Dziobak literatury - Beata Szady - ebook

Dziobak literatury ebook

Beata Szady

4,1

Opis

Dziobak to bardzo dziwny ssak: ma dziób kaczki, włosy wydry i ogon bobra. Poza tym wydziela jad i składa jaja. Dziobak jest po trosze kaczką, po trosze wydrą lub bobrem, ale żadnym z tych zwierząt do końca. I właśnie reportaż latynoamerykański jest jak taki dziobak: czerpie z wielu gatunków – używa środków stylistycznych typowych dla prozy literackiej, konstruuje bohaterów jak w dramaturgii, syntetyzuje jak w poezji, surowo obserwuje jak w dziennikarstwie – ale jest oddzielnym bytem. W tym zbiorze nie ma opowieści jedynie o narkotykach, nierównościach społecznych i przemocy, czyli o wszystkim tym, czego spodziewamy się po reportażach z Ameryki Łacińskiej. Są zupełnie o czym innym: o peruwiańskiej tożsamości narodowej wyrażanej w słabości do napoju o „kolorze sików i smaku gumy do żucia”; o urugwajskich Hitlerach, którzy nie wstydzą się swojego imienia; o brazylijskim miasteczku bliźniąt, w którym jedynacy są nieszczęśliwi jak nigdzie indziej na świecie i które ma swoją mroczną tajemnicę; o wystawianym raz do roku krześle, na którym siedział Che Guevara, zanim został zastrzelony w boliwijskiej wiosce; o Czilangopolis – mieście Meksyk – w którym żyje tak dużo ludzi, że nie sposób ich zliczyć, ale i nikt nie ma wrażenia, że zbywa właśnie on; o błaźnie, który jest równie tradycyjnym gościem na pogrzebach w Kolumbii jak płaczki; o urugwajskiej poetce, która jeszcze przed dwudziestką pisała: „Każdy jest owocem dojrzewającym do swojej śmierci”; o Caracas – mieście, w którym Martín Caparrós zrozumiał, jak ważne jest zdanie: „Daj znać, jak dojedziesz”; o rozbieganych cieniach, które nafaszerowały gangstera Crayolę ołowiem, doprowadzając do jednego z najbrutalniejszych aktów przemocy w Salwadorze; o Auguście Pinochecie i jego największej w Chile bibliotece oraz o Garcíi Márquezie w fotelu dentystycznym. Opowiadać o banale w niebanalny sposób – oto wyzwanie dla reportażu latynoamerykańskiego. Dostrzegać niezwykłość w tym, co zwykłe – oto jego cel.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (47 ocen)
19
17
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ancasta

Nie oderwiesz się od lektury

Tytuł bardzo adekwatny - reportaże są różnorodne, dobrane przekrojowo, a zarazem stanowią spójną całość. Lektura obowiązkowa dla tych, którzy interesują się reportażem, jak i dla tych, którzy interesują się tematami związanymi z Latynoameryką.
00

Popularność



Podobne


Beata Szady

Dziennikarka, redaktorka i wykładowczyni akademicka. Autorka książek reporterskich: Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy oraz Wieczny początek. Warmia i Mazury. Publikowała między innymi w „Dużym Formacie”, „Wysokich Obcasach”, „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Piśmie”, a także meksykańskim „Travesías”.

Naukowo zajmuje się reportażem i nowymi mediami w krajach hiszpańskojęzycznych. W 2019 roku obroniła doktorat z reportażu w Ameryce Łacińskiej w XXI wieku. Wykłada na różnych uczelniach – najczęściej nie tam, gdzie mieszka. A mieszka też różnie.

DZIOBAK LITERATURY. REPORTAŻE LATYNOAMERYKAŃSKIE

pod redakcją Beaty Szady

wydanie pierwsze, Warszawa 2021

García Márquez idzie do dentysty (García Márquez va al dentista)

© Julio Villanueva Chang, © for the Polish translation by Dagmara Luboń, 2021

Imperium Inki (El imperio de la Inca Kola) © Marco Avilés & Daniel Titinger,

© for the Polish translation by Tomasz Pindel, 2021

Przekupnie Che Guevary (Los mercaderes del Che)

© Álex Ayala Ugarte, © for the Polish translation by Radosław Powęska, 2021

Ostatni urugwajski Hitler (El último Hitler uruguayo) © Leonardo Haberkorn,

© for the Polish translation by Nina Pluta, 2021

Podróż do zbiorów bibliotecznych Pinocheta (Viaje al fondo de la biblioteca de Pinochet) © Juan Cristóbal Peña, © for the Polish translation by Katarzyna Sosnowska, 2021

Spłonęliśmy w busie (Nosotros ardimos en la buseta) © Carlos Martínez,

© for the Polish translation by Jerzy Wołk-Łaniewski, 2021

Pogrzebowy błazen (El bufón de los velorios) © Alberto Salcedo Ramos,

© for the Polish translation by Zuzanna Jaegermann, 2021

Idea Vilariño. Ta kobieta (Idea Vilariño. Esa mujer) © Leila Guerriero,

© for the Polish translation by Bogumiła Lisocka-Jaegermann & Beata Szady, 2021

Kraina bliźniąt (El pueblo de gemelos) © Juan Pablo Meneses,

© for the Polish translation by Justyna Garyga, 2021

Czilangopolis (Personajes de la ciudad: el chilango & Sobresaltos: cuántos somos?)

© Juan Villoro, © for the Polish translation by Bogumiła Lisocka-Jaegermann, 2021

Caracas. Miasto w ranach (Caracas, la ciudad herida) © Martín Caparrós,

© for the Polish translation by Marta Szafrańska-Brandt, 2021

copyright © for introductions by Beata Szady, 2021

copyright © for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2021

REDAKCJA

Julianna Jonek-Springer

KOREKTA I POPRAWNOŚĆ JĘZYKOWA

Małgorzata Włodarczyk

PROJEKT GRAFICZNY I TYPOGRAFICZNY SERII

Magdalena Wdowicz-Wierzbowska

PROJEKT OKŁADKI

Dominika Jagiełło/OneOnes Creative Studio

SKŁAD I ŁAMANIE

Anna Szarko

ISBN 978-83-66778-09-2

Wydanie elektroniczne 2021

Wydawnictwo Dowody na Istnienie

Imprint Fundacji Instytut Reportażu

Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa

www.dowody.com,

[email protected], [email protected]

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

AUTORZY:

Julio Villanueva Chang,

Marco Avilés i Daniel Titinger, Álex Ayala Ugarte,

Leonardo Haberkorn, Cristóbal Peña,

Carlos Martínez, Alberto Salcedo Ramos,

Leila Guerriero, Juan Pablo Meneses,

Juan Villoro, Martín Caparrós

TŁUMACZE:

Dagmara Luboń, Tomasz Pindel,

Radosław Powęska, Nina Pluta,

Katarzyna Sosnowska, Jerzy Wołk-Łaniewski,

Zuzanna Jaegermann, Beata Szady,

Justyna Garyga, Bogumiła Lisocka-Jaegermann,

Marta Szafrańska-Brandt

WSTĘP

Dziobak to bardzo dziwny ssak: ma dziób kaczki, sierść wydry i ogon bobra. Do tego wydziela jad i składa jaja. Jest po trosze kaczką, wydrą, bobrem, jednak żadnym z tych zwierząt do końca. I reportaż to właśnie taki dziobak: czerpie z wielu gatunków, ale jest osobny. Autor tej definicji Juan Villoro, meksykański pisarz i reporter, bez którego nie obędzie się żadna antologia reportaży z Ameryki Łacińskiej (w tym również niniejsza), mówi, że dziobak literatury używa środków stylistycznych typowych dla prozy literackiej, konstruuje bohaterów tak, jak to się robi w dramaturgii, syntetyzuje niczym poezja, surowo obserwuje, jak to czyni dziennikarstwo, poświęca się – wyczerpująco i obsesyjnie – jak detektyw prowadzący śledztwo.

„Dziobak literatury” to najsłynniejsze określenie reportażu w świecie hiszpańskojęzycznym.

Banał

„Reportaż to pasjonująca lektura najlepiej dziś pisana w Ameryce Łacińskiej” – zanotował Kolumbijczyk Darío Jaramillo Agudelo, redaktor książki Antología de crónica latinoamericana actual (Antologia współczesnego reportażu latynoamerykańskiego). Tak oto hiszpańskojęzyczna literatura non-fiction, która do tej pory żyła w cieniu swojej siostry beletrystyki, dostąpiła zaszczytu i sięgnęła podium. Reportaż latynoamerykański nie tylko stawia na dobre pióro, ale również szuka nowego punktu odniesienia, wprowadza świeżość tematyczną i formalną.

Przede wszystkim jednak reporterzy w Ameryce Łacińskiej poszukują cudu w banale.

Latynosi uważają, że dziennikarstwo może sobie pozwolić na banał, lecz postrzegają to nie jako ograniczenie, zawężenie ujęcia tematu, ale jako prawo: prawo do opowiadania historii lżejszych, którym jednak daleko do tych tabloidowych i których lekkość – paradoksalnie – niesie ze sobą ciężar unikalności, a jednocześnie siłę i moc uniwersalizmu.

Opowiadać o banale w niebanalny sposób – oto wyzwanie dla reportażu latynoamerykańskiego.

Dostrzegać niezwykłość w tym, co zwykłe – oto jego cel.

Tamtejsi reporterzy posiedli tę wyjątkową umiejętność. Do tego dorzucają odrobinę dystansu do siebie i świata, a także szczyptę poczucia humoru. I tak powstaje page-turner – tekst, od którego czytelnik nie może się oderwać.

Nietoperze

Jeżeli reportaż jest dziobakiem literatury, to reporterzy są nietoperzami. Tak przynajmniej uważa wenezuelski dziennikarz Boris Muñoz. Nietoperze to wyjątkowe ssaki – jedyne latające. I taką wyjątkowość w środowisku dziennikarskim Muñoz przypisuje reporterom: „Latać, w tym przenośnym znaczeniu, oznacza używać języka tak, aby nadać pisaniu pewną werbalną dostojność, a także bazować na wyobraźni, która czyni tekst literackim”.

Latynoskie nietoperze w tej antologii to ludzie instytucje: z ogromnym dorobkiem dziennikarskim, poważani i nagradzani. I chociaż piszą teksty z całego świata, do antologii wybrałam tylko te z Ameryki Łacińskiej.

Jako że jest to pierwsza antologia reportażu latynoamerykańskiego na rynku polskim, postawiłam na najbardziej znane nazwiska i najgłośniejsze teksty, które dobrze pokazują różnorodność i bogactwo tamtejszej literatury reporterskiej (kolejny zbiór, jeżeli kiedykolwiek powstanie, będzie stawiać na kategorię młodości!). Może zaskakiwać, że Leila Guerriero jest jedyną kobietą w tym zestawieniu. Otóż w Ameryce Łacińskiej nadal prym wiodą mężczyźni (szczególnie wśród tych najbardziej znanych autorów), ale kobiety rozpychają się w reporterskim gronie coraz piękniej i odważniej.

Nie kontynent, ale gatunek

Reportaże w tej antologii pochodzą z różnych krajów Ameryki Łacińskiej – Wenezueli, Kolumbii, Meksyku, Chile, Peru, Boliwii, Urugwaju i Brazylii – jednak głównym kluczem doboru nie było ich pochodzenie, nie były też wydarzenia, które opisują – wybrałam je ze względu na walory gatunkowe. Ta antologia opowiada nie region, tylko gatunek.

Myśl przewodnią w trakcie kompilowania zbioru zaczerpnęłam z kultowego czasopisma reporterskiego „Etiqueta Negra”: skupiać się na pozytywach, łamać schematy, wprowadzać świeżość, intrygować, operować banałem, który prowadzi do głębi.

W tym zestawieniu nie ma opowieści jedynie o narkotykach, nierównościach społecznych i przemocy, czyli o wszystkim tym, czego się spodziewamy po reportażach z tamtej części świata.

