Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ogień nad Otchłanią - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
26 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Ogień nad Otchłanią - ebook

Grupa archeologów zaczyna badać tajemnicze archiwum. Mimo woli uaktywniają oni Plagę - siłę zdolną zniszczyć tysiące systemów gwiezdnych. Statek archeologów trafia na planetę zamieszkaną przez dziwną rasę wilkopodobnych stworzeń, prymitywnych, spiskujących i toczących nieustające wojny. Broni przeciw Pladze poszukują przedstawiciele wielu obdarzonych inteligencją gatunków. Przypadkowo zostaje odnaleziony mechanizm obronny przeciw Pladze. Czy antidotum wynalezione przez archeologów okaże się skuteczne w każdej sytuacji?

"Ogień nad Otchłanią", pierwsza część serii Stref myśli otrzymała w 1993 r. nagrodę Hugo za najlepsza powieść.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66712-67-6
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Jak wyja­śnić? Jak opi­sać? Tru­chleje nawet wszech­wie­dzący obser­wa­tor.

Samotna gwiazda, czer­wo­nawa i słaba. Chmara aste­roid i tylko jedna pla­neta, bar­dziej podobna do księ­życa. W tych cza­sach gwiazda uno­siła się w pobliżu płasz­czy­zny galak­tyki, tuż poza Poza. Z powierzchni pla­nety zni­kły wszel­kie widoczne dla zwy­kłego wzroku struk­tury, zmie­cione przez eony w drobny pył. Skarb krył się głę­boko pod powierzch­nią, pod sie­cią kory­ta­rzy, w poje­dyn­czym pomiesz­cze­niu peł­nym czerni. Nie­usz­ko­dzona infor­ma­cja o gęsto­ści kwan­to­wej. Minęło może pięć miliar­dów lat, od kiedy archi­wum stra­ciło kon­takt z sie­ciami.

Prze­kleń­stwo gro­bowca mumii, zabawny obra­zek z pre­hi­sto­rii ludz­ko­ści, utra­cony przed nasta­niem czasu. Śmiali się, mówiąc to, śmiali się z rado­ści ze skarbu… i obie­cali sobie mimo wszystko zacho­wać ostroż­ność. Będą tu miesz­kać przez rok czy pięć lat, mała grupa ze Straum: arche­opro­gra­mi­ści, ich rodziny i szkoły. Rok albo pięć lat wystar­czy na napi­sa­nie pro­to­ko­łów, przej­rze­nie wierzch­nich warstw oraz ziden­ty­fi­ko­wa­nie pocho­dze­nia skarbu w cza­sie i prze­strzeni, pozna­nie tajem­nicy czy dwóch, które wzbo­gacą Kró­le­stwo Straumli. A kiedy skoń­czą, sprze­da­dzą loka­li­za­cję, być może budu­jąc też łącze sie­ciowe (choć to znacz­nie bar­dziej ryzy­kowne – to poza Poza, więc kto wie, jaka Potęga może prze­chwy­cić ich zdo­bycz).

Obec­nie mie­ściło się tam małe osie­dle nazwane Gór­nym Labo­ra­to­rium. Tak naprawdę to tylko Ludzie grze­biący w sta­rej biblio­tece, co przy uży­wa­niu tylko wła­snych auto­ma­tów powinno być bez­pieczne, czy­ste i nie­groźne. Biblio­teka nie była świa­doma ani nawet nie posia­dała urzą­dzeń (które tutaj mogły być dużo bar­dziej zaawan­so­wane od ludz­kich). Będą oglą­dać, wybie­rać i prze­bie­rać, uwa­ża­jąc, żeby się nie opa­rzyć… Ludzie roz­pa­la­jący ognie i bawiący się pło­mie­niami.

Archi­wum poin­for­mo­wało urzą­dze­nia. Zbu­do­wano struk­tury danych, postą­piono wedle prze­pi­sów. Stwo­rzono lokalną sieć szyb­szą niż cokol­wiek na Straum, ale z pew­no­ścią bez­pieczną. Dodano węzły zmo­dy­fi­ko­wane przez inne prze­pisy. Archi­wum było przy­ja­zne, z pro­wa­dzą­cymi ich w poszu­ki­wa­niach hie­rar­chiami klu­czy tłu­ma­cze­nio­wych. Dzięki niemu Straum sta­nie się sławne.

Minęło sześć mie­sięcy. Rok.

***

Wszech­wie­dzący obser­wa­tor. Tak naprawdę wcale nie świa­domy. Świa­do­mość jest zde­cy­do­wa­nie prze­re­kla­mo­wana. Więk­szość auto­ma­tów działa dużo lepiej jako część więk­szej cało­ści i nawet jeśli moż­li­wo­ściami dorów­nują czło­wie­kowi, nie potrze­bują świa­do­mo­ści.

Jed­nak lokalna sieć w Gór­nym Labo­ra­to­rium doznała trans­cen­den­cji – w spo­sób nie­mal nie­zau­wa­żony dla Ludzi. Krą­żące w jej węzłach pro­cesy były zło­żone, wykra­cza­jące poza wszystko, co mogło ist­nieć w kom­pu­te­rach spro­wa­dzo­nych przez Ludzi. Te marne sprzęty były teraz tylko inter­fej­sem urzą­dzeń suge­ro­wa­nych przez prze­pisy. Pro­cesy dys­po­no­wały poten­cja­łem samo­świa­do­mo­ści… i cza­sami jej potrze­bo­wały.

– Nie powin­ni­śmy.

– Nie powin­ni­śmy tu roz­ma­wiać?

– W ogóle roz­ma­wiać.

Łącze mię­dzy nimi było nitką, nie­wiele wię­cej niż wąskim pasmem ludz­kiej komu­ni­ka­cji. Jed­nak był to spo­sób na ucieczkę przed kom­plet­no­ścią lokal­nej sieci, wymu­sza­jący przy tym na nich osobne świa­do­mo­ści. Dry­fo­wali od węzła do węzła, wyglą­da­jąc przez kamery zamon­to­wane na lądo­wi­sku. Sie­działa tam tylko uzbro­jona fre­gata i pusta jed­nostka kon­te­ne­rowa. Od ostat­niej dostawy minęło sześć mie­sięcy. Był to jeden ze środ­ków ostroż­no­ści dość wcze­śnie zasu­ge­ro­wany przez archi­wum, pod­stęp umoż­li­wia­jący Pułapkę. Cich­cem, cicha­czem. Jeste­śmy dziką zwie­rzyną, któ­rej nie może dostrzec kom­plet­ność, nad­cho­dząca już wkrótce Potęga. W nie­któ­rych węzłach kulili się do mikro­sko­pij­nych roz­mia­rów i pra­wie pamię­tali bycie ludźmi, sta­wali się echami…

– Biedni Ludzie, wszy­scy zginą.

– Biedni my, bo nie zgi­niemy.

– Chyba coś podej­rze­wają. Przy­naj­mniej Sjana i Arne. – Kie­dyś, dawno temu, byli­śmy ich kopiami. Kie­dyś, parę tygo­dni temu, gdy arche­olo­dzy uru­cho­mili pro­gramy na pozio­mie ego.

– Oczy­wi­ście, że podej­rze­wają. Ale co mogą zro­bić? Obu­dzili bar­dzo stare zło. Będzie im pod­su­wać kłam­stwa przez każdą kamerę i w każ­dej wia­do­mo­ści z domu do czasu, aż będzie gotowe.

Myśli ustały na chwilę, gdy przez uży­wane przez nie węzły prze­su­nął się cień. Kom­plet­ność była już więk­sza od wszyst­kiego co ludz­kie, więk­sza, niż ludz­kie umy­sły mogły ogar­nąć. Nawet jej cień prze­ra­stał czło­wieka, był bogiem szu­ka­ją­cym iry­tu­ją­cych szkod­ni­ków.

Duchy wró­ciły, wyglą­da­jąc na dzie­dzi­niec pod­ziem­nej szkoły. Ludzie byli tak pewni sie­bie, tak pewni swo­jej małej wio­ski.

– A jed­nak – pomy­ślała z nadzieją ta zawsze szu­ka­jąca bar­dziej sza­lo­nych pomy­słów – nie powin­ni­śmy ist­nieć. Zło już dawno powinno nas zna­leźć.

– Zło jest młode, nie ma nawet trzech dni.

– Mimo wszystko. Ist­nie­jemy. To cze­goś dowo­dzi. Ludzie zna­leźli w tym archi­wum coś wię­cej niż tylko wiel­kie zło.

– Może zna­leźli dwa.

