedł przez stertę zbu­twia­łego drewna i znik­nął w pół­mroku.

Po chwili Sinn podą­żyła za nim. Szła szybko, pochy­la­jąc się nisko.

* * *

Ukryty w pół­mroku pod nie­mal uschnię­tym drze­wem na podwó­rzu Azath porucz­nik Pryszcz odkaszl­nął. Pew­nie powi­nien zawo­łać dzie­ciaki, ale w ten spo­sób zdra­dziłby swą obec­ność, i cho­ciaż, gdy cho­dziło o roz­kazy kapi­tana Milutka – for­mu­ło­wane w celowo nie­ja­sny spo­sób przy­wo­dziły na myśl cienką war­stwę pal­mo­wych liści masku­jącą wil­czy dół z zaostrzo­nymi koł­kami na dnie – nie mógł być niczego pewien, podej­rze­wał, że powi­nien zacho­wać tajem­nicę pod­czas śle­dze­nia dwojga bacho­rów.

Poza tym doko­nał już kilku odkryć. Sinn wcale nie była nie­mową. To mała, uparta krowa. Cóż za szok. Co wię­cej, kochała się w Pędraku. To było słod­kie. Słod­kie jak żywica, razem z gałąz­kami i uwię­zio­nymi owa­dami. Doro­sły męż­czy­zna mógłby się od tego roz­pu­ścić i spły­nąć ście­kiem do bez­den­nego morza sen­ty­men­ta­li­zmu, gdzie dzieci bawiły się bez­tro­sko, a od czasu do czasu ucho­dziło im na sucho mor­der­stwo.

Róż­nica pole­gała na tym, że Pryszcz miał świetną pamięć. Przy­po­mi­nał sobie wła­sne dzie­ciń­stwo z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami i gdyby mógł się cof­nąć do prze­szło­ści, zdzie­liłby solid­nie w łeb zasmar­ka­nego głąba, jakim wów­czas był. A na widok jego zdu­mio­nej, ura­żo­nej miny powie­działby coś takiego:

– Lepiej się do tego przy­zwy­czaj, mały Prysz­czu, bo pew­nego dnia spo­tkasz męż­czy­znę zwa­nego Milut­kiem…

Tak czy ina­czej, myszy czmych­nęły do domu Azath. Może coś się tam z nimi poli­czy i jego zada­nie zakoń­czy się w satys­fak­cjo­nu­jący spo­sób. Ogromna stopa liczą­cego sobie dzie­sięć tysięcy lat olbrzyma opad­nie raz, a potem drugi. Plask, plask, jak śmier­dzące jagody. Z Pędraka zosta­nie mokra plama, a z Sinn kleks.

Bogo­wie, nie, wina wtedy spad­nie na mnie!

Pryszcz wark­nął pod nosem i ruszył za nimi.

Spo­glą­da­jąc wstecz, doszedł do wnio­sku, że powi­nien był pamię­tać o tym cho­ler­nym gnieź­dzie os. A przy­naj­mniej zwró­cić na nie uwagę, gdy popę­dził ku drzwiom. Nie­stety nie zro­bił tego i wal­nął w nie czo­łem.

Nagle roz­le­gło się gniewne brzę­cze­nie. Gniazdo zako­ły­sało się i ude­rzyło go w głowę po raz drugi.

Nade­szło roz­po­zna­nie sytu­acji, uświa­do­mie­nie jej sobie, a za nimi zro­zu­miała w tym przy­padku ślepa panika.

Pryszcz odwró­cił się bły­ska­wicz­nie i rzu­cił do ucieczki.

Eskortę zapew­niało mu około tysiąca roz­ju­szo­nych os czar­nych.

Sześć użą­dleń mogło powa­lić konia. Porucz­nik wrza­snął, gdy kark wypeł­nił mu ogień. A potem znowu, gdy dru­gie żądło wbiło się w lewe ucho.

Nade­szła kolejna eks­plo­zja bólu, tym razem na grzbie­cie pra­wej dłoni.

Zapo­mnij o kanale! Potrze­buję uzdro­wi­ciela, natych­miast!

Nie sły­szał już brzę­cze­nia, ale kra­jo­braz przed nim zaczął się prze­chy­lać, z cieni sączyła się ciem­ność, a świa­tło lamp widocz­nych za oknami było zama­zane, jaskrawe i raziło oczy. Nogi Prysz­cza rów­nież nie funk­cjo­no­wały zbyt dobrze.