Są zupełnie o czym innym:

o peruwiańskiej tożsamości narodowej wyrażanej w słabości do napoju w „kolorze sików i smaku gumy do żucia”;

o urugwajskich Hitlerach, którzy nie wstydzą się swojego imienia;

o brazylijskim miasteczku bliźniąt, w którym jedynacy są nieszczęśliwi jak nigdzie indziej na świecie i które ma swoją mroczną tajemnicę;

o wystawianym raz do roku krześle, na którym siedział Che Guevara, zanim został zastrzelony w boliwijskiej wiosce;

o Czilangopolis – mieście Meksyk – w którym żyje tak dużo ludzi, że nie sposób ich zliczyć, ale i nikt nie ma wrażenia, że zbywa właśnie on;

o błaźnie, który jest równie tradycyjnym gościem na pogrzebach w Kolumbii jak płaczki;

o urugwajskiej poetce, która jeszcze przed dwudziestką pisała: „Każdy jest owocem dojrzewającym do swojej śmierci”;

o Caracas – mieście, w którym Martín Caparrós zrozumiał, jak ważne jest zdanie: „Daj znać, jak dojedziesz”;

o rozbieganych cieniach, które nafaszerowały gangstera Crayolę ołowiem, doprowadzając do jednego z najbrutalniejszych aktów przemocy w Salwadorze;

o Auguście Pinochecie i jego największej w Chile bibliotece oraz o Garcíi Márquezie w fotelu dentystycznym.

Autorzy w tej antologii skupiają się na pozytywach, a jeżeli nawet poruszają trudne tematy, robią to w sposób prosty, czasami nawet humorystyczny. Taki jest reportaż latynoamerykański – cechuje go niesamowita lekkość bytu. Broni się przed przegadaniem, raczej bywa oszczędny w formie. Słowo ma ogromne znaczenie, nie warto go więc nadużywać, bo jak powiedział poeta Octavio Paz: „suche drzewo płonie lepiej”. Prostota przekazu to jeden z wyróżników reportażu pochodzącego z Ameryki Łacińskiej.

La crónica

„Studiujcie, chłopcy, albo skończycie jako dziennikarze”, zwykł mówić jeden z profesorów Juana Villoro na wydziale socjologii. Był rok 1976. Wtedy zawód dziennikarza nie miał prestiżu. Karykaturzysta Abel Quezada narysował wówczas wygłodniałego redaktora siedzącego przy maszynie do pisania, na której powieszono kanapkę z szynką. Redaktor próbuje schwytać przekąskę, jednak bezskutecznie. Tak postrzegano dziennikarza: jako „głodnego artystę, który zarabiał wystarczająco, żeby przemienić nieszczęścia dnia w kilka szklanek tequili”.

„Kiedy zacząłem uprawiać dziennikarstwo, nikt nie mówił o reportażu. (...) Wielcy reporterzy istnieli, ale nikt nie używał tego terminu”, mówi Villoro.

W 2012 roku Leila Guerriero napisała w tekście La verdad y el estilo (Prawda i styl) opublikowanym w hiszpańskim dzienniku „El País”: „Był taki czas, kiedy nic, co dziś istnieje, nie istniało. Był taki czas, wcale nie tak odległy – rok 1996, 1997 – kiedy nie istniał termin »reporterzy latynoscy« (nie było też gazet, w których dałoby się publikować, ani wydawanych antologii reportażu). Istniało słowo la crónica, ale oznaczało zupełnie coś innego – pilne depesze, notki policyjne, felietony – i tylko nieliczni używali tego terminu w dzisiejszym rozumieniu. Bo la crónica to prawdziwa historia, której opisanie wymaga długiej i ciężkiej pracy i którą opowiada się, używając środków stylistycznych przynależnych do literatury pięknej”.

Martín Caparrós lubi to słowo głównie dlatego, że zawiera w sobie inne: crono – czas. Bo reportaż to nic innego jak „portret czasu” (retrato del tiempo).

Dziś na reportaż w Ameryce Łacińskiej mówi się właśnie la crónica. Nie el reportaje, tylko la crónica.

„Etiqueta Negra”

W pierwszej dekadzie XXI wieku powstawały w Ameryce Łacińskiej czasopisma, które oddawały swoje łamy – niekiedy całkowicie – reportażowi. Czasopisma te nazywa się tam narracyjnymi – las revistas narrativas. Większość tekstów w tej antologii pochodzi właśnie z tych gazet: „Etiqueta Negra” (Peru), „Gatopardo” (Meksyk, dawniej Kolumbia), „El Malpensante” (Kolumbia), „Letras Libres” (Meksyk), „SoHo” (Kolumbia, Ekwador, Peru), „Lamujerdemivida”, „Orsái” i „The Rolling Stone” (Argentyna), „The Clinic” i „Paula” (Chile), „Pie Izquierdo” (Boliwia), „Marcapasos” (Wenezuela).

Założyciel tytułu najbliższego memu sercu – „Etiquety Negry” – Julio Villanueva Chang uważa, że zadaniem reportażu ważniejszym, niż donosić (łac. reportare), jest pozbawiać złudzeń. „Czasami reporter próbuje jak najlepiej powiedzieć to, co cały świat myśli, innym razem pisze w kontrze do tego, co prawie cały świat uważa. Reportaż nie tyle jest sposobem narracji, ile sposobem patrzenia na rzeczywistość, próbą nadania sensu chaosowi poprzez przekucie go w opowieść”.

Żeby ten cel osiągnąć, reporter musi być uważny, co w dzisiejszym rozproszonym świecie wcale nie jest łatwe. Uwaga jest niezgodą na standardowość, na powszedniość, na uniformizację myśli i wiedzy. Uważny autor znajduje temat tam, gdzie inni go nie dostrzegają. Chce mówić o tym, o czym inni milczą. Chce podawać w wątpliwość. Chce pozbawić złudzeń.

„Etiqueta Negra” nie zajmowała się polityką, wojną czy problemami społecznymi, choć byłoby o czym pisać. Villanueva Chang unikał takich historii świadomie, bo uważa, że dziennikarstwo wcale nie musi zamykać się w getcie złych wiadomości: „Trzeba pamiętać, że nie całe dziennikarstwo opisujące korupcję, wojnę, malwersacje finansowe jest koniecznie dobre ani że całe dziennikarstwo opowiadające zupełnie inne historie jest koniecznie banalne”.

To dlatego David Fischman, pisarz peruwiański, napisał, że „pierwszym krokiem do objęcia przywództwa jest przekroczenie ustalonych norm, schematów tego, co powszechnie znane i akceptowane. To właśnie zrobiła »Etiqueta Negra«. Należy do nowej kategorii czasopism. Złamany przez nią schemat pokazuje, że dziennikarstwo nie musi się poświęcać tylko i wyłącznie ujawnianiu skandali, znajdowaniu winnych czy budzeniu naszych niskich instynktów”.

Peruwiańskie czasopismo pisało inaczej, potrafiło spojrzeć na bohatera na opak, przedstawiało tematy do góry nogami („od dupy strony”, jak to czasem mawiają nasi reporterzy), bo łamało schematy. Nie kopiowało innych tytułów, lecz wynajdywało własne historie. Nie traktowało tematów pobieżnie, ale było przenikliwe. Nie było leniwe intelektualnie, tylko stawiało przed czytelnikiem wyzwania. To dlatego szybko stało się tytułem kultowym. Martín Caparrós uznawał je za najlepsze czasopismo reporterskie na kontynencie.

Argentyna, z której pochodzi Caparrós, zajmuje wysoką pozycję na reporterskiej mapie latynoamerykańskiej. Na pewno wpływ na to ma jej historia – jeszcze w XX wieku była jedną z największych światowych potęg gospodarczych. Dopiero kryzysy polityczne i gospodarcze pod koniec minionego stulecia i najsilniejszy z 2001 roku doprowadziły do jej mocnego osłabienia. Dawna świetność jednak nadal jest tutaj odczuwalna, być może przede wszystkim w mentalności Argentyńczyków, co przejawia się także w ciekawych inicjatywach kulturalnych. Mnogość wydawnictw, księgarń, teatrów, kin, ale również pisarzy, reżyserów i wreszcie reporterów to dowód na to, że Argentyńczycy nie potrafią żyć bez kultury.

Spośród krajów Ameryki Łacińskiej najliczniejsza rzesza wybitnych reporterów pochodzi właśnie z Argentyny, z Leilą Guerriero i Martínem Caparrósem na czele. Mimo tak ogromnego potencjału reporterskiego nie powstało tu pismo na miarę „Etiquety Negry”. Pisarz Alan Pauls przyznaje: „»Etiqueta Negra« to czasopismo, jakie zarówno Martín [Caparrós – B.Sz.], jak i ja zawsze chcieliśmy zrobić – i z jakiegoś powodu nigdy tego nie zrobiliśmy”. Pauls zastanawia się, czy taka inicjatywa nie jest przypadkiem możliwa do zrealizowania jedynie w niesprzyjających okolicznościach: „Wiele razy dobre rzeczy powstawały w najbardziej niepewnych warunkach, ale to dzięki nim stawały się czystsze, bliższe pierwotnej idei, która pozwoliła im się narodzić”.

„Etiqueta Negra” powstała w Peru – kraju stosunkowo biednym, ze społeczeństwem słabo wyedukowanym, w którym nie ma kultury czytelniczej. Zarówno książki, jak i czasopisma są tam uważane za dobra luksusowe (na takie ich postrzeganie mają też wpływ wysokie ceny) w przeciwieństwie do telewizora. W Peru to on jest najwierniejszym towarzyszem życia. „Etiqueta Negra” istniała jakby na przekór wszystkiemu. To przykład dziennikarstwa najwyższej jakości uprawianego bez pieniędzy. Ich brak nie zniechęcił największych latynoskich sław reporterskich do współpracy z czasopismem, jednak to właśnie z powodu niewystarczających środków redaktor naczelny Julio Villanueva Chang stawiał na młodych – i tym samym stwarzał autorów. Takich nazwisk jak Titinger czy Avilés nie byłoby, gdyby nie Villanueva Chang.

Wysoka pozycja „Etiquety” na rynku medialnym nie zagwarantowała jej przetrwania. Zniknęła kilka lat temu, choć dobra wiadomość jest taka, że obecnie trwają prace nad jej wskrzeszeniem w formie cyfrowej.

Fundacja Gabo

Wielki wpływ na rozwój reportażu w Ameryce Łacińskiej wywarła Fundacja na rzecz Nowego Dziennikarstwa Iberoamerykańskiego (Fundación para el Nuevo Periodismo Iberoamericano – FNPI), której kilka lat temu zmieniono nazwę na Fundacja Gabo.

Powstała w 1994 roku w kolumbijskim miasteczku Cartagena de Indias z inicjatywy pisarza i dziennikarza Gabriela Garcíi Márqueza. Od początku miała na celu poprawę kondycji dziennikarstwa w Ameryce Łacińskiej. Jako że reportaż był ukochanym gatunkiem Garcíi Márqueza, fundacja zawsze kładła duży nacisk na jego rozwój. Stąd liczne warsztaty, debaty, seminaria czy webinaria jemu poświęcone (prowadził je również Ryszard Kapuściński). Jaime Abello, współzałożyciel i dyrektor generalny Fundacji Gabo, uważa, że jeśli był ktoś, kto na przekór wszystkiemu wierzył, że należy sprzyjać reportażowi, to był to właśnie García Márquez.