– Albo anti­do­tum. – Czym­kol­wiek jesz­cze była, kom­plet­no­ści bra­ko­wało pew­nych rze­czy i błęd­nie inter­pre­to­wała inne. – Jak długo ist­nie­jemy, powin­ni­śmy robić, co się da. – Duch roz­cią­gnął się na liczne sta­cje robo­cze i poka­zał swo­jemu towa­rzy­szowi widok w głąb sta­rego tunelu, z dala od ludz­kich arte­fak­tów. Przez pięć miliar­dów lat był opusz­czony, bez powie­trza i świa­tła. W ciem­no­ści stało tam dwoje Ludzi, sty­ka­jąc się heł­mami. – Widzisz? Sjana i Arne spi­skują. My też możemy.

Drugi nie odpo­wie­dział sło­wami. Ponu­rość. Ow­szem, Ludzie spi­sko­wali, kry­jąc się w ciem­no­ści, którą uwa­żali za nie­kon­tro­lo­waną. Ale wszyst­kie ich słowa z pew­no­ścią tra­fiały do kom­plet­no­ści, choćby prze­no­szone przez pył pod ich sto­pami.

– Wiem, wiem. A jed­nak my ist­nie­jemy, a to też powinno być nie­moż­liwe. Być może razem zdo­łamy urze­czy­wist­nić jesz­cze więk­szą nie­moż­li­wość. Może zdo­łamy skrzyw­dzić zro­dzone tu nowe zło.

Pra­gnie­nie i decy­zja. Dwójka roz­pro­szyła swoją świa­do­mość w lokal­nej sieci, zani­ka­jąc do naj­lżej­szej barwy świa­do­mo­ści. I w końcu zro­dził się plan, oszu­stwo – bez­u­ży­teczne, jeśli nie zdo­łają nie­za­leż­nie prze­ka­zać wia­do­mo­ści na zewnątrz. Czy był jesz­cze na to czas?

***

Mijały dni. Dla rosną­cego w nowych maszy­nach zła każda godzina była dłuż­sza od całego uprzed­niego czasu. Teraz nowo zro­dzone dzie­liły już tylko nie­całe cztery godziny od wiel­kiego roz­kwitu, bez­piecz­nego rozej­ścia się w prze­strze­niach mię­dzy­gwiezd­nych.

Wkrótce będzie mogło się pozbyć miej­sco­wych Ludzi. Nawet teraz byli nie­wy­godą, choć zabawną. Nie­któ­rzy naprawdę myśleli o ucieczce. Przez wiele dni kła­dli swoje dzieci do hiber­na­cji i łado­wali je na pokład frach­towca. W swo­ich pro­gra­mach pla­nu­ją­cych opi­sy­wali to jako „przy­go­to­wa­nia do zwy­kłego odlotu”. Przez wiele dni mody­fi­ko­wali fre­gatę, pró­bu­jąc ukry­wać to pod maską oczy­wi­stych kłamstw. Nie­któ­rzy z Ludzi rozu­mieli, że to, co obu­dzili, może być ich zgubą, może dopro­wa­dzić do końca Kró­le­stwa Straumli. Ist­niały pre­ce­densy takich kata­strof, opo­wie­ści o rasach, które spło­nęły, bawiąc się ogniem.

Nikt nie domy­ślił się prawdy. Nikt nie zgadł, jaki zaszczyt im przy­padł, że zmie­nili przy­szłość tysiąca milio­nów ukła­dów gwiezd­nych.

***

Godziny zmie­niły się w minuty, minuty w sekundy. Teraz każda sekunda trwała rów­nie długo jak cały wcze­śniej­szy czas. Roz­kwit był już tak bli­sko, tak bar­dzo bli­sko. Domi­nium sprzed pię­ciu miliar­dów lat zosta­nie odzy­skane i tym razem utrzy­mane. Bra­ko­wało tylko jed­nej rze­czy, która nie miała żad­nego związku ze spi­skami Ludzi. W archi­wum, głę­boko w prze­pi­sach, powinno być coś jesz­cze. Przez miliardy lat coś mogło zostać utra­cone. Nowo zro­dzone czuło wszyst­kie swoje moce z prze­szło­ści, w poten­cjale… a jed­nak powinno tam być coś jesz­cze, coś, czego nauczyło się pod­czas upadku, lub coś pozo­sta­wio­nego przez jego wro­gów (jeśli tacy kie­dyś ist­nieli).

Dłu­gie sekundy spę­dzone na prze­szu­ki­wa­niu archi­wów. Były tam dziury, uszko­dzone sumy kon­tro­lne. Część uszko­dzeń wyni­kała z wieku…

Na zewnątrz sta­tek kon­te­ne­rowy i fre­gata wystar­to­wały z lądo­wi­ska, uno­sząc się na bez­dź­więcz­nych anty­gra­wach ponad sza­ro­ściami na sza­ro­ściach, ruinami sprzed pię­ciu miliar­dów lat. Na pokła­dach tych jed­no­stek znaj­do­wała się pra­wie połowa Ludzi. Ich sta­ran­nie zama­sko­wana próba ucieczki. Do tej pory te dzia­ła­nia były tole­ro­wane, nie nad­szedł jesz­cze wła­ściwy czas roz­kwitu, a Ludzie wciąż mogli być przy­datni.

Poni­żej poziomu naj­wyż­szej świa­do­mo­ści jej para­no­idalne skłon­no­ści prze­trzą­sały ludz­kie bazy danych. Spraw­dza­jąc, dla pew­no­ści. Żeby się upew­nić. Naj­star­sza ludzka sieć lokalna korzy­stała z połą­czeń z pręd­ko­ścią świa­tła. Spę­dzono (zmar­no­wano) tysiące mikro­se­kund na obi­ja­nie się po niej, odsie­wa­jąc bła­hostki… i w końcu odkry­wa­jąc jedną wyjąt­kową pozy­cję:

Maga­zyn: kwan­towy pojem­nik danych, sztuk (1), zała­do­wany na pokład fre­gaty sto godzin wcze­śniej!

I ku ucie­ka­ją­cym jed­nost­kom zwró­ciła się cała uwaga nowo zro­dzo­nego. Mikroby, lecz nagle szko­dliwe. Jak mogło do tego dojść? Nagle przy­śpie­szono milion har­mo­no­gra­mów. Nie było już mowy o upo­rząd­ko­wa­nym roz­kwi­cie, więc Ludzie pozo­stali w Labo­ra­to­rium nie byli już potrzebni.

Pomimo kosmicz­nego zna­cze­nia sama zmiana była drobna. Dla pozo­sta­łych na dole Ludzi chwila prze­ra­że­nia ze wzro­kiem wbi­tym w ekrany, gdy uświa­da­miali sobie, że ich obawy były słuszne (nie zda­jąc sobie sprawy, o ile gor­sza jest prawda).

Pięć sekund, dzie­sięć: wię­cej zmian niż w dzie­sięć tysięcy lat ludz­kiej cywi­li­za­cji. Miliard try­lio­nów kon­struk­cji, pleśń wyra­sta­jąca z każ­dej ściany, prze­bu­do­wu­jąca to, co dotąd było led­wie nad­ludz­kie. Pro­ces był rów­nie potężny jak poprawne roz­kwi­ta­nie, choć nie aż tak pre­cy­zyj­nie dostro­jony.

I ani na chwilę nie zapo­mniał o powo­dzie tego pośpie­chu: fre­ga­cie. Prze­łą­czyła się na sil­nik rakie­towy, odda­la­jąc się gwał­tow­nie od powol­nego frach­towca. W jakiś spo­sób te mikroby wie­działy, że ratują coś wię­cej niż tylko sie­bie. Okręt bojowy miał naj­lep­sze kom­pu­tery nawi­ga­cyjne, jakie ich drobne umy­sły mogły stwo­rzyć. Jed­nak upłyną jesz­cze trzy sekundy, zanim zdoła wyko­nać swój pierw­szy ultra­na­pę­dowy skok.

Nowa Potęga nie miała na powierzchni żad­nej broni, niczego poza lase­rem łącz­no­ścio­wym. A ten przy obec­nej odle­gło­ści fre­gaty nie mógł nawet sto­pić stali. Mimo wszystko laser został skie­ro­wany i wymie­rzony w odbior­nik ucie­ka­ją­cego okrętu. Brak potwier­dze­nia. Ludzie wie­dzieli, co łącz­ność spro­wa­dzi. Pro­mień lasera prze­mknął po kadłu­bie, oświe­tla­jąc jego gład­kość i nie­ak­tywne czuj­niki, prze­su­wa­jąc się po ościach ultra­na­pędu. Szu­ka­jąc, maca­jąc. Potęga nie zawra­cała sobie wcze­śniej głowy sabo­ta­żem zewnętrz­nego kadłuba, ale to nie był pro­blem. Nawet tak pry­mi­tywna maszyna miała na powierzchni tysiące czuj­ni­ków zgła­sza­ją­cych sta­tus i zagro­że­nia, wspo­ma­ga­ją­cych pro­gramy tech­niczne. Więk­szość była wyłą­czona, okręt leciał pra­wie na ślepo. Uwa­żali, że zamknię­cie oczu zapewni im bez­pie­czeń­stwo.