Tam są mala­zań­skie koszary.

Tru­pi­smród. Albo Ebron.

Chwiał się na nogach, usi­łu­jąc sku­pić wzrok na bra­mie koszar. Spró­bo­wał zawo­łać dwóch sto­ją­cych na war­cie żoł­nie­rzy, ale język mu spuchł, wypeł­nia­jąc całe usta. Pryszcz miał trud­no­ści z oddy­cha­niem. Biegł…

Zaczy­nało mu bra­ko­wać czasu.

* * *

– Kto to był?

Pędrak wró­cił z kory­ta­rza i pokrę­cił głową.

– Ktoś. Obu­dził osy.

– Cie­szę się, że nie wle­ciały do środka.

Stali w czymś w rodzaju głów­nej kom­naty. Nad jedną ze ścian domi­no­wał kamienny komi­nek. Po obu jego stro­nach usta­wiono wyście­łane fotele. Pod dwiema kolej­nymi ścia­nami ulo­ko­wano liczne kufry i skrzy­nie, pod ostat­nią zaś, naprze­ciwko wysty­głego pale­ni­ska, stała zdobna kanapa. Nad nią wisiał wielki, wybla­kły gobe­lin. Wszystko to były tylko nie­wy­raźne, zama­zane kształty, blado rysu­jące się w pół­mroku.

– Potrzebna nam świeczka albo lampa – stwier­dziła Sinn. – Skoro nie mogę uży­wać cza­rów… – dodała z nutą iry­ta­cji.

– Zapewne byś mogła – odparł Pędrak. – Jeste­śmy już daleko od podwó­rza. Tu nie ma nikogo. Nie czuję żad­nej, hmm, obec­no­ści. Dom naprawdę jest mar­twy.

Sinn z trium­fal­nym gestem obu­dziła śpiące w pale­ni­sku węgle. Ich blask miał dziw­nie krwawą barwę, a w pło­mie­niach uka­zy­wały się zie­lone i nie­bie­skie witki.

– To dla cie­bie za łatwe – poskar­żył się Pędrak. – Nawet nie wyczu­łem groty.

Nie odpo­wie­działa. Pode­szła do gobe­linu, by mu się przyj­rzeć.

Chło­piec podą­żył za nią.

Na tka­ni­nie wyobra­żono scenę bitwy, co było typowe dla gobe­li­nów. Naj­wy­raź­niej boha­te­ro­wie mogli ist­nieć wyłącz­nie pośród śmierci. Led­wie widoczne na wybla­kłym mate­riale opan­ce­rzone gady toczyły bój z Tiste Edur i Tiste Andii. Na spo­wi­tym kłę­bami dymu nie­bie było pełno lata­ją­cych gór – w więk­szo­ści pło­ną­cych – oraz smo­ków. Nie­które z tych ostat­nich wyda­wały się ogromne, pięć albo sześć razy więk­sze od pozo­sta­łych, choć z pew­no­ścią były bar­dziej odle­głe. Wszę­dzie było pełno ognia. Na wal­czą­cych spa­dały frag­menty roz­pa­da­ją­cych się powietrz­nych for­tec. Całą scenę wypeł­niały rzeź i strasz­liwe znisz­cze­nia.

– Ładne – mruk­nęła dziew­czynka.

– Sprawdźmy, co jest w wieży – zapro­po­no­wał Pędrak.

Wyobra­żone na gobe­li­nie pożary przy­po­mi­nały mu Y’Gha­tan, przy­wo­ły­wały wizję Sinn idą­cej przez pło­mie­nie. Rów­nie dobrze mogłaby wejść w sam śro­dek sta­ro­żyt­nej bitwy. Bał się, że jeśli przyj­rzy się dokład­nie, zoba­czy pośród setek kłę­bią­cych się postaci swą towa­rzyszkę z wyra­zem zado­wo­le­nia na pyza­tej twa­rzy i bły­skiem syto­ści w ciem­nych oczach.

Ruszyli w stronę kwa­dra­to­wej wieży.

Gdy znowu weszli do mrocz­nego kory­ta­rza, Pędrak przy­sta­nął, cze­ka­jąc, aż oczy przy­wykną mu do ciem­no­ści. Po chwili, z opusz­czo­nej przez nich kom­naty wyło­niły się zie­lone pło­mie­nie. Peł­zły po pod­ło­dze, kie­ru­jąc się ku nim.

Sinn uśmiech­nęła się w upior­nym bla­sku.