Obecnie Fundacja Gabo poprzez swoje liczne działania zarówno promuje reportaż w Ameryce Łacińskiej, jak i jest katalizatorem dobrych zmian w dziennikarstwie. Ogromne znaczenie dla środowiska i dla promocji reportażu ma przyznawana od 2002 roku Nagroda Gabo (w międzyczasie zmieniała swoją nazwę) w kilku kategoriach: tekst, obraz, innowacja, zawartość informacyjna, uznanie doskonałości (kategoria wyróżniająca dziennikarzy i zespoły dziennikarskie znane ze swojej niezależności, prawości i traktowania pracy jako misji). Nagroda ma zachęcać autorów i redakcje, które publikują w języku hiszpańskim i portugalskim w krajach obu Ameryk (w tym w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie) oraz na Półwyspie Iberyjskim, do innowacyjności i dbania o etykę zawodu. To jedna z najważniejszych nagród w świecie hiszpańskojęzycznych dziennikarzy. Sama zaś fundacja stała się najlepszym centrum szkoleniowym dziennikarstwa latynoamerykańskiego.

Fundacja Gabo czy czasopisma takie jak „Etiqueta Negra” to inicjatywy, których działania zawsze się przenikały, wspierały, i to dzięki nim reportaż w Ameryce Łacińskiej stał się gatunkiem prestiżowym. Dlatego niech pierwszy reportaż w tej antologii – García Márquez idzie do dentysty autorstwa Julia Villanuevy Changa – będzie hołdem złożonym zarówno „Etiquecie Negrze”, jak i kolumbijskiemu pisarzowi, który tak wiele dobrego zrobił dla dziennikarstwa latynoamerykańskiego.

„El Faro”

Są oczywiście także media, które zajmują się tematyką zgoła odmienną niż „Etiqueta Negra”, a bardziej kojarzoną z tym, o czym czytamy w doniesieniach z tamtych krajów w naszej prasie codziennej. Salwadorskie „El Faro” – pierwsza gazeta internetowa w Ameryce Łacińskiej – specjalizuje się w dziennikarstwie śledczym, a głównymi tematami są tu: przemoc, bezkarność przestępców, korupcja, czego pokłosiem są migracje.

To tytuł uznawany w środowisku dziennikarskim za medium wartościowe, niezależne i „niewygodne” (tak ochrzciła „El Faro” Fundacja Gabo). Zasłynął takimi projektami dziennikarskimi jak En el camino (W drodze) dotyczący migracji w Ameryce Środkowej czy Sala Negra (Czarna Sala) o przemocy w Trójkącie Północnym Ameryki Środkowej (obejmującym Salwador, Honduras i Gwatemalę). Jeden z reportaży, który ukazał się w ramach tego drugiego projektu – Spłonęliśmy w busie – znalazł się również w tej antologii.

W 2016 roku po raz pierwszy w historii Fundacja Gabo wyróżniła nagrodą w kategorii uznanie doskonałości nie pojedynczego dziennikarza, ale cały zespół gazety internetowej „El Faro”. Jury w swoim uzasadnieniu napisało: „Nagroda ta przyznana została za jakość dziennikarstwa w »El Faro«, a także za odwagę dziennikarzy, którzy wykonują swój zawód w niebezpiecznych i nieprzyjaznych warunkach, badając i rozpowszechniając historie i tematy, które mają wyraźny rezonans w debacie publicznej. (...) Funkcjonując w jednym z najbardziej brutalnych państw regionu hiszpańskojęzycznego, w środowisku politycznie i ekonomicznie wrogim rozwojowi niezależnego dziennikarstwa, »El Faro« udało się pokonać te przeciwności. Poprzez materiały dziennikarskie, których znakiem rozpoznawczym jest jakość reporterska, dziennikarze oddają głos i przywracają godność wykluczonym, kwestionują oficjalną wersję władzy na temat skomplikowanej, niesprawiedliwej i sprzecznej rzeczywistości. (...) Rygorystyczne dokumentowanie spraw, prawość i zaangażowanie na rzecz prawdy (...) pozwalają na poruszanie przez »El Faro« tematów ważnych, jednak przez inne media ignorowanych”.

Strach

Trójkąt Północny Ameryki Środkowej, na którym skupiają się w swoich tekstach dziennikarze „El Faro”, to jeden z najniebezpieczniejszych regionów świata. Dziennikarze tam pracujący żyją w nieustającym zagrożeniu. Mają obowiązek wiedzieć, wiedzieć więcej, odkrywać to, co ukryte – przez co stają się celem przemocy, przeciwko której występują.

Hiszpański reporter Alberto Arce był jedynym zagranicznym korespondentem w Hondurasie w latach 2012–2014. W swojej książce Telefon obwieszcza śmierć. Zapiski korespondenta w Hondurasie pisze, że na jednej z konferencji prasowych zapytał, czy coś się robi w sprawie problemu korupcji w policji. „Nie tylko nie doczekałem się odpowiedzi, ale na dodatek po zakończeniu konferencji pewien honduraski dziennikarz objął mnie ramieniem i wyszeptał: »Tutaj nie zadajemy tego typu pytań«. Jak powiedział, jeśli chcę pozostać przy życiu, powinienem się nie wychylać. »Mówię ci jako przyjaciel, zamknij się dla własnego dobra«. Sprzedał mi to jako radę, lecz w rzeczywistości była to groźba. I formułował ją nie policjant czy minister, ale dziennikarz”[1]. W innym miejscu Arce przyznaje: „Nie wydaje mi się, bym przyjechał, by tu umrzeć. Ale to bez znaczenia. Coraz bardziej się boję, że tak się stanie”[2].

Boom czy nisza

Niektórzy mówią o boomie na reportaż w Ameryce Łacińskiej. Inni, że nadal jest on niszą. Chilijska profesorka Bárbara Fuentes pisze o boomie: „Reportaż w Ameryce Łacińskiej nie jest już modą, bo mody przychodzą i odchodzą. Jeśli jest nauczany na uniwersytetach, jeśli jego autorzy się grupują, debatują na forach, prowadzą warsztaty i się znają, jeśli liczne czasopisma traktują reportaż jako główny składnik swojej treści, to dlatego, że jest publiczność, która tego oczekuje i prosi o wysoką jakość prasy”.

Mario Jursich Durán, dyrektor czasopisma „El Malpensante”, jest podobnego zdania. Uważa, że na początku XXI wieku „pojawiła się świadomość, że reportaż przeżywa moment rozkwitu, ale tę świadomość mieli tylko ci, którzy tworzyli pisma, praktycy gatunku i niewielka liczba czytelników. Dopiero teraz opinia publiczna zaczyna zdawać sobie sprawę, że reportaż przeżywa swój złoty wiek”.

W 2012 roku o komentarz do pozycji reportażu został poproszony Jaime Abello, który stwierdził: „W ostatnich piętnastu latach stworzono czasopisma, (...) coraz więcej publikuje się też książek reporterskich. I choć reportaż zyskał więcej rynku, nadal jest niszą”.

Leila Guerriero – jedyna reporterka w tej antologii – w tekście o znamiennym tytule Sobre algunas mentiras del periodismo (O niektórych kłamstwach dziennikarstwa) przyznała: „Nieliczne media (...) są skłonne płacić dziennikarzowi, żeby przez dwa, trzy miesiące zajmował się jednym tematem. Redaktorzy zwykle pracują na paliwie, które nazywa się »pilne«, a słowo to nie najlepiej rozumie się z reportażem. Wreszcie, a może przede wszystkim, niewiele mediów jest skłonnych poświęcić przestrzeń długiemu tekstowi, ponieważ uważa się – tak mówią redaktorzy, tak obwieszczają reklamodawcy, tak powtarzają wszyscy – że ludzie już nie czytają. A jednak bez mediów otwartych na reportaże, bez mediów skłonnych płacić za nie i bez redaktorów gotowych dać dziennikarzom czas niezbędny na pisanie dziś mówi się o boomie na reportaż latynoamerykański. Po tajemnicy Trójcy Świętej to najprawdopodobniej druga najtrudniejsza zagadka do rozwiązania”.

Głód

Do tej pory świat nie zachwycił się reportażem latynoamerykańskim tak, jak miało to miejsce z iberoamerykańską beletrystyką w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Jednak jest książka, która stanowi doskonały przykład na to, że tamtejszy reportaż jest w stanie przekroczyć granice i trafić do czytelników na całym świecie. Chodzi o Głód Martína Caparrósa.

Caparrós święcił triumfy jako reporter już na początku lat dziewięćdziesiątych. To wtedy opublikował swoją pierwszą książkę reporterską Larga distancia (Długi dystans), która okazała się przełomowa dla reportażu w Argentynie, a później w całej Ameryce Łacińskiej. Caparrós opisał w niej swoje podróże, między innymi po krajach Ameryki Południowej (Peru, Boliwia), a także Dalekiego Wschodu (Chiny, Japonia), ale zrobił to w inny, nowy, świeży sposób, bardziej literacki, tym samym zmieniając postrzeganie reportażu, przekraczając jego granice jako gatunku dziennikarskiego i zapuszczając się w przestrzeń literatury pięknej (Caparrós proces ten nazywa literaturyzowaniem – literaturizar). Autor Głodu często miesza w swojej twórczości różne gatunki. Zresztą nie on jeden – jak przystało na nietoperze zajmujące się dziobakami literatury, wielu latynoskich reporterów lubi eksperymentować, ponieważ uważają, że krzyżowanie gatunków to przyszłość literatury.

Larga distancia wyznaczyła „przed” i „po” reportażu latynoamerykańskiego. W 1992 roku Caparrós otrzymał za nią prestiżową Premio Internacional de Periodismo Rey de España (Międzynarodową Nagrodę Dziennikarską Króla Hiszpanii). Za Głód z 2014 roku argentyński reporter był nominowany między innymi do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za najlepszy reportaż literacki. To jedyna latynoamerykańska książka reporterska, której udało się w ostatnich latach odnieść tak wielki sukces także na arenie międzynarodowej. I choć jedna jaskółka wiosny nie czyni, może się okazać jej zapowiedzią.

Niech kolejną jaskółką będzie ta pierwsza polska antologia reportaży latynoamerykańskich.

Beata Szady

1

„W swoim życiu więcej zyskałem, czytając, niż pisząc”, mówi peruwiański reporter Julio Villanueva Chang, który dziś pisze niewiele. To pragnienie u niego zanika, bycie autorem nie jest już potrzebą tak silną jak dawniej. „W ostatnich latach czytanie i podróże, czyli z jednej strony nauka bycia samemu, z drugiej – poznawanie wyjątkowych ludzi poprzez ich teksty, sprawiły, że nie uważam tego, co piszę, za wyjątkowo wartościowe”, wyznaje.

Kiedy założył „Etiquetę Negrę”, własna twórczość zeszła na plan dalszy. Przede wszystkim redagował. Nieustannie towarzyszył reporterom, którzy pisali dla miesięcznika. Nakierowywać, uświadamiać, dawać do myślenia – oto były jego obowiązki. Zadawać autorowi takie pytania, żeby zmusić go do namysłu, zapalić mu lampkę w głowie, otworzyć drzwi, ściągnąć klapki z oczu. Nie tyle czytać teksty, ile mieć wpływ na ich treść, na jakość. „Dziś piszę dużo więcej z reporterami i poprzez nich”, przyznaje Julio Villanueva Chang, który przestał być autorem i stał się – w pewnym sensie – współautorem tekstów właśnie jako redaktor.

Potrzeba pisania czasami powraca. Wtedy reporter chciałby zamknąć się w domu na kilka miesięcy, wyalienować ze świata – i tworzyć. Pisanie to praca wymagająca od Villanuevy Changa wyjątkowych warunków: żadnych innych obowiązków, żadnych przyjemności, pełne skupienie. Redagowanie nie jest tak bezlitosne, bo jako redaktor jest w stanie robić wiele rzeczy naraz: redagować, ale i odwiedzać znajomych, spacerować po mieście, czytać. Pisząc, może tylko pisać.

Julio Villanueva Chang żyje między hałasem i ciszą. Cisza to Lima – dom zasypany książkami, na każdym piętrze leżanki, na których kładzie się z książką (według reportera „akt czytania jest sposobem, żeby nauczyć się być samemu”). Samotność, koncentracja, zanurzenie w myślach. Czytanie, redagowanie, zadawanie sobie pytań.