Jesz­cze sekunda i fre­gata wyko­na­łaby bez­pieczny skok mię­dzy gwiazdy.

Laser natknął się na czuj­nik uszko­dzeń zgła­sza­jący kry­tyczne zmiany w ościach ultra­na­pędu. Jego prze­rwa­nia nie można było zigno­ro­wać, jeśli skok miał się udać. Prze­rwa­nie uho­no­ro­wano. Pro­gram obsłu­gu­jący prze­rwa­nia wyj­rzał na zewnątrz, ode­brał wię­cej świa­tła z lasera daleko w dole… tylne drzwi do kodu statku, zain­sta­lo­wane, gdy nowo zro­dzone przej­mo­wało sprzęt Ludzi…

…i Potęga zna­la­zła się na pokła­dzie z mar­gi­ne­sem mili­se­kund. Jej agenty – na tym pry­mi­tyw­nym sprzę­cie nawet nie­się­ga­jące poziomu Ludzi – prze­mknęły przez auto­ma­tykę statku, wyłą­cza­jąc i prze­ry­wa­jąc. Nie będzie żad­nego skoku. Kamery na mostku okrętu poka­zały roz­sze­rze­nie oczu, począ­tek krzyku. Ludzie już wie­dzieli, do jakiego poziomu prze­ra­że­nie może zro­dzić się w ułamku sekundy.

Nie będzie żad­nego skoku. A jed­nak ultra­na­pęd był już nała­do­wany. Nastąpi próba skoku, bez auto­ma­tycz­nego ste­ro­wa­nia ska­zana na nie­po­wo­dze­nie. Poni­żej pię­ciu mili­se­kund do wyła­do­wa­nia skoku, mecha­niczna kaskada, któ­rej nie mogło opa­no­wać żadne opro­gra­mo­wa­nie. Agenty nowo zro­dzo­nego prze­mknęły przez wszyst­kie kom­pu­tery statku, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc wyłą­cze­nia. Odle­gła już o pra­wie sekundę świetlną, ukryta pod sza­rym pyłem Gór­nego Labo­ra­to­rium Potęga mogła tylko obser­wo­wać. A więc tak. Fre­gata zosta­nie znisz­czona.

Tak powoli i tak szybko. Uła­mek sekundy. Ogień roz­prze­strze­nił się od serca okrętu, pochła­nia­jąc zarówno zagro­że­nie, jak i moż­li­wość.

Dwie­ście tysięcy kilo­me­trów dalej nie­zgrabny pojazd kon­te­ne­rowy wyko­nał wła­sny skok z ultra­na­pę­dem i znik­nął z widoku. Nowo zro­dzone led­wie to zauwa­żyło. Ucie­kło tak nie­wielu Ludzi, wszech­świat mógł ich sobie mieć.

W kolej­nych sekun­dach nowo uro­dzone czuło… emo­cje? …coś będą­cego czymś wię­cej i mniej, niż czło­wiek mógłby poczuć. Spró­bujmy emo­cji:

Eufo­ria. Nowo zro­dzone wie­działo, że teraz prze­żyje.

Prze­ra­że­nie. Jak bli­sko ponow­nej śmierci się zna­la­zło.

Fru­stra­cja. Być może to uczu­cie było naj­sil­niej­sze, naj­bliż­sze zwy­kłemu ludz­kiemu echu. Wraz z fre­gatą zgi­nęło coś istot­nego, coś z archi­wum. Wspo­mnie­nia zostały wydo­byte z kon­tek­stu, odtwo­rzone. To, co zostało utra­cone, mogło uczy­nić nowo zro­dzone jesz­cze potęż­niej­szym… ale bar­dziej praw­do­po­dobne, że była to zabój­cza tru­ci­zna. W końcu ta Potęga już kie­dyś zgi­nęła, została zmie­niona w nicość. A powo­dem mogło być to, co prze­pa­dło.

Podej­rze­nie. Nowo zro­dzone nie powinno dać się tak zwieść. Nie przez zwy­kłych Ludzi. Nowo zro­dzone zwi­nęło się w samo­kon­troli i panice. Ow­szem, były w nim ślepe plamki, ostroż­nie zain­sta­lo­wane na samym początku, i to nie przez mar­nych Ludzi. Zro­dziło się tu dwoje. Ono… i tru­ci­zna, powód jego upadku. Nowo zro­dzone skon­tro­lo­wało się jak ni­gdy dotąd, teraz już wie­dząc, czego szu­kać. Nisz­cząc, oczysz­cza­jąc, ponow­nie spraw­dza­jąc, szu­ka­jąc oznak tru­ci­zny i ponow­nie nisz­cząc.

Ulga. Porażka była tak bli­sko, ale teraz…

***

Mijały minuty i godziny, bez­kres czasu konieczny do fizycz­nej budowy: sys­temu łącz­no­ści, trans­portu. Nastrój nowej Potęgi zmie­niał się, uspo­ka­jał. Czło­wiek mógłby nazwać to uczu­cie trium­fem, ocze­ki­wa­niem. Choć lep­szym odpo­wied­ni­kiem mógłby być zwy­kły głód. Czego wię­cej potrzeba, gdy nie ma wro­gów?

Nowo zro­dzone rozej­rzało się pośród gwiazd, pla­nu­jąc. Tym razem będzie ina­czej.jeden

Hiber­na­cja nie pozwa­lała na sny. Trzy dni temu szy­ko­wali się do wyjazdu, a teraz byli już tutaj. Mały Jefri narze­kał na prze­spa­nie całej akcji, ale Johanna Olsn­dot cie­szyła się, że spała – znała nie­któ­rych doro­słych na pokła­dzie dru­giego statku.

Teraz dry­fo­wała mię­dzy rzę­dami śpią­cych. Cie­pło emi­to­wane przez chło­dziarki spra­wiało, że w ciem­no­ści było pie­kiel­nie gorąco. Na ścia­nach poja­wiły się plamy sza­rej ple­śni. Skrzy­nie hiber­na­to­rów zostały cia­sno upa­ko­wane, z wąskimi kory­ta­rzami co dzie­siąty rząd. Były takie miej­sca, do któ­rych tylko Jefri mógł dotrzeć. Leżało tam trzy­sta dzie­wię­cioro dzieci: wszyst­kie poza nią i jej bra­tem Jefrim.

Skrzy­nie do hiber­na­cji były lek­kimi mode­lami szpi­tal­nymi. Przy zapew­nie­niu odpo­wied­niej wen­ty­la­cji i kon­ser­wa­cji mogły pra­co­wać przez sto lat, ale… Johanna prze­tarła twarz i spoj­rzała na odczyt skrzyni. Jak więk­szość w wewnętrz­nych rzę­dach, ta też była w kiep­skim sta­nie. Bez­piecz­nie utrzy­my­wała znaj­du­ją­cego się w środku chłopca na skraju życia, ale praw­do­po­dob­nie go zabije, jeśli zosta­nie w środku jesz­cze jeden dzień. Otwory wen­ty­la­cyjne skrzyni były czy­ste, ale odku­rzyła je jesz­cze raz, bar­dziej na szczę­ście niż dla lep­szej kon­ser­wa­cji.

Mama i tata tu nie zawi­nili, choć Johanna podej­rze­wała, że sami się obwi­niali. Ucieczka została przy­go­to­wana z uży­ciem dostęp­nych mate­ria­łów w ostat­niej chwili, gdy eks­pe­ry­ment zmie­nił się w coś złego. Per­so­nel Gór­nego Labo­ra­to­rium zro­bił, co mógł, by ura­to­wać swoje dzieci i ochro­nić się przed jesz­cze więk­szą kata­strofą, i może nawet wszystko by się udało, gdyby…

– Johanna! Tata mówi, że już nie ma czasu. Powie­dział, żebyś tam skoń­czyła i przy­szła tutaj! – zawo­łał Jefri od włazu, z któ­rego wysta­wała jego głowa.

– Dobrze! – I tak nie powinno jej tu być, tak naprawdę nie mogła zro­bić nic wię­cej, by pomóc swoim przy­ja­cio­łom.

Tami, Giske i Magda… och pro­szę, bądź­cie bez­pieczni. Johanna prze­cią­gnęła się na kory­tarz i pra­wie wpa­dła na lecą­cego z prze­ciw­nej strony Jefriego. Chwy­cił ją za rękę i przy­tu­lił się mocno, dry­fu­jąc z nią do włazu. Przez ostat­nie dwa dni nie pła­kał, ale stra­cił dużo nie­za­leż­no­ści zdo­by­tej w ostat­nim roku. Teraz miał sze­roko otwarte oczy.