Ogień podą­żył za nimi po wydep­ta­nych scho­dach na górny pomost. Nie było tam żad­nych mebli. Pod pokrytą paję­czy­nami zamkniętą okien­nicą leżał zmu­mi­fi­ko­wany trup. Utrzy­my­wały go w cało­ści jedy­nie zacho­wane tu i ówdzie pasy stward­nia­łej skóry. Pędrak zauwa­żył, że koń­czyny istoty wyglą­dają dziw­nie. Miała dodat­kowe stawy w kola­nach, łok­ciach, nad­garst­kach i kost­kach. W poło­wie dłu­go­ści mostka znaj­do­wało się coś w rodzaju pozio­mych zawia­sów. Wydatne jak u ptaka oboj­czyki rów­nież się zgi­nały.

Pod­kradł się bli­żej, by się jej przyj­rzeć. Twarz stwo­rze­nia była fron­tal­nie spłasz­czona, co zaostrzało kąt, pod jakim kości policz­kowe zakrzy­wiały się do tyłu, się­ga­jąc nie­mal do otwo­rów usznych. Każda widoczna kość spra­wiała wra­że­nie zapro­jek­to­wa­nej z myślą o zdol­no­ści skła­da­nia się – nie tylko kości policz­kowe, lecz rów­nież szczęki i łuki brwiowe. Pędrak podej­rze­wał, że za życia istota była zdolna pre­zen­to­wać zdu­mie­wa­jący zestaw dzi­wacz­nych min, daleko wykra­cza­jący poza ludz­kie moż­li­wo­ści.

Skóra była zupeł­nie biała i bez­włosa. Chło­pak wie­dział, że zwłoki roz­padną się w proch, jeśli tylko ich dotknie.

– For­krul Assail – wyszep­tał.

– Skąd wiesz? – nasko­czyła na niego Sinn. – Skąd w ogóle wiesz cokol­wiek?

– Te jasz­czurki na gobe­li­nie to chyba były K’Chain Che’Malle. – Zer­k­nął na nią, a potem wzru­szył ramio­nami. – Ten dom Azath nie umarł. Po pro­stu… odszedł.

– Odszedł? Jak to odszedł?

– Mam wra­że­nie, że poszedł sobie stąd i tyle.

– Prze­cież nic nie wiesz! Jak możesz mówić takie rze­czy?

– Szybki Ben chyba też wie.

– O czym? – wysy­czała poiry­to­wana dziew­czynka.

– O tym. Zna prawdę o wszyst­kim.

– Pędrak…

Spoj­rzał w jej wypeł­nione furią oczy.

– O tobie, o mnie i o Azath. Wszystko się zmie­nia, Sinn.

Zaci­snęła drobne rączki w pię­ści. Pło­mie­nie tań­czące po kamien­nej posadzce wspięły się na fra­mugę wej­ścia, potrza­sku­jąc i sypiąc iskrami.

Chło­piec prych­nął pogar­dli­wie.

– Spo­sób, w jaki każesz temu mówić…

– Umie też krzy­czeć, Pędrak.

Ski­nął głową.

– Tak gło­śno, że znisz­czy cały świat.

– No wiesz, zro­bi­ła­bym to – oświad­czyła z nagłą gwał­tow­no­ścią. – Żeby się prze­ko­nać, co potrafi. Co ja potra­fię.

– Co cię powstrzy­muje?

Odwró­ciła się z gry­ma­sem na twa­rzy.

– Mógł­byś krzyk­nąć w odpo­wie­dzi.

* * *

Tehol Jedyny, król Letheru, wszedł do kom­naty i roz­po­starł ręce, robiąc obrót wokół wła­snej osi. Potem uśmiech­nął się pro­mien­nie do Bugga.

– Co o tym sądzisz?

– Bra­łeś lek­cje tańca? – zapy­tał lokaj, trzy­ma­jący w ste­ra­nych dło­niach o tępo zakoń­czo­nych pal­cach naczy­nie z brązu.

– Nie, popatrz na mój koc! Moja uko­chana żona zajęła się hafto­wa­niem. Przyj­rzyj się obrąb­kowi, tuż nad lewym kola­nem.

Bugg pochy­lił się nieco.

– Aha, widzę. Bar­dzo ładne.

– Bar­dzo ładne?

– Hmm, nie widzę, co to wła­ści­wie miało być.

– Ja też nie. – Umilkł na chwilę. – Nie jest w tym zbyt dobra, prawda?