Jednak jest też w jego życiu czas hałasu. Mniej więcej pięć miesięcy w roku peruwiański reporter przebywa poza Limą. Wtedy prowadzi warsztaty reporterskie, wykłada na uniwersytetach, zbiera materiały do tekstów, podróżuje.

Twierdzi, że praca między hałasem a ciszą daje mu równowagę. Zarówno ciągnące się godziny skupienia, jak i podróże poza Limę są równie niezbędne. „Sprzeczność to naturalny stan człowieka”, mawia i nie rozumie, dlaczego ludzie nie chcą zaakceptować dwoistości swojej natury.

Jeżeli Villanueva Chang pisze, to przede wszystkim – jak przystało na reportera latynoamerykańskiego – portrety (los perfiles). Cała Ameryka Łacińska oszalała na początku XXI wieku na punkcie portretów. Do sukcesu tego gatunku z pewnością przyczyniła się popularność wspomnianych już czasopism narracyjnych (las revistas narrativas), na łamach których często się ukazywały. Zazwyczaj poświęcone były osobom, które odniosły sukces: ludziom kultury, biznesu, nauki, sportu, a także gastronomii.

To właśnie portrety wypełniają książki Villanuevy Changa Elogios criminales (Pochwały kryminalne) i De cerca nadie es normal (Z bliska nikt nie jest normalny). Reporter na bohaterów swoich tekstów wybiera osoby znane, ale tajemnicze. Takie, które są szanowane, lecz nie do końca zrozumiane, bo w końcu człowiek to zawsze „suma tego, co mówi, co robi i co ukrywa”. W jednym ze swoich tekstów pisze: „(...) próbowałem szukać bohaterów, których darzę miłością platoniczną. Paliwem tej miłości jest podziw”. Kolumbijski pisarz Gabriel García Márquez, peruwiański śpiewak operowy Juan Diego Flórez, hiszpański szef kuchni Ferran Adriá, polski reporter Ryszard Kapuściński, niemiecki reżyser Werner Herzog, amerykański muzyk David Byrne, niewidomy burmistrz kolumbijski Apolinar Salcedo – to tylko niektórzy z obdarzonych platoniczną miłością i opisanych przez peruwiańskiego reportera bohaterów.

Do antologii wybrałam portret Gabriela Garcíi Márqueza, bo zachwycił mnie pomysł autora na reportaż o nobliście, który nie był postacią medialną. W swoim życiu udzielił zaledwie kilku wywiadów. Reporter wiedział, że autor Stu lat samotności nie zgodzi się na rozmowę, a tym bardziej na towarzyszenie mu w jego codziennych zajęciach (Villanueva Chang lubi taką metodę pracy). Znalazł więc inny sposób: postanowił opisać Márqueza poprzez jego wizyty u stomatologa.

„Podziw nigdy nie powinien wykluczać krytyki. I vice versa”, podkreśla Villanueva Chang. W tekście Ultimas noticias (Ostatnie wieści) poświęconym swoim sposobom pracy dodaje: „Wypytywanie osoby znanej, ale tajemniczej oscyluje między ignorancją i podziwem, zdumieniem i niedyskrecją, znudzeniem i potrzebą zrozumienia”.

W tych tekstach Peruwiańczyk próbuje pokazać logikę i sens wyjątkowych, lecz także poplątanych losów swoich bohaterów. Reporter nie chce opisywać jedynie wybitnej postaci na piedestale, ale chce również pokazać zwykłego człowieka, którym jest czy to noblista, czy popularny kucharz, czy nagradzany piłkarz. Portret to jednak gatunek, który nigdy nie opowiada wszystkiego. O całym życiu człowieka traktuje jego biografia. Ten, kto pisze los perfiles, ma nieustannie do czynienia z paradoksem: „Z jednej strony reporter próbuje zrozumieć całą biografię bohatera, a z drugiej – wie, że opisze tylko kilka minut z jego życia”. Dlatego kiedy dziennikarz zasiada do pisania, musi zmierzyć się z trudnym procesem selekcji informacji.

El perfil to „gatunek zarówno ambitny, jak i rozczarowujący”, zauważa Villanueva Chang oraz dodaje, że pisać takie teksty to nic innego, jak „drapać się po głowie, myśląc o kimś miesiącami, podczas gdy rosną ci paznokcie nad klawiaturą. I nigdy nie wiadomo, kto wyjdzie z tego z większymi zadrapaniami – reporter czy bohater”.

I jeszcze jedno. Jak na jedenaście tekstów w tej antologii trzy portrety (Gabriela Garcíi Márqueza, Augusta Pinocheta, Idei Vilariño) to niewiele. Nie oddaje to nadreprezentacji tego gatunku w świecie reportażu latynoamerykańskiego. Warto pamiętać, że Ameryka Łacińska nie potrafi żyć bez los perfiles, a tamtejsi reporterzy opanowali do perfekcji umiejętność rozkładania bohatera na części pierwsze.

Julio Villanueva Chang
GARCÍA MÁRQUEZ IDZIE DO DENTYSTYSEKRETNA HISTORIA UŚMIECHU
I

Doktor Gazabón otworzył drzwi swojej przychodni dentystycznej i zobaczył w poczekalni Garcíę Márqueza samotnego niczym astronauta w kosmosie. Była druga trzydzieści po południu 11 lutego 1991 roku; pacjent przyszedł na pierwszą wizytę punktualnie. „Przez siedem lat nigdy się nie spóźnił” – opowiadał później dentysta. Na stoliku pośrodku pomieszczenia leżała literatura typowa dla przychodni stomatologicznej, kilka czasopism, przy których można sobie poziewać w czasie czekania i powoli usypiać przy muzyce tła. Doktor wyglądał na bardzo pobudzonego – Jaime Gazabón miał w sobie tę łagodność, którą oddychają mieszkańcy kolumbijskiego wybrzeża, i wąsy, które starały się współzawodniczyć z symetrycznym uśmiechem.

Na tę pierwszą wizytę García Márquez przyjechał samochodem z szoferem. Przychodnia znajdowała się w dzielnicy o doskonale pasującej do stomatologa nazwie – Bocagrande[3].

Kiedy dentysta wyszedł, by się przywitać z pisarzem, ten właśnie kończył uzupełniać ręcznie kartę pacjenta. „Imię i nazwisko: Gabriel García Márquez. Zawód: dożywotni pacjent. Numer telefonu: odcięty za niepłacenie rachunków. W przypadku pacjenta żonatego zawód żony: nic nie robi. Dla jakiej firmy pracuje małżonka: sam chciałbym to wiedzieć. Imię i nazwisko osoby, która zapłaci za leczenie: Gabo, syn telegrafisty. Czy odczuwa pan jakiś dyskomfort czy ból: dyskomfort tak, ból przyjdzie potem. Czy mógłby pan powiedzieć, kto polecił panu lekarza: jego światowa sława”. García Márquez napisał to wszystko podczas tej pierwszej dramatycznej wizyty u stomatologa, która wcześniej czy później każdego z nas czeka. John Cheever powiedział kiedyś, że opowiadanie jest tym, co czytasz w poczekalni, czekając na wizytę u dentysty.

Najpierw przez sześć lat doktor Gazabón zwracał się do Garcíi Márqueza pełnym szacunku słowem „mistrzu”. Potem zaczął mówić do niego „towarzyszu”. Kiedy García Márquez dowiedział się, że żona lekarza jest w ciąży z szóstym dzieckiem, entuzjastycznie, jak dopiero co wyświęcony ksiądz, zapytał: „To kiedy go ochrzcimy?”. To miał być pierwszy syn dentysty. Gazabón pamięta, że niezbyt dobrze zrozumiał pytanie, aż ktoś, kto pochodził z Meksyku, wyjaśnił mu, że w kraju, w którym mieszkał pisarz, o zaszczyt zostania ojcem chrzestnym czasem pyta się rodziców, a nie na odwrót. W dniu chrzcin García Márquez z żoną Mercedes Barchą pierwsi przybyli do kościoła.

– Nie wydaje mi się, że była to normalna uroczystość – powiedział mi dentysta. – To był chrzest „macondański”.

Tamta uroczystość nie była pierwszym spotkaniem rodzin. Doktor Gazabón wspomina, że obie rodziny mieszkały blisko siebie w dzielnicy Pie de la Popa, a siostra Garcíi Márqueza przychodziła bawić się z jego siostrą do ich domu. Wtedy dentysta był rocznym dzieciakiem, a pisarz miał chyba ze dwadzieścia lat i lubił „robić sobie jaja”, czyli w ten typowo karaibski luzacki sposób drwił ze wszystkiego i miał gdzieś powagę. Pochodzili z dwóch różnych pokoleń – kiedy García Márquez dostał Literacką Nagrodę Nobla, Gazabón był na studiach podyplomowych z rehabilitacji stomatologicznej na Uniwersytecie Stanowym Ohio. Kiedy przyszły pacjent odwiedził dom tego, który stał się potem jego towarzyszem, wszedł głównymi drzwiami, a wyszedł przez kuchnię, żeby pozdrowić służące.

Żaden dentysta nigdy nie milczał tak długo na temat otwartych ust znamienitego pisarza. Wedle słów lekarza García Márquez lubił powtarzać, że za każdym razem, kiedy przyjeżdżał do Cartageny de Indias, najpierw dzwonił właśnie do niego. Od czasu, gdy odwiedził go w przychodni, życie doktora Gazabóna znacząco się zmieniło. Stomatolog zaczął być zapraszany, żeby przeczytać fragment Stu lat samotności w Muzeum Marynarki Wojennej w Cartagenie. Przyjaciele wysyłali mu książki, aby im je zadedykował. Tylko podpisz. Coś nabazgraj. Proszę. Panie pytały, czy zrobi sobie z nimi zdjęcie. Tylko ten jeden raz. Tylko minutkę. Proszę. Pacjenci, którzy przychodzili do przychodni, naprzeciwko czarnego fotela, na którym siadali, widzieli ramkę z fotografią sławnego pacjenta i dentysty, któremu zazdrościli.

Pisarz siedział na tym samym fotelu, co oni, miał na sobie czarną koszulę, a ręce trzymał tak blisko siebie, że wyglądało, jakby dentysta go związał. Kto widział ten portret w kolorze, ten mógł pomyśleć, że to wybryk karaibskiego komputera, prostacki fotomontaż szalonego fana pisarza. Jednak na pewno zdjęcie służyło lekarzowi jako pierwszy środek znieczulający dla pacjentów. Jeden rzut oka i zapominali o swoich zębach, a grymas bólu zamieniał się w odwieczne pytanie: co robił tutaj García Márquez?

II

Pięć lat po spotkaniu w Cartagenie de Indias doktor Gazabón otworzył przede mną czarną walizeczkę, którą przechowywał zamkniętą na klucz. Po tym, jak opuścił Kolumbię, gdzie wraz z żoną należał do walczących ewangelistów głoszących swoje nauki w uboższych dzielnicach, którzy nie byli mile widziani przez krajową partyzantkę, zamieszkał z rodziną w Tampie na Florydzie. Tej jesiennej nocy dentysta, ubrany w czarną koszulę w drzewka stał przy stole w jadalni w swoim nowym domu, szukając czegoś w walizeczce. Pod stołem przechadzał się Blackie, miniaturowy pinczer, co do którego doktor twierdził, że jedyne, czego nie potrafi, to mówić. Na ścianach wisiały obrazy jego żony, malarki Ángeli Schiappy. Wtedy jako cudzoziemiec nie mógł jeszcze na Florydzie wykonywać zawodu dentysty. Pracował jako technik dentystyczny w laboratorium porcelanowych protez zębowych.