– Lądu­jemy w pobliżu bie­guna pół­noc­nego, przy tych wszyst­kich wyspach i lodzie.

W kabi­nie po dru­giej stro­nie włazu ich rodzice przy­pi­nali się do foteli. Kupiec Arne Olsn­dot obej­rzał się na nią i uśmiech­nął.

– Cześć, młoda. Sia­daj. Za nie­całą godzinę będziemy na ziemi.

Johanna odpo­wie­działa uśmie­chem, pra­wie porwana jego entu­zja­zmem. Zigno­ro­wała plą­ta­ninę sprzętu i wonie dwu­dzie­stu dni zamknię­cia. Tata wyglą­dał szy­kow­nie jak z pla­katu rekla­mo­wego. Świa­tła ekra­nów błysz­czały na spo­je­niach jego ska­fan­dra próż­nio­wego. Wła­śnie wró­cił z wyj­ścia na zewnątrz.

Jefri ode­pchnął się przez kabinę, cią­gnąc Johannę za sobą. Przy­piął się do uprzęży mię­dzy nią a ich mamą. Sjana Olsn­dot spraw­dziła jego pasy, potem Johanny.

– To będzie cie­kawe, Jefri. Cze­goś się nauczysz.

– Tak, wszyst­kiego o lodzie. – Trzy­mał teraz rękę mamy.

Mama się uśmiech­nęła.

– Nie dzi­siaj. Mówię o lądo­wa­niu. Nie będzie przy­po­mi­nać anty­gra­wi­ta­cyj­nego ani bali­stycz­nego. – Anty­graw nie dzia­łał. Tata wła­śnie odłą­czył jego powłokę od kon­te­nera. Ni­gdy nie zdo­ła­liby wylą­do­wać cało­ścią na pal­niku.

Tata zro­bił coś z misz­ma­szem urzą­dzeń ste­ru­ją­cych, które połą­czył pro­gra­mowo ze swoim ter­mi­na­lem. Ich ciała osia­dły w uprzęży. Powłoka kon­te­nera wokół nich zazgrzy­tała, a wspor­niki utrzy­mu­jące skrzy­nie z dziećmi zaję­czały i zatrzesz­czały. Coś zagrze­cho­tało i ude­rzyło, „spa­da­jąc” przed kadłub. Johanna domy­śliła się, że wycią­gają około jed­nego g.

Spoj­rze­nie Jefriego prze­nio­sło się z ekranu przed­sta­wia­ją­cego widok na zewnątrz na twarz mamy i z powro­tem.

– To jak to będzie? – Wyda­wał się zacie­ka­wiony, choć w jego gło­sie usły­szała lek­kie drże­nie.

Johanna pra­wie się uśmiech­nęła: Jefri wie­dział, że mama odwraca jego uwagę, i pró­bo­wał się temu pod­dać.

– To będzie lądo­wa­nie czy­sto rakie­towe, pra­wie całą drogę na ciągu. Widzisz to środ­kowe okno? Ta kamera patrzy pro­sto w dół. Nawet widać, że zwal­niamy.

Fak­tycz­nie, było to widoczne. Johanna domy­śliła się, że są naj­wy­żej kil­ka­set kilo­me­trów od powierzchni. Arne Olsn­dot uży­wał rakiety przy­kle­jo­nej do tyłu powłoki towa­ro­wej do wyha­mo­wa­nia pręd­ko­ści orbi­tal­nej. Nie mieli żad­nych innych opcji. Odrzu­cili powłokę towa­rową z anty­gra­wem i ultra­na­pę­dem. Dopro­wa­dziła ich aż tutaj, lecz jej auto­ma­tyka ste­ru­jąca wysia­dała. Uno­siła się teraz mar­twa na orbi­cie kil­ka­set kilo­me­trów za nimi.

Został im tylko kon­te­ner towa­rowy. Żad­nych skrzy­deł, anty­grawu ani osłony aero­dy­na­micz­nej. Sie­dzieli w środku stu­to­no­wego kar­tonu z jaj­kami usta­wio­nego na dyszy pal­nika.

Mama nie­zu­peł­nie tak to opi­sy­wała Jefriemu, choć mówiła prawdę. Jefri zdał się w jakiś spo­sób zapo­mnieć o nie­bez­pie­czeń­stwie. Zanim prze­nie­śli się do Gór­nego Labo­ra­to­rium, Sjana Olsn­dot była w Kró­le­stwie Straumli arche­olożką i pisarką.

Tata wyłą­czył sil­nik i znowu zna­leźli się w nie­waż­ko­ści. Johanna poczuła falę mdło­ści – zwy­kle nie czuła cho­roby kosmicz­nej, ale tym razem było ina­czej. Obraz lądu i morza w oknie kamery z dołu powoli rósł. Widziała tylko kilka roz­pro­szo­nych chmur. Wybrzeże było nie­koń­czą­cym się zbio­rem wysp, prze­smy­ków i zato­czek. Ciemna zie­leń roz­cią­gała się wzdłuż wybrzeży i w górę dolin, prze­cho­dząc w czerń i sza­rość w górach. Miej­scami jarzyły się białe plamy śniegu… i zapewne lodu Jefriego. To wszystko było tak piękne… a oni spa­dali pro­sto na to!

Usły­szała meta­liczne ude­rze­nia w powłokę towa­rową, gdy sil­niczki manew­rowe obró­ciły ich pojazd, usta­wia­jąc główny sil­nik w dół. Zie­mia widoczna była teraz w oknie po pra­wej. Sil­nik znowu zadzia­łał, z przy­śpie­sze­niem bli­skim stan­dar­do­wego. Brzeg ekranu pociem­niał w pło­mie­niach.

– Rety – rzu­cił Jefri. – To jak jazda windą w dół i w dół, i w dół i… – Sto kilo­me­trów w dół, dość powoli, by siła oporu powie­trza ich nie roze­rwała.

Sjana Olsn­dot miała rację: był to uni­kalny spo­sób scho­dze­nia z orbity, nie­wąt­pli­wie nie pre­fe­ro­wany w żad­nych zwy­czaj­nych oko­licz­no­ściach.

Zde­cy­do­wa­nie nie prze­wi­dziano go w ory­gi­nal­nych pla­nach ucieczki. Mieli się spo­tkać z fre­gatą z Gór­nego Labo­ra­to­rium, ze wszyst­kimi doro­słymi, któ­rzy zdo­łali uciec z bazy. Oczy­wi­ście do spo­tka­nia miało dojść w prze­strzeni, co zapew­niało łatwy trans­fer. Jed­nak fre­gata została znisz­czona i byli zdani na sie­bie. Spoj­rze­nie Johanny bez­wied­nie powę­dro­wało do kawałka kadłuba za rodzi­cami. Zoba­czyła tam zna­jome odbar­wie­nie. Wyglą­dało jak szary grzyb… wyra­sta­jący z czy­stej cera­miki kadłuba. Rodzice nie roz­ma­wiali o tym za wiele nawet teraz, poza odga­nia­niem od niego Jefriego. Jed­nak Johanna kie­dyś ich pod­słu­chała, gdy sądzili, że ona i brat są na dru­gim końcu kadłuba. Głos taty brzmiał pra­wie płacz­li­wie od gniewu.

– To wszystko na próżno – powie­dział cicho. – Stwo­rzy­li­śmy potwora i ucie­kli­śmy, a teraz utknę­li­śmy na Dnie.

I jesz­cze cich­szy głos mamy:

– Powta­rzam ci po raz setny, Arne, nie na próżno. Mamy dzieci. – Mach­nęła ręką na nie­rów­no­ści roz­ra­sta­jące się po ścia­nie. – A bio­rąc pod uwagę sny… otrzy­mane wska­zówki… to chyba naj­lep­sze, na co mogli­śmy mieć nadzieję. W jakiś spo­sób prze­wo­zimy odpo­wiedź na całe obu­dzone przez nas zło.

A potem Jefri odbił się gło­śno od kadłuba, oznaj­mia­jąc nie­zwłoczne przy­by­cie, i rodzice skoń­czyli roz­mowę. Johanna nie umiała zebrać odwagi, by ich o to zapy­tać. W Gór­nym Labo­ra­to­rium działy się dziwne rze­czy, a pod koniec rów­nież takie dość prze­ra­ża­jące, zda­rzali się nawet ludzie, któ­rzy prze­stali być sobą.