– Jest bez­na­dziejna. Ale prze­cież to uczona.

– No wła­śnie – zgo­dził się Tehol.

– W końcu, gdyby umiała choć tro­chę szyć i tak dalej… – zaczął Bugg.

– Z pew­no­ścią nie wybra­łaby aka­de­mic­kiej kariery?

– Uczo­nymi z reguły zostają ludzie nie­na­da­jący się do niczego innego.

– Nie­do­kład­nie tak sobie pomy­śla­łem, Bugg. A teraz muszę cię zapy­tać: co się stało?

– Stało?

– Znamy się już od dawna – cią­gnął król. – I moje zmy­sły świet­nie się przy­sto­so­wały do odczy­ty­wa­nia niu­an­sów two­jego nastroju. Posia­dam nie­wiele talen­tów, ale mogę stwier­dzić, choćby nawet nie­skrom­nie, że zna­ko­mi­cie potra­fię wni­kać w twe myśli.

– Jestem pod wra­że­niem – odparł z wes­tchnie­niem Bugg. – Jak zauwa­ży­łeś, że coś mnie nie­po­koi?

– Pomi­ja­jąc fakt, że oczer­nia­łeś moją żonę?

– Ehe, pomi­ja­jąc.

Tehol wska­zał głową na trzy­mane przez lokaja naczy­nie. Bugg spu­ścił wzrok i zauwa­żył, że zmie­niło się w bez­kształtną bryłę powy­krę­ca­nego metalu. Wes­tchnął po raz drugi i upu­ścił je na posadzkę. Łoskot wypeł­nił echem całą kom­natę.

– Tajem­nica kryje się w sub­tel­nych szcze­gó­łach – dodał Tehol, wygła­dza­jąc zmarszczki Kró­lew­skiego Koca. – Cza­sami warto wspo­mnieć o nich mojej żonie… rzecz jasna, mimo­cho­dem. Pośpiesz­nie, jak w panicz­nej ucieczce, ponie­waż Janath jest uzbro­jona w strasz­liwe igły z rybich ości.

– Cho­dzi o Mala­zań­czy­ków – wyja­śnił lokaj. – A raczej o jed­nego z nich. Trzyma w spo­co­nych dło­niach wer­sję Pły­tek. Bar­dzo potężną wer­sję, a on nie jest szar­la­ta­nem. Jest adep­tem. Prze­ra­ża­jąco zdol­nym.

– I ma zamiar rzu­cić te Płytki?

– To drew­niane karty. Reszta świata zre­zy­gno­wała już z Pły­tek, Wasza Kró­lew­ska Mość. Zwą je Talią Smo­ków.

– Smo­ków? Jakich smo­ków?

– Nie pytaj.

– Czy nie możesz, hmm, gdzieś się ukryć, o nie­szczę­sny i przy­gnę­biony pra­dawny boże?

Bugg się skrzy­wił.

– Mało praw­do­po­dobne. Poza tym nie jestem jedy­nym źró­dłem pro­ble­mów. Nie zapo­mi­naj o Zbłą­ka­nym.

– Jesz­cze tu sie­dzi? Nie widziano go od mie­sięcy…

– Talia sta­nowi dla niego zagro­że­nie. Może się sprze­ci­wić jej odsło­nię­ciu. Zro­bić coś… pochop­nego.

– Hmm. Mala­zań­czycy są naszymi gośćmi i w związku z tym wypada, byśmy ich chro­nili, a jeśli to nie­moż­liwe, ostrze­gli. Gdyby się nie udało, zawsze będziemy mogli uciec.

– Tak, Wasza Kró­lew­ska Mość, to może być naj­roz­sąd­niej­sze wyj­ście.

– Ucieczka?

– Nie, ostrze­że­nie.

– Wyślę Brysa.

– Biedny Brys.

– To nie moja wina, tak? Fak­tycz­nie jest biedny. Pora już, by zasłu­żył na swój tytuł, jak on tam wła­ści­wie brzmi. Chwi­lowo zapo­mnia­łem. Wścieka mnie ten jego biu­ro­kra­tyczny spo­sób myśle­nia. Skur­czy­byk ukrywa się za nie­ja­snym cha­rak­te­rem swego urzędu. Peon bez twa­rzy, uchy­la­jący się przed odpo­wie­dzial­no­ścią, gdy ta tylko zapuka do jego drzwi. Tak, mam go już po dziurki w nosie, nawet jeśli jest moim bra­tem…

– Wasza Kró­lew­ska Mość, zle­ci­łeś Bry­sowi dowódz­two nad armią.