Lekarz wyjął z walizeczki maleńki niebieski woreczek z aksamitu, taki, w jakich jubilerzy przechowują kamienie szlachetne, by chronić je przed zadraśnięciem i upływem czasu. Była już północ. Jaime Enrique de Jesús, jego najmłodszy syn i chrześniak pisarza, spał w jednym z pokoi. Dentysta ma zdjęcie, na którym García Márquez z żoną trzymają jego dziecko, stojąc przed księdzem w chwili chrztu. Wtedy Jaime Enrique był niemowlęciem, a teraz miał siedem lat. Kiedy pytano go o ojca chrzestnego, nie pamiętał nic ponad to, co opowiadali mu rodzice. Doktor Gazabón z kolei zachował w pamięci każdą chwilę.

Tej nocy chciał mi pokazać coś, czego mi nie pokazał pięć lat wcześniej, gdy odwiedziłem go w przychodni w Bocagrande. W walizeczce, w tym niebieskim aksamitnym woreczku, stomatolog chował sekret.

III

Powody, które przywiodły Garcíę Márqueza do przychodni, nie miały nic wspólnego z literaturą. Jeden dentysta z Bogoty przeprowadzał korektę jego uzębienia i polecił mu ortodontę, Luisa Eduarda Botero, aby pisarz kontynuował leczenie u niego w Cartagenie de Indias. To było rutynowe prostowanie krzywo ustawionych zębów. Ortodoncie udało się przywrócić zęby pisarza na właściwe miejsca, ale zdiagnozował u niego też problem przyzębia. A mówiąc po ludzku: ból dziąseł. W tym specjalizował się doktor Gazabón. Ortodonta polecił Garcíi Márquezowi, żeby się do niego wybrał. Właśnie dlatego tamtego lutowego popołudnia 1991 roku dentysta zobaczył syna telegrafisty w poczekalni swojej przychodni w Bocagrande.

– To było jak wola Boża – powiedział mi Gazabón trzynaście lat później w swoim domu na Florydzie.

Podczas wizyt García Márquez stawał się bardziej ludzki, gdy mówił o polityce. Kiedyś ewangelizujący dentysta zebrał się na odwagę i powiedział mu coś o Bogu.

– Gabo zrobił to, co wszyscy – wspominał. – Uciął temat i przeszedł do innych spraw.

Lekarz zrozumiał, że w rozmowach z pisarzem musi unikać niektórych boskich kwestii. Ale sam zadawał sobie metafizyczne pytanie: co, do cholery, mam zrobić z tymi wszystkimi wspomnieniami, kiedy García Márquez umrze?

– Nigdy nie wiadomo – mówił. – Mogę przecież umrzeć wcześniej niż on.

– Dentyści nie idą do nieba – ostrzegłem go.

– No ale ja pójdę – odpowiedział.

Dobrze wiedzieć, że zawsze dokądś trafimy. Może jedyną pychą Gazabóna była pewność, że jest dobrym człowiekiem. Zanotował ostatnią datę, kiedy przyjął Garcíę Márqueza: 20 stycznia 1999 roku. To była apokaliptyczna dla niego środa.

García Márquez wyjechał z Cartageny de Indias w następnym wieku. Miał chłoniaka. Dentysta przeprowadził się do Stanów, ale wcześniej wysłał pisarzowi list. Pięć lat później na Florydzie, w nocy, kiedy miał mi pokazać, co trzymał w czarnej walizeczce, powiedział, że jeszcze nie dostał odpowiedzi.

IV

Nie było jasnych powodów tłumaczących, dlaczego pisarz wybrał go na swojego stałego dentystę, a potem towarzysza. Doktor Gazabón był prowincjonalnym stomatologiem. Na półkach w jego przychodni w Cartagenie de Indias nie stały powieści, znajdowała się tam tylko anglosaska klasyka o uzębieniu, jak Periodontal Disease – bolesna literatura dla dentystów. Doktor Gazabón nie przeczytał powieści Güntera Grassa Miejscowe znieczulenie ani opowiadania Alfreda Polgara El dentista. Nie przeczytał też fragmentu Notatek z podziemia, gdzie Dostojewski pisze o rozkoszy bólu zębów. Doktor Gazabón przeczytał co najwyżej poemat Dezyderata, który wisiał wtedy na ścianie w jego przychodni nad szafką z płynami do płukania jamy ustnej i sztucznymi szczękami. Na biurku leżała czaszka, która nie miała nic wspólnego z Hamletem. To była scenografia wyrwizęba. Typowe miejsce zębowej kastracji.

Doktor Gazabón miał swoją prostą teorię: García Márquez wybrał go na towarzysza, by przełamać nieco rutynę sławy. Mówił o pisarzu poufale i z podziwem, ale bez uniżenia.

– Ludzie – powiedział mi – zapominają, że Gabo jest człowiekiem.

Ludzie zapominali też, że dentysta również jest człowiekiem, i pytali go, ile można zarobić na takim towarzyszu. „Czy mógłby pan powiedzieć, kto polecił panu lekarza: jego światowa sława” – napisał García Márquez w swojej karcie pacjenta.

V

Dentysta opowiadał dalej anegdoty o laureacie Literackiej Nagrody Nobla, przeglądając zawartość czarnej walizeczki, w której przechowywał pamiątki. Historia choroby pacjenta, Garcíi Márqueza. Rodzinne zdjęcia z Garcíą Márquezem. Wycinki prasowe o Garcíi Márquezie. Ząb Garcíi Márqueza. Tak. Stomatolog miał skarb – ząb trzonowy z trzema korzeniami i złotym wypełnieniem. Sama wiedza, że należał do pisarza, sprawiła, że ząb ten stawał się fikcją i wydał się jeszcze straszniejszy w chwili, gdy lekarz wyjmował go z aksamitnego woreczka. Widok jakiegokolwiek zęba poza jamą ustną zmusza człowieka do przesunięcia językiem po uzębieniu, żeby sprawdzić, czy wszystkie siekacze są na swoim miejscu. Trzonowiec geniusza wyglądał równie przerażająco jak czyjkolwiek. Był dowodem na to, że wszyscy jesteśmy równi pod kleszczami dentysty. Ale ząb Garcíi Márqueza w moich rękach to znacznie więcej – to sekretna historia uśmiechu.

Już wiele lat wcześniej u Garcíi Márqueza pojawiła się pewna niewytłumaczalna predylekcja do tematu zębów. Kilka fragmentów swoich dzieł poświęcił poczuciu bezradności, jakie mamy wobec bólu zęba, i fascynacji, jaką rodzi w nas uzębienie. W jednym z najbardziej znanych opowiadań, Dzień jak inne, Aurelio Escovar, dentysta bez dyplomu, usuwa bez znieczulenia ząb trzonowy swojemu oponentowi, burmistrzowi miasteczka bez nazwy. Na szczęście García Márquez nigdy nie chciał być burmistrzem, a Gazabón był stomatologiem z tytułem. Kilka lat później w Stu latach samotności pisarz zamieścił opis swojej pierwszej wizyty u dentysty: „[mieszkańcy Macondo] zobaczyli Melquiadesa, odmłodzonego, wypoczętego, bez zmarszczek, z nowym olśniewająco białym uzębieniem. Ci wszyscy, którzy pamiętali jego dziąsła zżarte przez szkorbut, zapadłe chude policzki i zwiędłe usta, struchleli z przerażenia wobec tego dowodu nadprzyrodzonej mocy Cygana”[4]. Jednym słowem, Melquiades w końcu wyrwał wszystkie zęby i szybko się zestarzał, ale potem wstawił sobie nowe i uśmiechał się już, odzyskawszy siłę młodości. Człowiek starzeje się, jeśli nie wstawi sobie nowych zębów. García Márquez dobrze to wiedział. Utrata zęba była również metaforą upadku władzy.

Nie był pierwszym pisarzem, którego fascynowały zęby. Joyce i Nabokov stracili uzębienie, zanim skończyli pięćdziesiąt lat, i nie szczędzili słów, by pisać w swoich książkach o zębach, jakby były one czymś więcej niż tylko elementem fizjonomii. Martin Amis, inny pisarz z klubu bezzębnych, w swojej książce Doświadczenie nakreślił wyjaśnienie dotyczące społeczności pisarzy ze sztucznymi szczękami: „Co jeszcze wspólnego mieli ze sobą Nabokov i Joyce poza marnym uzębieniem i wielką prozą? Wygnanie i dziesiątki lat na skraju nędzy. Wewnętrzny przymus dawania zbyt dużych napiwków. Pantoflarstwo, na które w pełni zasłużyły ich żony”[5]. Wszelkie podobieństwa z Garcíą Márquezem są przypadkowe.

– Jest jakby bogiem literatury. Wszyscy interesują się tym, co robi – powiedział mi dentysta. – Gabo wie, że już nie mogę ukrywać tego, co było między nami.

Ostatniego dnia, kiedy widział go w swojej przychodni w Cartagenie de Indias, Garcíi Márquezowi brakowało tylko jednego zęba – mądrości. Wiele lat wcześniej, tamtego pierwszego popołudnia 1991 roku w przychodni w Bocagrande, Márquez miał próchnicę i doktor zdecydował o zabiegu – podał mu znieczulenie miejscowe, usunął ząb trzonowy, zszył ranę, a jakiś czas potem wstawił implant. Według słów dentysty pisarz nigdy się nie skarżył. Jednak już pierwszą wizytę naznaczyła jakaś tragedia. W historii literatury zdarza się to od zawsze – Homer był ślepy, a Cervantes nie miał ręki. García Márquez miał próchnicę.

– Nić dentystyczna jest ważniejsza niż szczoteczka – powiedział mi doktor Gazabón.

Przełożyła Dagmara Luboń

2

„Kolor sików i smak gumy do żucia” – tak rozpoczyna się reportaż o najsłynniejszej i najczęściej kupowanej oranżadzie w Peru. Reportaż o oranżadzie? To dopiero banał! Jednak właśnie ten tekst jest doskonałym przykładem umiejętności latynoamerykańskich reporterów – opowiadania o czymś więcej, gdy piszą na temat tak banalny jak historia żółtego napoju.

Marco Avilés i Daniel Titinger odbijają się od tematu inca koli, żeby za jej sprawą opisać Peruwiańczyków, dla których jedzenie, biesiadowanie jest elementem tożsamości narodowej, a żółty napój – narodową dumą.

Reportaż Imperium Inki to świetny obraz Peruwiańczyków, ale również wybitny przykład cudu w banale.

Dzięki temu tekstowi wystrzeliły kariery zawodowe Marca Avilésa i Daniela Titingera. Kiedy rozpoczynali pracę w redakcji „Etiquety Negry”, niewiele wiedzieli o zawodzie reportera. Co prawda wcześniej pisali do największego peruwiańskiego dziennika „El Comercio”, w którego redakcji się poznali, ale w porównaniu z tekstami dla „Etiquety” były to reportaże szybkie, krótkie i proste. Te w kultowym czasopiśmie miały się okazać dużo bardziej wymagające.

Kiedy Avilés i Titinger dostali od redaktorów „Etiquety Negry” zlecenie na napisanie reportażu o inca koli z deadline’em za trzy i pół tygodnia, przeraził ich tak bliski termin. Do tego doszło jeszcze jedno wyzwanie: redaktorzy poprosili o tekst o objętości sześciu tysięcy słów. „Byliśmy reporterami w gazecie codziennej. Najdłuższy tekst, jaki napisaliśmy w naszym życiu, miał co najwyżej tysiąc słów. I na pewno poświęciliśmy mu kilka tygodni. A teraz nas proszą o sześć tysięcy. I jeszcze dodają: »Nie martwcie się, jeśli będzie więcej«. (...) Czy oni przypadkiem nie zwariowali?” – wspominają dziennikarze.

Półtora tygodnia na research (w języku hiszpańskim istnieje na tę czynność piękne słowo reportear, czyli „reporterować”) i dwa tygodnie na pisanie. Na szczęście chłopaki zrezygnowali z pracy w „El Comercio”, mieli więc całe dnie wolne. Zupełnie poświęcili się pracy nad tym reportażem. Byli jak w transie.