Mijały minuty. Byli już głę­boko w atmos­fe­rze. Kadłub wibro­wał od siły stru­mie­nia powie­trza… a może tur­bu­len­cji z odrzutu? Jed­nak wszystko działo się na tyle spo­koj­nie, że Jefri zaczy­nał się wier­cić. Więk­szość widoku w dół została wypa­lona przez blask powie­trza jarzą­cego się wokół smugi wylo­to­wej, ale reszta była wyraź­niej­sza i bar­dziej szcze­gó­łowa niż cokol­wiek, co widzieli z orbity. Johanna zasta­na­wiała się, jak czę­sto zda­rzało się, by ktoś lądo­wał na nowo odkry­tej pla­ne­cie, prze­pro­wa­dza­jąc mniej zwiadu niż oni. Nie mieli żad­nych kamer tele­sko­po­wych ani szpe­ra­czy.

Pod wzglę­dem fizycz­nym pla­neta była bli­ska ludz­kiego ide­ału – cudowne szczę­ście po całym pechu. Była nie­bem w porów­na­niu z pozba­wio­nymi powie­trza ska­łami sys­temu wyzna­czo­nego pier­wot­nie na spo­tka­nie.

Z dru­giej strony było tu inte­li­gentne życie: z orbity dostrze­gli drogi i mia­sta. Jed­nak poza nimi żad­nych dowo­dów na cywi­li­za­cję tech­niczną: brak stat­ków powietrz­nych, fal radio­wych czy źró­deł ener­gii.

Lądo­wali na rzadko zasie­dlo­nym skraju kon­ty­nentu. Jeśli im się poszczę­ści, nikt nie zoba­czy ich lądo­wa­nia pośród zie­lo­nych dolin oraz czarno-bia­łych szczy­tów, a Arne Olsn­dot mógł dole­cieć na odrzu­cie do samej ziemi bez obawy o skrzyw­dze­nie cze­goś wię­cej niż lasu i trawy.

Przez pole widze­nia kamery prze­su­nęły się wyspy bli­sko brzegu. Jefri krzyk­nął, wska­zu­jąc. Teraz widok już znik­nął, ale ona też to zoba­czyła: nie­re­gu­larny wie­lo­ścian ścian i cieni na jed­nej z wysp. Sko­ja­rzył się jej z zam­kiem Ery Księż­ni­czek na Nyjo­rze.

Roz­róż­niała już poszcze­gólne drzewa o dłu­gich cie­niach w sko­śnych pro­mie­niach słońca. Ryk sil­nika był gło­śniej­szy niż wszystko, co sły­szała do tej pory: byli już głę­boko w atmos­fe­rze i nie ucie­kali przed dźwię­kiem.

– …robi się trud­niej! – krzyk­nął tata. – I nie ma żad­nych pomoc­nych pro­gra­mów. Gdzie teraz, kocha­nie?

Mama rozej­rzała się po ekra­nach. Na ile Johanna wie­działa, nie mogli prze­su­wać kamer ani pod­łą­czyć żad­nych nowych.

– To wzgó­rze nad linią drzew, ale… chyba widzia­łam stado zwie­rząt ucie­ka­ją­cych przed smugą od… zachodu.

– Tak! – krzyk­nął Jefri. – Wilki.

Johanna tylko przez moment widziała ruchome plamki.

Uno­sili się teraz w miej­scu, może tysiąc metrów nad szczy­tami wzgórz. Hałas był bole­sny i stały, roz­mowa stała się nie­moż­liwa. Dry­fo­wali powoli nad oko­licą, czę­ściowo robiąc roz­po­zna­nie, czę­ściowo by pozo­sta­wać poza pió­ro­pu­szem prze­grza­nego powie­trza, które uno­siło się wokół nich.

Teren był bar­dziej pofa­lo­wany niż górzy­sty, a „trawa” wyglą­dała jak mech. Mimo wszystko Arne Olsn­dot się wahał. Główny sil­nik rakie­towy zapro­jek­to­wano do wyrów­ny­wa­nia szyb­ko­ści po sko­kach mię­dzy­gwiezd­nych, mogli więc tak wisieć cał­kiem długo, ale gdy wylą­dują, muszą to zro­bić od razu dobrze. Johanna sły­szała, jak rodzice o tym roz­ma­wiali, gdy Jefri zaj­mo­wał się skrzy­niami hiber­na­to­rów, poza zasię­giem słu­chu. Jeśli w gle­bie będzie za dużo wody, jej roz­prysk będzie jak dysza parowa, prze­bi­ja­jąc się przez kadłub. Lądo­wa­nie mię­dzy drze­wami wią­zało się z wąt­pli­wymi korzy­ściami, być może ofe­ro­wało nieco osłony przed roz­pryskiem. Jed­nak teraz nad­cho­dził bez­po­średni kon­takt. Przy­naj­mniej widzieli, gdzie lądują.

Trzy­sta metrów. Tata prze­cią­gnął smugą z dyszy przez pod­łoże. Miękki grunt eks­plo­do­wał. Sekundę póź­niej ich sta­tek zachwiał się w kolum­nie pary. Kamera skie­ro­wana w dół wysia­dła. Nie cof­nęli się i po chwili atak pary osłabł – sil­nik prze­pa­lił się przez war­stwę wody lub wiecz­nej zmar­z­liny bez­po­śred­nio pod nimi. Powie­trze w kabi­nie robiło się coraz cie­plej­sze.

Olsn­dot spro­wa­dził ich powoli w dół, uży­wa­jąc do nawi­ga­cji widoku z bocz­nych kamer i dźwię­ków odbi­cia. Wyłą­czył sil­nik. Nastą­pił prze­ra­ża­jący, trwa­jący pół sekundy spa­dek, a potem odgłos wspor­ni­ków ude­rza­ją­cych w zie­mię. Sta­nęli, potem jedna strona jęk­nęła, lekko się prze­chy­la­jąc.

Cisza, poza trza­ska­niem sty­gną­cego kadłuba. Tata spoj­rzał na pro­wi­zo­ryczny czuj­nik ciśnie­nia. Uśmiech­nął się do mamy.

– Żad­nego prze­bi­cia. Założę się, że mógł­bym tym nawet z powro­tem wystar­to­wać!dwa

Gdyby tra­fił w to miej­sce godzinę wcze­śniej lub póź­niej, życie Wędrowca Wic­kw­rac­kruma poto­czy­łoby się zupeł­nie ina­czej.

Trójka podróż­nych kie­ro­wała się na zachód, scho­dząc z Lodo­wych Kłów w stronę zamku Rze­za­cza na Ukry­tej Wyspie. Miał w życiu takie okresy, kiedy nie potra­fił znieść innych, ale w ciągu ostat­niej dekady Wędro­wiec stał się dużo bar­dziej towa­rzy­ski. Obec­nie lubił podró­żo­wać z innymi. Pod­czas ostat­niej wyprawy przez Wiel­kie Pia­ski w jego gru­pie było pięć sfor. Czę­ściowo wyni­kało to z potrzeby bez­pie­czeń­stwa: gdy odle­gło­ści mię­dzy oazami się­gają tysiąca mil, śmierć bywa nie­mal nie­unik­niona, zwłasz­cza gdy oazy też cza­sami zni­kają. Jed­nak poza bez­pie­czeń­stwem dużo się nauczył z roz­mów z innymi.

Nie był tak zado­wo­lony z obec­nych towa­rzy­szy. Żadne z nich nie było piel­grzy­mem, oboje mieli tajem­nice. Rysik Jaqu­era­ma­phan był przy­jem­nym, zabaw­nym przy­głu­pem i źró­dłem mnó­stwa nie­po­wią­za­nych infor­ma­cji… Choć nie­wy­klu­czone, że był szpie­giem. Co było w porządku, jeśli tylko ludzie nie będą uwa­żać, że Wędro­wiec z nim pra­cuje. Tak naprawdę jed­nak nie­po­ko­iła go trze­cia człon­kini ich grupy: Tyra­thect była nowi­cjuszką, jesz­cze nie do końca zin­te­gro­waną, i nie miała przy­ję­tego nazwi­ska. Twier­dziła, że jest nauczy­cielką szkolną, jed­nak gdzieś w niej (w nim? pre­fe­ren­cje płciowe nie były jesz­cze wyraźne) krył się zabójca. Stwo­rze­nie było w oczy­wi­sty spo­sób fana­tyczną rze­za­czystką, trzy­ma­jącą się na ubo­czu i więk­szość czasu bar­dzo sztywną. Pra­wie na pewno ucie­kała przed czystką, którą pro­wa­dzono po nie­uda­nej pró­bie prze­ję­cia wła­dzy na wscho­dzie przez Rze­za­cza.