– Naprawdę? Tak jest, to wła­śnie zro­bi­łem. Niech teraz spró­buje się ukryć!

– Czeka na cie­bie w sali tro­no­wej.

– Hmm, nie jest głupi. Wie, kiedy zapę­dzono go w kozi róg.

– Jest tam też Ruc­ket – dodał Bugg. – Przy­nio­sła pety­cję od Cechu Szczu­ro­ła­pów.

– Pety­cję? O co? O wię­cej szczu­rów? Wsta­waj, stary przy­ja­cielu, pora iść na spo­tka­nie z publicz­no­ścią. To całe kró­lo­wa­nie jest okrop­nie uciąż­liwe. Wido­wi­ska, parady, dzie­siątki tysięcy peł­nych uwiel­bie­nia pod­da­nych…

– Nie uczest­ni­czy­łeś w żad­nych wido­wi­skach ani para­dach, Wasza Kró­lew­ska Mość.

– Ale i tak mnie uwiel­biają.

Bugg wstał i ruszył ku drzwiom sali tro­no­wej. Król podą­żył za nim.

Cze­kali tam na nich tylko Brys, Ruc­ket i kró­lowa Janath. Gdy obaj wcho­dzili na pod­wyż­sze­nie, Tehol przy­su­nął się do towa­rzy­sza.

– Widzisz Ruc­ket? Widzisz uwiel­bie­nie? I co ci to mówi?

Król zasiadł na tro­nie i uśmiech­nął się do kró­lo­wej, zaj­mu­ją­cej miej­sce na iden­tycz­nym stolcu na lewo od niego. Potem oparł się wygod­nie i roz­pro­sto­wał nogi…

– Nie rób tego, bra­cie – ostrzegł go Brys. – Widok stąd…

Tehol wypro­sto­wał się natych­miast.

– Ojej, bar­dzo kró­lew­ski.

– W rze­czy samej – zgo­dziła się Ruc­ket.

– Widzę, że stra­ci­łaś na wadze nie­zli­czone kamie­nie – oznaj­mił jej król. – Wspa­niale wyglą­dasz. O co cho­dzi?

– O to uwiel­bie­nie, o któ­rym szep­ta­łeś do Bugga.

– Myśla­łem, że przy­szłaś z pety­cją.

– Chcę się z tobą prze­spać. Pra­gnę, byś zdra­dził żonę, Tehol. Ze mną.

– I to jest ta twoja pety­cja?

– A co w tym złego?

– To nie zdrada – sprze­ci­wiła się kró­lowa Janath. – Zdrada byłaby wtedy, gdyby zro­bił to za moimi ple­cami. Pod­szedł mnie, oszu­kał. A ja tu sie­dzę i wszystko sły­szę, Ruc­ket.

– W rze­czy samej – zgo­dziła się druga kobieta. – Zróbmy to bez takich nie­przy­jem­nych szcze­gó­łów. Wolna miłość dla wszyst­kich – dodała, uśmie­cha­jąc się do Tehola. – A zwłasz­cza dla cie­bie i dla mnie, Wasza Kró­lew­ska Mość. Wolna, ale nie dar­mowa. Liczę na to, że posta­wisz mi kola­cję.

– To nie­moż­liwe – odparł Tehol. – Nikt już nie chce moich pie­nię­dzy. Teraz, gdy wresz­cie je mam. Czyż nie zawsze tak bywa? Poza tym, król na publicz­nej schadzce? Cóż to by był za przy­kład dla pod­da­nych?

– Ubie­rasz się w koc – zauwa­żyła Ruc­ket. – Czego przy­kła­dem to ma być?

– Bez­tro­skiej pew­no­ści sie­bie, oczy­wi­ście.

Unio­sła brwi.

– Więk­szość ludzi na widok tak pew­nej sie­bie bez­tro­ski zare­ago­wa­łaby prze­ra­że­niem, Wasza Kró­lew­ska Mość. Ale nie ja – dodała z ujmu­ją­cym uśmie­chem.

– Bogo­wie na dole. – Janath wes­tchnęła, pocie­ra­jąc czoło.

– Co to wła­ści­wie za pety­cja? – zapy­tał Tehol. – Wcale nie repre­zen­tu­jesz tu Cechu Szczu­ro­ła­pów, prawda?