Pisali razem. To była ich pierwsza tego typu wspólna próba. Zdecydowali, że najlepiej stworzyć „trzeci” styl. Analizowali każde zdanie – musiało być zaakceptowane przez obydwóch. Jeżeli fraza zaproponowana przez jednego nie spodobała się drugiemu, była usuwana. Tak to wspominają: „Dwutygodniowe pisanie miało wielkie momenty i sceny strachu. Okazuje się, że inspiracja także może mieć cztery ręce, a pisanie w tych warunkach może przebiegać swobodnie. Jednak czasami pozostawały dwie ręce, które miały ochotę się poddać. Na szczęście nigdy się nie pobiliśmy”.

Reporterzy oddali tekst w zleconym terminie. Wojskowej dyscypliny w nieprzekraczaniu deadline’u nauczyli się w „El Comercio”, bo gazeta codzienna nie toleruje spóźnień.

Avilés i Titinger przyznają, że Imperium Inki to autorska hybryda. Wyszło dobrze, choć do stylu nie poczuwa się żaden z nich. „Ani ja tak nie piszę, ani Daniel – wyznaje Marco Avilés. – Kiedy reportaż się ukazał, było pięknie. Sypały się komentarze, analizowano go na studiach. Świetnie, ale zarazem dziwnie. Gdyby to był mój tekst, tylko mój, byłbym bardzo szczęśliwy. A tak jest nijak. Pozostał niedosyt”. Daniel Titinger mówi podobnie: „Nie czuję mojego głosu w tym reportażu (...). Jest to raczej autor hybrydowy, który jest jednym, ale który nie jest żadnym z nas”.

Imperium Inki to nie tylko wybitny reportaż, próba opisania peruwiańskiego fenomenu inca koli, lecz także przygoda dwóch młodych dziennikarzy, którzy podjęli się wyzwania pracy w inny sposób niż dotychczas: z rozmachem, na cztery ręce i z permanentnym ryzykiem utopienia się w oceanie informacji.

To był ich pierwszy tekst opublikowany w „Etiquecie Negrze” – i dla wielu czytelników najlepszy. Titinger wzdycha: „Jeżeli moim najsłynniejszym reportażem jest właśnie ten, to trzeba przyznać, że jego autor-zjawa jest lepszy ode mnie”.

Zdanie „Kolor sików i smak gumy do żucia” przeszło do historii reportażu latynoamerykańskiego. Podobnie jak sam tekst. Choć Imperium Inki to najstarszy reportaż w antologii (pochodzi z 2003 roku), to do dziś nie stracił nic ze swojej świeżości i celności spostrzeżeń. Poza tym inca kola niezmiennie pozostaje najukochańszym napojem Peruwiańczyków, deklasując coca-colę.

A teraz trochę prywaty: inca kola uratowała mi życie.

Na nasze pierwsze spotkanie Julio Villanueva Chang zaproponował restaurację w limskiej dzielnicy Barranco. Zamówił mnóstwo jedzenia i zachęcił mnie do próbowania. Niestety peruwiańska kuchnia nie przypadła mi do gustu. (Kto to widział, żeby jeść rosół na śniadanie?! Albo purée ziemniaczane jako dodatek do ryżu?!) Powiedziałam też otwarcie, że cebiche – narodowej potrawy Peru z owoców morza – nie znoszę. Julio dziwnie na mnie spojrzał, bo on, jak wszyscy Peruwiańczycy, uwielbia jeść, a na temat gastronomii może mówić godzinami. „My wszędzie widzimy jedzenie”, napisali w swoim reportażu Avilés i Titinger.

– A inca kolę lubisz? – zapytał z wahaniem Julio.

– Uwielbiam! – zawołałam.

I tak inca kola rozładowała międzykulturowe napięcie. Popijając napój w kolorze sików i o smaku gumy do żucia, mogliśmy spokojnie porozmawiać o Kapuścińskim (którego Julio poznał osobiście, a później napisał o nim tekst). Pewnie gdyby nie moja akceptacja dla peruwiańskiej oranżady, reporter nie pozwoliłby mi przychodzić do redakcji „Etiquety Negry” i poznawać czasopisma od kuchni.

Dziękuję ci, Inko!

Marco Avilés, Daniel Titinger
IMPERIUM INKI

Kolor sików i smak gumy do żucia. Na głos tego nie powiedział, ale możliwe, że pomyślał. Wielu tak myśli. W kwietniu 1999 roku Melvin Douglas Ivester, prezes zarządu The Coca-Cola Company, który właśnie przyleciał do Limy, musiał na oczach publiczności spróbować ulubionego napoju gazowanego Peruwiańczyków. Próba obowiązkowa. Media wyczekiwały na ten ostateczny łyk. Nie powiedział tego na głos, ale być może pomyślał: najpopularniejszy na całym świecie napój gazowany został pokonany daleko od swojego matecznika i to przez kompletną nieznajomą. Ten jego toast równał się uznaniu porażki: coca-cola nie może rywalizować z inca kolą, toteż prezes wyjął portfel i ją kupił. Przegrać, kupić, wszystko zależy od tego, przez jakie szkła się spojrzy. Prawda jest taka, że firma, która w Stanach Zjednoczonych rozbiła pepsi w pył i w niecały tydzień obróciła w popiół imperium tego napoju w Wenezueli, która rejestrowała przychody rzędu ponad dziesięciu miliardów dolarów rocznie, która zdołała podbić ogromny rynek azjatycki, która sponsorowała na wyłączność mundiale i olimpiady, która dystrybuowała butelki z etykietami w ponad osiemdziesięciu językach, która kiedyś sprawiła, że Buenos Aires stało się najbardziej cocacolowym miastem świata, która przejęła Columbia Pictures, która o mały włos nie kupiła American Express, którą reklamowali Beatlesi i Marilyn Monroe i za sprawą której etiopski cesarz Hajle Sellasje wsiadał do samolotu tylko po to, żeby sobie kupować czarny napój w sąsiednich krajach, słowem: ta właśnie Coca-Cola nigdy nie zdołała całkowicie przekonać do siebie mieszkańców pewnego trzecioświatowego[6] kraju nazywającego się Peru. Nagłówek prasowy z następnego dnia: „Prezes Coca-Coli wznosi toast inca kolą”. Goliat klęka przed Dawidem, bo dostał z procy w czoło.

Olbrzym stosownie zamaskował ranę. Melvin Douglas Ivester wypił inca kolę z szerokim uśmiechem: słodki smak porażki. Słodki? „Za bardzo. Ten napój jest paskudny, nie smakuje mi”, odpowiedział Gregory Luboz, Francuz zamieszkały w Peru, na jedno z pytań, które mu przesłaliśmy mailem. „It’s bubble gum. How do you like that thing?”, wydusiła z niesmakiem Ingrid z Niemiec. „Istna rara avis, prawdziwe cudactwo, przez ten kolor i nieopisany smak”, napisał Katalończyk Óscar del Álamo w swojej pracy Magiczna formuła inca koli na zamówienie rządowego Instytutu Międzynarodowego w Katalonii. Tyle że ta uncommon cola, przed którą przestrzega przewodnik South America wydany w USA, preferowana jest, jak pokazują statystyki, przez pięćdziesiąt jeden procent Peruwiańczyków. Coca-cola, oceniana always niżej, może pochwalić się wskaźnikiem wysokości trzydziestu dziewięciu procent. Pepsi (z żałosnymi dwoma procentami) nie istnieje. Lata temu McDonald’s, sieć restauracji z fast foodem, rozwiódł się tutaj ze swoją odwieczną towarzyszką, dowodząc tym samym, że Peru pozostaje wierne tylko jednemu napojowi. Tak zrodziła się para: big mac i inca kola. Zaczynały się lata dziewięćdziesiąte i chifas, restauracje serwujące peruwiańsko-chińskie jedzenie, których jest w Limie najwięcej, musiały renegocjować swoje kontrakty na wyłączność w związku z żółtą powodzią pożądanego napoju. „Coca-Cola czarno to widzi” – donosiło pewne kolorowe czasopismo z Limy. „Enjoy Coke, but in Peru... Inca Kola is it!” – taki tytuł nadano studium opracowanemu przez Szkołę Biznesu Uniwersytetu Harvarda. Międzynarodowe stacje telewizyjne, takie jak CNN, Univision i ECO, pokazywały reportaże na temat tego fenomenu. Zwycięzca zdawał się jeden.

W przypływie rozpaczy międzynarodowy potentat dwukrotnie rozwiązywał swoje oddziały marketingu w Limie, a grupa koreańskich firm z Hyundaiem na czele deklarowała chęć butelkowania tego „napoju o barwie sików” (Maria Johnson, mail z Kanady) w swoim kraju. Rok 1997 przyniósł początek negocjacji podjętych przez Coca-Colę w celu wykupienia zwycięskiego rywala. Trzeba się było śpieszyć. Rodzina Lindleyów, do której należała Inca Kola, flirtowała już z Compañía de Cervecerías Unidas, największym browarem w Chile, i z wenezuelską grupą Polar. Toteż szef Coca-Coli musiał wyłożyć dwieście milionów dolarów, żeby zdobyć pięćdziesiąt procent udziałów Inca Koli i móc się cieszyć z własnej porażki. Czas na toast. „Inca kola to peruwiański skarb. Widzimy poważne szanse na rozpowszechnienie go na rynkach międzynarodowych”, oświadczył Mr. Goliat, komplementując Dawida. Minęło jednak kilka lat i imperium Inki rozrosło się poza swoje dotychczasowe granice co najwyżej parę metrów na południe i parę na północ. Czego M. Douglas Ivester nie wiedział, a o czym państwo zaraz się przekonacie, to to, że aby wyeksportować inca kolę, trzeba najpierw wyeksportować peruwiańskie upodobanie do radykalnych smaków. Oto tajemnica tej formuły.

Na trzecim piętrze Wa Lok, największej limskiej chify, grupa kelnerów odśpiewuje po chińsku klientowi sto lat. Z głośników sączy się ballada zapomnianej karaibskiej piosenkarki odnowiona w chińskiej wersji. Administratorka Liliana Com, pochodząca z Chin, łapie komórkę i pyta w swoim ojczystym języku jednego z pracowników, jaki napój sprzedaje się najlepiej w ich lokalu.

Plakaty ze smokami. Czerwone obrusy. Słodki zapach kam lu wantan. Nic nie wskazuje na to, że na zewnątrz rozciąga się dzielnica Miraflores, to samo zimne niebo, które uwiodło Hermana Melville’a, a stara limska klasa wyższa przeciąga się po lanczu. Nic prócz tej żółtej bąbelkującej cieczy, którą kelnerzy pośpiesznie serwują do każdego stolika. „Siedem szklanek inca koli na trzy wszystkich innych napojów gazowanych”, Com tłumaczy na hiszpański błyskawiczną odpowiedź podwładnego. W tutejszych chifach coca-cola jest jak cudzoziemka. Cudzoziemcy. Gonzalo Alfano, mail z Buenos Aires: „Próbowałem tego w chifie i nawet tam mi nie smakowało”. Liliana Com wskazuje na stolik, przy którym siedział jeden z jej najsławniejszych klientów. „Tutaj jadł muzyk Joaquín Sabina. No tak, on nie chciał inca koli. Wolał piwo”. Kto ich tam zrozumie. „Ja ich rozumiem. Cudzoziemcy nie są przyzwyczajeni do tego smaku”, mówi marketingowiec z agencji Properú, który zajmował się tym napojem przez dwadzieścia lat. Złota epoka. Reklamy w radiu, w telewizji, w prasie, na billboardach: inca kola pojawiała się obok talerza z jedzeniem, zawsze. Inca kola i cebiche. Smażona wołowina, kurczak z ryżem, potrawka z fasoli zawsze z inca kolą. „To skojarzenie z chifami przyszło później, nie przewidzieliśmy tego, ale trzeba było to włączyć”, wspomina z nostalgią marketingowiec, który na potrzeby tej rozmowy o przeszłości zachowuje nazwisko w tajemnicy. Woli się nie ujawniać. Coca-Cola zamknęła jego oddział w 1999 roku. To rana, która się nie goi. Twórcy tego fenomenu zostali zastąpieni przez innych, kiedy wyraźnie zdefiniowano przepis: stół-jedzenie-inca kola. Żółty napój był gościem honorowym. Ten drugi, czarny, na bankiet nie miał wstępu.