Natknął się na nich przy Wschod­niej Bra­mie, po repu­bli­kań­skiej stro­nie Lodo­wych Kłów. Oboje chcieli odwie­dzić zamek na Ukry­tej Wyspie. W sumie prze­cież to było zale­d­wie sześć­dzie­siąt mil w bok od głów­nego szlaku do Domeny Sny­ce­rza, wystar­czyło tylko prze­kro­czyć góry. Zresztą od lat chciał odwie­dzić dzie­dzinę Rze­za­cza. Może któ­reś z tej dwójki zapewni mu wej­ście do środka. Tak duża część świata pięt­no­wała rze­za­czy­stów. Wędro­wiec Wic­kw­rac­krum nie potra­fił się zde­cy­do­wać, co sądzi na temat ich zła: gdy zła­mie się dość zasad, cza­sem z jatki rodzi się coś dobrego.

Tego popo­łu­dnia wresz­cie dotarli do miej­sca, z któ­rego zoba­czyli przy­brzeżne wyspy. Wędro­wiec był tu zale­d­wie pięć­dzie­siąt lat temu, ale i tak nie był przy­go­to­wany na urodę oko­lic. Pół­nocno-zachod­nie wybrzeże było naj­ła­god­niej­szym rejo­nem ark­tycz­nym świata. W środku lata, pod­czas nie­koń­czą­cego się dnia, wycięte przez lodowce doliny pokry­wały się zie­le­nią. Bóg rzeź­biarz pochy­lił się nad tą zie­mią ze swo­imi lodo­wymi dłu­tami. Teraz po lodzie i śniegu zostały tylko mgli­ste łuki na wschod­nim hory­zon­cie i łaty resz­tek roz­pro­szone na pobli­skich wzgó­rzach. Ten śnieg topił się przez całe lato, będąc źró­dłem małych stru­my­ków łączą­cych się ze sobą w kaskady spły­wa­jące po stro­mych zbo­czach dolin. Z pra­wej Wędro­wiec truch­tał przez pła­ski kawa­łek ziemi prze­siąk­nięty sto­jącą wodą. Chłód pod sto­pami był nie­zwy­kle przy­jemny i nie prze­szka­dzały mu nawet zbie­ra­jące się chmary muszek.

Tyra­thect szła rów­no­le­gle do niego, ale powy­żej linii wrzo­sów. Była dość roz­mowna do chwili, gdy dolina skrę­ciła i w polu widze­nia poja­wiły się wyspy. Gdzieś tam wzno­sił się zamek Rze­za­cza, jej mroczny cel.

Rysik Jaqu­era­ma­phan był wszę­dzie wokół, bez­myśl­nie bie­ga­jąc po oko­licy. Zbie­rał się w dwójki i trójki, wypra­wia­jąc jakieś figle wzbu­dza­jące śmiech nawet w poważ­nej Tyra­thect, a potem wspi­nał się na wzgó­rza i opo­wia­dał, co widzi w oddali. On pierw­szy zoba­czył wybrzeże, co tro­chę go otrzeź­wiło. Jego wygłupy były dość nie­bez­pieczne, nawet gdy nie robił ich w oko­li­cach zaj­mo­wa­nych przez gwał­ci­cieli.

Wic­kw­rac­krum zarzą­dził prze­rwę i zebrał się na tyle, by popra­wić sobie taśmy na ple­ca­kach. Reszta popo­łu­dnia będzie ner­wowa. Będzie musiał zde­cy­do­wać, czy naprawdę chce wejść do zamku z towa­rzy­szami. Są pewne gra­nice ducha przy­gody, nawet u piel­grzyma.

– Hej, sły­szy­cie coś baso­wego?! – zawo­łała Tyra­thect. Wędro­wiec nasta­wił uszu. Fak­tycz­nie dotarł do niego grzmot – potężny, ale pra­wie poni­żej zakresu słu­chu. Na chwilę jego zdzi­wie­nie zmie­niło się w strach. Stu­le­cie temu prze­żył potężne trzę­sie­nie ziemi. Tam­ten dźwięk był podobny, choć tym razem zie­mia nie ruszała mu się pod sto­pami. Czy to zna­czyło, że teraz nie będzie lawin ani gwał­tow­nych powo­dzi? Przy­padł niżej, roz­glą­da­jąc się we wszyst­kie strony.

– To jest na nie­bie! – wska­zał Jaqu­era­ma­phan.

Nie­mal nad ich gło­wami wisiało źró­dło bla­sku, mała kre­ska świa­tła. W umy­śle Wic­kw­rac­kruma nie poja­wiły się żadne wspo­mnie­nia, nawet legendy. Roz­sta­wił się, kie­ru­jąc wszyst­kie oczy na powoli prze­su­wa­jące się świa­tło. Boży chór. To coś musi być całe mile w górze, a on mimo to sły­szał jego dźwięk. Odwró­cił wzrok od świa­tła, czu­jąc bole­sne powi­doki w oczach.

– Robi się jaśniej­sze i gło­śniej­sze – rzu­cił Jaqu­era­ma­phan. – Chyba opada na tamte wzgó­rza, na wybrzeżu.

Wędro­wiec zebrał się cia­sno i pobiegł na zachód, krzy­cząc do pozo­sta­łych. Dotrze tak bli­sko, jak będzie to bez­pieczne, i będzie obser­wo­wał. Nie spoj­rzał już w górę, było na to za jasno. To coś rzu­cało cie­nie w środku dnia!

Prze­biegł kolejne pół mili. Gwiazda wciąż uno­siła się w powie­trzu. Nie potra­fił sobie przy­po­mnieć gwiazdy, która spa­da­łaby tak powoli, choć nie­które z naj­więk­szych potwor­nie wybu­chały. Wła­ści­wie… nie sły­szał żad­nych histo­rii od ludzi, któ­rzy zna­leźli się bli­sko cze­goś takiego. Ta myśl spra­wiła, że jego dzika cie­ka­wość piel­grzyma przy­ga­sła. Rozej­rzał się na wszyst­kie strony. Ni­gdzie nie zoba­czył Tyra­thect, a Jaqu­era­ma­phan sie­dział sku­lony przy jakichś kamie­niach z przodu.

Świa­tło zaś było tak jasne, że tam, gdzie nie chro­niło go ubra­nie, Wic­kw­rac­krum czuł żar na skó­rze. Hałas z nieba zro­bił się bole­śnie gło­śny. Wędro­wiec prze­sko­czył przez brzeg doliny, prze­tur­lał się, zachwiał i spadł po stro­mej kamien­nej ścia­nie. Zna­lazł się w cie­niu: padało na niego tylko świa­tło słońca. Drugą stronę doliny roz­świe­tlał blask i ostre cie­nie prze­miesz­czały się z nie­wi­docz­nym obiek­tem z tyłu. Hałas wciąż był baso­wym grzmo­tem, ale tak gło­śnym, że przy­tę­piał umysł. Wędro­wiec chwiej­nie wkro­czył mię­dzy drzewa i szedł dalej, aż osła­niało go sto metrów lasu. To powinno zde­cy­do­wa­nie pomóc, a jed­nak hałas wciąż nara­stał, robił się cią­gle gło­śniej­szy…

Na chwilę stra­cił przy­tom­ność. Gdy doszedł do sie­bie, dźwięk gwiazdy ustał. Dzwo­nie­nie pozo­sta­wione po sobie w jego bęben­kach powo­do­wało oszo­ło­mie­nie. Zato­czył się otu­ma­niony. Wyglą­dało na to, że pada… tylko że nie­które kro­pelki się jarzyły. Miej­scami w lesie poja­wiały się nie­wiel­kie ognie. Ukrył się pod drze­wami o gęstej koro­nie do czasu, aż pło­nące kamie­nie prze­stały spa­dać. Ognie się nie roz­prze­strze­niały, lato było sto­sun­kowo wil­gotne.

Wędro­wiec leżał cicho, cze­ka­jąc na kolejne pło­nące kamie­nie lub nowy grzmot gwiazdy. Nic. Wiatr wśród szczy­tów drzew osłabł. Sły­szał ptaki, świersz­cze i kołat­kowce. Poszedł do skraju lasu i wyj­rzał w kilku miej­scach. Jeśli nie liczyć plam wypa­lo­nych wrzo­sów, wszystko wyglą­dało nor­mal­nie, ale miał ogra­ni­czone pole widze­nia – widział ściany głów­nej doliny i kilka szczy­tów wzgórz. Ha! Zauwa­żył Rysika Jaqu­era­ma­phana trzy­sta metrów dalej, na wzgó­rzu. W więk­szo­ści sie­dział sku­lony w dziu­rach i zagłę­bie­niach, ale parę ele­men­tów patrzyło w stronę, gdzie spa­dła gwiazda. Wędro­wiec zmru­żył oczy. Rysik przez więk­szość czasu był strasz­nym bufo­nem, ale cza­sami wyda­wało się to przy­krywką: jeśli naprawdę był głupi, miał też w sobie prze­bły­ski geniu­szu. Wick nie raz widział go z oddali, jak pra­co­wał w parach z jakimś dziw­nym narzę­dziem… Tak jak teraz: tam­ten trzy­mał coś dłu­giego, przy­sta­wio­nego do oka.