– Ależ repre­zen­tuję. Cho­dzi o wzmoc­nie­nie łączą­cych nas wię­zów. Jak wszy­scy wie­dzą, seks jest kle­jem spa­ja­ją­cym spo­łe­czeń­stwo, więc pomy­śla­łam sobie…

– Seks jest kle­jem? – Tehol prze­su­nął się do przodu. – To brzmi intry­gu­jąco. Ale zapo­mnijmy na moment o tej spra­wie. Bugg, przy­go­tuj obwiesz­cze­nie. Król będzie upra­wiał seks z każdą wpły­wową kobietą w mie­ście, pod warun­kiem, że uda się potwier­dzić jej płeć z cał­ko­witą pew­no­ścią. Będziemy musieli opra­co­wać jakiś test. Każ kró­lew­skim inży­nie­rom się tym zająć.

– Dla­czego ogra­ni­czać się do wpły­wo­wych kobiet? – zapy­tała męża Janath. – Nie zapo­mi­naj o wła­dzy nad gospo­dar­stwem domo­wym. A co z podob­nym obwiesz­cze­niem dla kró­lo­wej?

– Było kie­dyś ple­mię, w któ­rym wodzowi i jego żonie przy­słu­gi­wał przy­wi­lej spa­nia ze wszyst­kimi nowo­żeń­cami w noc przed ślu­bem – wtrą­cił Bugg.

– Naprawdę?

– Nie, Wasza Kró­lew­ska Mość – przy­znał kanc­lerz. – Przed chwilą to wymy­śli­łem.

– Jeśli chcesz, mogę to dopi­sać do kro­nik – zapro­po­no­wała Janath, z tru­dem ukry­wa­jąc pod­nie­ce­nie.

Tehol się skrzy­wił.

– Moja żona robi się nie­przy­zwo­ita.

– Ja tylko doda­łam wła­sną monetę do skarbca żało­snego debi­li­zmu, naj­mil­szy. Ruc­ket, musimy poga­dać.

– Ni­gdy nie roz­ma­wiam z tą drugą. – Kobieta wypro­sto­wała się, uno­sząc głowę.

Tehol kla­snął w dło­nie.

– No to kolejną naradę mamy za sobą! To co teraz zro­bimy? Ja idę do łóżka. – Zer­k­nął na Janath. – W towa­rzy­stwie naj­mil­szej żony, oczy­wi­ście.

– Jesz­cze nie zje­dli­śmy kola­cji, mężu.

– Zjemy ją w łóżku! Możemy zapro­sić… och, mniej­sza z tym.

– Chcia­łem pomó­wić o armii – ode­zwał się Brys, pod­cho­dząc bli­żej.

– Och, ty zawsze o tej armii. Zamów wię­cej butów.

– W tym wła­śnie pro­blem. Potrze­buję pie­nię­dzy.

– Bugg, daj mu pie­nią­dze.

– Jaką sumę, Wasza Kró­lew­ska Mość?

– Ile będzie potrze­bo­wał na buty i tak dalej.

– Nie cho­dzi o buty – sprze­ci­wił się Brys. – Cho­dzi o szko­le­nie.

– Będą się szko­lić bez butów? To nad­zwy­czajne.

– Chcę wyko­rzy­stać zakwa­te­ro­wa­nych w mie­ście Mala­zań­czy­ków. Tę ich „pie­chotę mor­ską” i jej tak­tykę. Pra­gnę prze­bu­do­wać całą struk­turę lethe­ryj­skiej armii i w tym celu zamie­rzam wyna­jąć mala­zań­skich sier­żan­tów.

– A czy ich przy­boczna się na to zga­dza?

– Tak. Jej żoł­nie­rze się nudzą, a to nie­do­brze.

– Zapewne masz rację. Czy wiemy, kiedy mają zamiar wyma­sze­ro­wać?

– Mnie o to pytasz? – Brys zmarsz­czył brwi. – Zapy­taj przy­boczną.

– Ach, mamy już więc temat naszego następ­nego spo­tka­nia.

– Mam ją zawia­do­mić? – zapy­tał Bugg.

Tehol potarł pod­bró­dek, a potem ski­nął głową.

– Tak, to byłoby roz­sądne. Bar­dzo roz­sądne. Dobra robota.

– A co z moją pety­cją? – ode­zwała się Ruc­ket. – Spe­cjal­nie się ubra­łam na tę oka­zję i tak dalej!

– Roz­ważę ją.

– Świet­nie. A czy mogę tym­cza­sem otrzy­mać Kró­lew­ski Poca­łu­nek?