W szczytowym momencie medialnego wrzenia nawet wyrafinowane języki ulegały temu smakowi. „Inca kola smakuje nie tylko z daniami kuchni peruwiańskiej, ona pasuje do wszystkiego”, oblizuje się kucharz Cucho La Rosa, jeden z mentorów kuchni nowoandyjskiej. Humerto Sato, mistrz kuchni peruwiańsko-japońskiej i właściciel Costanery 700 (restauracji, do której prezydent Fujimori zapraszał innych prezydentów), utrzymuje, że nic tak dobrze nie pasuje do ekstremalnych smaków jego menu jak przezroczysty napój w rodzaju inca koli. Isabel Álvarez, socjolożka badająca peruwiańską gastronomię, zabrała tę żółtawą i przezroczystą ciecz na festiwal kulinarny zorganizowany na Filipinach, by poddać ją próbie zagranicznych podniebień. Teraz, siedząc w restauracji El Señorío de Sulco, wspomina, że napój przypadł do gustu tylko niektórym Azjatom. W ciągu ostatniej dekady XX wieku reklamowe hasło: „Inca kola do wszystkiego pasuje”, rozbrzmiewało w radiu częściej niż jakikolwiek przebój Ricky’ego Martina. Właściciele marki, rodzina Lindleyów, zaryzykowali wówczas pięć milionów dolarów, żeby zwiększyć zasięg dystrybucji i podkręcić promocję napoju. Włożyli szklankę z inca kolą do ręki Carlosowi Santanie i pianiście Fito Páezowi. Nikt nie wie, czy im smakowała. Jedyna gwiazda, która publicznie wyraziła swoje zdanie, to Celia Cruz, królowa rumby guaguancó. „Cukier!”, wykrzyknęła szczerze. Tyle że z powodu dwuznaczności jej stwierdzenie także nie miało żadnego smaku. Coca-Cola, wypędzona poza menu, próbowała zadać cios poniżej pasa. Skopiowała patent. Wypuściła reklamę z motywem jedzenia, która nikomu się nie spodobała. I to był koniec. Badania konsumenckie z 1995 roku: żółta – 32,9 proc., czarna – 32 proc. Czarna nigdy więcej nie przebiła tego pułapu.

Klienci Wa Lok zaczynają się zbierać. „Wyobraź sobie, że ludzie, którzy jadą do Azji, zabierają ze sobą inca kolę, chociaż sporo waży”, mówi Liliana Com, siorbiąc chińską herbatę z filiżanki. Trzyma otwartą książkę Peruwiańskie chifas napisaną przez Mariellę Balbi. „Inca kola wyparła z peruwiańskich chifas herbatę”, czyta Com. Chciałoby się wręcz powiedzieć, że jest dobra na trawienie: „Złocista, słodka i o lekkim smaku lippii trójlistnej”. Lippia? To aromatyczna roślina pochodząca z Peru, krzew o krótkim pniu. Może osiągać wysokość dwóch metrów. Neurolog Fernando Cabieses, specjalista medycyny tradycyjnej, pisze w jednej ze swoich książek, że werbena cytrynowa wspomaga układ trawienny, zwalcza gazy (bąki) i ma działanie rozkurczające. Idealny dodatek do peruwiańskiego jedzenia: pikantnego, ciężkiego, kwaśnego, pysznego. Ale nie ma co popadać w euforię. Żółta formuła jest tak sekretna jak receptura 7X Coca-Coli. Zbyt wiele się fantazjuje na temat tajnego składnika nadającego jej słodki smak. To może być lippia, a może nie: oto tajemnica. W każdym razie firma nie zaprzeczyła tej wersji. „To może być cokolwiek”, rzuca Hugo Fuentes, szef marki Inca Kola. Katalończyk Óscar del Álamo przyleciał do Peru, napił się inca koli i poczuł smak werbeny. Werbena? Aromatyczna roślina o prostych łodygach pochodząca z Europy Południowej. Rzadko osiąga wysokość pół metra. W rozsądnych dawkach zbija gorączkę. Jeśli się przesadzi, prowokuje wymioty. Przeprowadziliśmy próbę na inca koli. Zbyt duże zbieżności z werbeną. Książki ostrzegają: „Nie mylić z lippią”. Lippia „jest znakomitym środkiem owadobójczym i odstraszającym muchy i komary”. Dalsze badania mogłyby nas zaprowadzić w nieprzewidywalne strony. No to ruszamy.

Lippia? Werbena? „Ja bym się skłaniał ku bananom”, powiedział jedyny przedstawiciel rodziny Lindleyów, który zgodził się odnieść do tej kwestii, ale pod warunkiem zachowania anonimowości.

I tak wszystkie drogi prowadzą do coca-coli. Kto pyta o inca colę, trafia na coca-colę. Peruwiański dział PR żółtej cieczy spuszcza zasłonę milczenia. „Ani banan, ani nic innego. Tego składnika nikt ci nie poda”, śmieje się Hernán Lanzara, który dba o wizerunek Coca-Coli na terenie inkaskiego terytorium. Jeśli koncern naprawdę o coś dbał, to właśnie o zachowanie w tajemnicy receptur swoich ponad stu pięćdziesięciu napojów gazowanych na całym świecie. Oczywiście najbardziej pożądana jest coca-cola. Receptura 7X tylko raz znalazła się w ryzykownej sytuacji. Rok 1985: pepsi jest liderem w Stanach Zjednoczonych. Roberto Goizueta, prezes Coca-Coli, nagle traci rozum. Zmienia smak coli. Nowa coca-cola wywołuje narodową krucjatę oburzenia. Pewien emeryt z Seattle składa pozew do sądu, w którym domaga się ujawnienia receptury 7X, żeby inni mogli zająć się produkcją napoju. Goizueta, osaczony, wraca do starej wersji. „Tam nie ma koki, są tylko orzeszki kola i aromat z liści krzewu kokainowego pozbawionych koki”, wyjaśnia Lanzara. Nie ujawnia niczego nowego. Jego biuro jest na jedenastym piętrze wieżowca w dzielnicy San Isidro, na tym limskim Manhattanie z karłowatymi drapaczami chmur. I stamtąd właśnie, niczym wierny giermek, obala krążące od lat pogłoski na temat swojego napoju. Nie ma tam żadnej koki, powtarza. Wymieszana z aspiryną nie ma działania halucynogennego, nie rozpuszcza ości, nie usuwa rdzy z metalowych przedmiotów, nie powoduje powstawania kamieni w żołądku, nie służy jako rozpuszczalnik do usuwania zanieczyszczeń w kanalizacji ani środek plemnikobójczy. „Te ataki powtarzają się od dwudziestu lat i nie mają żadnego naukowego oparcia”, stwierdza Lanzara. Dopija kawę z filiżanki. Z kofeiną.

Jedenaste piętro wieżowca w San Isidro. Na czerwonej ścianie w recepcji logo Coca-Coli ustąpiło miejsca znakowi Inca Koli. Wepchała się, więc zasługuje na uznanie. „No tak, inca kola pasuje do jedzenia”. Teraz Lanzara też nie mówi niczego nowego. Jedzenie. Dwie godziny wcześniej w chifie Dragon Express miało miejsce oblężenie pracowników biurowych w porze lanczu. Pełno plakatów ze smokami. I dwaj dziennikarze. Notesy z pytaniami trzymają na później. Dlaczego pasuje do posiłków? Dlaczego nie sprzedaje się tak dobrze w innych krajach? Jeden z dziennikarzy wybiera podsmażany makaron. Drugi kurczaka chijuakay. Dlaczego reklama okazała się tak ważna? Dlaczego my, Peruwiańczycy, wolimy pić właśnie to? Na zewnątrz dwóch obdartych chłopców wali w uliczny aparat telefoniczny, żeby ukraść parę monet. A może Coca-Cola wykupiła markę, żeby ją doprowadzić do upadku? Wjeżdżają dania. I już otwarte butelki z inca kolą. To, co w każdym innym mieście świata uznano by za narzucanie się, w Limie przyjmowane jest z wdzięcznością. Inca kola, tak czy inaczej. Dopiero później zdajemy sobie sprawę z tego, co się stało: żołądek zawsze jest szczery. Dlaczego inca kola? Jemy i odpowiadamy. Jeden uwielbia słodki smak, ledwie wyczuwalny gaz, ten żółty chłód pobudzający apetyt. Drugi nie wie, czemu pije właśnie to. Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Tożsamość narodowa? Walka z jankeskim imperializmem? Wrzody? Pije i już, nie zadaje sobie pytań. Jeszcze dwie, prosto z lodówki. Chłopcy zostawiają aparat telefoniczny i wchodzą do chify. „Postaw pan coś do picia”, zdążyli powiedzieć, zanim kelner wypędził ich kopniakami. Apetyt zniknął. Rachunek proszę.

Dwie godziny później. Przed budynkiem Lanzary właśnie otwarto restaurację La Chapa de Coca-Cola, na wzór La Esquina Coca-Cola w mieście Meksyk i w Buenos Aires. Miejsce stworzone przez amerykańską kompanię, w którym do dań podaje się tylko coca-colę. Afisz na drzwiach wejściowych: makaron huacatay, pieczywo cebulowe z szynką, ciasto czekoladowe, butelka coca-coli. W środku dwóch pracowników posila się przy stole. Sprawiają wrażenie znudzonych. Innych stołowników nie ma.

Susana Torres jest artystką plastyczką, chyba że zachce się jej stać znów księżniczką Inca Kolą. Przyzwoita opowieść o tym żółtym gaszeniu pragnienia nie mogłaby się obyć bez wzmianki o jego najbardziej artystycznej fanatyczce. „Jeśli będzie ci pisać o inca koli, nie możecie nie porozmawiać z Susaną Torres”, przestrzegł nas ktoś. Teraz ona pyta, czy chcemy jej zdjęcie w roli księżniczki Inca Koli. Musiałaby w tej sytuacji pozować w pozycji klęczącej, w długiej sukience w kamienne figurki i z warkoczami równie długimi co sztucznymi, nadającymi jej wygląd ulotnej inkaskiej meduzy. Musiałaby ponadto unieść spojrzenie oszołomionej królewny z Cuzco oraz, w tę samą stronę, butelkę wypełnioną inca kolą. „Jeśli chcecie, możemy zrobić takie zdjęcie”, woła Susana z któregoś pomieszczenia w swoim domu. Kontekst: cała strona w magazynie „Debate” wydawanym w Limie. Full-color. Susana Torres pojawiła się tam jako księżniczka Inca Kola w całej swej krasie: tej właśnie sukience w figurki, z czarnymi warkoczami, butelką uniesioną niczym rytualne naczynie Inków. W domu w Chaclacayo, godzinę drogi od Limy, Susana trzyma egzemplarz czasopisma razem z kolekcją historycznych butelek po inca koli, wycinkami prasowymi na temat inca koli, albumem wydanym przez firmę Inca Kola, reklamami inca koli, kopią jednego ze swoich popobrazów z motywami inca koli oraz butelkami diet coke w lodówce.

„Byłam uzależniona od inca koli, dopóki Coca-Cola jej nie kupiła”, zarzeka się artystka. Wciąż wszędzie widzi inca kolę. Malowała wszystko: od Gauguinów w towarzystwie inca koli aż po próby osadzenia pophistorii napoju w kontekście państwa Inków. Teraz, przygotowując się do nowej wystawy, odgraża się, że znów powoła do życia księżniczkę Inca Kolę, przebierając się za butelkę. Za butelkę nieschłodzonej inca koli. Mówiąc w skrócie: Susanie Torres bąbelki coli uderzyły do głowy. To taka bardzo limska forma, by powiedzieć, że ktoś oszalał.

Właśnie mamy artystkę przy telefonie. „Halo?”. Ma szorstki głos, mówi powoli, nie wyczuwa się nerwowości. Przed laty zdołała zerwać emocjonalne więzi z tym żółtym uzależnieniem i przysięga, że już nie czuje potrzeby sięgnięcia po incę. Od tego czasu nie musiała już nigdy wstawać o czwartej nad ranem, żeby nalać sobie jeszcze szklaneczkę, ani nie wpadła w rozpacz, widząc, że w kuchni nie została jej już ani jedna butelka. Jeśli jakieś ślady dawnego nałogu przetrwały, to w kształtach i kolorach nieustannie obecnych w jej malarstwie. I ta obsesja zbierania wszystkiego, co ma związek z inca kolą, czy też tego, co ją przypomina. Logo sklepu El Inca, etykiety farb Inca, księgarnia El Inca, Incafé. „To, co inkaskie, odnosi się na swój sposób do ziemskiego raju, a inca cola wyraża to najpełniej”, orzeka Susana Torres. Na podłodze w salonie jej domu w Chaclacayo porozstawiane są dawne butelki po inca coli, które układają się w coś w rodzaju labiryntu dla mrówek. Jeśli któremuś z tych owadów przyszłoby do głowy zapuścić się tu z ogrodu, bez wątpienia zderzy się z inca kolą. To samo dotyczy istot ludzkich rozmiarów. Inca kola na ścianach, na meblach. Żółty i niebieski na parkiecie, na szafach, nawet na czymś podobnym do ołtarza przed kominkiem. „Byłam uzależniona od inca koli, dopóki nie kupiła jej Coca-Cola”. Po tamtej Susanie Torres Inca Koli zostały tylko dzieła. Wystawy, fotografie w gazetach. Późne, jej zdaniem, odkrycie, że żółty napój ma smak gumy do żucia. Teraz owszem, mówi, smakuje jak guma. Od kiedy kupiła ją Coca-Cola, teraz tak.

Kiedyś spokój Susany Torres uwarunkowany był litrową dozą napoju każdego wieczora i posiadaniem aktualnego biletu na samolot. Tak to wyglądało. W młodości wraz z mężem rozglądali się po innych krajach. I poszukiwali w nich inca koli. A w inca koli Susana szukała biletu powrotnego do Peru. Argentyna, Stany Zjednoczone, kraje europejskie. „To było bardzo emocjonujące, gdy się gdzieś tam znalazło puszkę inca koli”, wspomina dziś ze swojego bliskiego oddalenia w Chaclacayo. Potem odkurza jedną z butelek ze swojej kolekcji. Przezroczysta. Rok 1952: dumny Inka o ostrym profilu. To, co jeden z jej znajomych znalazł w śmieciach, doprowadziłoby każdego incoholika do łez. Jej nie. Jeśli zachowała tę butelkę, to po to, by kiedyś ją wykorzystać pod pretekstem popartystycznych działań, bo tu wyjaśnienia nie są potrzebne. Taki sam los czeka inne porzucone flaszki. Po napojach, które próbowały się podszywać pod ten oryginalny i które można znaleźć wszędzie. Na wysypisku, w parku, w bramie jej domu. Cori kola, sabor de oro, triple kola. Wszystkie przezroczyście żółte i słodkie, ale to przecież tylko nędzne podróbki tej prawdziwej.

Artystka poszukuje teraz inga koli, wynalazku pewnego Peruwiańczyka z Hiszpanii, która zdaniem cierpiących na nostalgię nie jest tym samym, lecz smakuje identycznie. Giannina, Peruwianka z Vancouveru w Kanadzie: „Tu ją sprzedają w trzech sklepach. Czasami nie mogę znaleźć nawet jednej puszki i wtedy mam doła”. Paola z Miami: „To się stało konieczną potrzebą. Na szczęście jest w każdym sklepie”. Brigitte z Niemiec: „Można ją znaleźć w sieci za 4,90 euro. Szaleństwo”. Tak, być uzależnionym od inca koli poza jej imperium to szaleństwo. Proszę pamiętać o Susanie Torres: przez inca kolę zawróciły jej w głowie bąbelki coca-coli.

Rozciągająca się wokół rozlewni inca koli stara dzielnica Rímac trwa w swojej rutynie poprzecinana przez koszmarnie zanieczyszczoną rzekę, której zawdzięcza nazwę. Szkielety sypiących się domów, most z czasów kolonialnych, który w każdej chwili może się zawalić, bo tak go podmyli sikający tu ludzie, aleja z nieobecnymi rzeźbami. Tylko psy przechadzają się spokojnie. Ich nikt nie okradnie. Otwierają się drzwi fabryki. Zapach cukierków trzymanych w zamknięciu. Pod tym zadaszeniem opowiada się historię marki Inca Kola. Rutynowe zwiedzanie. Ernesto Lindley był wojskowym, a teraz jest dyrektorem działu PR firmy. Zanudza publiczność na śmierć. Rzuca datami, podaje coraz więcej dat. Trzeba usiąść. Lindley staje przed dwudziestką studentów i ich wykładowcą. Na scenie towarzyszy mu ogromna, żółta, nadmuchiwana butelka, w prawej ręce dzierży laserowy wskaźnik, a sekretarka narzuca rytm pokazywanych przezroczy. Obowiązkowa gadka jak zawsze.

Rękopisy. Rok 1910: rodzina Lindleyów przenosi się z uprzemysłowionej Anglii do raczkującego Peru. Na dwustu metrach kwadratowych parceli zakładają Fabrykę Napojów Gazowanych „Santa Rosa”. Właściciel: José R. Lindley i Synowie. Rímac był wtedy przyjemną dzielnicą o spokojnych ulicach. Dobrym miejscem do życia. Od czasu do czasu szum rzeki zakłócał stukot kopyt mułów obładowanych żywnością. Następne przezrocze: pierwsze twory Santa Rosy to orange squash, lemon squash i kola rosada. Niech spoczywają w pokoju. Wszystko robiono ręcznie. Jedna butelka na minutę. Student w drugim rzędzie ziewa. Lindley się nie dekoncentruje. W 1918 roku kupują półautomatyczną maszynę. Piętnaście butelek na minutę. Stery przejmuje José R. Lindley syn. Kolejne ziewnięcie i srogie spojrzenie wykładowcy. Rodzinna firma staje się spółką giełdową. Teraz ziewa wykładowca. Tak opowiedziana prehistoria inca koli brzmi równie fascynująco jak opowieść o fabryce gwoździ.

Kolejne daty i kolejne ziewnięcia. Ernesto Lindley doszedł już do pierwszej dekady lat trzydziestych. Przydałaby się butelka coca-coli z kofeiną, żeby rozbudzić publiczność. Czarna sprzedawała się już w ponad trzydziestu milionach galonów rocznie i zaczynała wykraczać w swym imperialnym zapędzie poza granice Stanów. Z krajów Trzeciego Świata uległy jej napływowi: Honduras, Gwatemala, Meksyk i Kolumbia. Peru jeszcze się tym napojem nie raczyło, ale oglądało go już w kinie: Johnny Weissmuller, Tarzan, człowiek-małpa, pił coca-colę. Greta Garbo i Joan Crawford porównywały swoje kształty do butelki. W oficjalnej wersji bajki opowiadanej przez Lindleya o inca koli wilk się nie pojawia. Jednak były wojskowy nigdy nie wspomina o coli. Kolejne przezrocze: marka Inca Kola powstaje w 1934 roku, ale na rynek wchodzi rok później. Rok 1935: pierwsza kampania. Rodzina wykorzystuje fetę z okazji czwartego stulecia Limy i przedstawia społeczeństwu żółty napój. Zielonkawa, przezroczysta butelka z inkaskim profilem na etykiecie. Słodki, zbyt słodki smak. Nie była to miłość od pierwszego łyka: miasto było przyzwyczajone do tradycyjnej kukurydzianej chichy.

Ernesto Lindley nie opowiada o tym w oficjalnej historii inca koli. Druga kampania: „Inca Kola OK” – to nader prymitywne hasło. Minimalistyczne, łatwe do zapomnienia, jankeskie, bez osobowości. Za mało, żeby przeciwstawić się czarnemu zalewowi z 1939 roku. To wtedy Coca-Cola przybywa do Peru i natyka się na rodzinną firmę, która rozwozi swój żółty gazowany napój furgonetką Forda. Nic poważnego. Cola wkroczyła ze sloganem: „Napój znany wszystkim”. Z Gretą Garbo i człowiekiem-małpą. Kino piło coca-colę. Peruwiańczycy tłumnie chodzili do kin. Czarna zdominowała żółtą aż do wkroczenia telewizji.

Inca kola zrobiła się popularna, kiedy nastała telewizja, stwierdził Hernán Lanzara ze swojej warowni w San Isidro.

Pytając o inca kolę, natyka się na coca-colę. Zawsze. Był jednak taki czas, kiedy inca mówiła własnym głosem. Złote lata. Lata Beatlesów. Napój gazowany Lindleyów wylał się z małego ekranu za sprawą rozstrzygającej kampanii: „Inca kola, napój narodowego smaku” – to było najsłynniejsze zdanie kiełkującego rynku. Od tamtego czasu jej reklamy starały się uwodzić zawsze tym samym, tyle że na różne sposoby. „Taka była magia tego produktu”, wspomina anonimowa pracownica marketingu z agencji Properú. Inca kola, napój narodowego smaku. Inca kola, napój całego Peru. Stół-posiłek-inca kola. Moc tego, co nasze. Inca kola nasza jest. Wolimy to, co nasze. Nawet hasło z nowego wieku to kolejna wariacja na ten sam temat: „Inca kola jest tylko jedna i Peru wie dlaczego”. Prócz kilku strzałów na oślep reklama nigdy nie zmieniła swojej receptury.

Kluczem do sukcesu napoju było wykorzystanie telewizji na bardziej lokalną modłę, niż robiła to Coca-Cola. Tak twierdzi socjolog Guillermo Nugent, który (o inca koli) wie sporo. I kiedy żółta zapuszczała się do knajpek i barów, Waszyngton wysyłał do Trzeciego Świata prezydenckiego brata, Teda Kennedy’ego, który rozdawał coca-colę. Inca kola przysuwała się do stołu i ustawiała przy talerzu cebiche z kreolską muzyką w tle. Coca-Cola, ze swojego biura w Atlancie, zalewała świat reklamą przedstawiającą dzieci śpiewające: „I’d like to buy the world a Coke”. Inca kola zapraszała na lancz w rytm refrenu: „Pora na inca kolę!”. Coca-Cola, wciąż jeszcze na czele, powtarzała w osiemdziesięciu językach, że jest „częścią twojego życia”. Smażona wołowina, muzyka afroperuwiańska – inca kola. Popcorn, rock and roll – coca-cola. Gladys Arista, limska modelka, pozowała z żółtym napojem w magazynach i gazetach. „Miałoby się ochotę ją schrupać”, mówili sybaryci. Bill Cosby pokazywał się z czarną we wszystkich krajach, w których leciał jego show z czarną i szczęśliwą rodziną. Inca kola była napojem peruwiańskim. Coca-Cola, kiedy runął mur berliński, wysłała swoje butelki w ładowniach ciężarówek do Europy Wschodniej i zirytowała Francuzów, stawiając automat z napojami pod wieżą Eiffla. Coca-Cola była dla świata, Inca Kola zwracała się do swojego kraju, opierała na lojalności.

*