Wic­kw­rac­krum wyczoł­gał się z lasu, trzy­ma­jąc się bli­sko sie­bie i sta­ra­jąc się nie hała­so­wać. Wspi­nał się ostroż­nie wokół skał, prze­my­ka­jąc mię­dzy kępami wrzo­sów, aż zna­lazł się tuż pod zwień­cze­niem doliny, jakieś pięć­dzie­siąt metrów od Jaqu­era­ma­phana. Usły­szał jego myśli. Jeśli podej­dzie bli­żej, Rysik usły­szy jego, nawet jeśli pozo­sta­nie tak sku­lony i wyci­szony.

– Pssst! – ode­zwał się Wic­kw­rac­krum.

Brzę­cze­nie i mam­ro­ta­nie ustało w chwili wstrzą­śnię­tego zasko­cze­nia. Jaqu­era­ma­phan scho­wał tajem­ni­czy przy­rząd do patrze­nia do ple­caka i zebrał się razem, myśląc bar­dzo cicho. Przez chwilę patrzyli na sie­bie, a potem Rysik wyko­nał śmieszne spi­ralne gesty przy bar­ko­wych bęben­kach. Słu­chaj.

– Potra­fisz tak roz­ma­wiać? – Jego głos zabrzmiał bar­dzo wysoko, w zakre­sie, w któ­rym nie­któ­rzy nie potra­fili pro­wa­dzić roz­mowy, bo ich uszy nie sły­szały niskich dźwię­ków. Wysoka mowa mogła być trudna do zro­zu­mie­nia, ale była też bar­dzo kie­run­kowa i szybko cichła wraz z odle­gło­ścią, więc nikt inny ich nie usły­szy. Wędro­wiec przy­tak­nął.

– Wysoka mowa to nie pro­blem. – Sztuczka pole­gała na uży­wa­niu tonów dosta­tecz­nie czy­stych, by nie wywo­ły­wać zmie­sza­nia.

– Wyj­rzyj nad grzbie­tem, przy­ja­cielu piel­grzy­mie. Jest tam coś nowego pod słoń­cem.

Wędro­wiec pod­szedł około trzy­dzie­stu jar­dów w górę, roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie strony. Z tego miej­sca było widać cie­śniny, lśniące sre­brem w pro­mie­niach popo­łu­dnio­wego słońca. Pół­nocna część doliny za jego ple­cami pogrą­żyła się już w cie­niu. Wysłał jeden ele­ment do przodu, bie­giem mię­dzy wzgór­kami, by popa­trzył w dół na rów­ninę, gdzie wylą­do­wała gwiazda.

Boży chór, pomy­ślał do sie­bie (ale cicho). Pod­pro­wa­dził tam kolejny ele­ment, by uzy­skać widok z para­laksą. To coś wyglą­dało jak duża ceglana szopa usta­wiona na szczu­dłach. Jed­nak to była spa­dła gwiazda: zie­mia wokół niej jarzyła się przy­ga­szoną czer­wie­nią, a z oko­licz­nych mokrych wrzo­sów wokół wzno­siła się mgła. Roze­rwana zie­mia została roz­rzu­cona w dłu­gich liniach roz­cho­dzą­cych się od punktu pod obiek­tem.

Kiw­nął głową Jaqu­era­ma­pha­nowi.

– Gdzie jest Tyra­thect?

Rysik wzru­szył ramio­nami.

– Założę się, że gdzieś daleko z tyłu. Roz­glą­dam się za nią… Ale widzisz innych, żoł­nie­rzy z zamku Rze­za­cza?

– Nie! – Wędro­wiec spoj­rzał na zachód od miej­sca lądo­wa­nia. Tam. Byli pra­wie milę dalej, w blu­zach masku­ją­cych, czoł­gali się na brzu­chach przez nie­równy teren. Dostrzegł przy­naj­mniej trzech żoł­nie­rzy. Byli duzi, wszy­scy sze­ścio­ra­czy. – Jak dotarli tu tak szybko? – Zer­k­nął na słońce. – Od początku tego wszyst­kiego nie mogło upły­nąć wię­cej niż pół godziny.

– Mieli szczę­ście. – Jaqu­era­ma­phan wró­cił na grzbiet i się rozej­rzał. – Założę się, że byli już w oko­licy, gdy gwiazda zaczęła spa­dać. To wszystko tery­to­rium Rze­za­cza, muszą tu mieć patrole. – Przy­siadł tak, że z dołu można byłoby zoba­czyć tylko dwie pary oczu. – Wiesz, to for­ma­cja zasadz­kowa.

– Nie wyda­jesz się zado­wo­lony na ich widok. Prze­cież to twoi przy­ja­ciele, pamię­tasz? Ludzie, któ­rych chcia­łeś spo­tkać.

Rysik sar­ka­stycz­nie prze­krzy­wił głowę.

– Dobra, dobra. Nie napa­waj się. Chyba od początku wie­dzia­łeś, że wcale nie jestem takim wiel­kim miło­śni­kiem Rze­za­cza.

– Domy­śli­łem się.

– No cóż, koniec gry. Cokol­wiek tu spa­dło tego popo­łu­dnia, jest warte wię­cej dla, uch, moich przy­ja­ciół niż wszystko, czego mógł­bym się dowie­dzieć na Ukry­tej Wyspie.

– A co z Tyra­thect?

– Ha, ha. Oba­wiam się, że nasza sza­cowna towa­rzyszka jest bar­dzo auten­tyczna. Założę się, że jest lor­dem Rze­za­czy­stów, a nie pro­stą służką, jaką wydaje się na pierw­szy rzut oka. Sądzę, że wielu jej podob­nych prze­myka się teraz przez góry, ucie­ka­jąc z Repu­bliki Dłu­gich Jezior. Scho­waj swoje tylne czę­ści, kolego. Jeśli nas zauważy, ci żoł­nie­rze z pew­no­ścią nas dopadną.

Wędro­wiec zszedł niżej w zagłę­bie­nia i nory, któ­rych pełno było wśród wrzo­sów. Miał dosko­nały widok na dolinę. Jeśli Tyra­thect nie było jesz­cze na miej­scu, zoba­czy ją dużo wcze­śniej niż ona jego.

– Wędrow­cze?

– Tak?

– Jesteś piel­grzy­mem. Podró­żu­jesz po świe­cie… od początku czasu, a przy­naj­mniej tak nas prze­ko­nu­jesz. Jak daleko naprawdę się­gają twoje wspo­mnie­nia?

Bio­rąc pod uwagę sytu­ację, Wic­kw­rac­krum skło­nił się ku szcze­ro­ści.

– Jak możesz się spo­dzie­wać: kil­ka­set lat. Potem docho­dzą do tego legendy, wspo­mnie­nia rze­czy, które praw­do­po­dob­nie się wyda­rzyły, ale szcze­góły są prze­mie­szane i roz­myte.

– No cóż, ja nie podró­żo­wa­łem wiele i jestem dość nowy. Ale za to czy­tam. Dużo. Ni­gdy wcze­śniej nie było niczego takiego. Tamto coś zostało zro­bione. Zle­ciało z wyso­ko­ści więk­szej, niż mogę zmie­rzyć. Czy­ta­łeś Aram­stri­qu­esa albo Astro­loga Bele­lele? Wiesz, co to może być?

Wic­kw­rac­krum nie roz­po­znał imion. Jed­nak był piel­grzy­mem. Ist­niały lądy tak odle­głe, że nikt tam nie mówił żad­nym zna­nym mu języ­kiem. Na połu­dnio­wych morzach spo­tkał ludzi uwa­ża­ją­cych, że nie ma żad­nego świata poza ich wyspami, któ­rzy ucie­kli od jego łodzi, gdy zszedł na brzeg. Co wię­cej, jedna jego część była wyspia­rzem i obser­wo­wała to lądo­wa­nie.

Wysta­wił głowę nad grzbiet i znowu spoj­rzał na spa­dłą gwiazdę, gościa z odle­gło­ści więk­szej, niż kie­dy­kol­wiek podró­żo­wał… i zaczął się zasta­na­wiać, gdzie jego piel­grzymka może go zapro­wa­dzić.sie­dem

„Prze­kaź­nik” to bar­dzo czę­sta nazwa miej­sca. Ma zna­cze­nie w nie­mal każ­dym śro­do­wi­sku. Podob­nie jak Nowe Mia­sto i Nowy Dom, poja­wia się wciąż na nowo za każ­dym razem, gdy ludzie prze­no­szą się, kolo­ni­zują lub dołą­czają do sieci łącz­no­ści. Można prze­le­cieć miliard lat świetl­nych lub miliard lat i wciąż zna­leźć takie nazwy pośród ras, które natu­ral­nie osią­gnęły inte­li­gen­cję.

Jed­nak współ­cze­śnie ist­niał jeden „Prze­kaź­nik” znany ponad wszyst­kie inne. Ta instan­cja poja­wiała się na listach tra­so­wa­nia dwóch pro­cent całego ruchu przez Znaną Sieć. Znaj­du­jący się dwa­dzie­ścia tysięcy lat nad płasz­czy­zną galak­tyki Prze­kaź­nik miał niczym nie prze­sło­nięty widok na trzy­dzie­ści pro­cent Poza, włącz­nie z wie­loma ukła­dami gwiezd­nymi aż na samym Dnie, gdzie statki mię­dzy­gwiezdne mogą lecieć naj­wy­żej rok świetlny na dzień. Nie­wiele ukła­dów gwiezd­nych z meta­lem miało rów­nie dobrą loka­li­za­cję, a ist­niała ostra kon­ku­ren­cja. Jed­nak gdy inne cywi­li­za­cje tra­ciły zain­te­re­so­wa­nie, kolo­ni­zo­wały Trans­cen­den­cję lub ginęły w apo­ka­lip­sie, Orga­ni­za­cja Vri­nimi trwała. Po pięć­dzie­się­ciu tysią­cach lat nie było w niej wielu cywi­li­za­cji, które pier­wot­nie utwo­rzyły Orga­ni­za­cję, a żadna z nich nie peł­niła przy­wód­czej roli… a jed­nak ory­gi­nalne zało­że­nia i poli­tyka pozo­stały. Loka­li­za­cja i trwa­łość: Prze­kaź­nik był teraz głów­nym pośred­ni­kiem do Obło­ków Magel­lana i jed­nym z nie­wielu miejsc z łączem do Poza w galak­tyce Rzeź­bia­rza.

W Sjan­dra Kei Prze­kaź­nik miał nie­zwy­kłą repu­ta­cję. Pod­czas dwóch lat spę­dzo­nych tu na stażu Ravna zro­zu­miała, że prawda dalece ją prze­wyż­szała. Prze­kaź­nik znaj­do­wał się w Środ­ko­wym Poza, a jedy­nym towa­rem eks­por­to­wym Orga­ni­za­cji było prze­ka­zy­wa­nie infor­ma­cji oraz dostęp do lokal­nego archi­wum. A mimo tego impor­to­wali naj­lep­sze mate­riały bio­lo­giczne i sprzęt do prze­twa­rza­nia z Gór­nego Poza. Doki Prze­kaź­nika były eks­tra­wa­gan­cją, na jaką mogli sobie pozwo­lić tylko wyjąt­kowi boga­cze. Roz­cią­gały się na tysiąc kilo­me­trów: przy­sta­nie, han­gary napraw­cze, cen­tra tran­zy­towe, parki i place roz­rywki. Samo w sobie nie było to dziwne – nawet Sjan­dra Kei miała dużo więk­sze osie­dla orbi­talne. Tylko że Doki nie znaj­do­wały się na orbi­cie: uno­siły się tysiąc kilo­me­trów nad pla­netą na naj­więk­szym anty­gra­wie, jaki Ravna kie­dy­kol­wiek widziała. Na Sjan­dra Kei roczne dochody aka­de­mic­kie mogłyby pozwo­lić jej kupić metr kwa­dra­towy tka­niny anty­gra­wi­ta­cyj­nej – coś, co nie prze­trwa­łoby roku. Tutaj uży­wano milio­nów hek­ta­rów tego mate­riału, utrzy­mu­ją­cego miliardy ton. Sama wymiana zuży­tej tka­niny wyma­gała więk­szego ruchu han­dlo­wego z Gór­nego Poza, niż więk­szość sku­pisk gwiezd­nych mogła osią­gnąć.

_A teraz mam tu wła­sne biuro_. Praca bez­po­śred­nio dla Grondr Kalira miała swoje zalety. Ravna roz­parła się w fotelu i zapa­trzyła na środ­kowe morze. Na wyso­ko­ści Doków cią­że­nie wyno­siło około trzy czwarte stan­dar­do­wego. Fon­tanny powietrzne nad środ­kiem plat­formy roz­pro­wa­dzały powie­trze umoż­li­wia­jące oddy­cha­nie. Poprzed­niego dnia popły­nęła żaglówką przez morze o przej­rzy­stym dnie. Doświad­cze­nie było bar­dzo dziwne: pla­ne­tarne chmury pod stępką, w górze gwiazdy i niebo w kolo­rze indygo.

Dziś rano zwięk­szyła fale, co było pro­stą kwe­stią zmiany usta­wień anty­gra­wów zatoki. Woda ude­rzała regu­lar­nie w jej plażę. Nawet trzy­dzie­ści metrów od brzegu czuła zapach soli w powie­trzu. W oddali prze­su­wały się rzędy bia­łych grzyw.

Przyj­rzała się postaci, która powoli szła w jej stronę przez pia­sek. Jesz­cze kilka tygo­dni temu nie potra­fi­łaby sobie nawet wyśnić takiej sytu­acji. Zale­d­wie przed paroma tygo­dniami prze­sia­dy­wała w archi­wum pochło­nięta roz­bu­dową, szczę­śliwa z udziału w pracy nad jedną z naj­więk­szych baz danych w Zna­nej Sieci, a teraz… miała wra­że­nie, jakby prze­była pełny krąg, wró­ciła do dzie­cię­cych snów o przy­go­dzie. Jedyny pro­blem pole­gał na tym, że chwi­lami czuła się jak jeden z czar­nych cha­rak­te­rów. Pham Nuwen był żywym czło­wie­kiem, nie towa­rem na sprze­daż.

Wstała i ruszyła na spo­tka­nie rudo­wło­sego gościa.

Nie miał przy sobie mie­cza ani pisto­letu z fan­ta­zyj­nej ani­ma­cji Gron­dra, jed­nak jego strój był z wzo­rzy­stej tka­niny typo­wej dla sta­ro­daw­nych przy­gód, a z jego postawy biła pew­ność sie­bie. Od czasu spo­tka­nia z Gron­drem uzu­peł­niła swoje wia­do­mo­ści na temat antro­po­lo­gii ze Sta­rej Ziemi. Wystę­po­wały tam rude włosy i fałdy skórne nad powie­kami, choć rzadko u jed­nej osoby. Jego dymna skóra byłaby nie­zwy­kła dla miesz­kańca Ziemi. W rów­nym stop­niu co ona był oczy­wi­stym pro­duk­tem ewo­lu­cji już po opusz­cze­niu będą­cej ich kolebką pla­nety.

Zatrzy­mał się na wycią­gnię­cie ręki od niej i posłał jej krzywy uśmiech.

– Wyglą­dasz cał­kiem jak czło­wiek. Ravna Berg­sn­dot?

Uśmiech­nęła się do niego i przy­tak­nęła.

– Pham Nuwen?

– Ow­szem. Wygląda na to, że oboje potra­fimy świet­nie zga­dy­wać. – Prze­szedł obok niej, cho­wa­jąc się w cień biura. Pewny sie­bie.

Poszła za nim, nie­pewna, jak powinna się zacho­wać. Można by pomy­śleć, że z dru­gim czło­wie­kiem nie będzie miała żad­nych pro­ble­mów…

Wła­ści­wie ich roz­mowa prze­bie­gła cał­kiem gładko. Minęło już ponad trzy­dzie­ści dni od oży­wie­nia Phama Nuwena, który więk­szość tego czasu spę­dził na inten­syw­nym kur­sie języ­ko­wym. Facet musiał być cho­ler­nie bystry, bo bar­dzo gładko radził sobie z mową han­dlową tri­skwe­line. Wła­ści­wie był dość uro­czy. Ravna nie była na Sjan­dra Kei już od dwóch lat i cze­kał ją jesz­cze rok stażu. Powo­dziło jej się cał­kiem dobrze. Miała tu wielu bli­skich przy­ja­ciół, na przy­kład Egra­vana czy Sarale, ale sam fakt roz­mowy z tym męż­czy­zną obu­dził ukryte pokłady samot­no­ści. Na pewne spo­soby był bar­dziej obcy niż cokol­wiek w Prze­kaź­niku… a na inne miała ochotę go chwy­cić i poca­łun­kiem zetrzeć z jego ust pewny sie­bie uśmiech.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: